Hayden War. Tom 5. Za wszelką cenę - ebook
Hayden War. Tom 5. Za wszelką cenę - ebook
Wojna o Haydena się skończyła. SOLCOM i Sojusz rozpoczynają rozmowy pokojowe, ale żadna ze stron nie ma pojęcia, jak rozstrzygnęła się ostateczna bitwa w wojnie o Haydena. Gdzieś pomiędzy niuansami dyplomacji kapitan Sorilla Aida dostaje zadanie: znaleźć jakąś słabość przeciwnika, dać ludziom czas, by dowiedzieli się, co się stało z Walkirią i jednocześnie mogli się upewnić, że Sojusz nie zaryzykuje kolejnego otwartego konfliktu.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64030-98-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwatery prywatne, stacja orbitalna
Świat Haydena
Aleksiej Petronow przetoczył się na łóżku niskograwitacyjnym, rozkoszując się luksusem, który kiedyś stanowił część jego codzienności, ale teraz – po zamontowaniu na statkach i okrętach nowych napędów grawitacyjnych – dostępny był jedynie na stacjach orbitalnych. Wiedział, że ma to zły wpływ na zdrowie, ale niska grawitacja była jak wszystkie inne uzależnienia, przebijała się przez każdą obronę i trzymała ofiarę w swoich szponach aż do śmierci.
„Tak jak niektórzy moi znajomi” – pomyślał, patrząc z uśmiechem na kobietę śpiącą obok niego.
Jego towarzyszką była bohaterka wojny o Haydena, Sorilla Aida. W tej chwili ledwie przypominała twardą jak stal wojowniczkę, którą poznał jakiś czas temu, wyglądała prawie niewinnie. Biorąc pod uwagę codzienną dawkę ćwiczeń, którą sobie aplikowała, a przy których jego trening wyglądał na dziecinną zabawę, nawet we śnie nie sprawiała tak do końca wrażenia delikatnej, ale on zaczynał sobie wyobrażać, jaką kobietą mogłaby być, gdyby nie wybrała kariery wojskowej.
A jednak nie przychodziło mu do głowy nic innego, co mogłaby w życiu robić. Była stuprocentowym przykładem właściwej osoby na właściwym miejscu.
Kapitan ubrał się powoli, wiedząc, że jego towarzyszka prawie na pewno obudziła się i obserwuje go przez implanty, w które wyposażyła ją armia. Nigdy nie było łatwo ukryć się przed żołnierzami Wojsk Specjalnych, ale od kiedy otrzymali wytwory najnowszych technologii, zaczęli przypominać duchy poruszające się w światach niedostępnych przeciętnemu zjadaczowi chleba.
– Idę sprawdzić, co słychać na „Socratesie” – powiedział, na wszelki wypadek tak cicho, by jej nie obudzić, gdyby mimo wszystko spała. – Potrzebujesz czegoś?
Uśmiechnęła się leniwie i przeciągnęła, pozwalając kołdrze zsunąć się i odsłonić niewielki biust.
– Wydaje mi się, że w nocy dałeś mi już wystarczająco dużo.
Aleksiej uśmiechnął się na wspomnienie igraszek. Większość życia spędził na różnych jednostkach handlowych i badawczych. Jeśli ktoś twierdził, że życie na nich przypomina zakonne, to znaczyło, że nigdy nie był w kosmosie. Biorąc pod uwagę wysługę lat w stopniu oficerskim, Aida powinna teoretycznie być kapitanem, ale z uwagi na jej zasługi bojowe oraz fakt, że przydzielona została do marynarki, w której stopień kapitana znaczył zupełnie co innego niż w innych rodzajach sił zbrojnych, co powodowałoby wieczne pomyłki, została awansowana do stopnia majora.
– Coś do jedzenia? – zapytał. – Na „Socratesie” nie powinno mi długo zejść.
– Jasne. Stek – odparła. – Powiedz Reedowi, że to dla mnie, wtedy wybierze coś konkretnego.
Aleksiej nieznacznie się skrzywił, ale bardzo się starał, by tego nie zauważyła.
Kolejny raz pomyślał o różnicach między nimi, których było sporo, choć oboje traktowali je w kategoriach żartu.
On sam był neoweganinem, nie jadł nic, co kiedykolwiek było częścią organizmu istoty żywej. Wszystko, co spożywał, pochodziło z klonowania, nawet jeśli klonowanie roślin wydawało się śmieszne. Nie wybrał takiego sposobu żywienia umyślnie, było to konsekwencją lat spędzonych w kosmosie i jedzenia tego, co wyprodukowały maszyny replikacyjne. Pewnego dnia uświadomił sobie jednak, że mimo woli stał się podobny do tych dziwaków, którzy modlili się przed zjedzeniem każdego kęsa.
Pani major nic sobie z tego nie robiła. Nie tylko jadła prawdziwe mięso, ale czasem sama przy pomocy karabinu zamieniała je z postaci żywej w porcję na talerzu.
Aleksiej niekiedy zastanawiał się, jak doszło do tego, że zostali parą, ale po głębszym przemyśleniu odpowiedź na to pytanie nie była wcale taka trudna.
Po pierwsze, fascynacja.
Major nie była i prawdopodobnie nigdy nie miała szansy zostać pięknością w typowym tego słowa znaczeniu. Po pierwsze była zbyt umięśniona. Nie miała na ciele grama zbędnego tłuszczu, była wręcz chuda w stopniu, który wydawał się chorobliwy. Złagodniała nieco na twarzy, ale nadal zachowała ostre rysy, które mogłyby zostać uznane za arystokratyczne, gdyby nie sposób, w jaki je prezentowała.
Żaden arystokrata nie poruszał się jak drapieżnik zbliżający się do ofiary, a nawet jeśli byłby w stanie, nie robiłby tego w tak naturalny sposób.
Piękna, miła, sympatyczna. Te słowa w żaden sposób nie pasowały do Sorilli Aidy. Była porywcza, była pamiętliwa, a przede wszystkim – była przerażająca. Tak brzmiał właściwy opis pani major.
– Sprawdzę, czy mają jakieś na górze – powiedział, gdy spojrzała na niego.
Miała aktywne implanty, ale nie w trybie nocnym. Można to było poznać po zielonej poświacie, która nadawała jej oczom niesamowity, niezdrowy wygląd.
– Wiesz, że to mnie przeraża – stwierdził. – Czemu musisz ich używać nawet tutaj?
– Trening – odparła nie pierwszy raz. – Robię to z tego samego powodu, dla którego codziennie rano ćwiczymy. Instynkty nam pomagają.
– Nie byłaś na misji od długiego czasu… – westchnął.
Oczy Sorilli powróciły do naturalnego, czekoladowego koloru. Odwróciła wzrok, a Aleksiej ugryzł się w język, pomimo że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mówił prawdę, a ona powinna o tym porozmawiać.
Po swojej ostatniej misji, kiedy wróciła i dowiedziała się, a w zasadzie nie dowiedziała się niczego o losie Task Force Walkiria, Sorilla zamknęła się w sobie. Została awansowana po wzorowym wypełnieniu zadania, ale – jak dotychczas – nie wykazywała ochoty do powrotu do pracy operacyjnej.
Petronow wiedział, że psycholodzy rozważają usunięcie jej z Wojsk Specjalnych, a nawet z armii w ogóle. Usunięcie z powodów psychologicznych nie wpłynęłoby na nią jednak dobrze i na szczęście Aleksiej nie był jedynym jej przyjacielem, który o tym wiedział.
Nie można jej było winić za to, że popadła w przygnębienie. Utrata Task Force Walkiria była szokiem dla wszystkich marynarzy Organizacji Solari. Cywile nie pojmowali wagi wydarzenia, ale tylko dlatego, że nie powiedziano im prawdy. Większość ludzi wierzyła, że grupa bojowa zniszczona została w ogromnej bitwie, która pochłonęła okręty obu stron. Aleksiej był jednym z bardzo niewielu ludzi spoza najwyższych kręgów Solari i rządów, który wiedział, że to nieprawda.
Nie było żadnych śladów bitwy. Ani jednego wraku, części, odłamka, ani nawet radionadajnika, poza jednym dronem wysłanym uprzednio przez Walkirię. To mogłoby zostać wytłumaczone grawitacyjną technologią obcych, gdyby nie fakt, że nie było także żadnych pozostałości po ich okrętach. Aleksiej wiedział zaś, że gdyby choć kilka z nich przetrwało, na pewno nie zawróciłyby z drogi na Haydena, a potem ku Ziemi. To, że do tego nie doszło, w połączeniu z enigmatyczną wiadomością od Walkirii znaczyło, że admirał udało się w jakiś sposób wykonać ostatnie zadanie.
Jak tego dokonała, stanowiło jednak największą zagadkę w dziejach ludzkości. Admirał Brookes i jej ludzie już zaczynali stawać się legendą i nic nie zapowiadało, by proces ten miał zostać przerwany.
„Założę się – z pewną mściwą satysfakcją pomyślał kapitan – że w Sojuszu jeszcze przez długie wieki jej imieniem będą straszyć dzieci i marynarzy żółtodziobów”.
Podszedł do panoramicznego okna, przez które widać było krzywiznę Haydena i dryfujący w pobliżu obcy okręt wojenny. Napięcie między Sojuszem a ludźmi było nadal silne, ale Hayden stanowił punkt kontaktowy dla obu stron. Większość jego mieszkańców z niechęcią patrzyła na wiszący niby miecz Damoklesa nad ich głowami okręt, ale przynajmniej nie była to jednostka Ghuli.
„Tych drani nikt nie dopuściłby w pobliże jakiejkolwiek planety. Nie po tym, jak pokazali, do czego są zdolni”.
Aleksiej ponownie skupił się na kobiecie, która przyglądała mu się uważnie. Mógł tylko się domyślać, co widziała, jej implanty były najbardziej zaawansowanym technologicznie modelem. Mając dostęp do wojskowych, policyjnych i cywilnych baz danych, mogła odczytywać mowę ciała w stopniu, który przez normalnych ludzi uważany byłby za telepatię.
To sprawiało, że ludzie w jej obecności stawali się skrępowani, a ona z premedytacją wykorzystywała to, żeby budować wokół siebie barierę.
– Znasz mnie lepiej niż inni, kochanie – powiedziała ze smutnym uśmiechem. – Jeśli ktoś nie jest w stanie znieść tego, co robię, kim jestem, to nie mam ochoty się z nim zadawać.
Aleksiej chrząknął, kiwając głową.
– Być może. Przypuszczam jednak, że robisz to, bo nie chcesz mieć nikogo bliskiego. Gdyby nie była to prawda, czemu nie poleciałaś na Ziemię do rodziny?
– Mój tata wie – odpowiedziała po prostu. – Rozumie. A komu innemu nie muszę próbować tego wyjaśniać. A poza tym ciebie jednak nie odstraszyłam, prawda?
– Nie, ale mnie masz tylko na „pół etatu”. Nadal mam na głowie „Socratesa” – odparł Petronow. – Czasem odnoszę wrażenie, że jestem dla ciebie… zgubnym nawykiem.
Twarz Sorilli przybrała nieco mniej twardy wyraz, choć powiedzenie, że złagodniała, byłoby przesadą.
– Aleksiej…
Podniósł rękę, przerywając jej.
– W porządku. Nie przypominasz żadnej z kobiet, które znałem. To dobrze, Sorilla. Nie miej co do tego wątpliwości.
Skończył się ubierać.
– „Socrates” startuje dziś wieczorem w kierunku Ziemi. Jest miejsce dla pasażera.
Potrząsnął głową, nie spodziewając się odpowiedzi, i nie otrzymał jej.
– Niech to więc będzie niespodzianka.
Sorilla patrzyła, jak wychodzi, a potem opadła na łóżko i zaczęła wpatrywać się w sufit.
* * *
Mała jednostka wyhamowała w niemal nierealnym tempie, jakby szydząc z praw fizyki, a potem zatrzymała się przy stacji orbitalnej. Dokowanie zajęło kilka minut. Po ich upływie pierwszy z pasażerów przeszedł przez rękaw łączący i znalazł się na pokładzie stacji, gdzie czekała na niego grupka ludzi.
– Panie ambasadorze, to zaszczyt ponownie gościć pana u siebie – z ciepłym uśmiechem powiedział dowódca, Gil Hayden. Ambasador odwzajemnił uśmiech i mężczyźni wymienili zwyczajowe uprzejmości. Żaden z nich nie zwracał uwagi na grupę czekającą na drugiego mężczyznę, który po chwili wyszedł z rękawa.
– Panie admirale.
– Nie tu, chodźmy do bezpiecznego pokoju.
Wymieniono lekkie ukłony i druga grupa także skierowała się do wnętrza stacji, wybierając inną drogę, prowadzącą prosto do centrum. Po drodze kilka razy przechodziła przez procedury sprawdzające, za każdym razem coraz bardziej szczegółowe. W końcu znalazła się w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu głęboko we wnętrzu stacji.
– Admirale Ruger – odezwał się mężczyzna siedzący za biurkiem – czekaliśmy na pana meldunek.
Mathew Ruger milczał przez chwilę, rozejrzał się po pokoju i skinął głową.
– Dobrze być ponownie w przestrzeni kontrolowanej przez ludzi.
* * *
– Proszę usiąść, panie ambasadorze – powiedział Gil Hayden, wskazując wolne miejsce przy stole konferencyjnym.
Znajdowali się w jednej z sekcji stacji o standardowej grawitacji, w pokoju z wielkim, panoramicznym oknem, przez które widać było przestrzeń Haydena i samą planetę. Ambasador skłonił się obecnym i zajął wskazane miejsce.
– Miło jest znów zobaczyć ludzkie twarze – przyznał z lekkim uśmiechem. – Zacząłem się już przyzwyczajać do członków Sojuszu, ale powrót jest niczym łyk świeżego powietrza, którego braku dotychczas się nie zauważało.
– Z pewnością, panie ambasadorze. – Większość ludzi uśmiechała się do niego uprzejmie. – Spotkaliśmy się tu dla wysłuchania pańskiego raportu, bo nie wydaje mi się, by miał pan wystarczająco dużo czasu, żeby lecieć na Ziemię.
– To prawda – potwierdził ambasador.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że obecny przydział był najprawdopodobniej długoterminowy i oznaczał lata spędzone poza domem. Uważał to jednak za rodzaj przygody i nie narzekał.
– Po pierwsze – powiedział – i jest to ujęte w moim opracowaniu pisemnym, należy poruszyć sprawę struktury politycznej Sojuszu. Z naszego punktu widzenia jest to rodzaj wspólnoty narodów, skoncentrowanych wokół niegdyś imperialnego gatunku, z którym nie mieliśmy jeszcze bezpośrednio styczności.
– Ile gatunków wchodzi w skład wspólnoty narodów?
– Sto dziewiętnaście, o ile dobrze ustaliłem – odpowiedział Keane. – Są rozproszone na przestrzeni tysiąca czterystu lat świetlnych. My znajdujemy się w pobliżu jednej z ich rozszerzających się granic i tak jak przypuszczaliśmy, kontrolujemy kilka systemów gwiezdnych blokujących im dostęp do Ramienia Oriona.
– Z czego Hayden jest najważniejszy – kwaśno zauważył Gil Hayden.
– Zgadza się, sir.
– Powiedział pan, że nie mieliśmy jeszcze do czynienia z głównym gatunkiem wspólnoty?
– To prawda – potwierdził Keane. – Znany jest on jako SturmGav i jeszcze kilkaset lat temu był bardzo ekspansjonistyczny. Utworzył duże imperium, obejmujące swoim zasięgiem prawie tysiąc lat świetlnych.
– Co ich zatrzymało?
– Jednym słowem? Alfy. Oni nazywają ich Ross Ell. Sturm i Ross od dziesięcioleci skakali sobie do gardeł, aż w końcu około trzystu lat temu przerodziło się to w otwartą wojnę. Jednym z powodów, dla którego wspólnota tak potrzebuje obecnie rozwoju, jest konieczność odbudowy i pokrycia strat wojennych. Całe systemy zostały poddane praktycznie zupełnej eksterminacji i zamienione w jałowe pustynie, nienadające się do powtórnej kolonizacji.
– A teraz działają wspólnie?
– Czas leczy rany – stwierdził Keane. – To po pierwsze. Ale co ważniejsze, wydaje mi się, że Sojusz po prostu chce mieć Ross tam, gdzie będą pod ścisłą kontrolą.
Kilka ze zgromadzonych osób chrząknęło znacząco.
– Zapewne z bezpiecznej odległości – dodał ktoś.
– Z grubsza, tak. Nie ma między nimi miłości, ale Ross są zbyt aktywni, by można ich ignorować, zbyt potężni, by ich zniszczyć, i zbyt użyteczni, by ich nie wykorzystać. Z drugiej jednak strony, niezwykle rzadko zdarza się, żeby Ross mieli coś do roboty na granicach. Parithalianie byli głęboko zaskoczeni i zmieszani faktem, że Sojusz autoryzował jakieś zadanie dla Ross na obrzeżach.
– Przepraszam, a Parithalianie to kto?
– Proszę mi wybaczyć. Pari to gatunek wywodzący się z jakichś istot powietrznych. Według naszej klasyfikacji to Delty. To oni zaczęli rozmowy z Ziemią po wypadku z Walkirią, ale wtedy nie potrafiliśmy jeszcze ich poprawnie nazywać. Są uważani za najlepszych pilotów i nawigatorów w całym Sojuszu, stanowią zdecydowaną większość jego floty.
– Podczas wojny sprawili naszym flotyllom krwawą łaźnię – dodał jakiś komodor. – Nie ma wątpliwości co do tego, że znają się na okrętach i lataniu.
– Większość gatunków, z którymi miałem okazję rozmawiać, podziela tę opinię – zauważył Keane. – Mówiło się także o dochodzeniu wśród korporacji granicznych, mającym na celu ustalenie, kto zezwolił Ross zajmować nowe terytoria.
– Takie jest więc ich oficjalne stanowisko? – spytał nieco skwaszonym głosem Gil. – To była nielegalna operacja?
– Nie – odparł ambasador. – Jasnym jest, że misja miała pełną autoryzację, nie wiadomo jednak czyją. Co nie powinno specjalnie dziwić, nawet przy nadświetlnej komunikacji, Sojusz jest zbyt wielki, by wszystkie dane były łatwo dostępne. Kiedy zostaną wysłane z centrali, ich odnalezienie może zająć miesiące, a czasem nawet lata.
* * *
– No i co pan powie, admirale?
Ruger rozejrzał się po pokoju – pozbawionej okien dziurze, w której znajdowało się więcej ludzi, niż pozwalała na to kubatura pomieszczenia. To tłumaczyłoby niemiły zapach, ale z tym nie można było nic zrobić. W tym pokoju był najniższy rangą.
– Sojusz jest podzielony, sir – powiedział Ruger. – Przypomina rząd brytyjski po rozpadzie imperium. Na wiele sposobów to sprawnie działająca wspólnota, mająca jednak swoje niedociągnięcia i zgrzyty pomiędzy władzą centralną a ośrodkami terenowymi.
– Świetnie, możemy to wykorzystać – powiedział mężczyzna siedzący u szczytu stołu. – Jak wiele danych wywiadowczych na temat najbliższych światów Sojuszu udało się panu zdobyć?
– Całkiem sporo, oczywiście nic objętego tajemnicą – odparł Ruger. – Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by zdobyć źródła osobowe.
– Co z danymi z przechwytywania? – Człowiek o piskliwym głosie pochylił się do przodu. – A dokładniej, czy byliście w stanie ustalić, dlaczego nie wykryliśmy żadnych śladów ich kultury na skanach dalekosiężnych? SETI i inne grupy czekają na to od wieku.
– Oni wypatrują przede wszystkim sygnałów elektromagnetycznych – rozpoczął wyjaśnienia Ruger. – Sygnałów, których Sojusz w ogóle nie emituje. Komunikują się głównie za pomocą urządzeń opartych o fale grawitacyjne albo linii sztywnych i transmiterów kierunkowych. Podobnie jak my, Sojusz używał sygnałów koherentnych tylko przez jakiś czas, zanim uznał, że to marnotrawienie energii. SETI od początku nie miało szans, bo szukali czegoś, co nie istniało.
– To wiele wyjaśnia.
– Czy przechwyciliście jakiś sygnał?
Sala uciszyła się, wszyscy spojrzeli na siedzącego u szczytu stołu, a Ruger na moment zesztywniał.
– Nie, sir.
– A więc w promieniu kilkudziesięciu lat świetlnych nie mają systemu operacyjnego…
– Powiedziałbym raczej kilkuset – poprawił Ruger. – Nie wydaje mi się, by Ross w ogóle posiadali taki system.
– To już coś.
– Tak, sir. Jeśli jednak my możemy wykryć zawirowania czasoprzestrzeni wytwarzane przez Aion, można się założyć, że oni także to potrafią. Ponowne otwieranie placówki nie wydaje mi się bezpieczne, przynajmniej dopóki nie będziemy wiedzieć więcej.
– Zgadzam się – powiedział prowadzący. – Będzie pan musiał wrócić z ambasadorem na kolejną misję.
– Rozumiem, sir. Czy mam jakieś dodatkowe rozkazy?
– Tak, wypatrywać wszystkiego, co można wykorzystać, aby rozpraszać uwagę Sojuszu. Niczego nie prowokować, a przynajmniej nie tak, by ślady prowadziły do nas, ale rządy na Ziemi chcą mieć jakieś opcje pod ręką, na wypadek gdyby obcy znów zaczęli spoglądać w naszą stronę.
Ruger zmarszczył brwi.
– To nie będzie takie trudne.
– Proszę wyjaśnić.
– Sojusz zawsze ma jakieś kłopoty graniczne, planety, na których toczy się rewolucja, tego typu sprawy. Nic na skalę naszych ostatnich kłopotów, ale jednocześnie wystarczająco duże, aby odciągnąć od nas ich siły i środki.
– Takie sprawy da się… rozdmuchać, jeśli dysponuje się odpowiednimi narzędziami – wtrącił milczący dotychczas generał.
– Tak długo, jak nie zostaniemy w to wplątani – warknął jakiś mężczyzna w garniturze. – Nie mamy w tej chwili środków, które można byłoby wrzucić do takiego kotła, nawet jeśli pewne firmy z branży obronnej byłyby tym zachwycone.
– W odróżnieniu od obcych na żadnym z naszych światów nie żyją inne gatunki – spokojnie odpowiedział generał. – Taki problem możemy mieć w przyszłości, ale upłynie jeszcze sporo czasu, zanim Hayden czy inna nasza kolonia podniesie rewoltę.
To stwierdzenie wywołało na sali pomruk, ale wszyscy byli raczej zgodni co do takiego wniosku.
Ruger pokiwał głową.
– Rozumiem. W takim przypadku potrzebował będę specjalisty, z którym mogę się konsultować, kogoś, kto zna się na tego typu operacjach.
– Ma pan kogoś konkretnego na myśli?
Ruger zaprzeczył ruchem głowy.
– Major Aida – odezwał się generał.
– To nazwisko brzmi znajomo – stwierdził mężczyzna w garniturze, wyraźnie usiłując sobie przypomnieć, gdzie je usłyszał.
– To ona jest osobą, która sprowadziła okręt obcych pod koniec wojny – wyjaśnił generał. – Ma także więcej niż ktokolwiek inny kontaktów bojowych z obcymi. Jest żołnierzem Wojsk Specjalnych, szkoleniowcem partyzantki i kulturoznawcą. To ktoś, kogo zrzuca się na tyły wroga w samym sprzęcie podstawowym, a po roku cały kraj albo planeta pogrążona jest w wojnie domowej. Nie przesadzam, dokładnie to zrobiła kilka lat temu tutaj, na Haydenie.
– To brzmi… przerażająco – przyznał Ruger, czując wyraźny dyskomfort z powodu skutków, jakie niosła za sobą działalność jednej tylko osoby – ale to dokładnie to, czego potrzebujemy. Jak długo potrwa ściągnięcie jej z Ziemi?
– Może pan ją mieć już dziś – uśmiechnął się generał. – Przebywa na stacji.