- W empik go
Hashtag: moje_piękne_życie - ebook
Hashtag: moje_piękne_życie - ebook
Poznajcie dwie Joanny. Pierwsza jest popularną instagramerką, „kreatorką szczęścia” współpracującą z wieloma modnymi firmami. Jej dom pod lasem to iście bajkowa oaza spokoju, stworzona, by codziennie smakować uroki życia. Joanna numer dwa jest żoną znanego, aroganckiego biznesmena, synową jego matki wiedźmy i matką krnąbrnej córki. Obie Joanny spotykają się w ciele czterdziestoletniej kobiety, zmagającej się ze wspomnieniem tragicznego wydarzenia sprzed lat. Kolejne maski mają pozwolić jej na prowadzenie normalnego, ustabilizowanego życia w świecie, w którym najważniejsze są pozory. Ale one nigdy nie zastąpią prawdziwego szczęścia… Czy Joanna znajdzie w sobie siłę, by wyrwać się z matni pięknych złudzeń?
Czasem myślę, że jestem niczyja. Nikt nie kocha mnie tak bardzo, żeby nazwać mnie najważniejszą. Istnieję otoczona ludźmi, których nazywam rodziną, ale nikt z nich nie myśli o mnie jak o kimś, bez kogo nie mógłby oddychać… Egzystujemy tuż obok siebie, obojętni, przesadnie grzeczni, obcy. Mąż, córka, teściowa, matka i coraz dalszy ojciec – puste słowa, zwykłe wydmuszki. Czasem myślę, że to moja wina.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-240-2 |
Rozmiar pliku: | 844 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tańczę. Sierpniowa noc jest parna, powietrze zdaje się stać. Impreza jest głośna i pełna osób, które pierwszy raz widzę na oczy. Na podobnej byłam chyba w okolicach matury, wieki temu… To ostatnie dni lata, chcę je poczuć całą sobą. Na nogach mam niewygodne, zapadające się w miękką ziemię szpilki, które w chwili poirytowania zdejmuję i ciskam w pobliskie szuwary. Muzyka dochodzi z niewielkiej knajpy nad jeziorem. Szefostwo świętującej piętnastolecie istnienia firmy produkcyjnej, z którą współpracuję, wynajęło tę tancbudę na całą noc, impreza prywatna. Nad samą wodą, gdzie bawimy się w niewielkiej, otoczonej szuwarami zatoczce, ostro tną komary. Moje odkryte, ładnie opalone nogi muszą już być dosłownie posiekane, ale niczego nie czuję. Jestem pijana, beztroska i wolna. Dawno nie wychodziłam sama. Bez męża, bez pełnych niepokoju myśli o dorastającej córce, w sukience sięgającej do połowy uda i błyszczącej od cekinów. Kiecka jest mocno dziwkarska, jak kiedyś określiłyby ją moje koleżanki. Ciemność wokół zdaje się pulsować od basów, duszne powietrze wibruje. Obok ściska się jakaś para, ktoś za moimi plecami głośno się śmieje, słychać brzęk tłuczonego szkła. Nagle czyjeś ręce obejmują mnie w pasie, ktoś przywiera do moich pleców i kołysze mnie w tańcu. Nie mam pojęcia kto to, nie znam tu zbyt wielu osób. Jednak nic mi w tym momencie nie przeszkadza, nawet to, że klei się do mnie obcy facet… Tańczymy przez dłuższą chwilę, pod ciemnym nocnym niebem, na którego skraju powoli zaczynają się pojawiać pierwsze różowo-szare smugi – zapowiedź świtu. W końcu on odwraca mnie twarzą do siebie i całuje, zachłannie penetrując wnętrze moich ust językiem. Jest młody, ciemnowłosy i dobrze zbudowany. Ja bosa i kompletnie pijana. Tej nocy wlałam w siebie taką ilość alkoholu, że myśl o tym na trzeźwo przyprawiłaby mnie o zawał. Kiedy ciągnie mnie w pobliskie szuwary, nie protestuję. Później są jego ręce pod moją sukienką, w końcu rozpina rozporek i wyjmuje ptaka. Klękać jednak nie zamierzam, nie ma takiej opcji.
– Daj spokój, teraz mnie tak zostawisz? – protestuje on, ale ja już ruszam w stronę tańczących, olewając przypadkowego adoratora.
Później szukam butów. Ja pierdolę, powtarzam w myślach, zataczając się na porośniętych obrzeżach zatoczki, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie cisnęłam szpilki. Prada, świetnie… Kupione rok wcześniej w Rzymie, brawo ja. Ktoś trąca mnie ramieniem, mamrocze jakieś przeprosiny.
– Jak się bawisz? – pyta Dariusz z marketingu, to z nim od kilku miesięcy wymieniam maile, regularnie dogadując współpracę.
Mówię, że świetnie, on wybucha śmiechem, salutuje mi, niczym kapitan jakieś przerdzewiałej łajby z Żeglugi Wiślanej i idzie dalej, zataczając się. Jest równie pijany jak ja, może nawet nie poprzestał na alkoholu? Gapię się na niego przez dłuższą chwilę, zawieszona i półprzytomna, później idę w stronę knajpy, wchodzę na drewnianą werandę ozdobioną dekoracyjnymi latarenkami, mijam obściskujące się pary i zanurzam w duszne, cuchnące rozlanym piwem i zmieszaną wonią najprzeróżniejszych perfum wnętrze.
Kolejka do damskiej toalety jest dłuższa niż na pieprzonej poczcie. Ustawiam się oparta plecami o ścianę i przymykam oczy, bo świat wokół mnie wiruje w naprawdę zawrotnym tempie. Szybko je jednak otwieram, bo z zamkniętymi czuję mdłości. Przez chwilę boję się, że puszczę pawia w wąskim korytarzu przy toaletach, na oczach tych wszystkich przypadkowych, znacznie ode mnie młodszych ludzi, którzy na co dzień rozdają pewnie wizytówki z tytułami: _project manager_ czy _human resource specialist_, a teraz rozglądają się wokół wzrokiem równie nieprzytomnym jak mój, stercząc obok w pomiętych ciuchach, ze spoconymi twarzami i wilgotnymi od potu włosami.
– Ta kolejka ma, kurwa, koniec? – rzuca jakaś laska w czerwonej kiecce z odkrytymi plecami.
– Kończy się w Timbuktu – odpowiada jej inna dziewczyna i kilka osób wybucha śmiechem.
Kiedy w końcu dostaję się do łazienki i zamykam się w kabinie, sikam, poprawiam włosy, chociaż ledwo stoję na nogach, i sprawdzam telefon. Sześć nieodebranych połączeń od męża, cztery esemesy, wśród których: „Gdzie Ty, kurwa, znowu jesteś?” to jeden z subtelniejszych. Nie odpisuję, zresztą jest po czwartej nad ranem. Chowam telefon z powrotem do zawieszonej na cieniutkim łańcuszku torebki, myję ręce i przeciskam się do wyjścia.
Nad wodą przysiadam na drewnianej ławce i staram się oprzytomnieć.
– Tu jesteś. – Amant z szuwarów lokalizuje mnie, kiedy szukam w torebce miętówki. – Niegrzeczna dziewczynka – dodaje.
– Odwal się – rzucam, a on szczerzy się w uśmiechu.
– Nie tak prędko, bo chyba czegoś nie dokończyliśmy – mówi, zanim złapie mnie za rękę i przyciśnie ją do swojego krocza. – Nie zajmiesz się nim? – pyta. Jest kurewsko nachalny, na palcu ma wąską, złotą obrączkę.
– Odwal się! – powtarzam, wyrywając mu rękę.
– Pani mówi: odwal się! – wtrąca się jakiś przypadkowy koleś, który chwilę wcześniej odlewał się w szuwarach.
Wstaję. Zawrót głowy jest tak silny, że prawie upadam. Ale nie. Wciąż jestem na nogach. Szuwarowy sikacz pyta, jak mam na imię, ale go ignoruję. Później podejmuję jeszcze jedną próbę znalezienia butów, ale szybko się poddaję.
W drodze do taksówki, która czeka dwieście metrów dalej, przy wąskiej polnej dróżce za knajpą rozcinam stopę o zdradliwy odłamek szkła i krwawiąc, wsiadam do samochodu. Modlę się, żeby kierowca nie zauważył. Ale jest zbyt ciemno, na moje szczęście, a on rusza w milczeniu, odcięty ode mnie lodowatym murem obojętności.
Do domu docieram bosa, z rozmazanym makijażem i potarganymi włosami – prezentuję się tak, jakbym właśnie bez charakteryzacji statystowała w jakimś niskobudżetowym filmie grozy, i równie podle się czuję.
Mąż czeka na mnie w salonie. Wygląda tak, jakby tej nocy nie zmrużył oka. Dziwi mnie jego widok, ostatnio nie okazujemy sobie zbyt wiele troski czy zainteresowania.
– Serio?! W takim stanie wracasz?! – rzuca ostro, kiedy mnie widzi. Później łapie mnie za ramię. – Pytałem, gdzie byłaś?!
– Wyskoczyłam potańczyć – mówię, usiłując mu się wyrwać.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że krew z rozciętej stopy poplamiła nowy, jasny dywan. Ryszard klęka, ogląda ranę, zabiera mnie do łazienki i przemywa ją spirytusem. Później okleja ją plastrem i wstaje. Kiedy się mną zajmuje, syczę z bólu, wściekła na niego, chociaż to przecież nie jego wina.
– Ileś ty wypiła? – pyta, myjąc ręce nad umywalką, a ja parskam śmiechem na myśl o moim szpakowatym ginekologu, który robi to samo po każdym badaniu, bo nagle wyobrażenie doktora wydaje mi się tak komiczne, że przez dłuższą chwilę chichoczę jak nastoletnia smarkula.
– Aśka, ile wypiłaś? – powtarza Ryszard, w jego głosie słyszę poirytowanie.
– Nie wiem, trochę może wypiłam – mamroczę i prawie spadam z wanny, na której brzegu przysiadłam.
– Idź spać – cedzi, coraz bardziej zniesmaczony moim zachowaniem.
– Nie chcę spać. Chcę taaańczyć! – Zarzucam mu ręce na szyję, ale mnie odpycha.
– Spać! – powtarza.
Później odrywa mnie od podłogi i na rękach zanosi do gościnnej sypialni.
– Pamiętasz, jak całymi nocami nosiłeś Jeremiego? – pytam cicho, kiedy układa mnie w pościeli.
– Nie mów o nim! Nie teraz. Nie w stanie, do jakiego się doprowadziłaś! – Rysiek czerwienieje z gniewu i układa mnie na boku, w pozycji bezpiecznej dla pijanych amerykańskich gwiazd rocka i równie zalanych paniuś w średnim wieku z pięknego kraju nad Wisłą. – Śpij – prosi, zanim zasunie zasłony i poprawi mi poduszkę.
– Nie chcę spać – mamroczę, ale dosłownie chwilę później zapadam w ciężki, pijacki sen.TERAZ
1.
Czasem myślę, że jestem niczyja. Nikt nie kocha mnie tak bardzo, żeby nazwać mnie najważniejszą. Istnieję otoczona ludźmi, których nazywam rodziną, ale nikt z nich nie myśli o mnie jak o kimś, bez kogo nie mógłby oddychać… Egzystujemy tuż obok siebie, obojętni, przesadnie grzeczni, obcy. Mąż, córka, teściowa, matka i coraz dalszy ojciec – puste słowa, zwykłe wydmuszki. Czasem myślę, że to moja wina. Wmawiam sobie, że jest we mnie coś, co sprawia, że nie potrafię kochać i pozwolić innym kochać siebie. Ale później rozglądam się wokół i widzę, że to nie tylko ja. Wielu ludzi jest niczyich. Samotność wżarła się w nasze trzewia, jest emocjonalnym rakiem współczesności, bolączką dwudziestego pierwszego wieku. Samotność stała się naszym chlebem powszednim, codziennością. Wielu bezgłośnie krzyczy z rozpaczy, ale mało kto skarży się na głos. Bo samotność jest wstydem, ciężko się do niej przyznać. Jest jak hemoroidy, nietrzymanie moczu czy problemy z potencją – cierpi się na nią w opuszczeniu i w… samotności.
– Będę pojutrze! – Głos Ryśka brzmi obco, dociera z któregoś miejsca na parterze.
Wiem, że leci do Hamburga na spotkanie z jakimś mieszkającym tam Polakiem, z którym chciałby wejść w spółkę. Nie, nie powiedział mi o tym, przypadkiem podsłuchałam, kiedy rozmawiał przez telefon.
Dźwięk zatrzaskiwanych frontowych drzwi sprawia, że lekko się wzdrygam. Później spoglądam na zegar i uśmiecham się do siebie, lekko, samymi kącikami warg. Za trzy godziny podjedzie kurier. Jego wizyty są kulminacyjnym punktem moich dni, niemal świętością. Zajeżdża zawsze pomiędzy trzynastą a czternastą, a ja już koło południa wyglądam jego furgonetki, wyobrażając sobie, że to właśnie ten dzień, w którym on wchodzi do środka i bierze mnie w ramiona. A później się śmieję. Głośno, sama z siebie, zdając sobie sprawę, jak banalne mam marzenia i jak nisko upadłam… Ale ten moment, kiedy patrzę w jego ciemne oczy, a on lekko się uśmiecha, podając mi paczkę, jest niemal magiczny. To chwila, która sprawia, że wciąż czuję się kobieca, atrakcyjna i pożądana. Co, biorąc pod uwagę, że od ponad sześciu lat nie spałam z własnym mężem, ma dla mnie niebagatelną wartość…
Ale kurier dopiero za kilka godzin. Teraz trzeba zająć czymś ręce, narobić nieco zamieszania, oderwać myśli od tu i teraz, mówię sobie, wchodząc do sypialni córki.
– Masz coś białego do prania? – pytam, a Paulina posyła mi złe, gniewne spojrzenie i niechętnie odrywa policzek od poduszki.
– Spałam – mamrocze.
– Jest prawie dziesiąta.
– No i?
– Zdejmij pościel, chcę ją wyprać.
– Prałaś w zeszłym tygodniu. – Paula odwraca się na drugi bok, plecami do mnie, a krótka, błękitna koszulka, w której ostatnio lubi sypiać, podwija się, ukazując ten koszmarny, wulgarny tatuaż, który zrobiła sobie rok temu, na osiemnaste urodziny. „Pierdolić wszystko” – mimo woli czytam dwa znienawidzone słowa, zastanawiając się, co powodowało piękną, młodą dziewczyną, która postanowiła oszpecić sobie dół pleców, tuż nad pośladkami, takim właśnie banałem? Nastoletni bunt? Nienawiść do nas, rodziców? Ale czy ona naprawdę nas nienawidzi, czy może to tylko taka chwilowa poza? – zastanawiam się, podnosząc z podłogi stanik z delikatnej jasnobeżowej koronki, który, razem z majteczkami, kupiłam jej na gwiazdkę.
– Paulina, wstań i zrób, o co cię prosiłam – powtarzam, ale córka milczy.
Zakopała się w pościeli i widzę tylko burzę jej ogniście rudych włosów, które farbuje na ostrą marchewkową barwę, odkąd skończyła szesnaście lat.
Sama ma jasne, mysie, jak mawia. Nie blond, po mnie, ani nawet nie jasnokasztanowe, po Ryszardzie, ale mysie. Wychodząc z jej pokoju, widzę leżący na nocnej szafce blister z pigułką antykoncepcyjną i zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, z kim obecnie sypia moja dziewiętnastoletnia córka… Ostatnim chłopakiem, jakiego w ogóle przyprowadziła do naszego domu, był Maciek, siedemnastoletni kolega z jej byłej klasy, z którym chodziła przez jakieś dwa miesiące. Później czarna dziura… Czasem usiłuję z nią porozmawiać, ale zawsze mnie zbywa. „Nie twoja sprawa” – rzuca głosem tak wrogim, że aż kulę się w ramionach, spłoszona i zszokowana jej ostentacyjną niechęcią. Nie jestem jej wrogiem, nigdy nim nie byłam. A jednak im bardziej usiłuję okazać jej bliskość, tym bardziej ona się na mnie zamyka. To boli, uwiera i nie chce się zagoić, jak jątrząca się uparcie rana, chociaż minęło już kilka lat od dnia, w którym moja mała, mysiowłosa córeczka kleiła się do mnie, z płaczem opowiadając o podłym dniu w szkole i wrednej koleżance. Nie, Paulina już mi się nie wypłakuje, Ryszarda też zresztą raczej omija, co, prawdę mówiąc, sprawia, że czuję mściwą satysfakcję. Więc nie tylko ja ją straciłam, pocieszam się.
W łazience ręcznie piorę stanik córki i wkładam gruby, frotowy szlafrok w kolorze cynamonu, chcąc wynieść ociekający wodą biustonosz na sznur, za dom.
Poranek jest rześki, jesienny. Październik mamy co prawda w miarę złoty, ale chłód nocy czuć jeszcze koło południa, ustępuje dopiero później, żeby szybko powrócić równie chłodnym oddechem nadchodzącego wieczoru.
Idąc przez nasz olbrzymi, zadbany ogród, patrzę na widniejącą za płotem ścianę lasu. Drzewa mienią się wszystkimi barwami jesieni, czarno-białe pnie brzóz pełnią wartę w porannym słońcu, ale w powietrzu wyczuwa się jeszcze charakterystyczną dla tego okresu mglistą aurę. Świat wokół mnie wygląda magicznie, ale nie czuję zachwytu. Ten sielski obrazek towarzyszy mi od dnia, w którym pierwszy raz przekroczyłam próg tego domu i zapewne będzie mi towarzyszyć aż do śmierci. Tu utknęłam i nie wiem, dokąd mogłabym uciec…
Mieszkamy na przedmieściach, w domu, który latami dopieszczałam, muskałam i hołubiłam, jednak dziś nawet on nie daje mi już pociechy. Jest tylko skorupą z kopertowym dachem i cichymi ścianami, w których nie rozgrywają się żadne rodzinne dramaty. Z Ryszardem już nawet na siebie nie krzyczymy, zazwyczaj okazujemy sobie obojętność, która graniczy z groteską. „Oczywiście, kochanie”, „kupię, kochanie”, „za godzinę, kochanie” – mąż najczęściej określa mnie „kochaniem”, co brzmi niemal groteskowo, biorąc pod uwagę fakt, że od lat porządnie mnie nie wypieprzył, o kochaniu się ze mną już nawet nie wspominając…
Na myśl o kompletnym uwiądzie naszego tak zwanego pożycia lekko się krzywię. Wiem, że wciąż podobam się mężczyznom, nadal mam to coś. Ale mąż już mnie nie pragnie, nie dotyka, nie rozbiera wzrokiem. Przed naszym ślubem nie potrafił oderwać ode mnie rąk, ciągle mnie podszczypywał, skubał, głaskał, lizał i podgryzał, teraz jest jedynie zbliżającym się do pięćdziesiątki kolesiem z zakolami i zaokrąglającym się w szaleńczym tempie piwnym brzuszyskiem; facetem, który jakimś dziwnym trafem nadal sypia obok mnie i oddycha tym samym powietrzem.
Wywalę go w końcu do gościnnego pokoju, obiecuję sobie, wieszając stanik córki na rozciągniętym pomiędzy dwoma drzewami sznurze. Pod pretekstem nieprzespanych nocy i zarzutem głośnego chrapania, na dobre i na zawsze. A później rozłożę ramiona pośrodku naszego szerokiego małżeńskiego łóżka z pikowanym zagłówkiem w kolorze pistacjowych lodów i zapadnę w sen pełen erotycznych, rozpasanych wizji, lepki od seksu, pożądania i miłości. Sen młodej kobiety uwięzionej w nieco pulchnym ciele czterdziestopięciolatki.
Wracam w stronę domu, kiedy woła mnie Karol, nasz listonosz.
– Polecony dla Ryśka! – krzyczy zza płotu.
– Cześć. – Uśmiecham się i biorę od niego pismo z pieczątką jakiegoś urzędu.
– Ładny szlafroczek – mruga do mnie Karol, rozciągając pełne wargi w uśmiechu.
– Mam ładniejsze – mruczę, a on puszcza mi oczko.
– Nie wątpię – mówi, zanim pospiesznie się pożegna i ruszy w stronę domu sąsiadów, stojącego naprzeciwko naszego, na samym skraju uliczki.
Dalej jest już tylko niewielkie pole i las, później znowu pola, kamieniołom nad dawnym wyrobiskiem i opuszczone magazyny straszące czarnymi otworami po wybitych szybach. Kraniec mojego świata, koniec drogi, myślę. _Dead end_.