- promocja
- W empik go
Happy Place - ebook
Happy Place - ebook
Czy jedne wakacje mogą wszystko zmienić?
Harriet i Wyn to para idealna – pasują do siebie jak świeża bułka z masłem, gin z tonikiem, Blake Lively i Ryan Reynolds.
Każdego roku przez ostatnie dziesięć lat spędzali tydzień w domku w Maine, pijąc wino, jedząc ser i owoce morza oraz rozkoszując się morskim powietrzem w towarzystwie swoich przyjaciół. Tak miało być i tym razem.
Z jednym drobnym szczegółem. Harriet i Wyn zerwali sześć miesięcy temu. I nadal nikomu o tym nie powiedzieli…
Ale to ostatni raz, kiedy będą tu wszyscy. Domek jest na sprzedaż, a oni nie potrafią znieść myśli, że ich rozstanie złamie serce również ich najbliższym. Dlatego postanawiają zachowywać się jak para jeszcze przez tydzień.
Czy można udawać zakochanych tak, by nikt się nie zorientował, przed ludźmi, którzy znają cię najlepiej na świecie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-658-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje szczęśliwe miejsce
Knott’s Harbor, Maine
Domek na skalistym wybrzeżu z fasadą z sękatych sosnowych desek i niemal zawsze otwartymi oknami. Woń iglaków, słona woń, niesiona bryzą i białe lniane zasłony, leniwie tańczące na wietrze. Bulgotanie ekspresu do kawy i pierwszy, głęboki haust chłodnego, oceanicznego powietrza, kiedy wychodzimy na kamienne patio z parującymi kubkami w dłoniach.
Moje przyjaciółki: smukła Sabrina o miodowych włosach oraz lekko nieobecna Cleo ze srebrnym kolczykiem w nosie i głową całą w warkoczykach z kolorowymi końcówkami. Moje dwie najukochańsze osoby na całej planecie od czasu, kiedy poznałyśmy się na pierwszym roku Mattingly College.
Ciągle jeszcze się dziwię, że nie wpadłyśmy na siebie same, tylko musiał nas połączyć jakiś nudny komitet studencki zajmujący się przydziałem pokojów w akademiku w Vermont. Tak jakoś się składa, że najważniejsze przyjaźnie mojego życia były wypadkową czyichś decyzji. Nawet sobie żartowałyśmy, że naszymi losami rządzi jakiś rządowy eksperyment. Oficjalnie nic nas nie powinno łączyć.
Sabrina była rodowitą manhattańską dziedziczką, ubierającą się w klasycznym stylu Audrey Hepburn i mającą regały wypełnione powieściami Kinga. Cleo była malarką, córką średnio znanego producenta muzycznego i bardzo znanej eseistki. Dorastała w Nowym Orleanie, a do Mattingly przychodziła w pochlapanym farbami kombinezonie i starych martensach.
No i ja, dziewczyna z południa Indiany, córka nauczyciela i recepcjonistki z kliniki stomatologicznej. Trafiłam do Mattingly, bo ta mała prestiżowa akademia sztuk wyzwolonych oferowała najlepszy system stypendialny, co było istotne dla studentki kursu przygotowującego do egzaminów na medycynę, która następną dekadę swojego życia zamierzała poświęcić nauce.
Już pierwszej nocy, kiedy zamieszkałyśmy razem, Sabrina usadziła nas na swoim łóżku i oglądałyśmy _Słodkie zmartwienia_ na jej laptopie, jedząc dobrze zbilansowany mix popcornu i gumowatych żelków w kształcie robaków. Pod koniec pierwszego tygodnia zamówiła dla nas indywidualnie zaprojektowane koszulki, zainspirowane przez nasz pierwszy prywatny żart.
Sabrina miała napis: „Dziewica, która nie prowadzi”.
Ja: „Dziewica, która prowadzi”.
I Cleo: „Nie dziewica, ale prowadzi jak szatan”.
Nosiłyśmy je non stop, ale tylko w dormitorium.
Uwielbiałam nasz zatęchły pokój w odrapanym budynku z białym sidingiem. Uwielbiałam wałęsać się ze swoimi przyjaciółkami po polach i lasach otaczających kampus. Kochałam pierwszy dzień jesieni, kiedy można było jeszcze uczyć się przy otwartych oknach, pijąc wonną herbatę albo kawę bezkofeinową z syropem klonowym i wdychając woń opadających z drzew liści. Uwielbiałam akt przedstawiający mnie i Sabrinę, który Cleo namalowała na zaliczenie w klasie rysunku i powiesiła nad drzwiami naszego pokoju tak, że jego widok żegnał nas, kiedy wychodziłyśmy na zajęcia. Z obu stron obrazu przykleiłyśmy taśmą zdjęcia z polaroida przedstawiające naszą trójkę na imprezach, piknikach i w kawiarniach w mieście.
Lubiłam patrzeć na Cleo zatopioną w twórczej pracy, z warkoczykami związanymi neonowo zieloną gumką, śmierdzącą terpentyną. Lubiłam, jak Sabrina odrzucała głowę do tyłu w napadzie chichotu, skopując z nóg lordsy w stylu Grace Kelly, gdy przeczytała coś szczególnie śmiesznego. Uwielbiałam ślęczeć nad podręcznikami do biologii i wypisywać kolejne fluorescencyjne mazaki, bo wszystko wydawało mi się ważne i warte podkreślenia – zamiast sprzątać pokój, kiedy przypadał mój dyżur.
Ale w końcu każda cisza pękała i zaśmiewałyśmy się jak dzikie z wiadomości od nowej, rokującej dziewczyny Cleo, albo piszczałyśmy ze strachu, zerkając przez palce na krwawe horrory, które serwowała nam Sabrina.
Byłyśmy głośne. Nigdy dotąd nie byłam tak głośna. Wychowałam się w cichym, spokojnym domu, gdzie krzyk rozlegał się tylko wtedy, kiedy moja siostra pojawiała się z nowym kolczykiem w nieakceptowalnym miejscu albo z nową sympatią, albo z jednym i drugim. Po krzyku zwykle zapadała jeszcze głębsza cisza, więc zatykałam uszy, żeby nie słyszeć tego kontrastu, bo nienawidziłam ciszy i napawała mnie ona lękiem.
Ukochane przyjaciółki nauczyły mnie nowego rodzaju ciszy – pełnej spokoju, jaki wynika z poczucia, iż znamy się i rozumiemy tak dobrze, że nie trzeba ciągle wypełniać pustki słowami. A także nowego rodzaju hałaśliwości, kiedy głośno, spontanicznie wyrażało się zachwyt nad samym faktem istnienia – tu i teraz.
Jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa i zachwycona wszystkim, co mnie otacza.
Tak było, dopóki Sabrina nie ściągnęła nas tutaj, do letniego domu swojej rodziny na wybrzeżu Maine. I dopóki nie poznałam Wyna.2
W realu
Poniedziałek
„Myśl o swoim szczęśliwym miejscu” – poucza mądry głos w mojej głowie.
„Wyobraź je sobie”. Lśniąca, błękitna toń zdaje się obmywać mi oczy.
„Jak ono pachnie?” Mokrymi skałami, słoną bryzą, masłem, skwierczącym w rondlu i kroplą soku cytrynowego na czubku języka.
„Co słyszysz?” Śmiech, uderzenia fal o skarpę, syk odpływu cofającego się po piasku i kamieniach.
„Co czujesz?” Wszechobecne słońce. Nie tylko na swoich nagich ramionach i na czubku głowy, lecz także we mnie – totalne ciepło, które cię ogarnia, kiedy znajdziesz się we właściwym miejscu, w towarzystwie właściwych ludzi.
Samolot schodzi do lądowania, biorąc kolejny ostry skręt. Lekko sztywnieję i zaciskam palce na podłokietnikach. W zasadzie nie boję się latać, ale na to konkretne lotnisko zawsze lecę małym samolotem, który wygląda, jakby zrobiono go z posklejanego taśmą złomu.
Nagranie z apki medytacyjnej skończyło się w najmniej pożądanym momencie, więc dodaję sobie otuchy, powtarzając: „Myśl o swoim szczęśliwym miejscu, Harriet”. Podnoszę zasłonkę w okienku. Serce mi drży z zachwytu na widok wspaniałego przestworu nieba. Wyobraźnia nie ma tutaj nic do roboty. Mam listę miejsc i wspomnień, które zawsze przywołuję, gdy chcę się uspokoić, jednak to jest zdecydowanie na jej szczycie.
Wiem, że to działanie psychosomatyki, ale nagle się tam przenoszę, naprawdę. Słyszę przeciągłe krzyki krążących nad moją głową mew i czuję powiew bryzy we włosach. Rozkoszuję się łykiem zimnego piwa, smakiem dojrzałych jagód.
Za parę minut, po najdłuższym roku mojego życia, znów zobaczę swoich ulubionych ludzi i swoje najbardziej ulubione miejsce na świecie.
Koła samolotu podskakują na pasie startowym. Paru pasażerów z tyłu klaszcze, a ja zdejmuję słuchawki i niepokój rozwiewa się jak nasiona dmuchawca. Obok mnie siwiejący współpasażer, który przechrapał cały ten ryzykancki lot, budzi się, mrugając gwałtownie. Patrzy na mnie spod białych, kędzierzawych brwi i zagaduje:
– Na Festiwal Homara?
– Co roku jestem tam ze swoimi przyjaciółmi – odpowiadam.
Przytakuje.
– Nie widziałam ich od zeszłego lata – dodaję.
Odchrząkuje.
– Chodziliśmy razem do szkoły, ale teraz mieszkamy w różnych miejscach i trudno jest nam zgrać terminy.
Brak zainteresowania w jego spojrzeniu mówi wyraźnie: „Jedno pytanie i odpowiedź tak/nie”.
Uważam siebie za ideał współpasażerki. Wolę ryzykować zapalenie pęcherza, niż poprosić sąsiada, żeby wstał i mnie przepuścił. Mało tego, kiedyś nawet nie obudziłam człowieka, który zasnął na moim ramieniu, śliniąc mi ubranie. Potrafiłam popilnować komuś dziecka czy pierdzącego psa terapeutycznego. Wyjmowałam z uszu słuchawki, aby wysłuchiwać panów w średnim wieku, którzy czuli, że zginą, jeśli natychmiast nie opowiedzą mi historii swojego życia, oraz prosiłam stewardesę o papierową torbę dla nastolatka wracającego po wiosennych feriach, który siedział koło mnie i robił się coraz bardziej zielony. Dlatego od razu się orientuję, że ten facet kategorycznie sobie nie życzy, abym mu opowiedziała o swoim magicznym tygodniu z przyjaciółmi, ale jestem tak podekscytowana, że nie potrafię przestać. Muszę zagryzać usta, żeby nie wyśpiewać _Vacation_, hitu Go-Go’s prosto w tę jego naburmuszoną gębę, kiedy w nieznośnie powolnym tempie wędrujemy do wyjścia.
Zabieram walizkę z rozklekotanego transportera i wreszcie wychodzę z budynku, czując się jak kobieta z reklamy tamponów: buzująca radością, olśniewająca, gotowa na każdą fizyczną aktywność, jak choćby kręgle z przyjaciółmi albo jazda na plecach nienachalnie urodziwego młodzieńca, którego wynajęłam, żeby odgrywał mojego chłopaka.
Jednym słowem: jestem szczęśliwa.
Myśl o tej chwili pomogła mi przetrwać wykańczające zmiany w szpitalu, a potem bezsenne noce, które się po nich zdarzały. W tygodniu, który mnie czeka, życie będzie wyborne jak białe wino czy homarowa kanapka, a ja będę się zaśmiewała do łez ze swoimi przyjaciółkami.
Z parkingu słychać trąbienie. Uśmiecham się, jeszcze zanim ją zobaczę.
– O, Harriett, moja Harriett! – krzyczy Sabrina, wywieszona ze starego wiśniowego jaguara swojego tatusia.
Jak zwykle wygląda jak platynowa Jackie O., z tymi swoimi perfekcyjnie opalonymi ramionami, w klasycznych czarnych cygaretkach i – jakżeby inaczej – z jedwabną chustką vintage, zawiązaną na lśniącym bobie. Jej widok uderza mnie niezmiennie od chwili, kiedy się poznałyśmy. Jest jak urodzona gwiazdka, przeniesiona z innej epoki. Efekt nieco psuje karton, którym dziko wymachuje, z powitalnym napisem nagryzmolonym pismem seryjnej morderczyni: „POWIEDZ, ŻE TO KOLĘDNICY” – nawiązanie do filmu _To właśnie miłość_, idealnie pasujące do kontekstu.
Puszczam się truchtem przez rozgrzany słońcem parking. Sabrina nie przestaje piszczeć i wymachiwać kartonem, aż wreszcie ciska go na ziemię, wyskakuje z jaguara i pędzi mi na spotkanie. Zderzamy się w imponująco niewygodnym uścisku. Sabrina ma wzrost tak wymierzony, że jak zawsze barkiem odcina mi dopływa powietrza, a ja nie mam się jak zrewanżować.
Buja mną w przód i w tył, gruchając:
– No jeeesteś!
– No jeeestem – odpowiadam.
– Niech ci się przyjrzę. – Odsuwa mnie na odległość ramion i lustruje spojrzeniem. – Zmieniłaś się.
– Nowa twarz – wyjaśniam.
Strzela palcami.
– Wiedziałam! – Otacza mnie ramieniem i prowadzi do wozu w ciągnącej się za nami chmurze Chanel No.5. To jej zapach, od kiedy skończyła osiemnastkę. Ja nadal używam mieszanki Bath & Body Works, która pachnie jak wata cukrowa nasączona wódką.
– Twój lekarz się popisał – mówi z kamienną twarzą. – Wyglądasz trzydzieści lat młodziej. Jak osesek.
– Nie, to nie była operacja plastyczna – prostuję. – To zaklęcie z Etsy.
– Tak czy inaczej wyglądasz świetnie.
– Ty też! – piszczę, ściskając ją w talii.
– Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje – mówi.
– Długo trwało – przyznaję.
Milkniemy w ten charakterystyczny, superkomfortowy sposób, w jaki dzielą ciszę ludzie, którzy mieszkali razem przez prawie pięć lat i nadal w pamięci swojego ciała mają zapisane, jak ze sobą współistnieć.
– Jak ja się cieszę, że udało ci się dostać tę pracę – mówi Sab, gdy dochodzimy do samochodu. – Domyślam się, ile miałaś roboty w szpitalu. Czy w szpitalach? Bo chyba cię przenosili, nie?
– W szpitalach – przytakuję. – I szłam jak burza.
– Mam rozumieć, że wybiegłaś w połowie operacji mózgu? – śmieje się Sabrina.
– Ależ skąd! Po prostu darowałam sobie operację mózgu. Ciągle jeszcze mam skalpel w kieszeni.
Sabrina chichocze jak szalona. Ów szatański chichot kompletnie nie pasuje do jej wystudiowanego looku. Przez pierwszy tydzień naszego wspólnego mieszkania podskakiwałam za każdym razem, kiedy go słyszałam. Teraz uwielbiam te jej proste reakcje.
Sabrina otwiera bagażnik i wrzuca moją ciężką torbę z łatwością, która kontrastuje z jej drobną sylwetką. Na wierzch kładzie powitalny karton.
– Jak tam lot?
– Ten sam pilot, co ostatnio.
Unosi brwi.
– Ray? Znowu?
Kiwam głową.
– Z ray-banami na tyle głowy.
– Zawsze je nosi w ten sposób.
– Pewnie ma drugą parę oczu na karku.
– Innego wyjaśnienia nie ma. Boże, współczuję, bo od kiedy Ray nie pije, lata jak umierający trzmiel.
– A jak latał, kiedy jeszcze pił? – pytam.
– Och, tak samo. – Sabrina wskakuje za kółko, a ja sadowię się na miejscu pasażera. – Ale jego gadka przez interkom jest zajebista.
Wyszarpuje ze schowka zapasową chustkę i rzuca mi ją – gest troskliwy, lecz całkowicie nietrafiony, bo mój kok uwity z burzy niesfornych czarnych kędziorów jest nie do uratowania po trzech przesiadkach i sprintach na lotniskach w Denver i Boston Logan.
– Niestety, dzisiaj w niebie wiało nudą – stwierdzam.
– Fatalnie. – Sabrina odpala silnik i z piskiem opon wyjeżdża z parkingu, kierując się na wschód ku oceanowi.
Słońce pieści naszą skórę przez opuszczone szyby. Nawet tutaj, godzinę jazdy od oceanu, podwórka są zawalone ustawionymi w stosy pułapkami na homary.
– Jak się czujesz?! – Sabrina próbuje przekrzyczeć ryk wiatru.
Mój żołądek zachowuje się jak na huśtawce. Buja się od absolutnej euforii z powodu upajającej jazdy z przyjaciółką do mdlącego, podłego poczucia, że zaraz wsadzę jej kij w szprychy i zrujnuję plany.
Jeszcze nie, myślę. Nacieszmy się tym, zanim wszystko zepsuję.
– Dobrze! – odkrzykuję.
– A jak twój angaż? – pyta.
– Dobrze! – odpowiadam znów.
Gdy na mnie zerka, pasemko jasnych włosów wymyka się jej na czoło spod chustki.
– Nie rozmawiałyśmy od tygodni i tylko tyle masz mi do powiedzenia?
– Cholerna robota – dodaję.
Wyczerpująca. Przerażająca. Ekscytująca, choć nie zawsze w zdrowy sposób. Czasami nie do wytrzymania. Często wykańczająca.
Przy czym tak naprawdę mam niewiele do czynienia z chirurgią. Dwa lata pracy, a ja głównie odwalam czarną robotę. Ale momenty, gdy asystowałam przy operacjach, były tak spektakularne, że potem nie mogłam się wyłączyć z myślenia o pacjencie, jakby to było ważniejsze niż cała reszta.
Na szczęście typowa oddziałowa harówka nigdy nie była dla mnie męcząca. Większość jej nienawidzi, ale mnie odpowiada ta powszedniość. Już kiedy byłam dzieckiem, sprzątanie, organizowanie i wypełnianie drobnych domowych obowiązków dawało mi poczucie stabilizacji i kontroli nad rzeczywistością.
Pacjent leży w szpitalu, a ja muszę go obsłużyć. Komuś trzeba pobrać krew i ja to robię. Trzeba wprowadzić dane do komputera. To i miliony innych czynności, drobnych, konkretnych, zróżnicowanych, niezbędnych, które sprawiają, że robisz dobrze sobie i innym.
– A jak tam Wyn? – pyta Sabrina.
Moja wewnętrzna huśtawka znów się buja. Bystre spojrzenie szarych oczu przeszywa mi umysł. Do moich nozdrzy napływa fantomowa woń sosen i koniczyny.
Jeszcze nie teraz, myślę.
– Co?! – wrzeszczę, udając, że nie dosłyszałam.
Wiem, że ta rozmowa jest nieunikniona, ale nie ma mowy, żebym ją odbyła teraz, kiedy pędzimy drogą w małej blaszanej puszce z lat sześćdziesiątych. Poza tym wolałabym ją przeprowadzić w obecności Cleo, Partha i Kimmy, by nie musieć kilka razy rozdrapywać jednej rany.
I tak już długo czekałam. Parę minut niczego nie zmieni.
Sabrina, nie zważając na szalejący w kabinie huragan, powtarza:
– Wyn! Co z Wynem?
Elektryzujący, choć niekoniecznie w pozytywnym sensie? Czasami do wyrzygania? Okazjonalnie dewastacyjny?
– Myślę, że dobrze. – Słowa „myślę, że” pomagają mi ukryć kłamstwo.
I pewnie jest z nim dobrze. Kiedy ostatni raz go widziałam, dosłownie promieniał. Bez porównania z tym, jak wyglądał wcześniej.
Sabrina kiwa głową i zmienia stację w radiu.
Dzieli dom i przypisane do niego samochody z prawie dwudziestoma pięcioma członkami rodzinki Armas, ale w tej komunie obowiązuje jedna bezdyskusyjna zasada: po powrocie trzeba ustawić stację tatuśka, aby każda następna trasa zaczynała się od klasycznego czadu Elli Fitzgerald, Sammy’ego Davisa Juniora czy innych wielkich tamtej epoki. _Summer Wind_ Sinatry niesie nas po szosie, naznaczonej cieniami sosen, do domu, który rozsiadł się na skalistym klifie.
Zawsze robił na mnie wrażenie.
Choć tak naprawdę nie on. I nie ta iskrząca się woda. Ani klify.
Bo w rzeczywistości rezydencja pochłonęła domek, choć teoretycznie tylko schowała się pod jego daszek – niczym wilk mówiący cienkim głosem i udający babcię. Bo od tysiąc dziewięćsetnego roku jeszcze do niedawna był to zwykły dom rodzinny i jego część ciągle stoi. Ale z tyłu i z boku rozrasta się nowa tkanka, idealnie imitująca oryginalny styl.
Z jednej strony znajduje się garaż na cztery auta, a za strumieniem widać domek dla gości, zdominowany przez mech, paprocie i drzewa zreumatyzowane od morskiej soli.
Sabrina mija garaże i gasi silnik przed wejściem do domu. Ogarnia mnie fala nostalgii, ciepła i szczęścia.
– Pamiętasz, jak pierwszy raz przywiozłaś tutaj mnie i Cleo? – pytam. – Ten gostek, Brayden, totalnie mnie przerażał, a ty i Cleo zrobiłyście mi prezentację w PowerPoincie na temat jego najgorszych wad.
– Brayden? – Sabrina odpina pas i wyskakuje z auta. – Chyba chodzi ci o Bryanta?
Odlepiam uda od rozgrzanej skóry fotela i wysiadam.
– Miał na imię Bryant?
– Twierdziłaś, że za niego wyjdziesz – przypomina mi z uciechą. – A teraz nawet nie pamiętasz, jak biedak miał na imię.
– To była tylko sugestywna prezentacja w PowerPoincie – mruczę, wyszarpując swoją torbę z bagażnika.
– Tak, albo ma to coś wspólnego z panią Cleo James, która przez cały tydzień terapeutyzowała nas za friko. W rezultacie mój stary oświadczył się Żonie Numer Trzy, pamiętasz?
– A, tak! – Wreszcie kojarzę. – To ta, co miała dużo psów.
– Nie, to Żona Numer Dwa miała psy – koryguje mnie Sabrina. – I nie dużo naraz. Zupełnie jakby zamontowała sobie drzwi obrotowe, które jakimś magicznym sposobem wypluwały z siebie designerskie szczeniaki, jednocześnie zasysając dorosłe psy do utylizacji.
Wzdrygam się.
– Brr, niemiłe.
– No. Ale są też miłe rzeczy. W tym roku wygrałam zakład o rozwód kuzyna i w ten sposób zyskałam dostęp do letniego domu w czasie Festiwalu Homara. Strata kuzyna Frankiego stała się naszym zyskiem.
Składam dłonie jak do modlitwy.
– Kuzynie Frankie, gdziekolwiek jesteś, składamy ci dzięki za twoją ofiarę.
– Nie produkuj się. Myślę, że teraz Frankie byczy się na katamaranie gdzieś na Ibizie. – Sabrina zabiera mi torbę i ciągnie mnie za rękę do wejścia. – Chodź, wszyscy już czekają.
– Jestem ostatnia?
– Parth i ja przyjechaliśmy wczoraj – informuje. – A Cleo i Kimmy dziś rano. Siedzą jak na szpilkach, wyczekując twojego przybycia.
– Wow, szykuje się niezła orgietka!
Sabrina komentuje moje słowa swoim popisowym śmiechem i przekręca gałkę.
– Tylko nie myśl, że skoro szpilki, to od razu sadomaso.
– Szkoda – wzdycham.
Uchyla drzwi, znów szczerząc się w uśmiechu.
– Czemu patrzysz tak… wyczekująco? – pytam.
– Wydaje ci się.
Odpowiadam jej spojrzeniem spod zmrużonych powiek.
– Czyż prawnicy nie są biegli w kłamaniu?
– Zgłaszam sprzeciw. Brak realnych dowodów.
– Czemu nie wchodzimy, Sabrino?
Bez słowa otwiera szerzej drzwi i zaprasza mnie gestem do środka.
– Okeeej… – Wymijam ją i wchodzę.
W chłodnym przedpokoju uderza mnie zapach lata: zakurzonych półek, rozgrzanej słońcem werbeny, kremów do opalania i tej specyficznej, słonej wilgoci, która wchodzi w kości w każdym starym domu w Maine i która nigdy nie wysycha.
Z końca korytarza na parterze, gdzie znajduje się kuchnio-salon (oczywiście jako część wielkiej przybudówki), słyszę miękki tembr głosu Cleo, a potem stłumiony chichot Partha.
Sabrina zrzuca sandały, odkłada kluczyki na stolik i woła:
– Jesteśmy!
Dziewczyna Cleo, Kimmy, pierwsza zbiega do holu, jak burza krągłości i loków w kolorze zwanym truskawkowy blond.
– Harryy! – krzyczy. Jej wytatuowane palce sięgają do mojej twarzy, kiedy wyciska mi całusy na policzkach. – Czy mnie oczy nie mylą? – Potrząsa mnie za ramiona. – To naprawdę ty?
– Nie poznajesz jej, bo ma nową twarz z Etsy – wyjaśnia Sabrina.
– Ha! A ja się zastanawiałam, co tu robi Danny de Vito.
– To już być może sprawa mojego apetytu – odpowiadam z kamienną twarzą.
Kimmy się nie śmieje. Kimmy eksploduje śmiechem. Jakby każdy z tych radosnych spazmów był z niej wyduszany przez chwyt Heimlicha. Jest stosunkowo nowym dodatkiem do naszej trzódki, ale ma się wrażenie, jakby była z nami od zawsze.
– Strasznie się za tobą stęskniłam – mówię, ściskając ją za nadgarstki.
– Ja bardziej! – Gdy klaszcze w dłonie, jej czerwonozłocisty kok trzęsie się jak wielki pompon. – Już wiesz? – pyta.
– Co mam wiedzieć?
Kimmy zerka na Sabrinę.
– Czy ona wie?
– Nie wie.
– Co mam wiedzieć? – powtarzam.
Sabrina ujmuje mnie za łokieć.
– O niespodziance dla ciebie.
Z prawej strony Kimmy także bierze mnie pod ramię i razem prowadzą mnie korytarzem.
– Co za niespo…
Zatrzymuję się tak gwałtownie, że walę Kimmy łokciem w żebra. Ledwie słyszę jej zbolałe stęknięcie, bo moje zmysły całkowicie skupiają się na mężczyźnie, który na mój widok zaczyna wstawać od marmurowego stolika.
Ma włosy w ciemnym odcieniu blond, szerokie bary, nieprawdopodobnie łagodne usta, kontrastujące z twardymi rysami, i oczy, które z daleka lśnią stalą, lecz z bliska – co nieraz sprawdziłam osobiście – obramowane są zielonym mchem. Pamiętam o nim jeszcze inne rzeczy – jak choćby to, że kiedy leżało się z nim w skotłowanej pościeli, rozproszone światło nocnej lampki malowało jego skórę złotem i nadawało głębię jego szeptom.
Ramiona ma zrelaksowane, jego twarz też wyraża totalny spokój, jakby przebywanie ze mną w tym samym pomieszczeniu wcale nie było najgorszą rzeczą, jaka może się przytrafić każdemu z nas. Ja w każdym razie czuję się jak butelka coca-coli, do której wrzucono miętówkę. Zaczyna we mnie buzować panika, grożąca eksplozją moich szarych komórek.
Jedź do swojego szczęśliwego miejsca, Harriet! – myślę desperacko, po czym uświadamiam sobie, że właśnie jestem w takim miejscu. I on też.
On. Tu. Jest.
Ostatnia osoba, której się spodziewałam.
Ostatnia osoba, którą chciałabym tu widzieć.
Wyn Connor.
Mój narzeczony.3
W realu
Poniedziałek
Okej, już nie jest moim narzeczonym, ale (1) nasi przyjaciele jeszcze o tym nie wiedzą; (2) kiedy jest się z kimś tak długo, jak ja byłam z Wynem Connorem, myśli się o nim często, zwłaszcza nocami.
Nawet po upływie miesięcy.
Bo tyle czasu udawaliśmy, że nic się nie stało.
Ta ściema miała się skończyć w tym tygodniu, właśnie w trakcie mojego pobytu tutaj.
Ale bez Wyna.
Uzgodniliśmy szczegóły esemesowo, po przyjacielsku spierając się o ostateczną wersję. Dogadaliśmy, jak będziemy się wymieniać w przyjazdach, zupełnie jakby nasi przyjaciele byli zamieszanymi w nasze rozstanie dziećmi.
Wyn sam nalegał, żebym przyjechała pierwsza. Dlaczego więc jest tu teraz? Dlaczego stoi w kuchni pomiędzy Parthem a Cleo niczym wielka nagroda w jakiejś spontanicznie zorganizowanej grze?
– Niespooodzianka! – pieje Sabrina.
Szczęka mi opada. Gapię się bez słowa. Stoję jak słup soli, a huśtawka w mojej piersi wychyla się z siłą katapulty.
Włosy tak mu urosły, że zakłada je za uszy – wyraźny znak, że rodzinny biznes renowacji mebli walczy o życie. Zapuścił również brodę, lecz ani nie złagodziła ona twardej linii jego szczęki, ani nie nadała surowości tym rozkosznym wargom. Nadal jestem boleśnie świadoma, że prawy kącik tych słodkich usteczek w kształcie łuku Kupidyna jest uniesiony nieco wyżej niż lewy. Dobrze, że zarost przynajmniej zakrył dołeczki w policzkach.
– Cześć, kochanie. – Jego ciemny, aksamitny głos wypowiada te słowa jak kwestię z porno-sztuki.
Ten facet nigdy nie mówił do mnie „kochanie”. Nie nazywał mnie nawet Harry, jak inni przyjaciele. Kiedyś, gdy miałam koszmarną grypę, powiedział do mnie „dziecinko”, a mój rozpalony gorączką mózg uznał, że to dobra pora, aby się rozryczeć. Poza tym jednym wyjątkiem zawsze byłam dla niego po prostu Harriet – obojętnie, czy się śmiał, czy się frustrował, zdzierał ze mnie ubranie, czy kończył nasz związek podczas czterominutowej rozmowy telefonicznej.
„Harriet, myślę, że oboje wiemy, jak to się skończy”.
– Aaaa! – piszczy Kimmy. – Patrzcie na nią. Odjęło jej mowę!
Faktycznie, większą część mojej sieci mózgowej sparaliżowało nagłe zwarcie.
– Ja…
Zanim zdążę wydusić z siebie drugie słowo, Wyn dopada do mnie w kilku krokach, obejmuje w talii i przyciąga do siebie.
Brzuch do brzucha, żebra do żeber, nos do nosa.
Usta do ust.
Teraz już cały mój mózg płonie. Randomowe strzępki świadomości fruwają niczym ptaki u Hitchocka. Smak cynamonowej pasty do zębów. Szybki łomot serca. Szorstkie dotknięcie brody. Dotyk warg, miękki, ale roszczeniowy.
On mnie całuje! – uświadamiam sobie dobre parę sekund po tym, jak pocałunek się skończył.
Nogi mam jak z waty, a moje stawy w tajemniczy sposób zanikły. Ramię Wyna nadal mnie obejmuje, gdy on sam odsuwa się o krok – i całe szczęście, bo inaczej rozkwasiłabym sobie nos o sosnowe deski podłogi.
– Co za niespodzianka. – Jego szare oczy wysyłają mi komunikat w stylu: „Witaj w piekle; ja, szatan, zapraszam na salony”.
Wszyscy się gapią w oczekiwaniu, że powiem coś więcej.
Udaje mi się wykrztusić:
– Nie myślałam, że tu będziesz.
– Czasem plany się zmieniają. – Z niezadowoleniem przygryza usta.
– On chce powiedzieć, że Sabrina go sterroryzowała – mówi Parth, przejmując mnie od Wyna i zamykając w niedźwiedzim uścisku, od którego chce mi się kaszleć.
Sabrina odstawia moją torbę.
– Po prostu pragnę rozwiązać problem, ale do tego potrzebny jest Wyn. I oto on.
Mówi się, że przeciwności się przyciągają, i pewnie to prawda. Wyn jest nerwowym, mało subtelnym synem byłych ranczerów, a ja początkującą chirurżką, której najbardziej zmysłową fantazją jest samotne nocne sprzątanie oddziału. Jednak Parth i Sabrina należą do tych nielicznych par wyciętych jakby z jednego specyficznego wykroju. Podobnie jak ona Parth ma urodę rodem z Photoshopa (gęste, ciemne, wijące się włosy, silną szczękę, perfekcyjnie biały uśmiech) i jest typem obiecującego prawnika z utrwalonym, osobistym zestawem zapachów (Tuscan Leather, Tom Ford). Pomimo wielu podobieństw tych dwoje potrzebowało śmiesznie długiego czasu, aby zrozumieć, że są w sobie zakochani.
– Nie dzwoniłaś i nie pisałaś! – wytyka mi Parth.
– Wiem, przepraszam, miałam straszny młyn.
– Na szczęście wreszcie jesteś. – Mierzwi mi włosy palcami. – I wyglądasz…
– Na zmęczoną? – dopowiadam.
– Po prostu masz nową twarz – wyjaśnia Kimmy, sadowiąc się na stołku barowym i chciwie zanurzając palce w torebce ognistych chrupek Takis Fuego.
– Wyglądasz bosko. – Cleo sięga za plecami Partha, żeby mnie uściskać. Otacza mnie jej nienachalny lawendowy zapach, kiedy delikatnie wsuwa głowę pod mój podbródek. Nawet różnica wzrostu pomiędzy Cleo, Sabriną i mną zdaje się dowodzić, że jesteśmy jedną drużyną i równoważymy się nawzajem.
– Zdecydowanie bosko, ale robię się głodny – stwierdza Parth. – Masz ochotę na kanapkę albo coś w tym stylu, Har?
– Może takisy? – Kimmy podsuwa mi lśniącą fioletową torebkę.
– Niech będą – mówią moje usta.
Jest cholernie niedobrze, niepokoi się mój umysł.
Cleo marszczy czoło.
– Serio będziesz jadła? Bo wyglądasz jakoś blado.
Sabrina przygląda mi się spod oka.
– Oni mają rację, Har. Jesteś taka… biała jak mleko. Wszystko w porządku?
Bynajmniej. Czuję się tak, jakbym miała zaraz rzygnąć i zemdleć, tylko jeszcze nie wiem, w jakiej kolejności. Troska i skupienie na mnie wszystkich tylko pogarszają sytuację. A najbardziej dobija mnie zachłanna wręcz uwaga Wyna, który nie spuszcza ze mnie wzroku.
– Nic mi nie jest – zapewniam.
Nie mogę sobie darować, że nie włożyłam stanika na podróż i nie zrobiłam prawdziwej fryzury. Nie musiałam też aż tak bardzo pochlapać sobie musztardą cycków, kiedy jadłam hot doga na lotnisku.
O Boże. Jego nie powinno tu być!
Gdybym następnym razem miała go spotkać, będę w seksownej kiecce z metką Reformation, z przystojnym chłopakiem u boku i w pełnym makijażu. (W tych rojeniach potrafiłam się nawet umalować!) No i oczywiście nawet nie mrugnę okiem na jego widok.
Dupa, dupa, dupa.
O ile przez parę miesięcy nie mogłam się zebrać, żeby powiedzieć przyjaciołom prawdę o naszym zerwaniu, o tyle teraz pragnę jak najszybciej wyrzucić ją z siebie i uwolnić się od Wyna.
– Słuchajcie, chciałabym…
– Kochanie. – Wyn znów staje przy mnie i obejmuje mnie w talii, jakby zaraz miał mnie przerzucić przez ramię i wynieść stąd, jeśli będzie trzeba. – Sabrina i Parth mają ci coś do powiedzenia – mówi z naciskiem. – Nie tylko tobie, wszystkim.
Skóra mnie świerzbi pod jego dotykiem. Przez moment jestem przekonana, że nie mam na sobie majtek, ale tak nie jest – po prostu jakimś magicznym sposobem czuję przez dżinsy te zaborcze palce. Kiedy próbuję się wyzwolić z jego objęć, zaciska je mocniej. „Nie ruszaj się” – ostrzega spojrzeniem.
„Wal się” – usiłuję mu odpowiedzieć równie bezgłośnie.
Prawy kącik ust Wyna krzywi się z irytacji.
Sabrina wyjmuje butelkę szampana ze stalowo-szklanej lodówki, ale nie sprawia wrażenia, jakby chciała świętować. Przeciwnie, wygląda na totalnie zdołowaną.
Parth szybko staje za nią i kładzie jej dłonie na barkach.
– Chcielibyśmy powiedzieć wam parę rzeczy – zaczyna Sab. – Wyn już wie, o co chodzi, bo… Cóż, musieliśmy przedstawić mu pełen obraz sytuacji, aby zrozumiał, dlaczego jest tak ważne, by zjawił się tu w tym tygodniu. Żebyście wszyscy się zjawili.
– O Boże! – Kimmy niemal krzyczy, taka jest podekscytowana. – Czy wy będziecie mieć…
– O Boże, nie! – zapewnia natychmiast Sabrina. – Nie, nie! Absolutnie nie. Chodzi o… Chodzi o dom. – Przerywa, żeby wziąć oddech, po czym przełyka i unosi brodę. – Tata go sprzedaje. W przyszłym miesiącu.
W kuchni zapada martwa cisza. Jesteśmy w szoku.
Cleo osuwa się na stołek przy barku.
Wyn szybko mnie puszcza i odsuwa się na bezpieczny dystans, najwyraźniej porzucając myśl o wyjawieniu naszego sekretu.
Ja zaś lewituję jak astronauta, który oddzielił się od statku i teraz dryfuje bezwładnie w nicość.
Kiedy straciłam kogoś, kogo miałam poślubić, przeprowadziłam się na drugi koniec kraju, daleko od najlepszych przyjaciół. A teraz ten dom – nasz dom, ów malutki wszechświat, który zawsze był naszym miejscem, gdzie bez względu na wszystko czuliśmy się bezpieczni i szczęśliwi – on też miał zniknąć.
Panika, która mnie ogarnęła, kiedy znalazłam się tu w pułapce z Wynem, natychmiast ustępuje pola nowemu zmartwieniu.
Nasz dom.
W tym domu latem, po drugim roku Mattingly, Cleo, Sabrina i ja spałyśmy pokotem na materacach, które przytargałyśmy do salonu, tworząc z nich „superłoże”. A właściwie nie spałyśmy, tylko gadałyśmy i chichrałyśmy tak długo, aż pierwsze promienie świtu wpadały przez prowadzące na patio drzwi.
To tutaj Cleo szeptała, jakby to był sekret albo modlitwa: „Nigdy nie miałam takich przyjaciółek jak wy”, a ja i Sabrina solennie kiwałyśmy głowami, po czym odpływałyśmy w sen, trzymając się za ręce.
Tu, przy kominku, zamiast paktu krwi (który wydawał mi się ryzykowny i niehigieniczny), wszystkie trzy przytknęłyśmy palce wskazujące do rozgrzanej kraty paleniska, a potem zaśmiewałyśmy się do łez, wymyślając najbardziej niedorzeczne sytuacje, w których wykorzystujemy nasze pokreślone bliznami odciski placów, aby bezkarnie dokonywać kryminalnych czynów.
Drewniane schody domu, na których Parth zaimprowizował kiedyś wyścigi w zjeżdżaniu w kartonach. Niewielka biblioteka z boazerią, w której przed kominkiem Cleo pierwszy raz powiedziała nam o dziewczynie o imieniu Kimmy. Sterczący z pomostu gwóźdź, którym rok później Kimmy przebiła sobie stopę, i skrzypiące stopnie, po których Wyn wniósł ją na górę, gdzie zażądała, abyśmy podawali jej winogrona prosto do ust i wachlowali ją niewidzialnymi wachlarzami.
No i Wyn.
Tutaj pierwszy raz go pocałowałam.
Pierwszy raz go dotknęłam, kropka. Tutaj.
Ten dom jest wszystkim, co by po nas pozostało.
– To nasz ostatni wyjazd. – Sabrina ściąga chustkę z głowy i rzuca kawałek jedwabiu na blat. – Ostatnia podróż tutaj.
Jej słowa zawisają w powietrzu. Zastanawiam się, czy inni też tak rozpaczliwie szukają wyjścia z sytuacji – na przykład zrzutki, co kto ma, aż uzbieramy sześć milionów dolarów i wykupimy dom.
– Przecież nie możesz… – zaczyna Kimmy.
– Nie. – Sabrina od razu jej przerywa. – Podejrzewam, że Żona Numer Sześć nie chce, żeby ojciec miał ten dom, bo kiedyś kupił go dla mojej mamy. I nieważne, że są jeszcze cztery późniejsze żony, na których mogłaby skupić swoją zazdrość. Nie, ona musiała wybrać akurat tę pierwszą. – Przewraca oczami. – Tata ma już kupca i w ogóle. Klamka zapadła.
Parth masuje ramiona Sabriny, próbując ją rozluźnić.
Wędruję spojrzeniem ku Wynowi, bo podświadomie ciągle liczę, że mnie odstresuje jego widok. Zamiast tego, gdy nasze spojrzenia się krzyżują, serce zaczyna mi walić jak młotem. Odwracam wzrok.
– Na szczęście nie wszystkie wieści są złe – odzywa się Parth. – Mamy też dobre. Wręcz fantastyczne.
Sabrina patrzy na nas znad butelki szampana, z której odrywa folię.
– Zgadza się. Jest coś jeszcze.
– Och, zgadza się, jest coś jeszcze – zabawnie parodiuje ją Parth. – Nie traktuj naszych zaręczyn jako nagrody pocieszenia.
– Waszego czego?
Początkowo nie wiem, komu się to wypsnęło.
Mnie. To ja zapiszczałam.
A dokładniej ja i Cleo, która tak gwałtownie zerwała się ze stołka, że ten się zachwiał i musiała przydusić go biodrem do kuchennej wyspy.
Chichot Sabriny plasuje się gdzieś pomiędzy głupawką a niedowierzaniem.
– Wasze co? – powtarzam.
– Stara, jestem tak samo zaskoczona jak ty – odpowiada.
Kimmy chwyta dłoń Sab i tłumi okrzyk na widok wielkiego szmaragdu pyszniącego się na jej palcu serdecznym.
Niemal w tym samym momencie uświadamiam sobie, że ktoś może zauważyć brak pierścionka zaręczynowego u mnie. Wsuwam dłonie w kieszenie. Bardzo naturalny gest. Dziewczyna usiłująca zacisnąć pięści w malutkich, niepraktycznych damskich kieszeniach.
– Mówiłaś, że nigdy nie wyjdziesz za mąż – mówi Cleo. Pomiędzy jej brwiami pojawia się sceptyczna bruzda, kiedy wpatruje się w klejnot w oprawie z białego złota. – Pod żadnym pozorem. Nawet gdyby ci przykładano pistolet do głowy.
Nie dziwiłyśmy się, że tak mówiła. Jakby nie wystarczył cały ogon byłych żon, który ciągnął się za jej starym, Sabrina była adwokatką specjalizującą się w rozwodach. Co najmniej przez osiem godzin dziennie zgłębiała wszelkie możliwe powody, aby nie wychodzić za mąż.
– Opowiedz nam tę historię – zachęca Kimmy.
– Kiedyś powiedziałaś mi, że wolałabyś spędzić pięć lat za kratkami niż rok jako żona – dorzuca Cleo.
– Kotek! – Kimmy szturcha ją w żebra. – Zapominasz, że mamy świętować. Po prostu Sabrina zmieniła zadanie. To się ludziom zdarza, wiesz?
Ludziom może się zdarza, ale Sabrinie Armas?
Czasami tak długo nie mogę się zdecydować, co chcę na śniadanie, że wreszcie nadchodzi pora lunchu. Tymczasem Sabrina niezmiennie co rano zjada ten sam typ jogurtu z granolą. Co najwyżej zmieniają się sezonowe owoce, które do niego dodaje.
Sabrina obejmuje Partha w pasie.
– No dobra. Wiadomość, że musimy się pożegnać z domem, w pewien sposób ułatwiła mi sprawę. – W jej głosie czuć ślad wahania, ale szybko nabiera stalowych tonów. – Bez względu na to, czy Parth i ja weźmiemy ślub, czy nie, za długo już się znamy i mam dosyć udawania mądrej kosztem własnego szczęścia. Ja zwyczajnie chcę być szczęśliwa i nie zamierzam ściemniać, że jest inaczej.
Kimmy przykłada dłoń do serca.
– To piękne…
Parth uśmiecha się do Sabriny, z czułością pocierając jej ramię. Sabrina przenosi spojrzenie na mnie i w jej oku widzę błysk. Czerwone wargi rozciągają się w uśmiechu.
– Można powiedzieć, że inspiracją dla nas był…
Czuję się jak chwilę przed wypadkiem samochodowym, kiedy koła tracą przyczepność i wiesz, że zaraz może się stać coś strasznego, ale ciągle jest szansa, że odzyskasz panowanie nad kierownicą i nigdy się nie przekonasz, jakiego koszmaru uniknęłaś.
Sabrina mówi dalej:
– Popatrzcie na Harry i Wyna. Są razem już prawie dziesięć lat i udaje im się, choć muszą żyć z dala od siebie. Najwidoczniej miłość potrafi pokonać każdą przeszkodę.
– Osiem – koryguje Wyn.
Kimmy unosi kciuk w geście aprobaty.
– Osiem lat i ciągle dzielą was nie więcej niż trzy stopy.
W mojej ocenie od Wyna dzielą mnie obecnie dwie stopy jedenaście i trzy czwarte cala, ale on, słysząc te słowa, od razu otacza ręką moją szyję i mówi:
– O tak, po tych wszystkich latach Harriet potrafi sprawić, że czuję się, jakbym dopiero ją poznał.
Kimmy znów łapie się za serce, nie wyczuwając ironii. Ta przeznaczona jest tylko dla mnie.
W salonie rozlegają się wiwaty, kiedy Sabrina uwalnia korek z szampana. Mam wrażenie, jakbym się unosiła nad własnym ciałem. Adrenalina wyczynia ze mną dziwne rzeczy.
Normalnie wolałabym się sturlać po zboczu zalanym lepką smołą z odłamkami szkła, niż wywołać konflikt, ale wiem, że im dłużej się to będzie ciągnęło, tym trudniej będzie nam wyplątać się z naszego kłamstwa.
– Jestem pod wrażeniem. – Mój głos wznosi się o dwie i pół oktawy. – Ale muszę wam powiedzieć pewną…
– Harriet. – To znów on, tuż za mną. Obejmuje mnie od tyłu i czuję jego podbródek na czubku głowy. Fraza „Myśl o swoim w d…ę j…m szczęśliwym miejscu” kołacze się w mojej głowie, na moment ustępując myśli: „Wolałabym nadal być na pokładzie latającej trumny Trzeźwego Raya!”.
– To jeszcze nie koniec przemowy – upomina mnie Wyn.
I znów Kimmy z wrażenia łapie się za serce.
– Ciągle nie jestem w ciąży – zaznacza Sabrina.
Kimmy wzdycha.
Parth promienieje uśmiechem pod tytułem: „Mam dla was fantastyczną niespodziankę”. Z takim samym uśmiechem anonsował urodziny w nowoorleańskim klimacie, które wyprawił Cleo, i prezentował mi stetoskop z wygrawerowanymi życzeniami z okazji ukończenia studiów medycznych.
Oboje z Sabriną uśmiechają się tajemniczo.
Kimmy rzuca Sabrinie w głowę chipsem, a potem drugim.
Sabrina ogania się od nich.
– Dobra, dobra! Powiedz im.
– Bierzemy ślub – oznajmia Parth.
W salonie następuje wymiana zdezorientowanych spojrzeń.
– No… tak się zwykle dzieje po zaręczynach – zauważa Cleo.
– Konkretnie bierzemy ślub w tę sobotę – uściśla Parth. – I ma na nim być cała nasza szóstka. Nic wielkiego. Kameralna uroczystość na pomoście w ścisłym gronie przyjaciół.
Ciało mi lodowacieje, a potem się rozpala. Twarz i ręce mam zupełnie odrętwiałe.
Wyn kolejny raz mnie puszcza, a kiedy napotykam jego spojrzenie, widzę swoje własne niedowierzanie odbite w jego twarzy.
Jesteśmy w pułapce.
W uszach mi dzwoni, głosy przyjaciół się rozmywają. Ktoś wciska mi w drżące palce smukły niebieski kieliszek, bo zaraz mamy wznieść toast. Odzyskuję słuch na tyle, by dotarło do mnie, jak Parth woła:
– Za wieczną miłość!
A Sabrina dodaje:
– I za naszych wiecznych, cudownych przyjaciół! Ostatni tydzień w tym domu nie może się obyć bez was!
Jedź do swojego przeklętego szczęśliwego miejsca, Harriet, myślę.
A potem: Nie, tylko nie tam!
Za późno.