-
nowość
Hate You Not - ebook
Hate You Not - ebook
Siedemnastoletnia Valerie – mól książkowy i ogromna fanka motoryzacji – mieszka w Londynie. Nagle jej świat rozpada się, odchodzi jej mama, a ona musi wyjechać na polską prowincję do ciotki – jedynej rodziny, jaką ma. Czy dziewczyna odnajdzie się w zupełnie nowym miejscu, jako maturzystka w polskiej szkole? I co będzie miał z tym wspólnego Natan – arogancki kapitan szkolnej drużyny koszykówki? Gdy Val po raz pierwszy poczuje motyle w brzuchu, rodzinne sekrety nie dadzą o sobie zapomnieć.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397633025 |
| Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Val
Kolorowe jednorożce
Miałam cichą nadzieję, że w tym kraju chociaż pogoda będzie lepsza. Odkąd jednak wylądowałam, deszcz siąpi nieustannie, dokładnie jak w Londynie. Niby jest już połowa października, więc aura ma prawo być typowo jesienna, szczególnie w tej części Europy, ale i tak liczyłam na to, że nie będzie tyle padać. Byłam w Polsce jeden jedyny raz, gdy miałam pięć lat, i kompletnie nic z tego nie pamiętam. A teraz przyjdzie mi tu żyć, z daleka od Anglii, Londynu i przyjaciół. Masakra…
Gdy tylko wychodzę z budynku małego wrocławskiego lotniska, zaczynam się rozglądać za ciotką. Znamy się jedynie przez ekran komputera, a kiedy moja matka jeszcze żyła, siostry utrzymywały ze sobą jedynie sporadyczny kontakt. Alina jest starą, bezdzietną panną, do tego bibliotekarką w liceum, do którego będę miała tę wątpliwą przyjemność uczęszczać. I pomyśleć, że zabrakło mi tak niewiele, żeby stać się pełnoletnią i samej o sobie decydować. Nie musiałabym wtedy wywracać swojego życia do góry nogami i wynosić się do jakiegoś wschodniego kraju, którego kompletnie nie znam i który mnie w ogóle nie obchodzi. I co z tego, że w moich żyłach płynie polska krew po mamie. Ojca, z pochodzenia Szkota, ledwie pamiętam. Nawet nie pojawił się na pogrzebie, a alimenty przestał płacić kilka lat wcześniej. Miał nas totalnie w dupie.
Wreszcie ją dostrzegam, jak stoi na deszczu przed wejściem i szarpie się z parasolką.
– Ciociu.
– Val, dziecko, jak dobrze, że jesteś. Przepraszam, miałam już dawno czekać na ciebie w środku, ale pojawił się mały problem z samochodem.
– Coś się stało?
– Już nic, sytuacja opanowana. A gdzie twoje bagaże? – Ciotka zaczyna się rozglądać w poszukiwaniu stosu walizek, dorobku mojego życia.
– Ciociu, to wszystko, co mam. – Niepewnie poprawiam pasek sportowej torby przewieszonej przez moje ramię.
– Jedna walizka i jedna torba? Myślałam, że mi tu sprowadzisz pół Anglii i będziemy miały problem z zapakowaniem tego do auta!
– Nie mam dużych potrzeb, trochę ciuchów, kosmetyków i książek w zupełności mi wystarczy.
– Zupełnie nie przypominasz swojej matki…
– Wiem, ona lubiła otaczać się wieloma rzeczami. – Nagle głos grzęźnie mi w gardle, chyba nie chcę o niej rozmawiać. Alina szybko to wyczuwa i zmienia temat.
– Wygląda na to, że wdałaś się we mnie, minimalizm i książki. No chodź, pospieszmy się, bo czeka nas jeszcze droga do domu, a nie lubię prowadzić w deszczu.
– Czy tu często pada?
– O tej porze roku niestety tak, ale pocieszę cię, nie tak dużo jak w Anglii.
Just great!
Kiedy wreszcie docieramy do samochodu, wrzucamy moje rzeczy do bagażnika i przemoczone do suchej nitki wsiadamy do środka, ciotka szybko odpala samochód i ogrzewanie. Przez moment walczę z mokrą kurtką, którą próbuję z siebie zdjąć, a przy okazji przyglądam się pojazdowi, którym przyjdzie mi odbyć podróż do nowego miejsca zamieszkania. Na razie to wszystko jest dla mnie jak jakiś dziwny sen albo mało śmieszny żart.
Są jednak jakieś plusy. Okazuje się, że Alina jeździ starym, urokliwym Volkswagenem New Beetle w kremowym kolorze, dzięki czemu od razu rośnie w moich oczach. Jestem maniaczką samochodową, odkąd pamiętam, a woń smaru i zapach książkowych kartek to moje ulubione klimaty. Pół życia spędziłam w warsztacie ojca mojego przyjaciela Austina i za tym chyba będę tęsknić najbardziej.
Ciotka mieszka w niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem i jest jedyną rodziną, jaką obecnie mam. Dziadkowie już dawno nie żyją, a dalszych krewnych nigdy nie poznałam. Moja mama była czarną owcą w rodzinie i wyjechała z Polski jeszcze jako młoda dziewczyna. Kiedyś głównie tańczyła w nocnych klubach, a przez ostatnie lata pracowała za barem. Ja byłam typową wpadką i nie zdziwiłabym się, gdyby mój ojciec był jednym z klubowych klientów, chociaż nigdy nie chciała o nim rozmawiać, więc jego szkocka postać jest dla mnie owiana tajemnicą i wygląda na to, że już tak pozostanie. Zdecydowanie nie wdałam się w moją przebojową, zawsze głośną matkę, której macierzyństwo nie do końca wychodziło. Traktowała mnie raczej jak maskotkę, przebierając mnie w słodkie – aż mdliło – cekinowe ubranka, gdy byłam mała, a kiedy dorosłam – jak zło konieczne. Ostatnio średnio się dogadywałyśmy, po prostu tolerowałyśmy wzajemnie swoją obecność. Nie umiała ze mną rozmawiać, była nadopiekuńcza albo totalnie mnie zlewała, chyba nie do końca ogarniała kwestie wychowawcze.
Jak patrzę na swoją ciocię, to zastanawiam się, czy rodzeństwo aż tak bardzo może się od siebie różnić. Musiały być jak ogień i woda. Z wyglądu również, moja matka była wysoką brunetką, a ciotka jest średniego wzrostu blondynką. Obydwie można było spokojnie zaliczyć do atrakcyjnych kobiet. Zastanawiam się w takim razie, w kogo, u licha, ja się wdałam z moją piegowatą buzią, burzą rudych loków, zielonymi oczami i chudymi jak patyki nogami. Węszę tu niestety szkockie naleciałości. A wracając do mamy i ciotki, myślę, że jednak miały jedną wspólną cechę: nieustanne gadanie… W czasie drogi Alina bez przerwy mówi, opowiadając mi o miejscowości i szkole. Mam wrażenie, że chce ukryć zdenerwowanie z powodu mojej obecności – raczej nie do końca jest jej na rękę, że nagle musi się zająć swoją siostrzenicą i wziąć za nią odpowiedzialność. Ale od czego jest rodzina…
Wreszcie wjeżdżamy do średniej wielkości miasta, trochę przypominającego angielskie prowincjonalne miasteczka. Im dłużej rozglądam się wokół, gdy przejeżdżamy ulicami, tym bardziej tęsknię za tętniącym życiem Londynem. Nie mam pojęcia, jak odnajdę się na takim zadupiu. Jedyne, z czego się cieszę, to fakt, że całkiem nieźle radzę sobie z polskim językiem. Może nieco go kaleczę i da się słyszeć mój brytyjski akcent, ale i tak chyba nie jest najgorzej. W domu zawsze rozmawiałyśmy po polsku, moja matka była w tej kwestii uparta jak osioł. Jak widać, miała nosa. Nagle zawinęła się, a mnie wysłała na polską prowincję.
Po krótkim czasie podjeżdżamy pod starą kamienicę, stojącą przy samym parku, gęsto obsadzonym ogromnymi drzewami. Okazuje się, że Alina mieszka na poddaszu. Niestety budynek nie ma windy, więc kiedy wreszcie udaje nam się wtaszczyć moje bagaże na górę, mam natychmiast ochotę paść ze zmęczenia na podłogę w przedpokoju. To poddasze to tak naprawdę wysokość trzeciego piętra, ale przy tych staroświeckich stromych schodach wysiadam. Za bardzo nie mam jednak wyboru i do tego trzeba się będzie przyzwyczaić.
Wnętrze domu pozytywnie mnie zaskakuje. Jest tu przytulnie i czysto, przy tym zdaje się, że wszystko ma tu swoje miejsce i nie widać ani jednej zbędnej rzeczy. Kolejna niewspólna cecha sióstr… Cała jedna ściana niewielkiego salonu jest zajęta przez regały z książkami, przy których stoi duży fotel obity ciemnozieloną miękką tkaniną. Aż ma się ochotę od razu tam usiąść. Z salonu przechodzi się do półotwartej kuchni, którą dodatkowo oddziela barek. Skosy na suficie nie przytłaczają – są na tyle wysokie, że mieszkanie nie sprawia wrażenia małego. Na kilku ścianach zamiast tapety albo zwykłej farby położono surową, starannie oczyszczoną cegłę, co wprowadza do wnętrza dodatkowy klimat. Wiszą na nich różne fotografie i grafiki oprawione w czarne ramy. Podoba mi się tutaj – widać, że Alina włożyła serce w urządzenie tego miejsca. Pewnie mieszka tu od wielu lat.
Ciotka prowadzi mnie do mojego pokoju.
– Jest bardzo mały, ale za to ma piękny widok na park. Rozgość się. Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze.
– Ładna pościel – stwierdzam rozbawionym głosem, przyglądając się poduszkom pokrytym kolorowymi jednorożcami.
W tym niewielkim pomieszczeniu mieści się to, co niezbędne: pojedyncze łóżko, niewielkie biurko pod oknem, komoda i szafa. Meble, podobnie jak drewniana podłoga, są pomalowane białą farbą, a na ścianach jest ciemnoszara tapeta w drobniutkie różowe kwiatki. Całość dopełniają szare zasłony na oknach. To nie do końca mój styl, ale jest naprawdę schludnie, widać, że ciotka się postarała. Jeśli chodzi o ten pokój, to oprócz jakichś drobiazgów, które tu z pewnością dodam od siebie, nic mi więcej nie trzeba.
– Wybacz, w przyszłym tygodniu kupimy inną.
– Ciociu, przestań, żartowałam. Jednorożce są całkiem cool, serio. – Robi mi się głupio, może nie należę do najsympatyczniejszych osób na tej planecie, ale naprawdę nie chciałam zrobić jej przykrości.
– No dobrze. Jakbyś czegoś potrzebowała, będę w kuchni. Na pewno jesteś głodna.
– A ty gdzie śpisz?
– Moja sypialnia jest po drugiej stronie. Później ci ją pokażę.
Kiedy zostaję sama w moim nowym pokoju, zamiast rozpakować torbę i walizkę, ciężko opadam na łóżko. Dopiero teraz czuję zmęczenie po podróży. Przez chwilę przyglądam się widokowi za oknem. Obok budynku rośnie duży dąb, który już stracił połowę liści. Jego obszerne gałęzie niemal zaglądają do mojego okna, a to, co jeszcze na nich pozostało, mieni się odcieniami żółci i czerwieni, przypominając nieco moje włosy. Czyli to jest ta słynna polska złota jesień…
Alina woła mnie na kolację, więc idę w stronę kuchni, ale po drodze jeszcze odwiedzam łazienkę. Zrzucam z siebie przemoczone dżinsy i sweter. Przebieram się w wygodny szary dres i grube skarpety. Jeszcze przemywam twarz wodą i przez moment przyglądam się swojemu blademu odbiciu w lustrze. Dopiero teraz dostrzegam, że jeden element wyglądu z pewnością odziedziczyłam po obydwu siostrach Adamskich – są to pełne usta, które na mojej drobnej twarzy wydają się wręcz za duże. Chociaż Austinowi zawsze się podobały; lubił porównywać mnie do Julii Roberts, czym zawsze mnie rozczulał, bo do jej urody jest mi jak z Londynu do Cork, czyli bardzo daleko.
Ciotka zrobiła jajecznicę, której zapach rozchodzi się po całym mieszkaniu i automatycznie uruchamia pracę moich ślinianek. Gdy do tego próbuję polskiego chleba z masłem, wiem już, że jestem w jedzeniowym raju. Teraz zaczynam rozumieć sentymentalne opowieści mojej matki o polskiej kuchni oraz jej wiecznie skwaszoną minę na widok angielskiego żarcia. Podstępnie podpytuję ciotkę, czy lubi gotować. Gdy okazuje się, że nawet bardzo, oddycham z ulgą. Moja matka kompletnie nie potrafiła, a jedzenie w szkolnej stołówce było najohydniejszym doświadczeniem mojego życia. Ile można wpieprzać fasolkę po bretońsku i kiełbasy?! Alina od razu zaznacza, że w tygodniu często będziemy się wspomagać jedzeniem ze szkolnego bufetu, które będzie zabierać dla nas do domu, ale od razu mnie uspokaja, że tam naprawdę dobrze gotują. Może ta Polska wcale nie będzie taka najgorsza.
Okaże się jutro, prycham w myślach.
Jestem totalnie przerażona, a jednocześnie ciekawa polskiego liceum. Czy poradzę sobie z nauką, której nie cierpię, pomijając matmę i literaturę? Czy w mojej klasie będą jacyś normalni ludzie, czy sami popaprańcy? Najlepiej byłoby, gdyby nikt na mnie nie zwracał najmniejszej uwagi. Ot, przyjechała jakaś ruda z Anglii, nikt ciekawy i godny uwagi…
Nawet nie wiem, kiedy zasypiam wśród kolorowych jednorożców.Rozdział 2
Val
Zapraszam, Marchewko
Macham na pożegnanie ciotce, która znika w głównych drzwiach ogromnego budynku zbudowanego z ciemnoczerwonej cegły, a sama wciąż stoję przed nim, niepewnie rozglądając się wokół. Chociaż przekonałam ją, że nie potrzebuję jej niańczenia, to w rzeczywistości wcale nie jestem tego do końca pewna. Czuję na sobie spojrzenia innych uczniów, choć uparcie udaję, że tego nie widzę.
To tylko jeden rok… wytrzymasz, szepczę do siebie w myślach.
Najpierw idę do sekretariatu, tak jak mnie poinstruowano w mailu. Kiedy się tam pojawiam, sekretarka wita mnie z przesadnie promiennym uśmiechem:
– Ty musisz być Valerie Adamska, zapraszam. – Krągła, niewysoka kobieta energicznie do mnie wstaje i wręcza mi jakieś papiery. – Tylko podpisz tutaj i zaraz zaprowadzę cię do twojej klasy, czwartej A.
– A co z podręcznikami? Nie zdążyłam jeszcze nic kupić.
– Spokojnie, damy ci czas na wdrożenie się, a jestem pewna, że twoja ciocia pomoże ci ogarnąć temat podręczników. Wiemy, że potrzebujesz trochę czasu, żeby przestawić się na polski program nauczania. To jest klasa maturalna, więc nie ma żartów, ale na pewno sobie poradzisz.
Mam wątpliwości…
– Chodź, zaraz zaczynasz matematykę, zdaje się twój ulubiony przedmiot.
Biorę głęboki wdech, po czym podążam za sekretarką. Idąc, wsuwam rękę do kieszeni dżinsowej kurtki i dopiero gdy znajduję tam miniaturowego pluszowego misia, z którym nigdy się nie rozstaję, czuję chwilowy spokój. To mój mały amulet.
Po chwili stajemy przed klasą, do której jak na złość już wszyscy zdążyli wejść. Och, jak ja uwielbiam robić wejście smoka! Niech mnie ktoś stąd zabierze! Sekretarka wchodzi pierwsza, po czym oznajmia nauczycielowi prowadzącemu lekcję oraz uczniom, że od dziś mają nową uczennicę w klasie, a następnie przedstawia mnie z imienia i nazwiska. Nauczyciel, wysoki, szczupły gość w okularach i zmierzwionych kasztanowych włosach, wskazuje mi moje miejsce. Przechodząc między ławkami, słyszę szmer. No cóż, chyba wywołałam ogólne poruszenie, a gdy ktoś z tyłu zaczyna gwizdać, mam ochotę zapaść się pod ziemię. Fuck, klasyk…
Do końca lekcji jestem w stanie jedynie gapić się na tablicę i ewentualnie coś tam notować. Siedzę jak sparaliżowana i mam poczucie, że ileś par oczu wypala mi ślady w plecach. Wiem, że to tylko moja pokręcona wyobraźnia, ale ta świadomość wcale mi nie pomaga. Dziewczyna, obok której mnie posadzono, sprawia wrażenie, jakby miała wywalone na wszystko, więc nawet nie próbuję jej zagadywać. Zresztą jej wygląd i mina wcale do tego nie zachęcają. Ma ciemne, długie włosy, mocny makijaż i mnóstwo kolczyków w uszach. Dostrzegam drobne tatuaże na jej szczupłych rękach, co akurat mi się podoba. Sama marzę o jednym na przedramieniu. Będzie to mały słodki szary słonik, pewnego dnia sobie go zrobię.
Siedzenie w klasie jeszcze jakoś wytrzymam, ale to przerwy są najgorsze, szczególnie że wciąż pada deszcz, więc nie ma dokąd uciec. Mam wrażenie, że gdy idę korytarzem, wszyscy uczniowie z równoległych klas się na mnie gapią. Jestem jeszcze totalnie zdezorientowana i nie wiem, gdzie odbywają się poszczególne zajęcia, przytłacza mnie zmiana języka i w ogóle brak angielskich dźwięków, poza tym nie rozumiem tych wszystkich tekstów po polsku. Moja matka, mówiąc do mnie, nie używała aż tylu słów. Wiem, że potrzebuję czasu, ale dziś ta świadomość ani trochę mi nie pomaga. Chce mi się wyć. Tęsknię za Londynem każdą komórką ciała. Na jednej z przerw znajduję sobie ustronne miejsce na parapecie wielkiego okna na klatce schodowej. Wyjmuję telefon, żeby napisać pełną żalu wiadomość do Austina. W odpowiedzi dostaję same smutne buźki. Jemu też na pewno nie jest lekko, byliśmy bardzo zżyci.
Gdy wracam do domu, zamykam się w pokoju i chowam pod kocem. Nie mam ochoty ruszać się stamtąd do pieprzonej wiosny. Po kilku godzinach słyszę przekręcany klucz w drzwiach wejściowych, a za moment ciotka cicho puka do mojego pokoju.
– Val, jak tam pierwszy dzień w szkole?
– Przeżyłam – odpowiadam po dłuższej chwili.
– Wszystko w porządku?
– Po prostu jestem zmęczona.
– Jasne. Zawołam cię na kolację.
Jakimś cudem wieczorem uniknęłam gradu pytań ze strony Aliny. Chyba wyczuła, że potrzebuję czasu dla siebie, i dała mi spokój. Rano znów stoję przed wielkim ceglastym gmachem i zastanawiam się, czy nie uciec gdzie pieprz rośnie. Jakoś jednak przeżywam poranek i pierwsze lekcje. Na długiej przerwie jak większość wychodzę na zewnątrz. Wreszcie jest ładna pogoda i wyszło słońce. Wokół szkoły roztacza się ogrodzony park, więc jest gdzie się schować. Wybieram ławkę na uboczu i ciężko na nią opadam. Nawet nie chce mi się jeść z tych wszystkich emocji, ale z rozsądku wyjmuję kanapkę, którą przygotowała mi rano Alina. Nagle dziewczyna ze szkolnej ławki, ta lubiąca tatuaże, siada obok i zapala papierosa.
– Chcesz jednego? – Wyciąga paczkę w moją stronę.
– Nie, dzięki. Nie palę.
– Jasne. Skąd przyjechałaś, Valerie?
– Z Anglii.
– Okej, to już wiadomo, skąd ten akcent. Będziesz tu gwiazdą – stwierdza dziewczyna ot tak, a ja parskam na to śmiechem.
– A ty jak masz na imię?
– Karina. Znajomi mówią do mnie Kari.
– A do mnie Val.
– Nice…
– Podobają mi się twoje tatuaże. Sama marzę o jednym, ale…
– Starzy nie pozwalają, wiem.
– Nie mam… nieważne… Kiedyś zrobię.
– Jak to…? Nie masz? Sorry, nie chciałam być wścibska.
– Spoko… – odpowiadam niepewnym głosem, bo w sumie nie wiem, jak powinnam zareagować. – A co twoi na to?
– Nie mają nic do gadania, poza tym mam już skończone te cholerne osiemnaście lat, więc mogą mi skoczyć.
– Lucky you – stwierdzam raczej do samej siebie. – Mam urodziny trzydziestego pierwszego grudnia – wyjaśniam, widząc jej zdziwioną minę.
– Nie żartuj, ale sztos! – Kari zaczyna się śmiać na cały głos, a ja razem z nią.
Nie pozostało mi nic innego, przecież nie będę sobie z tego powodu rwać włosów z głowy. Ale jeśli ktoś miał się urodzić w ostatni dzień roku, to tylko ja. Rozlega się dzwonek, więc zbieramy się na lekcję, przedostatnią dziś. Karina to miła dziewczyna, chociaż jej wygląd wysyła zupełnie odmienny komunikat, coś w stylu: „nawet nie waż się patrzeć w moją stronę”. Miny niektórych mijanych po drodze uczniów z młodszych klas tylko mi to potwierdzają. Mam wrażenie, że ona nie ma tu zbyt wielu przyjaciół i to jest jej świadomy wybór. W takim razie z jakiego powodu zagadała do mnie, tego nie wiem. Jej obecność jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób dodaje mi otuchy.
Po wejściu do klasy Kari nagle podchodzi do jednej z ławek i wita się z chłopakiem, którego widzę pierwszy raz, chyba że jego twarz umknęła mi gdzieś wczoraj.
– Książę łaskawie się pojawił w szkole, miło. Gdzie znowu, łajzo, poszedłeś w melanż? – Kari drwi z chłopaka, ale jednocześnie da się wyczuć w jej głosie troskę.
– Tam, gdzie nie wpuszczają takich typiar jak ty. – Gościu odgryza się jej, na co Karina w odpowiedzi pokazuje mu środkowy palec.
– Val, poznaj mojego kuzyna, Natana, a ty zrób miejsce damie i spadaj do swoich ziomków z tyłu.
– Hej… – odzywam się niepewnie, skołowana ich „sympatycznym” dialogiem, za to chłopak, nic nie odpowiadając, zaczyna mi się przyglądać. Ma zmierzwione ciemnoblond włosy i tak brązowe oczy, że wygląda to wręcz nienaturalnie. Może to głupie, ale przypomina mi Edwarda ze Zmierzchu. – Spoko, mogę usiąść gdzie indziej – dodaję niepewnie.
– Ani mi się waż. – Karina zatrzymuje mnie ręką, po czym czeka, aż jej kuzyn ustąpi mi miejsca w ławce.
– Zapraszam, Marchewko. – Chłopak powoli wstaje, a następnie ostentacyjnie odsuwa mi krzesło.
Góruje nade mną przynajmniej o głowę.
– Dziękuję, Bakłażanie – wyrywa mi się szybciej, niż zdążę się ugryźć w język.
Nawet nie wiedziałam, że znam takie polskie słowo, które wywołuje śmiech Kari oraz osób siedzących za nami. O dziwo, ten cały Natan również się śmieje, posyłając mi kolejne spojrzenie. Zauważam, że ma piękne białe zęby, chociaż nie wiem, dlaczego zwracam uwagę akurat na taki szczegół.
Ta „Marchewka” zostaje mi w głowie. Ostatni raz byłam tak przezywana w przedszkolu. Co to za pomysł w ogóle, prycham w myślach. Moje włosy już dawno przestały mieć mocny pomarańczowy odcień, teraz są raczej koloru złoto-miedzianego. Ale w sumie dobrze, że nie nazwał mnie innym warzywem, na przykład burakiem.
Po lekcjach odwiedzam ciotkę w jej miejscu pracy, czyli w bibliotece szkolnej. Mamy wracać razem jej samochodem, tylko muszę chwilę na nią poczekać. Wielkość tego miejsca mnie zaskakuje. Myślałam, że to będzie jeden mały pokój z kilkoma regałami książek, ale ta szkoła posiada prawdziwą ogromną bibliotekę, jakby żywcem wyjętą z Harry’ego Pottera. Są tu wysokie po sufit regały z półkami zapełnionymi literaturą, przesuwne drabinki i stoliki z lampkami rzucającymi ciepłe światło, gdzie można w spokoju poczytać. Oczywiście panuje atmosfera skupienia i jest cicho jak w kościele, aż mam ochotę chodzić na palcach.
Alina siedzi za biurkiem i na mój widok uśmiecha się od ucha do ucha. Muszę przyznać, że ma całkiem niezłe miejsce pracy, przytulnie tu. Może będę częściej wpadać. Wykorzystuję moment czekania na nią, żeby poszukać jakichś książek. Zobaczmy, co znajdziemy w literaturze angielskiej. Jeśli mają siostry Brontë, Jerome lub choćby współczesną Joanne Harris, to zacznę zbierać własną szczękę z podłogi. Ku mojemu zdziwieniu faktycznie znajduję kilka interesujących mnie pozycji, po czym szybko siadam przy jednym ze stolików, po raz pierwszy od dawna czując coś w rodzaju szczęścia. Nawet zaczynam się sama do siebie uśmiechać jak głupia, gdy tylko otwieram jedną z książek i wertuję jej kartki. Ciekawie będzie przeczytać to po polsku. Po chwili odpływam już w świat bohaterów powieści i wszystko wokół mnie na chwilę przestaje istnieć, a aura biblioteki tylko mi w tym pomaga.
Raptem jednak coś zaczyna mi przeszkadzać, a raczej czyjś wzrok, który zaczynam na sobie czuć. Powoli podnoszę głowę i rozglądam się wokół. Po jednej stronie siedzi jakaś para i zamiast czytać, zaraz chyba odstawi niezłą orgię na stole. Szybko odwracam od niej wzrok, a wtedy moje oczy spotykają się z tak intensywnym spojrzeniem, że w jednej sekundzie zaczyna brakować mi tchu. Kuzyn Kariny, czyli Bakłażan, siedzi po drugiej stronie, podpierając czoło jedną ręką i jak gdyby nigdy nic przypatruje mi się znad swojej książki. Jak ja mogłam pominąć jego obecność… No chyba że pojawił się tu znienacka jak duch.
Wlepiam ślepo wzrok z powrotem w kartki, byleby tylko dać sobie szansę na złapanie oddechu. Nie pamiętam, żeby czyjeś spojrzenie kiedykolwiek wywołało u mnie tak dziwną reakcję. Trudno mi wyczuć jego nastawienie. Określiłabym je raczej jako mieszaninę irytacji, ciekawości i litości w jednym. Za kogo on się, do cholery, uważa?
Wreszcie, gdy powoli już na mnie czas, wstaję i udaję się między regały, żeby odłożyć część książek. Pozostałe będę chciała wypożyczyć. Nie mam odwagi spojrzeć w stronę mojego nowego kolegi z klasy. Przez moment niespiesznie sunę między półkami, dotykając okładek książek. To mnie zawsze uspokajało. Raptem jednak słyszę za sobą czyjś głos.
– Chyba czegoś zapomniałaś, Val.
Gdy się obracam, Natan stoi kilka metrów za mną, zupełnie odcinając mi drogę. Trzyma w dłoni mój ołówek z pluszowym pomponem przyczepionym na końcu. Musiałam zostawić go na stoliku. Ten widok powoduje, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem, ale, o dziwo, powstrzymuję się i unoszę tylko lekko brwi. Kompletnie nie wiem z jakiego powodu, ale jego obecność totalnie mnie paraliżuje. Prędzej jednak skonam, niż się do tego przyznam, więc biorę głęboki oddech, po czym kieruję się w jego stronę. Wyciągam rękę po moją własność, rzucam mu zdawkowe „dzięki”, a następnie mijam go, niefortunnie ocierając się o jego ramię, i czym prędzej udaję się do ciotki. Czuję, jak moje policzki dosłownie płoną. Im szybciej stąd wyjdę, tym lepiej dla mnie. Inaczej padnę tu zaraz z braku tlenu. Do diabła z tym.Rozdział 3
Val
Krasnoludki i sierotka Marysia
Tęsknię za Austinem i jego dobrocią. Wieczorem łapiemy się online. Rozmawiamy ponad godzinę, jest jak dawniej. On mi opowiada durne żarty i śmieszne sytuacje ze szkoły, a ja pękam ze śmiechu. Tylko przy nim czuję się naprawdę sobą. Dopiero teraz rozumiem, jak bardzo brakowało mi przez te kilka dni zwyczajnej rozmowy w ojczystym języku. Lekcje angielskiego to nie to samo.
Rano pakujemy się z ciotką do auta i wyruszamy do szkoły. Mam lepszy humor, bo jest piątek, a to oznacza oddech w weekend. Zakopię się z książkami w łóżku i już stamtąd nie wyjdę. W czasie drogi wyczuwam, że Alina chciałaby mnie o coś zagadać, ale powstrzymuje się. Wiem, że daje mi przestrzeń, której potrzebuję, doceniam to. Nawet robi mi się jej trochę szkoda, bo chyba się stara, i zdaję sobie sprawę, że nie ma ze mną łatwo. Mało z nią rozmawiam, wieczorem wolę się zamknąć we własnym pokoju. W sumie wciąż jest dla mnie obca, tak jak wszystko inne tutaj. Przez chwilę jej się przyglądam. Pomimo że tak diametralnie różniły się z mamą wyglądem, jest coś dziwnie znajomego w jej miękkich gestach, gdy siedzi za kierownicą, spokojnie jadąc po ulicy. Patrzę na kobietę, której w sumie nie znałam, a jednak czuję, że płynie w nas ta sama krew. Przez moment jest mi błogo, ale zaraz potem przypomina mi się mama. Ukradkiem wycieram łzę, która zabłąkała mi się pod powieką.
Gdy jedziemy, nagle coś odciąga mnie od własnych myśli, a konkretnie – dziwny dźwięk silnika. Nie podoba mi się to, a jak by nie było, nauczyłam się trochę, przesiadując w warsztacie samochodowym. Jak na zawołanie coś strzela, a później dymi się spod maski i auto staje na środku drogi. Alina wpada w panikę.
– Ciociu, spokojnie, zaraz to ogarniemy. Najpierw wrzuć na luz i spróbuj zjechać na pobocze, a ja cię popchnę, okej?
Ciotka najpierw siarczyście klnie pod nosem, ale zaraz posłusznie wykonuje moje polecenie, więc po chwili stoimy już bezpiecznie z boku ulicy. Proszę ją, żeby otworzyła maskę. Oczywiście nie ma zielonego pojęcia, gdzie jest przycisk, więc ją w tym wyręczam. Gdy ostrożnie zaglądam do bebechów Volkswagena, od razu orientuję się, co mogło się zrąbać. W chłodnicy jest za mało płynu, a unoszący się dym to para wodna. Pytam ciocię, czy ma taki, a ta robi tylko wielkie oczy. Zaglądam do bagażnika, modląc się, żebym znalazła tam butelkę przeklętego płynu do chłodnicy. Jeśli ciotka ma ogarniętego mechanika, to na pewno ją tam zostawił, inaczej jesteśmy w czarnej dupie. Trzeba będzie zostawić tu samochód, wziąć taksówkę albo pójść pieszo do szkoły, a później wrócić tu z kupionym gdzieś po drodze produktem.
Na szczęście moje obawy są zbędne, bo znajduję to, czego szukałam. Medal dla tego pana. Chwytam jeszcze kawałek jakiejś szmatki i wracam do maski. Ostrożnie otwieram zbiorniczek, wszystkie elementy zdążyły już złapać wysoką temperaturę. Skupiona na swoich czynnościach nagle słyszę, jak ktoś mnie woła.
– Val, potrzebujecie pomocy?! – To Kari podjeżdża i wychyla się do mnie przez szybę samochodu.
– Dzięki, sytuacja opanowana. Zaraz widzimy się w szkole.
– Jesteś pewna?
– Tak, to tylko chłodnica. – Teraz dopiero przyglądam się dokładniej i dostrzegam Natana siedzącego za kierownicą.
Jak zwykle jedynie mi się przygląda. Gdy odjeżdżają, nasuwa mi się tylko jedno pytanie: jaką ma moc to jego sportowe Audi?
Kiedy robota jest już skończona, dla pewności sprawdzam jeszcze poziom oleju. W sumie nie powinnam robić tego na ciepłym silniku i oczywiście brudzę przy tym ręce. Normalnie by mi to nie przeszkadzało, ale na chwilę zapomniałam o cholernej szkole. Gdy z powrotem wsiadam do auta, a Alina bez problemu rusza dalej, otrzymuję tylko pełne niedowierzania spojrzenie. No tak, wiem, wiedza o samochodach nie jest typowym hobby przeciętnej nastolatki. Pokrótce opowiadam cioci o moich zainteresowaniach. Widzę w jej oczach podziw, a jednocześnie jakieś nieokreślone zdziwienie. Przez resztę drogi Alina prowadzi w głębokim zamyśleniu, ale przyjmuję, że taka po prostu jest. Zresztą ja mam podobnie.
W szkole kieruję się prosto do łazienki, żeby zmyć czarne smugi z dłoni, choć wiem, że nie będzie to łatwe. Wychodząc, cały czas jeszcze wycieram ręce w papierowy ręcznik i wtedy omal nie zderzam się z kimś stojącym centralnie przed wejściem do toalet. Już mam rzucić parę angielskich bluzg pod nosem, ale wtedy ta postać odwraca się do mnie przodem i okazuje się, że to kuzyn Kariny we własnej osobie. Chyba tu na mnie specjalnie nie czekał?
Oczywiście, że nie, idiotko.
– Jakim cudem sama poradziłaś sobie z awarią samochodu?
– Bo się na tym znam? – odpowiadam ironicznym tonem, a tak naprawdę mam ochotę prychnąć pod nosem na to jego debilne zdziwienie, tak jakby kobieta nie mogła sobie poradzić w takiej sytuacji.
– I’m impressed.
– Dlaczego?
– To twoje hobby?
– Może.
– To znaczy, że jak będę potrzebował mechanika, mogę się do ciebie zgłosić?
Nic mu nie odpowiadam, tylko śmiejąc się pod nosem, idę w stronę klasy. Natan podąża za mną. Zdążyłam mu się przyjrzeć – jest w szarej bluzie i jasnych dżinsach, a dzięki podwiniętym rękawom zauważam, że ma nawet umięśnione ręce i kilka tatuaży. Ciekawa jestem, jaki sport uprawia, oprócz koszykówki, co już zdążyłam wyczaić. A może to po prostu siłownia. I znów te dziary… Chyba moi nowi znajomi z klasy zmotywują mnie, żebym wreszcie odważyła się to zrobić.
– Ile ma pod maską to twoje V sześć? – zagaduję go, zaskakując samą siebie.
– Dużo. Chcesz sprawdzić?
– Może kiedyś.
Chyba go gaszę tą odpowiedzią, bo odchodzi z niezadowoloną miną.
Na długiej przerwie wychodzę na zewnątrz na swoją już ulubioną ławkę. Kari gdzieś zniknęła, zresztą zorientowałam się już, że ona chodzi własnymi drogami jak kot. Dlatego tym bardziej dziwi mnie fakt, że zauważyła kogoś takiego jak ja. Zaczynam jeść kanapkę i spokojnie rozglądać się wokół. Po chwili widzę Natana i kilku innych uczniów z klasy, również wychodzących do parku. Ale nie to najbardziej zwraca moją uwagę, tylko te wszystkie rozmarzone spojrzenia dziewczyn, które mijają po drodze. Dosłownie jak w amerykańskim serialu młodzieżowym. Aż zaczyna mnie mdlić na ten widok. Obym nigdy nie stała się taka jak one.
Po lekcjach biegnę niemal w podskokach do biblioteki, tak bardzo cieszę się na nadchodzący weekend. Alina niestety nie może jeszcze skończyć pracy, bo właśnie odbiera jakąś pilną dostawę książek. Zostaję, żeby jej pomóc, nie chce mi się samej wracać do domu. Gdy pytam, skąd szkoła dostała takie książki – same światowe klasyki, jakieś specjalne wydanie w twardej oprawie, z pozłacanymi stronami – ciotka wyjaśnia mi, że ufundowała je firma rodziny Wileńskich. Oczywiście nic mi nie mówi to nazwisko, więc ciocia tłumaczy, że chodzi o rodziców Natana z mojej klasy. Mają jakiś duży rodzinny biznes prowadzony wspólnie od pokoleń. To nazwisko zna każdy w tym mieście. Nie miałam pojęcia, ale teraz już rozumiem, dlaczego Natan od początku wydawał mi się zarozumiałym dupkiem. Karina, która przecież też jest z tej rodziny, wcale nie zrobiła na mnie podobnego wrażenia. Ona tak naprawdę skrywa dobre serce, chociaż też ma swój świat i z natury gardzi większością ludzi.
– Chłopcy, może pomożecie Valerie z tymi książkami? – Alina niespodziewanie zaczepia grupkę uczniów opuszczającą bibliotekę.
Wśród nich dostrzegam Natana i nie wiedzieć czemu momentalnie płonę jak cegła. Cholera…
– Nat, proszę podziękuj jeszcze raz rodzicom. – Ciotka ponownie się odzywa, a ja mam ochotę po prostu stamtąd zwiać.
– Jasne – odpowiada chłopak, nie spuszczając ze mnie wzroku, a jednocześnie uśmiechając się pod nosem, tak jakby moje zmieszanie sprawiało mu satysfakcję.
Wraz z dwoma kumplami pomagają mi wypakować książki z kartonów. Jeden z nich zaczyna opowiadać kawały, a ja z moim polskim, o dziwo, nawet łapię ich sens, więc co chwilę wszyscy się śmiejemy. Robię wszystko, żeby skupić się na książkach i nie patrzeć Natanowi w oczy. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego za każdym razem w jego obecności czuję się nieswojo i zaczyna mi brakować powietrza. Nagle głośno syczę z bólu – wystająca z kartonu zszywka krwiście rani mnie w palec.
– Pokaż to, sierotko Marysiu. – Nat nagle podchodzi i łapie moją dłoń.
– Co to „sierotka”? – pytam zupełnie serio, zdezorientowana jego zachowaniem, a nasi kompani pękają ze śmiechu.
– Val, sierotka Marysia to postać z takiej polskiej bajki – wyjaśnia jeden z chłopców. – O krasnoludkach i sierotce Marysi.
– You mean orphan? – dopytuję, a ten potwierdza. – Trafiłeś w dziesiątkę, Nat! – stwierdzam wściekła, wyrywając mu rękę, a oni wszyscy trzej stają jak wryci.
Szybko łapię kluczyki do samochodu z biurka ciotki i pędem stamtąd uciekam.
Dupek!
Dopiero gdy siedzę w aucie, pozwalam, żeby po mojej twarzy spłynęło kilka łez, chociaż nie mam pojęcia, co się, do diabła, znowu ze mną dzieje i dlaczego Natan ciągle wywołuje we mnie jakieś niepożądane reakcje. Wiem, że zachowałam się jak kretynka. Przecież on nic o mnie nie wie i niech lepiej tak zostanie. Po prostu przeproszę go przy najbliższej okazji i powiem, że to zwykłe nieporozumienie. Jeszcze te cholerne rozcięcie. Szukam jakiejś czystej chusteczki w plecaku, żeby zatamować wciąż cieknącą krew. Fuck!
Gdy nadchodzi ciotka, mam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Wszystko w porządku? – Wsiada do auta i patrzy na mnie zdziwiona.
– Tak, po prostu… A, nieważne.
– Wyjaśniłam chłopcom, że…
– Powiedziałaś im o mojej matce? Czy ktoś cię o to prosił, ciociu?! – Tracę nad sobą panowanie i zaczynam na nią krzyczeć.
– Val, przepraszam, ja…
– Jedźmy już do domu, proszę… – Tym razem niemal szepczę.
Odwracam głowę w stronę szyby, czując, jak do oczu napływa mi coraz więcej łez.
Ciotka w milczeniu rusza spod szkoły. Gdy ukradkiem na nią spoglądam, ma taką minę, jakbym jej co najmniej wypatroszyła kota. Mam ochotę uderzyć się w głowę. Nie chciałam na nią nawrzeszczeć niczym wariatka, ale jak ona mogła sprzedać im moją beznadziejną historię? Kto dał jej do tego prawo? Nie chcę niczyjego współczucia, nie potrzebuję tego.
W domu zamykam się w pokoju. Powinnam ją przeprosić, ale nie może mi to przejść przez gardło. Wreszcie, gdy woła mnie na kolację, wyjaśniam jej krótko, że poniosło mnie i nie powinnam się tak zachować. Moje przeprosiny zostają przyjęte.
– Valerie, miałaś rację, może nie powinnam wspominać komukolwiek o twoim życiu, nie pomyślałam.
– Nic się nie stało, ciociu. Ja po prostu nie umiem jeszcze o tym rozmawiać.
– Wiem, dziecko. Bardzo mi przykro. Ale jeśli kiedykolwiek będziesz czuła taką potrzebę, jestem.
– Dzięki.
Cieszę się, że atmosfera została oczyszczona. Wieczorem oglądamy razem jakiś film, a później zwyczajnie padam po tych wszystkich wrażeniach z całego tygodnia. W sobotę śpię do południa, a gdy się budzę, kot leży obok mnie zwinięty w kłębek. Za oknem pada deszcz, więc aura sprzyja leniuchowaniu. Jem śniadanie, robię sobie duży kubek kakao i zabieram się za czytanie książek w fotelu ciotki. Alinie to nie przeszkadza, bo siedzi w kuchni i pichci coś, co bardzo pachnie cynamonem. Wieczorem umówiła się z koleżankami na, jak to nazwała, partyjkę w karty. Mam ochotę zapytać ją o to, dlaczego jest sama, ale jeszcze za mało się znamy i jakoś mnie krępują takie tematy. W ogóle trudno mi z nią rozmawiać, wciąż omijając jeden główny, wiadomy temat. Może przyjdzie kiedyś taki dzień, że usiądziemy razem i pooglądamy zdjęcia z dzieciństwa jej i… mojej mamy. Na razie nie jestem w stanie, czuję się jak zwierzę zamknięte w klatce. Nie mogę o tym gadać, nawet myśleć, bo mam wrażenie, że rozsypałabym się wtedy na milion kawałków.Rozdział 4
Nat
Bakłażan
Na dźwięk budzika w telefonie zrywam się jak poparzony. Zapomniałem go wczoraj wyłączyć, a nigdzie się dziś nie wybieram, pieprzyć szkołę. Łeb mi pęka, mam kaca giganta, muszę to odespać. Starzy wyjechali na kilka dni i nieco zabalowałem. Wyłączam telefon i z powrotem odpływam w objęcia Morfeusza.
Gdy ponownie się budzę, jest już prawie popołudnie. Niechętnie zwlekam się z wyra, ale głód zwycięża. W kuchni pani Ania, nasza gosposia, właśnie szykuje obiad.
– Ty nie powinieneś być właśnie w szkole, Natanie?
– Pani Aniu, szkoła nie ucieknie.
– Szkoda, że te puste butelki po piwie walające się po salonie też same nie uciekną, prawda? – Pani Ania jak zawsze jest szczera do bólu.
Pozwala sobie ze mną na więcej, traktując mnie jak wnuka. W sumie jestem z nią bliżej niż z własną matką, wiecznie zajętą kłótniami z ojcem. Ania pracuje u nas, odkąd pamiętam, jest dla mnie jak rodzina.
– Przepraszam, zapomniałem posprzątać. – I jest jedyną osobą, którą potrafię przeprosić, kiedy przegnę.
– Jak jutro grzecznie wrócisz do szkoły, to ci wybaczę. A teraz jedz, niech ten alkohol wreszcie z ciebie wyjdzie, młody człowieku – wydaje mi polecenie, po czym stawia przede mną talerz jajecznicy, którą błyskawicznie dla mnie przygotowała.
– Jest pani zajebiście złota, pani Aniu.
– No, tylko bez takich, kochany! – Grozi mi palcem. – A rodzice kiedy wracają, mówili coś?
– Nie mam bladego pojęcia i chuja mnie to obchodzi.
– No, no, wyrażaj się, Natan.
– Pewnie jak zawsze pojechali się godzić. Do następnego razu, gdy ojciec znów czymś matkę obrazi albo ją nawyzywa.
– Ty się w ogóle tym nie zamartwiaj, tylko skup na nauce i sporcie. To są gówniane problemy dorosłych, z którymi sami muszą się zmierzyć, a nie obarczać tym nastolatka.
– Pani Aniu, oni są za głupi, żeby to przerobić. Kasa przesłoniła im wszystko.
– Jedz już, a później marsz pod prysznic, bo coś mi tu zaczyna śmierdzieć jakimś tanim piwem.
– Tak jest, szefowo. – Z panią Anią się nie dyskutuje. – Co ja bym bez pani zrobił?
– Dałbyś radę, dziecko.
– Na pewno nie. Na bank bym zginął! – stwierdzam poważnym tonem, a gosposia tylko znacząco na mnie spogląda.
– Jestem z ciebie dumna, pamiętaj o tym – odzywa się po chwili, mówiąc coś, czego nigdy nie usłyszałem od własnego ojca.
Bez słów podchodzę do niej, żeby dać jej porządnego przytulasa.
Wieczorem, gdy starzy wracają, zamykam się w swoim pokoju i odpalam Netflixa. Nie mam najmniejszej ochoty z nimi gadać. Ta rodzina jest jak robaczywe jabłko – piękne z zewnątrz, a popsute w środku. Najlepiej by zrobili, jakby się rozstali, przynajmniej nie musiałbym wysłuchiwać tych ciągłych kłótni. I to całe zakłamanie… to jakaś pieprzona farsa. Dobrze wiem, że ojciec kogoś ma, a matka udaje, że tego nie widzi. Codziennie zadaję sobie pytanie, dlaczego od niego nie odejdzie. Ja bym tak zrobił, gdybym był na jej miejscu. Ale przecież jestem tylko gówniarzem, któremu zatyka się buzię kolejnymi drogimi prezentami, co ja mogę wiedzieć…
Następnego dnia rano zupełnie niechcący nie wstałem na czas, więc powitałem szkolne progi dopiero około południa. Gdyby nie pani Ania, spałbym dalej, ale była nieugięta. Jestem przekonany, że niewiele brakowało, żeby wylała na mnie miskę z zimną wodą, bylebym tylko wreszcie zwlókł się do budy. Ojciec był już oczywiście dawno w biurze, a matka – pewnie w spa. Docieram akurat na długiej przerwie, ale idę prosto do klasy, żeby dowiedzieć się, co mnie ominęło. Chłopaki od razu mi donoszą, że jest jakaś nowa w klasie.
Nagle zagaduje do mnie moja kuzynka Karina. Ma tak samo pojebanych starych jak ja, a może nawet gorszych. Są właśnie w trakcie rozwodu i prowadzą taką batalię o majątek, że głowa mnie aż od tego boli. Szczerze jej współczuję, trzymamy się razem, odkąd pamiętam. Chociaż Kari jest trochę odjechana, ale to moja rodzina, jest dla mnie jak siostra. Jej rodzice odpuścili jej dopiero, gdy pewnego razu połknęła garść tabletek nasennych. Na chwilę przejrzeli na oczy, wielce zdziwieni, że ich córka może mieć jakiekolwiek problemy. Przynajmniej przestali ją tak krótko trzymać, bo miała gorzej niż w wojsku.
Odpowiadam jej coś żartem, gdy jednak podnoszę głowę, żeby na nią spojrzeć, zauważam, że nie przyszła sama. Jest w towarzystwie rudowłosej dziewczyny, którą widzę pierwszy raz na oczy. To chyba ta nowa, bo wygląda na speszoną. Ale ma odjazdową fryzurę – głowę pełną loków o marchewkowym odcieniu. Gdy Kari każe mi zrobić miejsce w ławce dla tej nowej, mam ochotę coś jej odburknąć, lecz gryzę się w język. Za to Val, którą mi przedstawia, na wstępie otrzymuje ode mnie zajebistą ksywę: „Marchewka”. Nie ma lekko. Chociaż szybko odgryza mi się „Bakłażanem”, za co w sumie punktuje. Inna na jej miejscu wybiegłaby z klasy z płaczem.
Pomyliłem się, jej włosy nie są marchewkowego koloru, tylko raczej złoto-miedzianego, a może zależy to od światła. Podobnie jest z jej oczami. Ale zaraz, o czym ja, kurwa, myślę? Chyba jeszcze alkohol nie do końca ze mnie wyparował. W myślach śmieję się sam z siebie, idąc na tył klasy do moich ziomali.
Lekcje jakoś w miarę szybko się kończą, chociaż na ostatniej dowiaduję się, że nie zaliczyłem testu z matmy. Matka znów będzie miała pretekst, żeby się przypierdolić. Muszę szybko ogarnąć jakieś korki, a tymczasem nie mam zamiaru się tym przejmować. Pożyczam zeszyty od największej kujonki w klasie, która zawsze robi do mnie maślane oczy, po czym idę do biblioteki, żeby przejrzeć notatki ze wczorajszych lekcji i porobić im zdjęcia. Mam jeszcze do oddania kilka książek Ludluma. Może i nie przepadam za spędzaniem czasu w szkole, poza WF-em i graniem w kosza, ale za to książki uwielbiam. Chociaż jakoś specjalnie się z tym nie obnoszę, bo odpowiada mi wizerunek, jaki sam sobie stworzyłem. W każdym razie czytam od dziecka, głównie sensację i fantasy.
Zanim zabiorę się za robotę, rozglądam się po bibliotece, w której oprócz mnie siedzi jakaś niewyżyta para. Ciągle się liżą przy stoliku, jakby nie mieli do tego lepszych miejsc. Już mam zrobić kulkę z kartki i rzucić w nich dla jaj, ale wtedy zauważam ją. Marchewka wchodzi niepewnie do biblioteki, rozgląda się, a następnie wylewnie wita z panią Aliną, bibliotekarką. Lubię ją, równa z niej babka. Kiedyś nawet byliśmy u niej w domu po lekcjach. Dziewczyna nazywa ją ciocią, a to numer. Jestem ciekaw, skąd ona w ogóle przyjechała. Ma tak dziwny akcent, że na pewno mieszkała gdzieś poza krajem. Zresztą nawet nie jestem pewien, czy jest Polką.