- W empik go
Haszyszopenki - ebook
Haszyszopenki - ebook
Końcówka wakacji 1982 roku. Małe miasteczko na prowincji. Osiedle jakich wiele, zwane przez miejscowych Kurwidołkiem. Życie toczy się powoli, z dala od polityki. Rodziny prowadzą zwyczajne życie, przetykane gdzieniegdzie chorobami, nałogami i rozpadem więzi. Dwójka młodych przyjaciół – Maks i Wronek zabijają nudę, angażując się w coraz okrutniejsze zabawy. Nikt nie zwraca na nich uwagi, więc wspólnie radzą sobie, jak mogą. Życie dorosłych skupia się wokół pracy w zakładach zbrojeniowych i spotkań towarzyskich suto zakrapianych alkoholem sprzedawanym „na lewo" przez Jędrka Pijaka.
Tu nikt nie zastanawia się nad sytuacją w kraju, protestami górników i demonstracjami w stoczni. Czas płynie powoli, a świat spowija duszna mgła.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-0258-2 |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Haszyszopenki
– Dawaj, dawaj, szybciej! Już idzie!
– Zaraz, poczekaj, ubabram się.
– Już idzie, szybciej!
Wronek wylewał ze słoika breję na wycieraczkę przed mieszkaniem Trzynachy. Smród był niemiłosierny. Rozglądałem się, czy nie wyjrzy któryś z sąsiadów, ale o tej godzinie wszyscy oglądali Dziennik.
– Daj gazetę, szybko – szepnął Wronek.
Zza koszuli wyjąłem „Trybunę”, rozprostowałem pomięte strony. Wronek przykrył śmierdzącą stertę na wycieraczce i podpalił zapałką papier. Za drzwiami było już wyraźnie słychać kłapanie rozlazłych kapci Trzynachy. Zbiegliśmy piętro niżej. Stanęliśmy na półpiętrze, pod jedenastką, by obserwować, co się stanie. Trzynacha otworzył drzwi, zaskoczony, zobaczył ogień i zaczął gasić, przydeptując płonącą gazetę. Dopiero po chwili zorientował się, że od kolan w dół umazany jest cuchnącą mazią.
– Pieprzony ormowiec! – krzyknął Wronek. – Zauważył nas!
Zaczęliśmy zbiegać po schodach.
– Jak, k-kurwa, dorwę, nogi z dupy powyrywam! – wrzeszczał Trzynacha.
Na klatce otwierały się kolejne drzwi. Sąsiedzi byli ciekawi, co się dzieje. Właśnie mijaliśmy dziesiątkę, kiedy na korytarz wyjrzała Piastowa. Piękna Mery z Domu Starców, jak nazywaliśmy ją z Wronkiem. Coś krzyczała. Jej natapirowana fryzura trzęsła się śmiesznie. Z głębi mieszkania podjechał na wózku inwalidzkim Piastowy, były nauczyciel historii. Widziałem, jak się uśmiecha. Wiedział, że znowu coś zbroiliśmy.
Przy ósemce Zbrosiaków byliśmy już nieźle zmachani. Z trudem łapałem oddech, Trzynacha tymczasem przeskakiwał po kilka stopni. Doganiał nas, rozchlapując po ścianach zapachową mieszankę haszyszopenków z sadzą spalonej „Trybuny”. Dostrzegłem, jak Wronek wymija młodego Zbrosiaka, który z papierosem w ustach wyjrzał z mieszkania, rzucając kurwami i śmiejąc się jednocześnie.
– Co jest, co jest?! – krzyknął Jędrek, zwany Pijakiem.
Wpadłem na niego, poczułem zapach potu, przetrawionej wytwórnianki i wypalonych fajek.
– O kurwa!
Odepchnął mnie. Odbiłem się od poręczy schodów i poleciałem na ścianę.
– Mam cię! – usłyszałem Trzynachę.
Złapał mnie za koszulę. Szew puścił przy rękawie. Matka mnie zabije – pomyślałem.
– Zostaw! – krzyknąłem i wyrwałem się z uchwytu.
Trzynacha zeskoczył z ostatnich stopni. Już po mnie! – przemknęło mi przez głowę. Wronek potknął się, ale złapał równowagę. Właśnie mijał jedynkę, w której mieszkał Strażnik Polepa. Na parterze czekały już otwarte na oścież drzwi do piwnic. Żarówkę w korytarzu stłukliśmy wcześniej. Plan mieliśmy opracowany w szczegółach. Wronek zniknął w ciemności.
Trzynacha znowu chwycił mnie za koszulę. Przed sobą zauważyłem skrzynkę na licznik gazowy. Uchyliłem się i pociągnąłem ormowca. Usłyszałem huk, kiedy wyrżnął głową w blaszaną obudowę.
– O kurrr..! – jęknął.
Siła uderzenia odrzuciła go do tyłu. Puścił mnie i upadł na plecy pod świeżo zamontowany, niedziałający jeszcze licznik gazowy. Odwróciłem się. Trzynacha trzymał się za głowę, między palcami przeciekała krew.
Zeskoczyłem z ostatnich stopni i pobiegłem do piwnicy. Powitał mnie zapach wilgoci i stęchlizny. W wyobraźni widziałem nagie, czerwone cegły, kiedy zbiegając ze schodów, rękami wymacywałem ścianę. Instynktownie skręciłem w lewo. Piwnicę w bloku znaliśmy na pamięć. Zobaczyłem Wronka przeciskającego się przez uchylone okno na końcu korytarza. Zrobiło się ciemniej, kiedy zatarasował otwór.
– Poczekaj! – zawołałem.
Wronek wygramolił się na zewnątrz i pobiegł w kierunku lasu. Ja podciągnąłem się do okna i próbowałem się przedostać na drugą stronę. Naderwany rękaw zahaczył o wystający z drewnianej framugi gwóźdź.
Ktoś wbiegł do piwnicy. Usłyszałem, jak zwalnia i próbuje wymacać włącznik światła.
– Kurwa! – Poznałem głos Trzynachy. – K-kurwa! – mamrotał pod nosem.
Szurając ostrożnie kapciami po zakurzonej betonowej podłodze, po omacku zszedł na dół.
Zacząłem się szarpać, ale gwóźdź nie puszczał. Rękaw już na dobre odpruł się od koszuli, nie mogłem jednak wyciągnąć ręki z materiału. Dobiegł mnie dźwięk metalu obijającego się o cegłę. Odwróciłem głowę, jednocześnie próbując uwolnić się z pułapki.
Na końcu korytarza zobaczyłem Trzynachę. W mroku zamajaczyła zakrwawiona twarz. W ręce trzymał pogrzebacz.
Zauważył mnie!
– O Jezuuu! Wronek, ratuj! – krzyknąłem, ale mój przyjaciel przeskakiwał już rów wykopany pod gazociąg. Po drugiej stronie ulicy czekał bezpieczny las, pogrążający się w sierpniowym zmierzchu.
Szarpnąłem najsilniej, jak mogłem. Trzask prutego materiału – ręka była wolna. Rozpaczliwie zacząłem wyczołgiwać się na drugą stronę. Obejrzałem się jeszcze. Trzynacha był tuż za mną.
Dostrzegłem, jak zza pleców zamierzającego się do ciosu ormowca wybiega Jędrek Pijak. Chwycił za uniesioną rękę. Trzynacha stracił równowagę, a Jędrek wyrwał mu pogrzebacz i odrzucił pod ścianę. Po piwnicy przebiegł stukot metalu odbijającego się od cegieł.
– Czyś pan ochujał? – usłyszałem już na ulicy.
Przeturlałem się po chodniku, przeskoczyłem wykopy pod rury i pobiegłem w kierunku lasu. Obejrzałem się ostatni raz.
Rękaw koszuli zwisał na gwoździu z piwnicznego okna. Jeszcze przez chwilę słyszałem przekleństwa Trzynachy.
Stare Lotnisko
Na twarzy poczułem chłodny powiew. Zapach sosnowych igieł pomieszany z wilgocią dębowego lasu zakręcił w nosie. Przecisnąłem się przez krzaki i wbiegłem między drzewa. Mignęła mi niebieska kurtka Wronka. Skręcił w kierunku Starego Lotniska. Pobiegłem za nim, zagłębiając się w ciemny tunel utworzony przez gałęzie buczyny. Ogarnął mnie mrok.
– Poczekaj! – zawołałem, mimowolnie ściszając głos. Nie wypadało wydzierać się w lesie, podobnie jak na cmentarzu.
Wronek zatrzymał się i odwrócił. Pochylony, oparł ręce na udach. Szybkimi haustami łapał powietrze. Dobiegłem do niego. Miałem ochotę kopnąć go albo walnąć pięścią w twarz, zamiast tego wydyszałem tylko:
– Dlaczego mnie zostawiłeś?
– Nie zostawiłem – wysapał Wronek. – Przecież biegłeś za mną.
– Zaczepiłem się o gwóźdź. Nie mogłem wyjść z piwnicy! On chciał mnie zabić!
– Eee tam, zabić. Chciał cię tylko nastraszyć. Zresztą mnie też kiedyś gonił, pamiętasz, i to z siekierą.
– Dupek jesteś! – krzyknąłem. – Zostawiłeś mnie!
– Ty, uważaj! – Przyskoczył do mnie i złapał za koszulę. – Odszczekaj to!
– Uciekłeś, zostawiłeś mnie! – Zbierało mi się na płacz. – To ty mnie namówiłeś na ten głupi numer, a potem zostawiłeś!
– Nie zostawiłem, widziałem, że za mną biegniesz!
Patrzyliśmy na siebie. On trzymał mnie za koszulę, ja bezradnie opuściłem ręce i próbowałem wytrzymać jego wzrok. Czułem, że zaraz do oczu napłyną mi łzy. Znowu przegrałem. On zawsze miał przewagę. Puścił mnie w końcu i klepnął w ramię.
– Ale mu przecież zwiałeś, nie?
– Pijak mnie uratował.
– Jędrek jest w porządku. Mój ojciec mówi, że to żul, ale on jest w porządku.
Pochyliłem się i ja z kolei oparłem dłonie o uda, próbując złapać oddech. Patrzyłem na Wronka spod opadających na oczy włosów.
– Chodź, skoczymy na Stare Lotnisko – powiedział.
– Może lepiej wróćmy, zobacz, porwałem koszulę.
– Coś ty, wiesz, co się tam teraz dzieje? Odczekajmy trochę. Zaraz zacznie się w telewizji film, to się uspokoją.
Już patrzył w kierunku polany, majaczącej między drzewami.
– Zobaczymy, czy tam straszy.
Ściemniało się, kiedy dobiegliśmy do Starego Lotniska. Rzadko zapuszczaliśmy się o tej porze tak daleko w las, a na pewno nigdy po wprowadzeniu godziny milicyjnej, ale Wronek się uparł, żeby zobaczyć samoloty. Podobno po ósmej wieczorem na Starym Lotnisku zaczynało straszyć. Nikt z osiedlowych dzieciaków nie chodził tam nocą, my też sprawdzaliśmy polanę tylko wtedy, kiedy było widno. Ale Wronek nie musiał się martwić, że rodzice spiorą mu tyłek za włóczenie się po nocy. Zresztą, prawdę mówiąc, mój ojciec też miał w dupie, gdzie łażę, jedynie od matki mogłem dostać burę.
Dotarliśmy na polanę, kiedy słońce ledwo prześwitywało przez korony otaczających ją drzew.
– Już widać – wskazał ręką Wronek. – Tam, za krzakami.
Przeciskaliśmy się między gęstymi krzakami leszczyny, która porastała torfowisko i odgradzała teren Starego Lotniska od wzroku ciekawskich. Robiło się coraz ciemniej, nad podmokłą, czarną ziemią unosiły się pierwsze nitki mgły. Wronek złapał mnie za ramię i wyciągnął palec w stronę potężnych kształtów, majaczących spoza gałęzi.
– Patrz, samoloty – szepnął.
Wskazywał na trzy rozłożyste dęby, wyrwane z korzeniami przez wiosenne burze. Zwalone drzewa zajmowały większą część leśnej polany. Liście opadły, wokół pni utworzył się gęsty szeleszczący dywan. Poczułem mocny zapach gnijącej zieleniny i torfu. Mgła podpełzała do ciemnych kształtów, cieniutkie welony wspinały się na grube, popękane drzewa, gałęzie zalegające ziemię próbowały ostatkiem sił wynurzyć się z białej rzeki. Olbrzymie samoloty czekały na swoich odkrywców. Tym razem samoloty, poprzednio były to statki kosmiczne, a w przyszłości pewnie będzie jeszcze coś innego. Wszystko zależało od tego, co wymyśli Wronek.
– Idziemy! – zakomenderował już trochę głośniej. – Zobaczymy, co jest w środku.
Niełatwo było dostosować się do częstotliwości Wronka, czasami po prostu nie rozumiałem, o co mu chodzi. Lubiłem włóczyć się z nim po okolicy, ale dorównać mu w zmyśleniach było naprawdę ciężko. Wciąż tworzył niesamowite historie, kosmiczne miejsca i fabuły; biegając razem po podwórku, po lesie, po niedokończonych budowach, śmietnikach, piwnicach i dachach osiedlowych garaży, uciekaliśmy przed zabójcami, potworami z kosmosu, duchami; ratowaliśmy się przed zatonięciem, huraganem, wojną lub po prostu staraliśmy się zwyciężyć w morderczych pościgach za przeciwnikiem. Problem polegał na tym, że ja nie bardzo w to wszystko wierzyłem. Wronek cały zatracał się w wymyślonej historii, przenosił w inny świat, był dowódcą komandosów, komandorem statku kosmicznego, szefem partyzantów walczących z hitlerowcami; ja naprawdę musiałem się mocno naprężyć, żeby mu dorównać. W duchy, bajki, Święte Mikołaje, anioły i tego typu bzdury przestałem wierzyć mniej więcej przed rokiem, kiedy przy wigilijnym stole zmarł dziadek. Udławił się podczas świątecznej kolacji ością i w ciągu kilku minut obrus zastawiony z trudem zdobytym jedzeniem zamienił w pobojowisko. Na oczach całej rodziny wił się i skręcał, próbując złapać oddech, a jeszcze przed chwilą kłócił się z ojcem o Jaruzela i Papieża. Czerwony, a po chwili siny na twarzy, szarpał się, zwracając dopiero co skonsumowaną kolację. Przy okazji zgubił sztuczną szczękę, która wylądowała między talerzami z czerwonym barszczem i smażonymi płotkami (karpia nie udało się ojcu zdobyć). Patrzyłem na to przedstawienie; kurczowo trzymałem plastikową strażacką ciężarówkę, którą przed kilkoma minutami podrzucił pod choinkę Mikołaj, i zrozumiałem, że święta to po prostu kolejny niczym niewyróżniający się dzień, niewolny od śmierci.
Po drodze na Stare Lotnisko Wronek dorwał złamaną gałąź i wywijał nią, udając, że dokonuje cudów fechtunku. Mijaliśmy drzewa połamane przez wiosenne burze. Zaglądaliśmy po kolei do dziur w ziemi, tęskniących za wyrwanymi pajęczynami korzeni. Wronek zszedł do jednej z nich i zagłębił patykowy miecz w pulchnym torfie. Szukał ciał lotników.
– Powinni być w kabinach, nie? – powiedział. Podziobał jeszcze chwilę i wygramolił się spod drzewa. – Chodź, sprawdzimy skrzydła.
– Zimno mi. Może wrócimy do domu?
– Nie marudź!
Wspiął się na przewrócony pień i łapiąc równowagę rozpostartymi ramionami, szedł po największej gałęzi. Ja siadłem pod drzewem i zacząłem oglądać porwaną koszulę.
– Matka mnie zabije – jęknąłem. Wyciągałem nitki z poszarpanego materiału.
– Ale mu daliśmy, co? – krzyknął z mgły Wronek. Odwrócił się i powoli ruszył z powrotem. – Zapamięta do końca życia, cholerny ormowiec!
Nagle przystanął i przechylił głowę, uważnie nasłuchując. Widziałem, że się uśmiecha.
– Słyszysz? – szepnął. – Ciii... ziemia się osuwa. To oni!
Zeskoczył z konara i przyjął postawę bojową. Wyciągnął przed siebie trzymany oburącz kij.
– Idą! Lotnicy wypływają! – powiedział.
– Przestań. – Próbowałem skończyć tę głupią zabawę. Wcale mi się nie podobała.
Wronek wiedział, że boję się wody, i celowo mnie drażnił.
– Płyną, płyną. – Odwrócił się i wyrzucał słowa prosto w moją twarz. – Płyną, nadpływają!
– Przestań! – krzyknąłem, ale przyjaciel już się mną nie interesował. Rozpoczął walkę z lotnikami.
Zaatakował pierwszego przeciwnika, który wypłynął z mgły. Uderzony wróg przewrócił się i już nie wstał. Zza drzew wychodzili kolejni, wraki zrodzone przez umysł Wronka. A on tańczył wokół nich, wymachiwał mieczem, szturchał, robił uniki, pochylał się, odskakiwał, by zaraz zaciekle zaatakować. Rąbał z góry na dół, z lewej na prawą. I nieważne, że patyk przeszywał tylko puste powietrze. Nowi przeciwnicy wciąż wybiegali z rozbitych maszyn. To już nie byli rycerze, kosmiczni agresorzy, jak ostatnio, ale żywe trupy, obleczone w rozkładające się resztki ubrań. Wronek rozbijał hordę bez wysiłku. Nie było po nim widać zmęczenia.
– Uważaj, za tobą! – krzyknąłem, zapominając na chwilę o koszuli i próbując włączyć się w bitwę. – Ma miecz!
Wronek pochylił się, złapał przeciwnika za rękę i przerzucił niczym sprawny judoka.
– Oni nie mają mieczy, głupku. To piloci – stęknął, rozkładając wroga na ziemi.
Po chwili zrzucił ortalionową kurtkę i usiadł przy mnie. Oparł się o drzewo, a drewnianą broń położył na kolanach. Wygrzebał z kieszeni pomięty niedopałek papierosa. To była jego najnowsza namiętność. Jak nie udało mu się podkraść fajek babce, która opiekowała się nim podczas nieobecności rodziców, wyszukiwał pety na chodnikach pod blokiem.
Zapalił zapałkę, płomyk oświetlił mu twarz.
– Zajarasz? – zapytał, podtykając mi dymiącego papierosa.
– Nie.
– No co ty? Nie wymiękaj!
– Dawaj. – Sięgnąłem po papierosa. Już dawno się nauczyłem, żeby nie wciągać dymu do płuc. Wronek zresztą też. Siedzieliśmy pod drzewem i pykaliśmy niedopałek. Słońce zaszło, robiło się ciemno i chłodno. Kończył się sierpniowy dzień; przechodził w noc i przynosił zapach kojarzący się ze smutkiem, zapowiadający śmierć liści i początek szkoły. Siedząc z Wronkiem pod zwalonym drzewem na Starym Lotnisku, podając niedopałek papierosa, nerwowo skubiąc poszarpaną koszulę, miałem wrażenie, że coś się kończy. Nie wiedziałem, czy chodziło o wakacje, o moją przyjaźń z Wronkiem, czy o coś innego. Dopadło mnie przeświadczenie, że jest to jedna z ostatnich fajnych chwil. Choć nie potrafiłem powiedzieć, czy chodziło o ostatnią fajną chwilę w moim życiu, czy ostatnią tego lata w fatalnym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku. Ale odczuwałem smutek graniczący z pewnością, że coś dobiega końca. Nie chciałem opuszczać tej polany i wracać do domu.
Za drzewami obrastającymi Stare Lotnisko zapalały się pierwsze światła w mieszkaniach naszego bloku. Kadłuby samolotów powoli znikały we mgle. Do następnego razu; może wtedy będą rozbitymi statkami kosmicznymi albo uszkodzonymi czołgami. To zależało tylko od nas.
– Musimy wymyślić coś lepszego. Trzeba coś dodać do haszyszopenków – przerwał ciszę Wronek.
– Trzynacha nakabluje starym.
– Może sobie iść nawet do Skwary. Mam to gdzieś, mój stary nic mi nie zrobi.
Skwara, zwany przez nas Skwarą-Pojarą, był szychą w naszej miasteczkowej milicji, a ojciec Wronka należał do jego mundurowej świty.
– Ale mój zabroni mi oglądać filmy po Dzienniku.
– Nie zabroni. Zresztą Trzynacha nie pójdzie do ciebie, to tchórz – powiedział Wronek i pstryknął niedopałkiem papierosa. Świecący punkt poszybował łukiem i upadł w trawę. – To co dodamy do haszyszopenków? – zapytał.
– Nie wiem, może jakiś kwas – zaproponowałem.
– Eee tam, mam lepszy pomysł – powiedział, wstając. – Zrobimy naprawdę śmierdzącą bombę. – Podniósł nogę, napiął się i udał, że puszcza bąka. – Prrrrr... Co ty na to? Zalejemy go!
– Nieźle.
– Dobra, jutro robimy nowe haszyszopenki. Trzeba już wracać do domu.
Śmietnik pełen skarbów
Nie wiem, jak Wronek wpadł na pomysł z haszyszopenkami, nie mam pojęcia, skąd wziął tę nazwę; przecież o haszyszu mówiło się najwyżej w filmach, a miejscowe ćpuny szprycowały się kompotem lub wąchały klej, nie używały burżujskich specyfików. Z tą nazwą po prostu tak jakoś samo wyszło, Wronek miał talent do wymyślania oryginalnych określeń.
Latem w lesie, naprzeciw naszego bloku urządziliśmy bazę. Kilkanaście metrów od ulicy, na otoczonej gęstą leszczyną polance był nasz schron, kryjówka przed wrogami. Wyposażenie pochodziło z osiedlowego śmietnika. Niewielki ceglany budynek, mieszczący kilka kubłów na śmieci, stał między Jodłową 10 a 12. Tego roku, tuż przed wakacjami cztery ściany śmietnikowej zagrody przykryto dachówką, przez co w środku nawet w dzień panował półmrok. Spółdzielnia zrobiła nam prezent – śmietnik stał się pożywką dla wyobraźni. Wronek od razu zaskoczył: to bunkier jeszcze z czasów wojny. W efekcie letnie dni spędzaliśmy w bazie albo w śmietniku. Przeskakiwaliśmy z kubła na kubeł, zwieszaliśmy się ze stalowej konstrukcji daszku; chowaliśmy się po kątach, kiedy słyszeliśmy, że nadchodzi któryś z sąsiadów, albo uciekaliśmy przez szczeliny między murem a dachem i przyczajeni czekaliśmy, aż wróg opuści twierdzę. Wygrzebywaliśmy ze śmieci skarby wyrzucane przez mieszkańców osiedla. Przeglądaliśmy stare gazety, książki, jakieś szpargały, ubrania, przerzucaliśmy przerdzewiałe garnki, kłębki nici, potłuczone kafelki, wyłysiałe szczotki. Wszystko to doskonale nadawało się do wyposażenia bazy. Nie przeszkadzał nam smród śmieci, w letnim skwarze dosyć szybko osiągający stężenie niebezpiecznie zbliżające się do stanu stałego. Przyzwyczailiśmy się też do much, które podrywały się czarnym rojem, kiedy tylko zakłócono im spokojne żerowanie.
Mimo że stan wojenny nie nastrajał do rozrzutności i każdy dwa razy się zastanowił, zanim powędrował z czymś do śmietnika, co chwila zdobywaliśmy nowe trofea. Stare numery „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności” wyrzucone przez Strażnika Polepę służyły za podpałkę ogniska; podziurawiony garnek, którego pozbyła się Piastowa, Wronek wykorzystał jako siedzisko; porwanym, wystrzępionym kocem, którym przykrywał się Jędrek Pijak, zasłoniliśmy kępy krzaków od strony ulicy; a różnokolorowa mozaika porozbijanych kafelków z wyburzanych kuchni węglowych doskonale nadawała się do wzmocnienia ziemnych wałów i wyłożenia dołu, w którym rozpalaliśmy ognisko.
I właśnie któregoś z chłodniejszych dni kończącego się lata do naszego podręcznego magazynu zawitał ormowiec Trzynacha. W obwisłych portkach od pidżamy, w koszulce postrzępionej wokół szyi i kapciach z dziurami na dużych palcach, zaszedł jakby nigdy nic do naszej kryjówki. Potargane resztki włosów sterczały po bokach głowy, odsłaniając łysinę na jej środku.
– Wygląda, jakby w niego piorun strzelił – wyszeptał Wronek.
Ukryci na dachu śmietnika, obserwowaliśmy ormowca.
– Jak Szopen pod prądem – powiedziałem.
– Haszyszopen – dodał Wronek. Zaczęliśmy się cicho śmiać.
Trzynacha wywalił zawartość wiadra do kubła stojącego najbliżej wyjścia. Wronek przymierzył się do rzutu rajskim jabłkiem w odkryty kark sąsiada, schylającego się nad śmieciami. Powstrzymałem go, pokazując, że ormowiec wytrząsa jeszcze jakieś odpady z worka po ziemniakach. Do kubła poleciały słoiki ze starymi wekami. Kiszone ogórki białe od pleśni; marynowane grzyby, rozlatujące się ze starości; kompoty truskawkowe ze sczerniałymi owocami – uwolnione z rozbitego szkła, wymieszały się, tworząc śmierdzącą breję.
– Uch, k-kurwa, ale capi – jęknął Trzynacha. Zostawił na progu nieopróżniony do końca wór i pospiesznie wycofał się ze śmietnika. Jeszcze chwila i zniknął.
– Haszyszopenki! – krzyknął Wronek.
– Co?
– Haszyszopenki – powtórzył. Zeskoczył z dachu i wbiegł do śmietnika. – Zabieramy to do bazy – zadecydował.
– Po co? Przecież to do niczego się nie przyda – zaprotestowałem.
– Mam pomysł, pomóż mi.
Przeterminowane przetwory własnoręcznie zrobione przez ormowca zabraliśmy do naszej kryjówki. Położyliśmy zdobycz kilka metrów od bazy. Wronek zaczął odkręcać pokrywki. Słoiki, których nie dał rady otworzyć, po prostu rozbijał kamieniem. Musieliśmy owinąć twarze koszulkami, taki był fetor.
– Co ty znowu wymyśliłeś? – zapytałem. Głos ledwo wydobywał się przez okręcony wokół głowy materiał.
– Zobaczysz. Ale damy mu popalić!
– Komu?
– Ormowcowi! – Spojrzał na mnie jak na półgłówka. – Przecież nie Jaruzelowi. – Wymieszamy to wszystko w jednym słoiku i rozlejemy pod drzwiami Trzynachy. Zapukamy do niego, a on w to wlezie. W tych podziurawionych ciapach cały się ubabra.
Jego oczy się śmiały, widoczne nad owiniętą wokół twarzy koszulką.
Spodobał mi się ten pomysł. Ormowiec od dłuższego czasu zbierał u nas minusy, a rzucanie zgniłymi jabłkami w okna czy wykrzykiwanie głupot, kiedy przechodził obok naszej kryjówki, już nam się znudziło.
– Haszyszopenki, łapiesz? Niezłe, co? – powiedział Wronek.
Odkręcił kolejny słoik, tym razem z jakąś sałatką warzywną, i przelał jego zawartość do starego garnka.
– Yyych, zaraz się porzygam – stęknąłem.
– Słabiak z ciebie – skarcił mnie Wronek. – Jeszcze trochę, zaraz skończę, resztę zostawimy na później.
Tak narodziły się haszyszopenki. I nasze kłopoty.
Wiesław Kapusta
Z Trzynachą mieliśmy na pieńku od czasu, kiedy zwrócił nam uwagę, że za głośno zachowujemy się pod jego oknem. Ta lekcja dobrego wychowania brzmiała mniej więcej tak:
– Wypierdalać stąd! To nie miejsce na rżnięcie w karty – wrzeszczał z balkonu. – Telewizora nie słychać, tylko bluzgi, k-kurwa mać, w dupę jebana!
Fakt, przesiadywaliśmy na ławeczce z tyłu bloku, odkąd tylko zrobiło się ciepło, i graliśmy w karty całe dnie, od czasu do czasu wypsnęło nam się nawet jakieś skromne przekleństwo. Ale, po pierwsze, zdarzało się to rzadko, przeważnie kiedy Wronek dostawał w kość w pokera lub tysiąca, a po drugie, zasób naszych bluzgów nie umywał się do słownika Trzynachy.
– On chyba nawet w sklepie bluzga – powiedział cicho Wronek. Nachylił się i wyszeptał konspiracyjnie: – Daj mi, k-kurwo, ten pierdolony bochenek, tylko wydaj te jebane pieniądze co do grosza, pizdo. – Naśladował przepalony papierosami głos Trzynachy. – Proszę – dodał na koniec, przekrzywiając głowę na bok, a ja wylądowałem na chodniku, zwijając się ze śmiechu.
– Wypierdalać! – kontynuował ormowiec. – Bo nakopię w dupę!
Wronek wstał z ławki i pokazał sąsiadowi wała. Ja zebrałem szybko karty i zaśmiewając się, czmychnęliśmy do lasu.
Słyszeliśmy jeszcze, jak nasz kochany blokowy przodownik się wydziera:
– Wała mi pokazał, ja pierdolę, pokazał mi wała! Ja ci dam, ty w dupę jebany smarkaczu!
Od tej pory rozpoczęła się nasza podjazdowa wojna z lokatorem mieszkania numer trzynaście, Wiesławem Kapustą, zaopatrzeniowcem w Zakładach Zbrojeniowych, a prywatnie starym kawalerem, w pracy i poza nią członkiem Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, kapusiem i częstym gościem ojca Wronka, kapitana milicji. Może dlatego mój przyjaciel specjalnie się go nie bał. Wiedział, że i tak facet nic mu nie może zrobić, bo jego ojciec ma na niego niejednego haka. Trzynacha tymczasem udawał, że Wronek jest takim samym upierdliwym dzieciakiem jak inne, i wyzywał go od najgorszych.
Podchody skończyły się pewnego upalnego, lipcowego dnia, kiedy staliśmy we dwóch przed klatką i nudziliśmy się niemiłosiernie. Skończyliśmy grać w piłę i nie bardzo wiedzieliśmy, co dalej ze sobą począć. Podpieraliśmy blok i opowiadaliśmy sobie jakieś niestworzone historie, to znaczy Wronek opowiadał, a ja udawałem, że mu wierzę.
– Możesz się śmiać, ale mój prapradziadek na serio walczył pod Grunwaldem. To on zabił Wielkiego Mistrza – przekonywał ze śmiertelną powagą. – To prawda, najprawdziwsza z prawdziwych. Gdzieś w piwnicy trzymamy ten miecz, którym go zaszlachtował.
– Wronek, co ty chrzanisz, przecież twojego prapradziadka wtedy na świecie nie było.
– A tam, ty to najwięcej wiesz, mówię ci że był, to był.
Nagle złapał mnie za rękaw.
– Patrz, Trzynacha idzie.
Nasz sąsiad szedł chodnikiem, omijając co większe wyrwy. W lewej ręce niósł siatkę z nylonowych żyłek, a w niej butelkę mleka, chleb, jakieś warzywa. Ubrany w niebiesko-zieloną kamizelkę narzuconą na goły, wątły tors, jasne materiałowe spodnie (które w sierpniowym słońcu prześwitywały, ukazując rozciągnięte gacie) i skórzanopodobne sandały, model noszony chyba przez wszystkich dorosłych facetów z naszego bloku, wyglądał jak jeden z typowych mieszkańców osiedla.
Wronek, niewiele się namyślając, splunął na klamkę i przymknął delikatnie drzwi od klatki. Wycofaliśmy się w głąb korytarza i ustawiliśmy przy wejściu do piwnicy. Po chwili klamka opadła, drzwi uchyliły się, a Trzynacha siarczyście zaklął.
– Och ty, k-kurwa! – Kopnął drzwi, które łupnęły w ścianę, odpryskując kawałek farby. Na podłogę zleciała blaszana tabliczka z nadrukowanym plakatem: „Bumelant – to dezerter z frontu walki o pokój i silną Polskę”.
Trzynacha podniósł rękę, przyjrzał się temu, co na niej zostało, wykrzywił twarz z obrzydzeniem i wytarł plwocinę o spodnie.
– Co za cholera! Niech ja dorwę smarka, który to zrobił!
Dostrzegł nas, wyglądających zza rogu, i bez chwili namysłu zamachnął się siatką z zakupami. Pocisk trafił w stojak na rowery, butelka się rozprysła, a ja poczułem, że nogawkę moczy mi mleko. Ziemniaki i cebula rozsypały się po korytarzu.
– Wronkiewicz, nie daruję ci! Zobaczysz, stary spierze ci dupę! – wrzeszczał Trzynacha, biegnąc w naszą stronę.
Czmychnęliśmy do piwnicy i przez uchylone okno wygramoliliśmy się na zewnątrz. Po chwili byliśmy już w lesie.
– Głupi kutafon – stęknął Wronek. – Słyszałeś, powiedział, że nakabluje mojemu ojcu, fajansiarz. Jak tylko mój stary wróci z Twierdzy, zajmie się tym małym kapusiem.
Wojna bez wojny
Nigdy nie lubiłem ostatniego piętra w naszym bloku. I niechęć ta nie była związana z sąsiadami, którzy mieszkali pod dziewiętnastką i dwudziestką. Nawet ich bliżej nie znałem. Chodziło raczej o niezbyt przyjemne wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Kiedy miałem lat kilka, matka wysłała mnie do sklepu po chleb. To był test, miałem się nauczyć samodzielności. Matka przygotowała mi wyliczoną kwotę na bochenek i dokładnie wytłumaczyła, jak dojść do sklepu, mieszczącego się o trzy bloki dalej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.