- promocja
Hayden War. Tom 7. Nowe otwarcie - ebook
Hayden War. Tom 7. Nowe otwarcie - ebook
Wojna oficjalnie się skończyła i Sorilla, czując ciężar lat spędzonych w pierwszej linii, zdecydowała się odejść z armii. Czas odłożyć pancerz bojowy i broń, czas wreszcie zacząć budować coś dla siebie. Jednak prawdziwy koniec wojny to nie decyzja zwykłych ludzi, a tych u władzy, a oni zawsze szukają dziury w całym. Nadchodzący koszmar sprawia, że Sojusz i SOLCOM muszą działać razem. A nikt nie pomoże bardziej niż doświadczona weteranka wojen kosmicznych i planetarnych starć. Służyć innym to powołanie Sorilli i jej życie.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-49-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Planeta na pograniczu Sojuszu
Strażnik Kriss kroczył wzdłuż muru, przyglądając się obszarom poza ufortyfikowanym sektorem. On i jego drużyna zostali zrzuceni na tę planetę kilka cykli dobowych temu. Nie był pewien, ile trwał tu cykl, ale nie bardzo go to obchodziło. Odkąd przybyli, nic się nie zdarzyło. Dosłownie nic.
Strażnicy nie byli od tego, by zrzucać ich na spokojne światy.
Według danych Sojuszu miał tu miejsce jakiś rodzaj ataku. Wylądowali na farmie i nie widzieli ani śladu nawet złej pogody, nie mówiąc o atakach.
Lucjanie nie byli rolnikami.
Owszem, może i zdarzali się tacy, którzy pracowali na roli, ale była to żałosna egzystencja. Kriss nie znał takich, którzy byliby z tego dumni. I nie znał też nikogo, kto chciałby być rolnikiem. Samo przebywanie na rolniczym świecie bez niczego, z czym mógłby walczyć, sprawiało, że czuł się nieswojo.
– Strażniku Kriss.
Kriss skinął głową do zbliżającego się Parithalianina.
Wysocy, nieco wiotcy, niebieskoskórzy Pari byli elitarnymi sternikami okrętowymi Sojuszu. Każda rasa miała swoich kupców, żołnierzy i prywatne floty, ale to Parithalianie byli znani jako mistrzowie manewrowania. Tylko Ross choć trochę się do nich zbliżali, nie dzięki wrodzonym zdolnościom, ale nienaturalnemu połączeniu z czasoprzestrzenią.
Niezwykle trudno było wyprowadzić w pole kogoś, kto dosłownie potrafił kontrolować kształt tego pola, lecz Pari znano właśnie z tego.
Kriss miał sporo szacunku dla naturalnych zdolności na takim poziomie.
– Mistrzu promów – powiedział do młodego Parithalianina – czy coś nowego na łączu?
Łącze wywiadowcze było częścią sieci komunikacyjnej, w której dane przesyłano za pomocą tuneli czasoprzestrzennych. Była to najszybsza dostępna w Sojuszu forma komunikacji. Gdyby Służby Wywiadowcze coś wiedziały, powinni otrzymać informacje.
Na łączu wciąż panowała cisza, co oznaczało brak nowych danych. Alarm o nadchodzącym ataku był więc aktualny.
Wynikało z tego, że Kriss i jego oddział utknęli w środku najbardziej ohydnie spokojnej planety, jaką kiedykolwiek miał nieszczęście odwiedzić.
– Przynajmniej pogoda jest przyjemna – stwierdził mistrz promów.
Lucjanin parsknął.
– Wolałbym śnieżycę i wichry ósmej klasy niż tę… nudę.
Pari spojrzał na niego z ukosa, po czym uznał najwyraźniej, że nie ma sensu kontynuować rozmowy. Po prostu z zakłopotaniem skinął głową i udał się w stronę, z której przybył. Uwaga Krissa skupiła się znów na widoku zza muru, na ciągnących się w nieskończoność polach.
Spoglądając na całą tę ciszę, z frustracją uderzył w krawędź opancerzonego muru.
Jedyny powód, dla którego ten system w ogóle został ufortyfikowany, stanowiło to, że instalacja struktur obronnych w nowej kolonii należała do standardowych procedur Sojuszu. Ta planeta była – przynajmniej kiedyś – dziewicza. Nie istniało tu życie bardziej zaawansowane niż prymitywne wielokomórkowce, co czyniło ją idealnym światem rolniczym. Zrzucono na nią sondy, drony siewne, kombajny, cały proces trwał stulecia, ale w relatywnie krótkim czasie planeta produkowała żywność i po pełnej implementacji systemu mogła wyżywić tysiąc innych światów.
Był to niezły sposób działania.
Normalnie system ten działał w całości w tle, zupełnie niezauważalny, i na pewno nie przyciągał uwagi brygady Lucjan. Tak właśnie miał działać.
Kriss burknął z irytacją i znów spojrzał na pola, przyglądając się bazie.
Co on i jego oddział, nie mówiąc o reszcie, tutaj robili?
Uruchomił komunikator.
– Strażnicy, raport.
Słuchał, jak jego żołnierze kolejno zgłaszają, że nic nie widzieli. Ani śladu czegokolwiek niezwykłego, ani jednego powodu ich obecności tutaj.
Kriss stwierdził, że jeśli coś się szybko nie zdarzy, wycofa ich do bazy. Nie było sensu rozpraszać wojska po całym cholernym świecie rolniczym, jeśli nie istniało tu nic niebezpiecznego.
* * *
Irrak zatrzymał się, przerywając patrol, by rozejrzeć się z kpiącym uśmiechem po niekończących się polach.
– Wszystko jest takie… zielone – powiedział po chwili do swojego partnera.
– Zieleń nie jest zła, Irrak – odparł ze śmiechem drugi Lucjanin. – Wśród zieleni toczono wielkie bitwy.
– Nie takiej zieleni, Histh.
Drugi Lucjanin musiał przyznać mu rację. Bitwy toczono zwykle wśród ciemniejszej zieleni, z prawdziwą osłoną wokół. Nie wśród bezkresnych pastelowych pól.
Ohyda.
Taki kolor nie powinien istnieć w naturze. Nieskończone morze liści w kolorze pastelowej zieleni, ledwo sięgające Lucjanom do łydek. Rośliny te były ważnym źródłem pożywienia dla Sojuszu, ale dla wojowników przebywanie wśród nich okazało się zdecydowanie nieprzyjemnym doświadczeniem.
Zrobił krok naprzód wśród całego tego paskudztwa, ale stanął, zdezorientowany. Poczuł coś dziwnego.
Zanim Histh mógł zareagować czy nawet pomyśleć, poczuł, jak leci przed siebie. Obrzydliwą pastelową zieleń zastąpiła czerń.
Wokół niego wszyscy Lucjanie padli wśród roślin, drgając przez chwilę, aż całkiem przestali się ruszać.
* * *
Kriss z niepokojem wpatrywał się w komunikator. Połowa jego oddziału nie odpowiadała.
– Wszystkie jednostki, raport. To rozkaz.
Milczenie.
Podszedł szybko do skanerów po drugiej stronie pomieszczenia w poszukiwaniu anomalii. Nie było na nich absolutnie nic niezwykłego. Wszystkie systemy pracowały, na skanerach dalekiego zasięgu nic się nie działo.
– Wszyscy Strażnicy, zgłoście się. To rozkaz.
Kriss chwycił za broń i ruszył na dół wieży. Gdy doszedł do drzwi, rozległ się wrzask, a budynek ogarnęła fala ognia, która wyrzuciła Lucjanina na znajdujące się przy nim pole.
Pomimo bólu Kriss obrócił się w błocie obok bazy, przyglądając się całkowitemu zniszczeniu budynku. Próbował znaleźć broń, ale nie było jej nigdzie w pobliżu.
W końcu pochłonęła go ciemność, gdy uparcie próbował doczołgać się z powrotem do pożaru. Jego instynkt był tak silny, że przemieścił się o jakieś dziesięć metrów już po tym, jak stracił przytomność.1
Subkontynent Haydena
Podczas gdy lądownik przelatywał nad dżunglą, jego kapitan odchylił się w fotelu i spojrzał przez ramię na przypiętego za nim oficera.
– Zaraz będziemy na miejscu, pułkowniku. Znajdziemy się w strefie lądowania za pięć minut.
– Zrozumiano – odpowiedział mężczyzna, ocierając pot z twarzy.
Wilgoć była trudna do zniesienia, a nie miał najmniejszych wątpliwości, że będzie jeszcze gorsza. Pułkownik spojrzał na swój strój z tęsknotą za starannie wyprasowanym mundurem, który założył, gdy zaczął dzień. Lądownik dopasowywał się do lokalnego klimatu miejsca docelowego. Tak stanowiły protokoły aklimatyzacyjne, które zapewne ogólnie były słuszne, ale w tej chwili głównie nieznośne.
Mężczyzna pochylił się do przodu, żeby przyjrzeć się widocznym ponad ramieniem drugiego pilota wzgórzom subkontynentu, nad którym przelatywali. Twarde drzewa Haydena znane były na Ziemi jako luksusowy towar eksportowy, jednak – o ile wiedział – miejscowa ludność więcej zarabiała na uprawach farmaceutycznych i grantach badawczych.
„Po cholerę ktoś trzeźwy na umyśle przylatywałby tutaj, jeśli nie musi?” – przeszło mu przez głowę.
Subkontynent, nad którym lecieli, był niemal zupełnie niezaludniony. Dopiero niedawno Rada Haydena zaczęła przydzielać tu grunty. Wcześniej nikt nie był szczególnie zainteresowany, ale najwyraźniej ostatnio to się zmieniło. Musiał teraz lecieć na dosłowne zadupie.
– Jest sygnał lokalizacyjny – odezwał się pilot. – Chwileczkę, spróbuję zawrócić tak, żeby podlecieć od odpowiedniej strony.
Pułkownik zmarszczył brwi.
– Czemu? Wiatr nie jest zbyt mocny, nie powinien mieć wpływu na lądowanie.
Pilot roześmiał się.
– Prawie nie ma tu wiatru, sir. Ale to okolica major Aidy, co oznacza dwie rzeczy. Najważniejsza jest taka, że grzecznie jest, aby wiedziała, kto przybywa, z odpowiednim wyprzedzeniem.
Pułkownik odchylił się w fotelu, przekonany. Ale przyszło mu do głowy kolejne pytanie.
– A jaka jest druga?
– Sir?
– Druga rzecz?
– A, to – zaśmiał się pilot, wskazując na jeden z ekranów. – Wycelowano w nas rakiety ziemia–powietrze, jak tylko znaleźliśmy się nad subkontynentem, więc naprawdę nie chciałbym okazać braku uprzejmości.
Pułkownik skrzywił się, wiedząc, że prawdopodobnie nie powinno go to zaskakiwać. Czytał akta tej kobiety, więc nie dziwiło go tak bardzo, że niezależnie od obowiązujących przepisów już się jej udało zamontować obronę przeciwlotniczą.
Bóg jeden wiedział, że większość ludzi, z którymi służył, zrobiłaby to w mgnieniu oka, gdyby nie oznaczało problemów z prawem. „Cóż, widać specjalistka z Wojsk Specjalnych i tak znalazła sposób”.
* * *
Sorilla oderwała wzrok od maszyny, nad którą pracowała, i spojrzała na lądownik, który odpalił rakiety manewrowe, by gładko wylądować. Wyrąbała lądowisko od razu, gdy tylko Rada potwierdziła nadanie jej tutejszych gruntów. Zauważyła, że to jeden z nowszych spacehawków, co znaczyło najprawdopodobniej, że na orbicie był nowoczesny krążownik klasy SOL.
„To wyjaśnia wzmożenie ruchu” – pomyślała, skończywszy dokręcać śrubę i uruchomiwszy włącznik MOFA, który właśnie naprawiła. Mobilny fabrykator zaterkotał, po czym uniósł się na pająkowatych nóżkach i ruszył, by dołączyć do pracujących urządzeń.
Rój MOFA, będących w zasadzie drukarkami 3D na nogach z GPS-em o dokładności centymetra i nawigacją zliczeniową, został przeznaczony na złom, odkąd wydarzenia na Aresie podczas wojny spowodowały zamknięcie tamtejszych kopalń. Zanim ktokolwiek wymyślił dla nich nowe praktyczne zastosowanie, roboty były już przestarzałe. Aida znalazła je w ładowni, czekające na recykling, gdy tylko ktoś zapłaci za sprowadzenie ich do Układu Słonecznego.
Zakup nie zrujnował jej. Jej płace od piętnastu lat kumulowały się na koncie i generowały odsetki. Nie była w końcu przez ostatnią dekadę w stanie na nic ich wydać. Mimo wszystko sporo ją to kosztowało i wykorzystała swoją relację z Aleksiejem i jego cennego „Socratesa”, by przewieźć je na Haydena. Pomogło też to, że kilkunastu starych znajomych z SOLCOM-u i nie tylko było jej winnych przysługi.
Sorillę dziwiło, że do tak niewielu ludzi docierało, że Hayden niedługo musi się stać ważnym ośrodkiem handlowym. Dlatego wnioskowała o przydział gruntu, gdy tylko skończyła się wojna. Istniały gorsze miejsca na emeryturę i dopóki była tu wciąż dzicz, dopóty zamierzała się nią cieszyć na tyle, na ile to możliwe. Jeśli planeta zbyt się ucywilizuje i stanie nudna, Sorilla zamierzała odlecieć w ciekawsze miejsce.
To była wielka galaktyka. Niewielu ludzi potrafiło to pojąć.
Sorilla otrzepała ręce z pyłu i powoli ruszyła w stronę lądownika, który opadł na lądowisku, wyciętym z kamienia zbyt wielkiego, by można go stąd ruszyć. Patrzyła na otwierające się włazy i pierwsze wychodzące z nich postacie.
Żołnierze wyglądali na oddział ochrony, kilku uzbrojonych ludzi zachowujących się, jakby dopiero opuścili obóz szkoleniowy. Takich przydzielano osobom na tyle wysoko postawionym, żeby je ochraniać, ale nie na tyle ważnym, żeby robić to naprawdę dobrze.
To wiele jej mówiło.
Sorilla westchnęła, po czym otrzepała szorty i koszulkę z kurzu, który wzbił się na lekkim wietrze. Podeszła bliżej do brzydkiego lądownika. Człowiek w mundurze galowym pułkownika zeskoczył na kamienne podłoże i rozejrzawszy się, skupił wzrok na niej.
Skrzywiła się na myśl o tym, co wilgoć i temperatura zrobią z mundurem galowym, nim mężczyzna wróci na pokład.
„To człowiek, który zdecydowanie za bardzo przejmuje się pozorami” – pomyślała. Postarała się przybrać neutralny wyraz twarzy.
– Witam, pułkowniku.
Stojący przed Sorillą mężczyzna wpatrywał się w nią przez chwilę. Zobaczyła w jego oczach coś, co mogło być zniesmaczeniem, ale nie była tego pewna. W końcu uśmiechnął się i zrobił krok naprzód.
– Majorze Aida, mam dla pani wiadomość od generała brygady Mattana.
Sorilla powoli skinęła głową, wiedząc, że musi chodzić o coś więcej. Gdyby to była zwykła wiadomość, zostałaby przesłana do centrali Haydena i przekazana jej, gdy odbierze pocztę. Zasalutowała, po czym przyjęła przesyłkę.
– Nie widziałam generała od ośmiu lat – stwierdziła. Przyłożyła kartę pamięci do komputera i przeniosła dane. – Czego staruszek chce ode mnie?
Pułkownik starał się to ukryć, ale wyraźnie zakrztusił się lekko, gdy nazwała Mattana staruszkiem. Nie żeby potrzebowała potwierdzenia, ale reakcja jasno wskazywała, że nie ma do czynienia z pułkownikiem Wojsk Specjalnych. Każdy nazywał tam Mattana staruszkiem, nawet jego sekretarka.
– Na pewno wszystko jest w wiadomości, majorze.
Sorilla westchnęła i przesłała plik na swój implant. Na razie tylko przejrzała dane, nie wczytując się w detale. Gdy skończyła, zmarszczyła czoło.
– Jestem na urlopie, pułkowniku. Uzbierało mi się naprawdę sporo wolnego. Powiedziałabym, że to chyba żart, ale nie wygląda pan na striptizera.
Tym razem nawet nie ukrywał, że się zakrztusił.
– Słucham, majorze?
Sorilla parsknęła, patrząc na ledwie skrywane uśmiechy dwóch stojących za nim żołnierzy.
– Gdyby staruszek chciał mi zrobić dowcip – wyjaśniła – przysłałby striptizera. Szczerze mówiąc, pułkowniku, nie spełniałby pan standardów. Po cholerę SOLCOM mnie znowu wzywa? Nie jesteśmy już w stanie wojny.
– Majorze – powiedział pułkownik przez zaciśnięte zęby – jest pani niebezpiecznie blisko niesubordynacji.
Sorilla roześmiała mu się w twarz.
„Niebezpiecznie blisko? Otwarcie z niego kpię, a to najlepsze, na co go stać?” – pomyślała.
Wiedziała, kiedy miała do czynienia z gryzipiórkiem, i pewnie powinna mu odpuścić. To nie była jego wina. Stanowił tylko trybik w maszynie, nie ważniejszy niż ona… a nawet pewnie mniej ważny. W zasadzie uczyniono go chłopcem na posyłki. Co gorsza, zapewne był wyciągniętym sprzed biurka biurokratą, dużo bardziej wrażliwym na punkcie protokołu, niż ona kiedykolwiek była. Nie mówiąc już nawet o jej obecnym nastawieniu.
Problem w tym, że… naprawdę nie miała nastroju.
– Pułkowniku – powiedziała spokojnie – po powrocie zamierza pan złożyć skargę na moje zachowanie, prawda? Czy mam panu powiedzieć, co staruszek z nią zrobi? Gdy tylko przestanie się śmiać?
Stojący przed nią mężczyzna poczerwieniał, Sorilla ujrzała jednak w jego oczach zrozumienie i skinęła głową.
– Skończmy więc owijać w bawełnę – zaproponowała. – W tej wiadomości nie ma nic o tym, dlaczego SOLCOM albo staruszek chcą mnie z powrotem. Jestem zmęczona, pułkowniku. Już się nawalczyłam. Dlaczego ja?
– Ja na pewno tego nie wiem – odparł oschle pułkownik.
– Proszę przekazać staruszkowi, że powiedziałam „cześć” i „nie” – powiedziała Sorilla, wciskając mu pustą już kartę pamięci.
Cofnął się o krok z wrażenia.
– Przepraszam, pani major, ale jest pani wzywana…
– Wsadź pan to sobie. Znam przepisy – odpowiedziała Sorilla. – O ile nie dojdzie do wypowiedzenia wojny, SOLCOM nie może odmówić mi regulaminowego urlopu, szczególnie że psychiatrzy wojskowi uważali, że jestem na krawędzi załamania nerwowego, i zalecali urlop zdrowotny jeszcze przed operacją na Dziecku Boga. Złożyłam już odpowiednie papiery i opuszczę armię na długo przed upłynięciem urlopu. Niech pan powie staruszkowi, że odmówiłam i że ma patrzeć za siebie.
Przewróciła oczami i odwróciła się.
– Pani major! – krzyczał, ale ona tylko pokazała mu obelżywy gest, wiedząc, że rozbawi to Mattana, gdy przeczyta o tym w raporcie.
* * *
Usłyszała odgłos rakiet lądownika pojazdu, gdy modyfikowała nieco oprogramowanie MOFA, wgrywając im nowy projekt domu, który miały zbudować. Jednostki wydobywcze znalazły złoża żelaza tuż przy powierzchni, co miało się przydać jednostkom produkcyjnym, gdy tylko wyśle urobek do pieca hutniczego. Ale na razie oznaczało to potrzebę przeprojektowania podziemnej części budynku. Dzięki temu miała uzyskać przy okazji więcej miejsca na schron i bunkier.
Pracowała nadal, uznawszy, że przybysz na nią poczeka. Albo i nie. W zasadzie nie obchodziło jej to zupełnie. Usłyszała odgłos kroków.
– Cokolwiek sprzedajesz, odpuść sobie – powiedziała. – Nie stać mnie.
Zaskoczył ją głośny śmiech.
– To akurat kłamstwo, majorze.
Sorilla pokręciła głową, odłożyła kontroler MOFA i wyprostowała się.
– Staruszek – powiedziała, po czym zasalutowała dłużej i z większym szacunkiem niż pułkownikowi, który nawet się nie przedstawił. – Najwyraźniej to coś poważniejszego, niż myślałam, gdy przysłał pan tego biurokratę.
Generał brygady Mattan uśmiechnął się.
– Nie wysłałbym go, gdybym pomyślał, że na serio składasz te papiery, Siostro.
Sorilla uniosła brwi.
– Dawno mnie tak nikt nie nazywał. Ostatnio chyba kiedy dowodziłam partyzantką tu, na Haydenie.
– Dla nas zawsze będziesz Siostrą – odparł Mattan, wskazując na składane krzesło, oparte o pobliskie drzewo. – Mogę?
– Proszę bardzo.
– Dziękuję. – Rozłożył krzesło i usiadł ze stęknięciem. – Robię się za stary do tej roboty. Też mi terapia przedłużająca życie.
Roześmiała się.
– Nie jest pan za stary, generale, tylko za gruby.
Spojrzał na nią z ukosa, ale westchnął i nie zaprzeczył.
– Za dużo czasu na okrętach w nieważkości, bez niczego do roboty oprócz jedzenia, gdy chłopaki z marynarki robią swoje. Testy sprawnościowe robią się coraz trudniejsze. Teraz moje organy są zdrowe jak u dwudziestoletniego atlety, a kości mam niczym dziewięćdziesięcioletni kaleka. Nigdy nie mówią nam całej prawdy o skutkach przebywania latami w kosmosie. Wszystko jest drobnym druczkiem.
– Niektórzy z nas czytają drobny druk, staruszku – odparła Sorilla ze smutnym uśmiechem.
Utrata gęstości kości była jedną z rzeczy, które trudno poddawały się leczeniu. Przed wojną zasady dotyczące tego, ile godzin można odsłużyć w mikrograwitacji, były dość restrykcyjne, ale gdy każda para rąk okazała się potrzebna, przestano ich przestrzegać. Ludzie z administracji albo, co gorsza, z dowództwa taktycznego musieli spędzać mnóstwo czasu w nieważkości i chociaż przepisy wymagały regularnych ćwiczeń, to gdy pracowało się nad planami bitwy, łatwo było je zaniedbać.
– Cóż, pożyję, aż przestanę. – Mattan wzruszył ramionami. – A ból przypomina mi tylko, że wciąż wygrywam.
– Owszem, sir – odparła Sorilla.
Generał rozejrzał się, z zaciekawieniem zatrzymując wzrok na roju pracowitych robotów.
– Niezłą działkę dostałaś – powiedział po chwili. – Swoją drogą, wykonaliśmy głębokie skany tego obszaru. Jak się okazuje, jest tu sporo kopalin.
Sorilla wzruszyła ramionami.
– Nic, czego nie dałoby się taniej wydobyć z asteroid.
Z wahaniem skinął głową.
Złoto, srebro, w zasadzie wszystkie dawne cenne metale były teraz ledwie ciekawostkami na rynku Układu Słonecznego. Żelazo stało się warte znacznie więcej niż złoto. W końcu było użyteczne. Złoto, poza śladowymi zastosowaniami w elektronice, nie przydawało się ludzkości.
Historyczna wartość tego metalu okazała się niemal całkiem fikcyjna, nie bardziej rzeczywista niż wartość papierowych pieniędzy, które je zastąpiły. W dzisiejszej Galaktyce prawdziwą wartością była wartość użytkowa.
– Ale zapewne twoje roboty mogłyby wydobyć dość, żeby zbudować niemal wszystko, czego potrzeba. To zawsze coś. Na Ziemi to już niemożliwe.
Choć nie wydobyto jeszcze wszystkich ziemskich złóż cennych minerałów, wszystko, co warte uwagi, znajdowało się głęboko pod powierzchnią. Górnictwo wymagało bardzo zaawansowanej techniki. Hayden wciąż był niemal dziewiczym światem, z bezcennymi dawniej minerałami praktycznie na powierzchni.
Jasne, nie miały dużej wartości na rynku – przetransportowanie ich istotnych ilości na Ziemię byłoby za drogie, a lokalny popyt zaspokajała eksploatacja asteroid – ale dla jej osobistego użytku wszystko, czego potrzebowała, rzeczywiście znajdowało tuż obok i czekało na wydobycie.
– Musi tu być jednak samotnie – stwierdził.
Sorilla roześmiała się.
– Staruszku, kiedy ostatnio ktokolwiek z nas był samotny w polu? – spytała, kręcąc głową. – Ile miesięcy spędziłeś w dżunglach Brazylii? Czułeś się samotny?
Mattan machnął ręką od niechcenia.
– Dobra, ale wiesz, o co mi chodzi. Jak człowiek za długo jest sam, z głową dzieją mu się dziwne rzeczy.
– Nic mi nie jest, generale. – Sorilla roześmiała się lekko. – To Hayden, nie Ziemia. Wielka planeta, ale mała społeczność. Na Ziemi można być samotnym w środku Nowego Jorku. Tutaj? Mam w tygodniu więcej gości wpadających na pogaduszki, niż spotkałam, trenując w Bragg. Złożyłam wniosek o przyznanie gruntu lata temu, bardziej kierowana impulsem niż jakimkolwiek planem. Byłam wtedy zmęczona. Żartowałam o emeryturze. To nie było prawdziwe.
Mattan skinął głową.
Pamiętał to uczucie, kiedy jest się młodym i nieśmiertelnym. Gdy w końcu poczuł znużenie, awansowano go z dala od frontu, za biurko. Nie kochał tego, ale mógł wreszcie odpocząć. Nie żeby wtedy tak to postrzegał. Aida była o wiele dalej. Zawsze znała samą siebie lepiej niż on.
– Jakie masz plany? – spytał, rozglądając się z ciekawością.
Rój MOFA budował zakrzywiające się ściany z lokalnego cementu. Mattan widział, że gdy budowa dobiegnie końca, major będzie miała z domu niezły widok. Gdyby jednak zależało jej tylko na tym, nie składałaby wniosku o przyznanie ziemi właśnie w tym miejscu. Było mnóstwo świetnych widoków bliżej cywilizacji, na które spokojnie mogła sobie pozwolić.
Subkontynent Haydena nie cieszył się ogromnym powodzeniem. Z całej kolonii tylko kilkoro ludzi wnioskowało o przyznanie tam gruntów, a jedynie ona z tego towarzystwa nie urodziła się na tej planecie.
Sorilla odwróciła się, wskazując na kamienny płaskowyż wyrastający z dżungli, spowity chmurami.
– Wiesz, co tam jest?
Mattan przyjrzał się, ale widział tylko dżunglę, wodę i wzmiankowany wielki płaskowyż, unoszący się wśród chmur. Pokręcił głową.
– Nie, nie wiem.
– Poza tym, że to teren większy, niż ktokolwiek mógłby kupić na Ziemi, o bogatym potencjale – powiedziała – jest jednym z miejsc pierwotnie rozważanych dla łącza orbitalnego. Koloniści ostatecznie wybrali główny kontynent, ale to był właściwie rzut monetą. Oba miejsca nadają się w równym stopniu.
Mattan zmarszczył brwi, nieco zmieszany.
– No dobra…
Sorilla uśmiechnęła się.
– Zawsze zaskakuje mnie, że nikt nie czyta raportów. Ale pewnie nie powinno. Zaraz po zakończeniu wojny Gil wnioskował w SOLCOM-ie o drugie łącze, z myślą o umieszczeniu ośrodków dyplomatycznych w innym miejscu planety. Wielu mieszkańców Haydena nie jest gotowych na to, by dyplomaci i handlarze z Sojuszu żyli wśród nich, nawet jeśli rozumieją, ile warte jest pozwolenie, by SOLCOM użył Haydena jako centrum dyplomacji.
Generał brygady roześmiał się.
– Więc posiadasz kawał ziemi wielkości Teksasu zaraz obok czegoś, co niedługo stanie się głównym ośrodkiem handlu między Ziemią a Sojuszem?
– Nie aż tak wielki – odpowiedziała. – Ale obok? O nie, generale. Posiadam ziemię, na której go zbudują. Nikt jeszcze do tego nie doszedł, więc na razie zatrzymaj to dla siebie, staruszku. Reszta roju MOFA już tam pracuje, stawia budynki, fundament dla łącza i inne potrzebne rzeczy.
Na chwilę zamilkła, zanim znów się odezwała.
– Widzisz więc, dlaczego nie interesuje mnie twoja propozycja, niezależnie od tego, czego dotyczy.
Mattan skinął głową, wiedząc, że w końcu dotrą do tego punktu.
– Może jednak cię to zainteresuje. To wspólna operacja z Sojuszem.
Nieważne, jak bardzo się starała, Sorilla nie mogła ukryć, że ją to zaciekawiło.
– Cóż, to będzie jak wysłanie sokołów między gołębie. To na pewno niezbyt popularna decyzja.
Mattan parsknął.
To było mało powiedziane. Zbyt wielu zginęło w wyniku działań Ross, a więc i Sojuszu, aby ludziom podobała się myśl o współpracy. Mimo wszystko należało to zrobić. A co ważniejsze, misja musiała się powieść. Inaczej znów rozgorzeje wojna, której ludzie nie będą w stanie wygrać.
Na razie nieźle się trzymali, a morale w ziemskich siłach zbrojnych było wysokie, ale ci, którzy mieli dostęp do pełnych danych wywiadowczych, znali prawdę. SOLCOM kontrolował kilka kluczowych punktów, co pozwalało mu odpierać dużo silniejszego przeciwnika, a Sojusz był rozproszony i niezbyt zainteresowany sektorem kosmosu, w którym znajdowała się Ziemia, niezależnie od tego, co myśleli Ross. Ale Sojusz był ogromny. Był śpiącym olbrzymem, który niemal przypadkiem zmiótł ludzi spośród gwiazd.
Jeśli cała ta siła zostanie celowo użyta przeciwko SOLCOM-owi, ludzie bez wątpienia trafią na śmietnik historii.
– Można tak powiedzieć – odparł oschle generał. – Dlatego cię potrzebuję. Masz więcej doświadczenia polowego z Sojuszem niż ktokolwiek inny.
– W zabijaniu ich. Mam doświadczenie w ich zabijaniu – przypomniała mu. – To niekoniecznie takie doświadczenie, jakiego tu trzeba.
– Znam cię, Aida – odparł łagodnie. – Nie pielęgnujesz urazy. To zabijanie nigdy nie było dla ciebie czymś osobistym, lecz pracą. Teraz zadanie wymaga współpracy z nimi, a inaczej niż wielu moich podkomendnych wolę, aby tak zostało.
Westchnęła.
– Co to za operacja? Dane, które wysłałeś przez swojego „sekretarza”, niewiele mówiły.
– To dlatego, że są tajne. Przynajmniej dopóki rzecz się nie skończy – odparł, nie wspominając, że w razie gdyby coś poszło nie tak, pozwalałoby to zatuszować całą sprawę. Ona bardzo dobrze to rozumiała. – Kojarzysz Kolonie Diaspory?
– Ledwie. – Wzruszyła ramionami. – Głównie niezależne statki kolonizacyjne, opuściły Ziemię na własną rękę. Większość nie podała dokładnych informacji o tym, dokąd lecą, z tego, co pamiętam.
– To dlatego, że większość chciała znaleźć się od Ziemi jak najdalej. W ciągu ostatniego stulecia udało nam się zlokalizować kilka z nich, ale większość po prostu zniknęła. Pewnie wymarła. Z tych, o których wiemy, dwie są w strefie neutralnej między Haydenem a Sojuszem.
Sorilla parsknęła.
– W takim razie dziwne, że nie zniszczyli ich Ross.
– Z jakiegoś powodu się nimi nie interesowali.
To, co interesowało Ross, stanowiło tajemnicę, ale Sorilla zdawała sobie sprawę, że ci enigmatyczni szarzy kosmici byli w stanie zignorować kilkanaście zamieszkałych światów, by dotrzeć do celu, który ich ciekawi. Rozgryzanie sposobu myślenia Ross Ell było fuchą na pełny etat dla ksenopsychologów SOLCOM-u.
– Skoro mamy się tam wybrać razem z Sojuszem, zakładam, że jedna z tych kolonii sprawia kłopoty? – spytała Sorilla z irytacją.
Współdziałanie z Sojuszem to jedno, ale nie uśmiechało jej się wciąganie w to innych. Brzmiało jak polityczne bzdury.
– Coś w tym stylu – odparł generał. – Szczerze mówiąc, gdyby chodziło tylko o to, wątpię, aby Sojusz w ogóle się z nami kontaktował. Kolonie Diaspory, o których wiemy, ledwie są w stanie uprzykrzyć życie SOLCOM-owi, nie mówiąc już o Sojuszu. I gdyby o to chodziło obcym, niewiele moglibyśmy zrobić, by powstrzymać ich przed rozwaleniem kolonistów.
– Dobra, przyznam, że mnie to ciekawi. Co się dzieje?
Mattan zachichotał.
– Gdy ci powiem, roześmiejesz się, a potem będziesz miała poczucie winy.
– To nie brzmi za dobrze.
– Dwa z pierwszych statków Diaspory ufundowały grupy religijne – wyjaśnił generał. – Jedna z Ameryki, druga z Europy. Nie wiem jak, ale obie musiały trafić na te same dane i wybrać ten sam cel. Bóg ma spore poczucie humoru.
Sorilla ostrożnie skinęła głową. Nie brzmiało to szczególnie dziwnie, zważywszy na ograniczoną liczbę potencjalnych planet typu ziemskiego znanych wówczas naukowcom. Hayden nawet nie znajdował się wtedy na liście, a był najbardziej podobny do Ziemi z dotychczas odkrytych światów.
– Dziwne, że tego ze sobą nie skoordynowali, aby uniknąć takich sytuacji.
– To byłoby rozsądne, tak. – Mattan pokiwał głową. – Problem w tym, że amerykański statek ufundowali chrześcijańscy fundamentaliści i zwolennicy wyższości białej rasy, a europejski zdobył pieniądze od muzułmańskich ekstremistów.
Sorilla skrzywiła się.
To brzmiało coraz bardziej jak komedia pomyłek, która nie mogła skończyć się inaczej niż tragicznie.
– Kto, do cholery, uznał, że to dobry pomysł, żeby wypuścić takich ludzi w kosmos? – spytała retorycznie.
– Wtedy wydawało się to idealne – odparł Mattan z gorzkim uśmiechem. – Niektórzy spośród najgorszych ekstremistów z poszczególnych krajów nareszcie chcieli je opuścić. Nie zdziwię się, jeśli spora część funduszy pochodziła od tych, którzy po prostu pragnęli się ich pozbyć.
– Cholerne krótkowzroczne myślenie.
– Cóż, witaj wśród ludzkości. Gdzie byłaś przez ostatnie kilka tysięcy lat?
– Wybrali tę samą planetę do kolonizacji? – spytała tonem sugerującym, że wolałaby nie znać odpowiedzi.
– Chciałbym. Wtedy pewnie wybiliby się dawno temu – westchnął Mattan. – Nie, wybrali dwie planety w sąsiednich układach. W ogóle dlatego polecieli w tym samym kierunku, że była tam gromada planet zdatnych do potencjalnego zasiedlenia w odległości kilku lat świetlnych od siebie.
To miało sens. Przynajmniej pozwalało łatwo zmienić cel, gdyby pierwsza planeta okazała się niezdatna do życia.
– Nadal nie widzę problemu – przyznała. – Nie ma szans, aby jedni czy drudzy byli teraz zdolni do podróży międzygwiezdnych.
– To prawda – odparł generał. – A przynajmniej byłoby tak, gdyby Sojusz nie zaanektował tych światów.
Sorilla instynktownie roześmiała się, po czym skrzywiła się i przeklęła.
– Kurwa.
– Jest jeszcze gorzej.
– Co może być gorszego niż dwie ksenofobiczne kultury zaanektowane przez Sojusz, gdy próbujemy zawrzeć z nimi pokój? – spytała z niedowierzaniem.
Szczerze mówiąc, nie wiedziała, która strona gorzej zareaguje, jeśli to wyjdzie na jaw. Ludzie, bo Sojusz najechał kolejne zasiedlone przez Ziemian planety, niezależnie od tego, czy należały do SOLCOM-u, czy nie, czy Sojusz, gdy któraś z tych grup naprawdę pokaże im swój repertuar. Rozumiała, dlaczego SOLCOM i generał uważali tę sytuację za priorytet. To była tykająca bomba, która łatwo mogła wybuchnąć im w twarz.
– Planety zaanektowano na długo przedtem, zanim najechano Haydena – poprawił ją. – Nikt o tym nie wiedział, po żadnej ze stron. Od tamtej pory na zmianę zabijali najeźdźców, zabijali się nawzajem i zabijali sami siebie. Ostatnio jednak podnieśli stawkę.
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Zaczęli używać broni chemicznej na niespotykaną skalę. O rząd wielkości bardziej zabójczej niż broń atomowa i najwyraźniej niewykrywalnej przez Sojusz… Być może przez nas też. Cokolwiek to jest, wydaje się zbyt niebezpieczne, by można to zostawić w rękach ekstremistów.
– Która z grup używa tego świństwa? – spytała Sorilla, marszcząc brwi.
– Nie wiemy. Dzięki temu, że Sojusz ma dość liberalną politykę, jeśli chodzi o transport, mogła to być którakolwiek z nich – przyznał generał. – Niektórzy z nich mają własne statki.
Sorilli chciało się płakać.
Albo śmiać.
Naprawdę nie była pewna, ale bez wątpienia zanosiło się na łzy.
Mattan wyprostował się. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu.
– Przemyśl to, Siostro. „SOL” będzie na orbicie jeszcze przez kilka dni, gdybyś chciała mnie złapać.
Sorilla nie słyszała nawet rakiet odlatującego lądownika.