Heavenbreaker - ebook
Heavenbreaker - ebook
Odwaga nie jest tym, co robisz. Lecz tym, co uda ci się przeżyć.
Książę potężnego rodu Hauteclare umrze jako pierwszy. Z moim sztyletem wbitym w plecy.
Nie przewidział tego. Nie spodziewa się bękarckiej córki, która miała umrzeć wraz ze swoją matką – z jego rozkazu. Powinien był zostawić nas wraz z resztą głodujących, pospolitych śmieci Stacji.
A teraz już nic mi nie pozostało. Tylko paląca furia i potrzeba, by zmusić ród Hauteclare’ów do zapłaty. Każdego jego członka.
Nawet jeśli oznacza to, że będę musiała polecieć Heavenbreakerem – jedną z kilku ogromnych maszyn ocalałych po Wojnie – i wystąpić przeciwko najsilniejszym szlachcicom układu.
Każda wygrana oznacza, że umiera kolejny z moich wrogów. A tutaj, w zimnej, przerażającej przestrzeni kosmicznej, maszyna i ja poruszamy się jak jedność, skupione na zniszczeniu każdego przeciwnika – nawet jeśli to ktoś, na kim mi zależy. Nawet jeśli to osoba, do której zaczynam coś czuć.
Tylko że nie jestem sama. Już nie.
W maszynie oprócz mnie jest coś jeszcze. Coś przerażającego.
Coś… więcej.
I nie da się tego powstrzymać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-849-1 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli znasz kogoś, kto usiłuje popełnić samobójstwo, albo ty jesteś taką osobą, proszę, wiedz, że nie jesteś sam. Możesz zgłosić się po pomoc i uratować czyjeś życie.0. Ignesco
ignescō ~ere
1. zacząć płonąć; zapalić się
W TYM SAMYM ROKU, na tej samej stacji kosmicznej, orbitującej wokół zielonego gazowego giganta Esther, troje dzieci kończy pięć lat.
Jednym z nich jest czarnowłosa dziewczynka, skacząca boso po stalowej rurze wydzielającej opary siarki. Podniszczone krzyże zawieszone na drucie kolczastym i zepsute holoekrany obserwują z góry jej podróż, a reklamy kawy i oczyszczaczy powietrza mrugają do niej jak troskliwi rodzice. W ręce trzyma koszyk z przysmakami dla matki – przypalonym chlebem i kawałkami owoców, których nikt nie chce. Nigdy nie spotkała swojego ojca, lecz o nim marzy.
Drugim jest chłopiec o platynowych włosach, znacznie mniejszy od swoich rówieśników. Ma na sobie płaszcz wyhaftowany srebrną nicią oraz nowe lśniące buty. Twarz dziecka umazana jest jego własną, zaschniętą wiele dni temu krwią i odchodami. Wciąż płacze, gdy matka prowadzi go za ramię przez marmurowe korytarze ich rezydencji do kokpitu czerwonej metalowej bestii. Drzwi kabiny zamykają się za nim, a on uderza w nie pięściami, błagając o wypuszczenie. Marzy o wolności, lecz nigdy jej nie zaznał.
Ostatnim dzieckiem jest dziewczynka o oczach tak głębokich i niebieskich jak mroczne jezioro. Jest wtulona w kołdrę z białego pierza i piszczy z radości, gdy jej ojciec zagląda do niej przed snem. Przy blasku holoświecy czyta jej opowieść o wojnie rycerskiej na starej Ziemi, która trwała czterysta lat i pochłonęła pięć miliardów ludzi. Za oknem rozciąga się czarna przestrzeń, widnieją srebrne gwiazdy oraz wielka zielona planeta z białą burzą krzemionkową wolno wirującą na jej powierzchni. Dziewczynka marzy o wielkim zaszczycie i go dostąpi.
Lecz wtedy straci wszystko.1. Acies
aciēs ~ē ī, ż.
1. ostra krawędź
2. linia frontu
Kiedy po raz pierwszy spotkałam mojego ojca, rozmawialiśmy o różach i o tym, jakie to może być uczucie, gdy pada deszcz. I o pachnących bzem perfumach, które unosiły się w powietrzu, gdy mama szczotkowała mi włosy. Aha, i o sztylecie wbitym w jego plecy. O tym też rozmawialiśmy.
Ale tylko krótko.
Teraz nie żyje. I prawdopodobnie ja też wkrótce umrę.
Robię wdech i odkręcam pozłacane kurki umywalki. Szoruję ręce w letniej wodzie i patrzę, jak jego krew krąży razem ze strumieniem wody w odpływie. Stopniowo wyskrobuję resztki krwi spod paznokci.
Światło w łazience, w jego biurze, jest łagodne i stałe. W niczym nie przypomina migoczących jarzeniówek w moim mieszkaniu w Niskim Okręgu. W jasnym świetle widzę każdy szew na mojej połatanej tunice, służącej mi jako przebranie dozorczyni. Rozpoznaję każdą starą dziurę, którą matka cerowała plastikowymi włóknami jak nicią.
Wzdrygam się na widok twarzy spoglądającej na mnie w lustrze. Wygląda jak twarz ojca. Te same czarne włosy, choć jego były już poprzetykane siwizną. Te same wyraziste kości policzkowe.
Oboje mamy niebieskie oczy, które wyglądają na martwe.
Nie. Nie „mamy”. Mieliśmy.
Pukanie do drzwi biura sprawia, że nieomal wyskakuję z własnej skóry. Jedwabisty głos po drugiej stronie woła:
– Książę Hauteclare?
Moje serce staje. To asystent ojca.
Gdy tak czekam chwilę, czuję skurcz w żołądku, a mój oddech staje się płytki. Czy to już?
Czy umrę teraz, kiedy on tu wejdzie, zobaczy krew na dywanie i wyciągnie pistolet? Czy umrę, gdy wezwie strażników, a oni wyślą mnie w kosmos, bym dołączyła do zwłok ojca? A może poczekam w celi na ich tak zwaną sprawiedliwość – śmierć w rozdzierających mękach pod strumieniem plazmy?
Ja, Synali Emilia Woster, zabiłam mojego ojca, księcia szanowanego dworu króla Nova, w którym rządzi Ressinimus Trzeci. Po tylu miesiącach planowania, czekania, obserwowania… zrobiłam to. Teraz pozostało mi tylko uciec z powrotem do zaułków Niskiego Okręgu.
Głos asystenta wydaje się spokojny:
– Rumak czeka w hangarze szóstym, Wasza Miłość. Wydano dwudziestominutowe ostrzeżenie, więc proszę wkrótce wysłać swojego wybranego jeźdźca.
Kroki w marmurowym korytarzu sygnalizują odejście asystenta – małe cuda się zdarzają – a mimo to wciąż czuję ucisk w żołądku. Nie tylko on tam na mnie czeka. Strażnicy, kamery… Zaplanowałam wejście do hali turniejowej co do minuty, ale zważywszy na chęć zemsty płonącej w mojej krwi, trasa ewakuacyjna okazała się tylko mrzonką.
Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę i jestem tego absolutnie pewna – nie ma stąd wyjścia.
Spoglądam na elegancki biały hełm jeździecki leżący na kamiennym blacie. Znajduje się na nim złoty lew ze skrzydłami zdobiącymi szybkę ochronną. Latający lew jest godłem szlacheckiego rodu Hauteclare’ów – mojego rodu, do którego jeszcze sześć miesięcy temu nie wiedziałam, że należę.
Mój ojciec, książę Hauteclare, rządził nim jak despota, tak jak rządzi się wszystkimi szlacheckimi rodami – za pomocą szemranych interesów, karteli narkotykowych i chronionych handlarzy bronią. Jako dziecko obserwowałam, jak rody szlacheckie plądrują i niszczą Niski Okręg: powoli, podstępnie, a potem gwałtownie, jak wtedy gdy czcigodny książę wysłał zabójcę, by zamordował moją matkę i mnie.
Przeżyłam. Ona nie.
Moje spojrzenie pada na lepkie i ciemne plamy krwi na dywanie. Czerwone odciski butów, czerwone ślady ciągniętego ciała. Odwracam się, ręce mi się trzęsą. Przestrzeń kosmiczna za oknem biura zdaje się jeszcze ciemniejsza. Nasza stacja jest jedną z siedmiu stworzonych podczas wojny rycerskiej – gigantyczną arką chroniącą resztki ludzkości po tym, jak wróg potraktował powierzchnię Ziemi laserogniem. Rycerze ostatecznie zwyciężyli, ale podczas ostatniego ataku wróg rozrzucił siedem stacji po całym wszechświecie za pomocą jakiejś tajemniczej mocy. I tak oto tkwimy, zupełnie sami. Orbitujemy wokół zielonego gazowego giganta Esther i z całych sił próbujemy go terraformować, by nawiązać kontakt z innymi stacjami.
Wpatruję się w Esther, aż łzawią mi oczy. Nie wiem, co mam teraz zrobić. Moje życie od śmierci matki było proste: jedzenie, spanie, przygotowania – lista kroków, które skrupulatnie wykonywałam. Dotykam prawego nadgarstka, a wszczepiony pod moją skórę prostokąt rozbłyska niebieskim światłem i emituje mój wizjer w postaci idealnego, unoszącego się w powietrzu holografu. Stukam w minutnik i ustawiam go na sześćdziesiąt sekund. Jedna minuta słabości. Tylko na tyle sobie pozwolę.
Ściskam znajdujący się na mojej szyi wisiorek z krzyżykiem, który pozostał mi po matce. Tak mocno, aż wbija się w moją dłoń.
„Płacz to nic złego, kochanie”.
Pozwalam łzom zmyć krew ojca z mojej twarzy. Jego krew zniszczyła wszystko.
Zabił ją i próbował zabić mnie. Mój ojciec, moja rodzina, mężczyzna, którego nigdy nie poznałam, o którym marzyłam jako dziecko, silny i dobry człowiek, o którym matka zawsze mówiła… Dlaczego? Dobrze wiem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy sprzedałam swoje ciało i duszę, by dowiedzieć się dlaczego.
Stłumiony szloch wstrząsa moją klatką piersiową, którą trawią zdławione ból, wściekłość, rozpacz. Wszystko wzbiera ponownie jak straszna fala, gdy niebieskie cyfry odliczają w powietrzu: Pięć. Cztery. Trzy. Dwa.
Jeden.
Moje łzy płyną coraz słabiej, a potem ustają. To jeszcze nie koniec. Zabiłam ojca, ale on tak naprawdę nie odszedł. Zniszczyłam jego ciało, ale nie jego świat. Moim światem była matka, jego światem była reputacja, zasługi, władza i duma. Zabił ją dla władzy. Dla swojego rodu. Dopóki istnieje ród Hauteclare’ów, on wciąż żyje.
Nie mogę zniszczyć szlacheckiego rodu, nikt poza samym królem nie może tego zrobić. Ale mogę go zhańbić.
Nie ma ucieczki, jednak wciąż mogę umrzeć na własnych warunkach.
Nagle przez ściany biura przebija się niewyraźny ryk, to tłum na arenie. Czekają na zewnątrz na największe widowisko ze wszystkich – turniej jeździecki. Tylko szlachta czystej krwi może brać udział w takich turniejach, ale zignoruję to. Jestem hańbą, o której szepczą na dworze króla Nova, mam w sobie połowę szlacheckiej krwi ojca i połowę pospolitej krwi matki – jestem jego córką z nieprawego łoża.
Jeśli przeze mnie zginęła matka, to będę też powodem, dla którego ród Hauteclare spotka ten sam los.
Nigdy na nich nie jeździłam. Rumaki – gigantyczne mechaniczne pancerze, w których szlachta porusza się podczas turniejów – nie są przeznaczone dla zwykłych ludzi. To maszyny do zabijania, zaprojektowane dla rycerzy podczas wojny.
Szlachcice muszą od dzieciństwa trenować dosiadanie rumaka, w przeciwnym razie zginą w jego siodle.
Tłumię uczucie strachu. Jak większość ludzi w Niskim Okręgu spędziłam dzieciństwo na oglądaniu szlacheckich turniejów na moim wizie. Wiem, jak wyglądają z zewnątrz i tylko z zewnątrz. Szlachta bierze w nich udział i szlachta je ogląda. Bękarty nie dosiadają maszyn. Gdyby któryś ród pozwolił na jazdę takiemu bękartowi jak ja, byłoby to dla niego niewybaczalną hańbą.
Zapasowy strój jeźdźca w szafie mojego ojca lśni bielą i złotem. Jeździł dla rodu Hauteclare’ów, póki się nie zestarzał. A mnie nie umknęła ironia tej sytuacji – teraz jego stary strój pozwoli mi zhańbić jego ród raz na zawsze. Nie umrę po cichu. Moja śmierć będzie płomieniem zemsty.
Masywny skafander został wykonany z opatentowanego materiału skóropodobnego i jest dwukrotnie większy ode mnie. Kiedy jednak zakładam go przez głowę i naciskam złote mankiety na nadgarstkach, z krótkim sykiem dopasowuje się i zaczyna przylegać do mojego wychudzonego ciała.
Wsuwam pompatyczny hełm na głowę, a w odbiciu szafki nieprzezroczysta szybka ochronna pochłania to, kim byłam i zmienia mnie w to, kim muszę być.
Ukryję plamy krwi naszej rodziny tak, jak zrobił to ojciec – za pomocą bieli i złota.2. Aureus
aureus ~a ~um, przym.
1. pokryty złotem, pozłacany
Przyspieszam kroku, gdy przechodzę przez halę turniejową i kieruję się w stronę hangaru szóstego. Muszę działać szybko – straciłam cenne minuty na wypchnięcie ciała ojca ze śluzy. Przepastne przejście odznacza się zimnym marmurem i stalą. Stacja jest wystarczająco duża, aby pomieścić trzy okręgi – Niski Okręg, Środkowy Okręg i Szlachecki Okręg – ale hala turniejowa jest większa niż jakikolwiek budynek na stacji, z wyjątkiem pałacu królewskiego. Jako że jeździectwo jest jedynym sportem zatwierdzonym zarówno przez króla, jak i kościół, hala turniejowa stanowi ośrodek rozrywki i wypoczynku – to jedno z niewielu miejsc, w których zwykli ludzie mogą wydawać swoje kredyty i spędzać czas.
Pośpiesznie skręcam w lewo do hangaru szóstego, podążając za pomarańczowymi światłami w kształcie aniołów. Jakie łatwe życie muszą wieść szlachetnie urodzeni, skoro mogą trwonić czas na tworzenie tak pięknych świateł. Mają pod dostatkiem jedzenia i lekarstw, które wyleczą ich z każdej choroby. Nawet z czerwonej ospy, która nęka pozostałych bez końca. Ślady po ospie na moich własnych policzkach płoną – złapałam ją dawno temu i ledwo przeżyłam. Natomiast twarz mojego ojca była przerażająco gładka. Szlachta nigdy nie musi skupiać się na przetrwaniu. Ona zdecyduje, kto przeżyje.
Książę to najwyższe stanowisko w rodzie. Nadzoruje garstkę lordów, a garstka lordów nadzoruje licznych baronów, którzy utrzymają resztę z nas w biedzie, zdanych na łaskę arystokracji i ich niezliczonych przyjaciół. To oni decydują o tym, kto żyje, kto dostaje racje proteinowe, a kto umiera.
Ale tym razem ja zadecydowałam. Od teraz tylko ode mnie zależy, kiedy i gdzie umrę.
I umrę wewnątrz rumaka.
Spoglądam na dostojne sztandary szlacheckich rodów otaczające halę turniejową: fioletowo-złoty smok rodu króla – rodu Ressinimusów – znajduje się na honorowym miejscu i jest bardziej widoczny niż jakikolwiek inny. Fanom nie wolno zbliżać się do hangarów, ale jedna grupa i tak zakradła się do środka. Czekają, aż ich ulubieni jeźdźcy przejdą obok. Trzymają w rękach wyhodowane w oranżerii kwiaty i książki z autografami, z prawdziwym, cennym papierem. Z prawdziwym, bezwartościowym fanatyzmem.
– Kto to jest? – szepcze dziewczyna, patrząc na mnie.
– Jeździec Hauteclare’ów – odpowiada mężczyzna stojący obok niej. – Jedynym rodem, który nosi tak jasną biel, jest Hauteclare.
– Ale… ona jest dziewczyną. Myślałam, że to książę Hauteclare jeździ na ich rumaku?
Mężczyzna potrząsa głową.
– Teraz jeździ dla nich lady Mirelle Ashadi-Hauteclare. Książę przeszedł na emeryturę trzy lata temu. Uraz głowy, jakiego doznał podczas ostatniego Turnieju Supernowej…
Wyciszam ich tak łatwo, jakbym przekręcała pokrętło w wizie. Użyłam wiza na jego bezwładnym nadgarstku, by zadzwonić do tej lady Mirelle i powiedzieć jej, że rozgrywka turniejowa została opóźniona o pół godziny. Ona jest najmniejszym z moich problemów.
Jeździectwo to czysto szlachecka profesja, na której skupia się cała akademia. Same rumaki to wysoce dostrojone i skomplikowane maszyny – a jeden zły ruch oznacza koniec. Mimo tego że często oglądałam ten sport, z pewnością wykonam dziś wiele niewłaściwych ruchów, które zakończą się moją śmiercią.
Jednak dwór nie dowie się, że jestem bękartem, dopóki nie otworzą kokpitu rumaka i nie zdejmą hełmu z mojego martwego ciała. Blizny po ospie na policzkach potwierdzą, że jestem prostaczką bez kredytów na ich naprawienie, a test DNA dowiedzie jeszcze gorszego – że jestem bękartem z rodu Hauteclare’ów. Będą pierwszym i jedynym rodem w historii, który splami świętą tradycję jeździectwa.
Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie. Ta śmierć będzie boleć bardziej niż spalenie strumieniem plazmy, ale to ich cierpienie będzie większe niż moje.
Moją uwagę przyciąga wysoki jeździec z szerokimi ramionami, który zmierza w moim kierunku. Ma na sobie czerwony strój jeźdźca, tak karmazynowy, że od samego patrzenia aż bolą oczy. Krew na dywanie ojca, krew na szyi matki. Zakończony grzebieniem hełm jeźdźca zdobi brązowy znak jastrzębia. Nie wiem, do jakiego rodu należy – na dworze królewskim jest pięćdziesiąt jeden rodów, a tylko szlachta zaprząta sobie głowę zapamiętywaniem znaków dziesiątek innych dupków.
Unoszę dumnie głowę. Kiedyś mogłabym poczuć strach z powodu potężnego wzrostu jeźdźca, który znacznie nade mną góruje. Przeraziłby mnie jego obcisły, karmazynowy kombinezon, podkreślający każdy mięsień na jego imponującym ciele. Mogłabym czuć niepokój na myśl o tym, jak zwinnie przemieszcza się po marmurowej podłodze – jak płynny ogień. Ktoś tak duży nie powinien poruszać się z taką gracją. Dla mnie teraz najważniejszy jest tylko koniec, który wciąga mnie nieubłaganie niczym generator grawitacyjny.
Zrównujemy się, a ramię Czerwonego Jeźdźca zderza się z moim. I to celowo. Zataczam się, ale on nawet nie podnosi szybki ochronnej, żeby przeprosić. Z głośników w hełmie wydobywa się głęboki głos.
– Jesteś wstawiona, Mirelle? Ciekawy sposób na rozpoczęcie sezonu. Mam ci wysłać butelkę dobrej, starej, ziemskiej whiskey? Wzniesiemy toast po tym, jak pokonam cię w jednej rundzie.
Milczę. Okrąża mnie jak głodny pies.
– Wyglądasz szczuplej. Skąpisz sobie warzyw?
Mój głos mnie zdradzi, ale jeśli w ogóle nie zareaguję, spowoduje to jeszcze więcej podejrzeń. Czerwony Jeździec wyciąga do mnie rękę, a ja swoją unoszę, by go powstrzymać. Nasze dłonie przylegają do siebie, czuję, jak adrenalina buzuje w moim żołądku. Unosi hełm, a jastrzębie oko przenikliwie mnie obserwuje.
– Ale jesteś dzisiaj zadziorna, co? Mamy jeszcze piętnaście minut do startu. Może przeniesiemy się pod prysznic?
Próbuje spleść nasze palce. Może jest wyższy i silniejszy, ale czas spędzony w burdelu na poszukiwaniu informacji o moim ojcu nauczył mnie sztuki blokady ramienia.
Gdy odchylam jego łokieć do tyłu, rozlega się stęknięcie z bólu. Z rozpędu kopię go, powalam i przygważdżam do ziemi. Moja klatka piersiowa faluje, gdy spoglądam w dół w bezduszną czarną szybkę, w której odbija się mój biało-złoty hełm.
Jedyną oznaką człowieczeństwa w Czerwonym Jeźdźcu jest to, że jego szeroka klatka piersiowa opada przy każdym płytkim oddechu. W porównaniu z nim moje nadgarstki to same kości. Jest tak absurdalnie masywny, że połamanie mi cienkich jak szpilki rąk powinno być dla niego dziecinnie proste, ale z jakiegoś nieodgadnionego powodu pozostaje pode mną znacznie dłużej niż to konieczne. Na jeden oddech. Trzy.
Ciepło jego torsu pali wnętrze moich ud. Żar przesuwa się po moich plecach… To jego palce, próbuje zdobyć przewagę. Chwytam go i wykręcam mu rękę, wbijając ją w ziemię nad jego głową. Nasze hełmy nagle znajdują się zbyt blisko siebie, czarna szybka na czarnej szybce. Mam wrażenie, że na mojej klatce piersiowej zaciska się ciasna opaska.
On pęka pierwszy. Podnosi szybkę na tyle, że błyszcząca czarna powierzchnia się rozmywa. Ukazują się jego brązowe oczy – ciepłe, kasztanowe i głębokie, okolone ciemnymi rzęsami. Oczy w kolorze sekwoi – jak wisiorek mojej mamy.
– Jeśli chciałaś mnie w takiej pozycji – śmieje się cicho – wystarczyło poprosić.
Jest typowym szlachcicem — hedonista, arogant, ignorant. Sportowy ochraniacz słabo ukrywa jego podekscytowanie, ale to podekscytowanie doskonale odwraca jego uwagę od oszustki, która na nim siedzi. Mój zdegustowany grymas za szybką to pierwsza mina, jaką zrobiłam do innego człowieka od… tygodni? Miesięcy?
Zbliżają się do nas fani turnieju, aby nagrać wszystko na swoich wizach, nadgarstki migają niebieskim blaskiem tuzina wyświetlanych holoekranów.
– Rękoczyny między zawodnikami przed rozgrywką to faul! – krzyczy ktoś.
– Powinniśmy wezwać sędziego? – pyta inny.
Sędzia. To niepozorne słowo działa na mój mózg jak dźgnięcie. To ostrzeżenie – władza jest jedyną rzeczą, która może cię teraz powstrzymać. Wstaję i szybko się od niego odsuwam.
– Nie – rzuca Czerwony Jeździec, dźwigając się. – Nie wzywajcie sędziego. To moja wina. Sam się prosiłem o skopanie dupy.
– Ale ona wykręciła ci…
– Wszyscy widzieliście – przerywa wrzeszczącemu fanowi. Jego wzrok zatrzymuje się na mnie. Ocenia mnie. Kontynuuje, ale nie odwraca oczu. – Próbowałem się do niej zbliżyć, nie pytając wcześniej o pozwolenie. Jej reakcja jest uzasadniona.
Naciska guzik z boku szybki i ponownie ukrywa oczy za ciemnością, ale jak każdy szlachcic, który przysięgał wierność królowi Ressinimusowi, wymalował na czole aureolę z czarnego światła. W jej słabym niebieskim blasku dostrzegam zarys jego ust, które wykrzywiają się w czułym uśmiechu, przeznaczonym dla prawdziwej jeźdźczyni Hauteclare’ów, Mirelle.
Odchodzę korytarzem, zostawiając Czerwonego Jeźdźca, by pochłonęli go fani. Jego głęboki śmiech dudni mi w uszach.
W końcu moim oczom ukazuje się hangar szósty. Nad nim powiewa biało-złoty sztandar Hauteclare’ów ze skrzydlatym lwem. Rząd mechaników w jasnych strojach, pracujących dla Hauteclare’ów, kłania mi się, gdy podchodzę. Szef załogi zdejmuje gogle, twarz ma gładką. Powinien być mocno pobliźniony przez ciągłe naświetlanie laserowymi palnikami, ale przypuszczam, że szlachta płaci za to, by nawet ich mechanicy byli piękni.
– W samą porę. – Uśmiecha się. – Ghostwinder jest dziś w świetnej formie, pani. Decon jest już gotowy i na ciebie czeka.
Kiwam głową, ręce mi drżą, gdy przepycham się obok szefa ekipy. Muszę jak najszybciej wsiąść na tego rumaka, Ghostwindera. Powiadomienie, które wysłałam z nadgarstka ojca, nie zatrzyma Mirelle na długo. Na szczęście kobieta musi mieć podobną sylwetkę do mojej, bo inaczej już dawno zostałabym zdemaskowana.
Mój wzrok pada na białe drzwi hangaru rumaka. Coś jest na nich wyryte, delikatnie i pięknie wytłoczone – opowieść, ale nie o aniołach i demonach, jak zwykle w kościele. To mężczyzna jadący na koniu, z lancą wycelowaną w stwora wyglądającego jak tysiące falujących węży. Mrużę oczy – nie są to węże, lecz macki, połączone w plątaninie w centrum masy, każda z rzędem kłów na podbrzuszu.
Wróg.
Nie zachowały się żadne prawdziwe obrazy, które by ich przedstawiały – królewscy ministrowie upierają się, że wojna zrównała z ziemią wszystkie bazy danych, a kapłani wtórują im, mówiąc, że dzieła zła często trudno dostrzec. Wijący się wróg, na którego naciera święty Jorj, przedstawiony na drzwiach hangaru nie ma prawdziwego kształtu. Cechuje go mniej szczegółów niż typowa, przesadzona metafora kościoła. Zawsze miałam wątpliwości, czy to prawdziwa postać wroga. Historia rzadko jest dokładna i spisują ją tylko zwycięzcy.
– Święty Jorj dobrze dziś wygląda, prawda, pani? – pyta szef ekipy. Kiedy milczę, naciska. – Zawsze mnie pocieszał. Przypomina mi o wojnie, o tych wszystkich rumakach i dzielnych rycerzach, którzy stracili życie w walce z wrogiem. Przypomina mi o wielkim poświęceniu, jakie wiąże się z jazdą i… cóż… Jestem zaszczycony, że mogę być częścią tego wszystkiego, pani.
Oczywiście, że tak. Szlachta chętnie rozdaje ochłapy, abyśmy byli wdzięczni.
Kiwam głową, a szef ekipy naciska guzik na marmurowej ścianie. Drzwi hangaru rozsuwają się powoli, a ja samotnie ruszam w stronę jasnego światła. Wytłoczone macki zamykają się za mną. Nie ma już wojny. Wróg odszedł. Wygraliśmy. Teraz walczymy przeciwko sobie.
Nie jestem rycerzem.
Ale dzisiaj umrę jak jedna z nich.3. Bellicus
bellicus ~a ~um, przym.
1. odnoszący się do wojny
2. wojowniczy
W hangarze szóstym panuje ziąb.
Na stacji nigdy nie zabraknie zimna. Jest go pod dostatkiem, bo z każdej strony otacza nas przestrzeń kosmiczna. Dla nas ważne jest ciepło. Ciepło to przetrwanie.
Raz w roku szlachta odcina ogrzewanie w Niskim Okręgu, aby zgromadzić energię na stacji. Mają nawet czelność nazywać to świętem – Zimowe Szaleństwo. Na ulicach zbiera się mgła, a kwas siarkowy wyciekający z otworów wentylacyjnych krystalizuje się w formie neonowych włóczni. Ludzie zamarzają w swoich łóżkach, a mimo to szlachta nalega, abyśmy wtedy świętowali.
Cała nienawiść w moim sercu stała się pojedynczym ostrzem, które pcha mnie do przodu. Mgła w hangarze szóstym jest nawet gęstsza niż w trakcie Zimowego Szaleństwa. Ledwo widzę. Jak mam znaleźć drogę do siodła rumaka w takich okolicznościach?
– Dekontaminacja zaczyna się za pięć, cztery, trzy, dwa…
Rozbrzmiewa spokojny, mechaniczny głos, a ja krzywię się na widok niebieskiego lasera, który nagle wystrzeliwuje w moją stronę. Pajęczyna rozchodzi się po moim ciele, sieć wiązek analizuje każdy kąt – to jakiś system identyfikacji. Najwyraźniej go przechodzę, bo skrzydlaty hełm i biały kombinezon gwałtownie zaciskają się pod moim podbródkiem. Rozlega się przeszywający syk, strzela mi w uszach, które się dostosowują. Wraz z jednym wyciszonym przez hełm świstem gęsta mgła w hangarze zostaje wessana gdzie indziej, pozostawiając za sobą tylko czyste, biało-złote marmurowe ściany.
– Dekontaminacja zakończona. Proszę podejść do siodła.
Głos jest chłodny, a ja płonę z powodu tłumionego strachu. Przestrzeń kosmiczna jest przerażająca, nawet wewnątrz rumaka. Bywa, że jeźdźcy umierają podczas jazdy, jednak nie zdarza się to często. W sezonie turniejowym wiadomości donoszą raczej o złamanych kończynach i zakończeniu funkcji mózgu. A ja po prostu muszę umrzeć w tym rumaku. Nie tylko doznać kontuzji, ale naprawdę ostatecznie umrzeć, nie mam innej możliwości. Bardziej zranię ród Hauteclare własną śmiercią, niż zdołałabym to zrobić, pozostając przy życiu.
Kątem oka dostrzegam płynny ruch – w marmurowej ścianie otwierają się drzwi. To jest jedyne wyjście.
Nauczyłam się, że kiedy strach cię gryzie, musisz się odgryźć, bo inaczej zje cię w całości.
Idę naprzód, ignorując walące serce.
Następny pokój jest niemal identyczny, jedyną różnicą jest okrąg na ziemi, wystarczająco duży, by pomieścić trzy osoby. Został w całości wykonany z czarnego szkła, a u podstawy otacza go świecący szmaragdowy pierścień. Każdy rumak ma siodło – siedzenie, z którego jeździec może kontrolować swoją maszynę. To musi być to.
Wchodzę i czekam, cała dygocząc. Po chwili cienki i półprzezroczysty pierścień zieleni unosi się z hukiem. Gdy tuba ostrego światła zamyka się wokół mnie, świat maluje się na szmaragdowo. Nagle coś się rozpryskuje na czarnym szkle obok mojej stopy – to bladofioletowa kula, a po niej pojawiają się kolejne. Łapię jedną w dłoń, w dotyku przypomina tani żel medyczny, który można znaleźć w każdej apteczce.
Z początku myślę, że została wykonana na bazie oleju, ponieważ ma tęczowy połysk, ale… ten połysk pochodzi od tysięcy dziwnych, migoczących srebrnych wirów powoli wijących się w środku. Pochylam się, by to powąchać. Zapach jest gorzki, z cytrusową nutą. Co to, do cholery, jest…
Nad moją głową rozlega się echo kliknięcia.
W samą porę spoglądam w górę i widzę, jak sufit się otwiera i opada na mnie fala żelu. Opieram się o twardą ścianę, ale nie mam dokąd uciec – żel wlewa się do środka, stopniowo wypełniając tubę po pas, po ramiona. Uduszę się, jeśli dotrze do otworów wentylacyjnych hełmu. Niemożliwe, żeby tak się stało, bo gdyby każdy jeździec udusił się w siodle, nie byłoby zawodów.
Połyskujące srebrne zwoje wiją się w żelu. Wyglądają jak robaki, kijanki lub komórki – małe i walczące o przetrwanie. Czy to nanomaszyny? To całkiem prawdopodobne, bywa, że szlachta trzyma w tajemnicy najlepsze technologie dla siebie, a przecież rumaki są przeznaczone tylko dla nich.
Nawet gdy dziwny żel wypełnia tubę aż po szyję, nie mam wrażenia nacisku, właściwie czuję się lżejsza, jakby moje ciało było wspierane, a nie obciążane. Substancja dociera do mojej szybki i w okamgnieniu się w niej zanurzam. Odwagą nie jest to, co robisz, odwaga jest wtedy, gdy musisz wytrwać. A ja wytrzymuję, gdy żel przedostaje się do otworów wentylacyjnych w hełmie. W nosie i oczach czuję aksamitny chłód. Wstrzymuję oddech, ale nie ma już powietrza, więc ciężko dyszę, wciągając żel głęboko do płuc i uderzając rękami o ścianki tuby. Zalewa on moje usta gorzkim, cytrusowym smakiem i natychmiast rozpuszcza się na języku, a ja panicznie szukam tlenu. Gdy tylko zdaję sobie sprawę, że mogę oddychać w tej substancji, panika w mojej klatce piersiowej ustępuje i nieruchomieję. Wciąż żyję.
Będę mogła się zemścić.
Wtedy przez ziemię przebiega stłumiony wstrząs. Srebrzysty żel blokuje wszystko, ale wibracje targające mną aż do szpiku kości uświadamiają mi, że przesuwam się coraz niżej. Nagle rozlega się głośne kliknięcie.
Nadchodzi błyskawica.
Prąd przepływa przez moje ciało, zastępując mój spokój bólem. Nie mogę się ruszyć, mimowolnie moje usta odsłaniają zęby, powieki mam zamrożone. Pomimo drgającego wzroku widzę, jak srebrne spirale w żelu jaśniej świecą i zaczynają się wić szybciej niż wcześniej – spirale, wiry… Kiedy wreszcie ból zanika, zastępuje go uczucie świadomości. Wiem, że nie jestem sama.
Coś tu jest, tuż obok mnie, unosi się wokół. To jak pewność, że ktoś stoi za tobą we śnie. Czuję palące kłucie obserwujących mnie oczu, niewidzialne ciepło zbliżającego się do mnie ciała. Kogoś ogromnego, większego nawet niż Czerwony Jeździec. Kogoś, kto nie jest mną.
A potem to się porusza.
Jeszcze nie zdążyło ogarnąć mnie przerażenie, a to coś już delikatnie po mnie sięga – lekki jak piórko, ostrożny dotyk, doznaję go w umyśle, ale nie widzę. Przeciwieństwo bólu głowy, przypominające palec naciskający na wnętrze mojej czaszki. Czuję ciekawość, ale nie moją własną, jak dociekliwy pies, który przechyla głowę. To jak zaproszenie, niewidzialna ręka wyciągająca się w moją stronę.
To jest ta granica. To jest wyrok losu, który mnie nie ominie. To jest śmierć.
„Musisz poczekać, aż Bóg ich ukarze, Synali”.
Nie, mamo. Nie zrobię tego.
Sięgam do tyłu.
W jednej chwili moje ciało staje się gorące i zarazem lodowate, pocę się, a potem zaczynam się lepić i rosnę. Czuję się większa, jakby moje kończyny były rozciągnięte bardziej niż w rzeczywistości. Moja klatka piersiowa jest jedynym organem, który wciąż wydaje się normalny, wypełnia ją ciężkie bicie serca. Nie wiem, co się tu, do cholery, dzieje. Wiem tylko, że to jest siodło. I że ta rzecz jest ogromna, a ja jestem mała. Różnimy się, ale bezciśnieniowy żel i elektryczność… jakoś nas połączyły. Sprawiły, że jesteśmy nawzajem w swoich myślach.
– Synchronizacja ukończona. – Chłodny, mechaniczny głos rozbrzmiewa w moim hełmie. – Przygotuj się do natychmiastowego wdrożenia za siedem, sześć, pięć, cztery, trzy…
Czy to uczucie… to rumak? Odczuwam go jak człowieka. Mój umysł natychmiast kieruje się ku prawdziwej sztucznej inteligencji, zakazanej sto lat temu po tym, jak się zbuntowała. Fałszywa sztuczna inteligencja jest używana na stacji do wszystkiego, od programów czyszczenia po maszyny chirurgiczne, ale prawdziwa sztuczna inteligencja jest nielegalna. Nawet szlachta nie jest na tyle nierozważna, by umieszczać ją w swoich rumakach – oni pragną rzeczy, które mogą kontrolować, a prawdziwej sztucznej inteligencji stworzonej przez naszych przodków nie można już nadzorować. Dlatego władca rządzący przed królem Ressinimusem kazał ją zniszczyć.
– Czymkolwiek jesteś – mamroczę – proszę tylko, byś mnie zabił.
– …dwa, jeden.
Otwiera się podłoga pod naszymi stopami i spadamy.
Narządy podchodzą mi do gardła, pięść uderza mnie od środka, ale stan nieważkości szybko przejmuje kontrolę. Mimo że początkowo powietrze stawia opór, zaczynamy się swobodnie unosić w zerowej grawitacji. Albo generatory grawitacyjne na całej stacji zawiodły, albo jesteśmy w…
Srebrne spirale w żelu powoli rozpuszczają się przed moją szybką, pozwalając mi znów widzieć. Dostrzegam teraz przejrzystą jak szkło ciemność upstrzoną trylionami zimnych, ostrych i maleńkich gwiazd.
Przestrzeń kosmiczna.
Bezdźwięczna, bez powietrza, pozbawiona życia przestrzeń otwiera się przede mną jak przerażający czarny kwiat, którego środkiem jest rażące w oddali białe słońce. Wypadki migają mi przed oczami: pęknięcia kadłuba w Niskim Okręgu, ciała wessane w kosmos, które wracają z odmrożeniami, zmumifikowane i z dziurami po implozji, martwa, ciepła skóra ojca pokryta szronem, gdy go tam wysłałam.
Na mojej skórze nie ma szronu. Wciąż oddycham. Muszę znajdować się wewnątrz rumaka ojca.
Wrażenie rozrastania się, dłuższe kończyny, uczucie gorąca w klatce piersiowej… To ma jakiś pokręcony i mętny sens. Oglądałam na wizie szlachciców lecących na masywnych, wysokich jak budynki rumakach, chcących dotrzeć na ważne – wyłącznie dla nich – turnieje, odbywające się w kosmosie. Historia mówi jasno, że czterysta lat temu rycerze wojny wyruszyli w kosmos na swoich gigantycznych rumakach, by bronić Ziemi przed wrogiem. Ale oglądanie i czytanie zupełnie nie przypomina działania. Działanie miażdży mi płuca. Działanie jest przerażające.
Lecę.
Cóż, w sumie to się unoszę. Spoglądam w dół i widzę pod sobą gładkie i metalowe białe kończyny: nogi i ręce ze złotymi wykończeniami na palcach u dłoni. To tak, jakbym patrzyła na własne ciało, tylko że teraz jest ogromne i zbyt błyszczące.
Mówi się, że Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale tak samo człowiek stworzył rumaki na swoje podobieństwo.
Rumak to gigantyczny, opancerzony sztuczny człowiek. Stoi prosto na grubych nogach i stopach, z talią jak u osy rozszerzającą się do szerokiej klatki piersiowej i ramion. Posiada hełm, zwykle bez widocznych otworów na oczy, uszy lub usta, ponieważ w przestrzeni otwory mogą stanowić słaby punkt tej konstrukcji. Ujścia plazmy znajdują się na stopach, kostkach, klatce piersiowej i plecach. Każda metalowa krawędź rumaka jest wygładzona i stylowa, ale bezużyteczna, biorąc pod uwagę, że aerodynamika jest w próżni prawie bezcelowa. Kiedy szlachta chce stworzyć coś pięknego, robi to mimo wszystko.
Gdy powoli zagłębiam się w przestrzeń kosmiczną, ożywa przede mną holograficzny ekran o wysokiej rozdzielczości i zawisa wśród gwiazd. Wyświetlają się na nim dwaj mężczyźni w imponujących kamizelkach i zestawach słuchawkowych. Siedzą przed trybunami wypełnionymi po brzegi rozemocjonowaną publicznością. Rozpoznaję ich: wyznaczeni przez dwór komentatorzy turnieju.
– Witajcie na sto czterdziestych ósmych dorocznych półfinałach Pucharu Kasjopei!
Gromki ryk tłumu prawie całkowicie ich zagłusza, ale wszystko przestaje mieć dla mnie znaczenie, gdy odnajduję wzrokiem stację. Po raz pierwszy widzę z zewnątrz swój dom. Znam jego kształt – metalowy okrąg z osłonami o strukturze plastra miodu w kolorze tęczowym i lśniącym blasku, z biegnącą przez niego iglicą, niczym przebita aureola, oraz wiele świetlnych autostrad łączących je jak jaskrawopomarańczowe szprychy w kole oraz tramwaje jeżdżące tam i z powrotem na ich podbrzuszach.
Olbrzymia i zielona Esther zawieszona jest za stacją, która orbituje wokół niej. Dziesiątki podstacji okrążają masywną bryłę – niektóre otaczają jej liczne księżyce, inne dryfują swobodnie, ale wszystkie są mniejsze, wszystkie powoli terraformują jej powierzchnię. Dzieje się tak od zakończenia wojny czterysta lat temu, kiedy to po ostatecznym ataku wroga siedem stacji zostało wyrzuconych z orbity Ziemi i znalazło się w odległych układach słonecznych.
On gdzieś tam jest. Ojciec.
Wodzę wzrokiem po stacji – wrzecionie, w którego centrum mieszkają szlachcice. Poza tym znajdują się na niej tysiące paneli słonecznych skierowanych zarówno na Esther, czyli na teren, jak i na zewnątrz, ku gwiazdom. Nigdzie nie ma jego zwłok, siwych włosów, potarganych mankietów, białej peleryny. W ogóle nie widzę ciała ojca, a wcisnęłam przycisk śluzy powietrznej i patrzyłam, jak dowody mojego morderstwa odpływają w nicość… Więc gdzie on jest? Grawitacja Esther nie ściągnęłaby go tak szybko.
Przed oczami pojawia mi się kolejny holoekran – twarz komentatora jest przesadnie szczęśliwa.
– Mamy dziś dla was fantastyczne starcie! Hauteclare w końcu zmierzy się z niezłomnym rodem Velraydów. Dwie zaszczytne rodziny znane ze swej waleczności! Kto zwycięży? Kto polegnie? Tylko niebiosa mogą to wiedzieć!
Próbuję wyłączyć holoekran, ale nie znika on tak jak wiz.
Inny głos wdziera się do mojego hełmu – ochrypły pomruk Czerwonego Jeźdźca.
– Wybacz, że to powiem, ale co ty, kurwa, wyprawiasz, Mirelle? Nie jesteś amatorką, zajmij miejsce na swojej platformie!
Karmazynowa kropka przecina przestrzeń, zbliżając się do mnie. Widziałam rumaki na wizie, na plakatach i w rękach dzieci jako figurki, ale nie takie: ogromne, na tle zimnej przestrzeni i z zieloną poświatą Esther. Zbyt duże, zbyt realne, zbliżające się zbyt szybko. Nic tak dużego nie powinno poruszać się z taką gracją.
Rumak Czerwonego Jeźdźca ma barwę zasychającej krwi – szkarłatną z głębokim brązowym odcieniem – i jest mniej więcej długości całego tramwaju. Jego hełm ma wypukłość przypominającą dziób, który zajmuje czoło i tył głowy, jakby tworzył grzebień ptaka, jego uwypuklenia mają ten sam pierzasty kształt. Przez chwilę zastanawiam się, gdzie jest jego siodło: w klatce piersiowej czy w głowie? Jako jeźdźcy w jakim miejscu się znajdujemy w tych gigantycznych marionetkach? Spoglądam w dół na białą, tytanową klatkę piersiową mojego rumaka. Muszę znajdować się gdzieś w torsie – mam wrażenie, że jestem w centrum.
Czerwony Jeździec podlatuje do mnie, a ja patrzę jak zahipnotyzowana, jak karmazynowa plazma, którą wytwarza rumak, ciągnie się za nim jak gorące bliźniacze wstęgi, by zaraz potem rozpuścił je chłód przestrzeni. Pożera je. Ciepło to przetrwanie, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jest też piękne.
Za późno.
Jego chrapliwy głos w głośnikach brzmi natarczywie:
– Padł ci silnik, czy co? Może ci pomogę?
Nie potrzebuję twojej cholernej pomocy, szlachcicu.
Żadnych przycisków w siodle, żadnych dźwigni do pociągnięcia – tylko moje własne ciało unoszące się w żelu, który teraz stał się przezroczysty jak szkło. Nie widzę żadnych przełączników, których Czerwony Jeździec używa do sterowania swoim rumakiem. Mój wierzchowiec nie reaguje – nie mogę nawet drgnąć, gdy mój przeciwnik splata nasze metalowe ramiona. Dotyk na mojej ręce sprawia, że podskakuję. Nacisk skóry na skórę i moja pierwsza myśl: „Odpierdol się ode mnie”. Wrażenie dotyku jest dokładnie takie samo, jak w prawdziwym życiu. W myślach pokazuję mu środkowy palec i jestem niesamowicie zaskoczona, gdy złote palce wolnej ręki mojego rumaka idealnie naśladują moje myśli. Ten sam środkowy palec – dokładnie to samo odchylenie nadgarstka.
Czerwony Jeździec parska śmiechem.
– Będziesz mnie tak ignorować? Proszę bardzo. To mnie nie powstrzyma przed pomocą znajomemu jeźdźcowi. To tak zwana rycerskość, wiesz? W końcu tak bardzo ją sobie cenisz, prawda?
Słucham go tylko jednym uchem – jestem zbyt zajęta eksperymentem: zamykaniem pięści. Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami, gdy pięść biało-złotego rumaka również się zaciska. Dzieje się to w tej samej chwili, jakbym obserwowała swoje odbicie w lustrze. Nie tylko znajduję się wewnątrz rumaka – ja po prostu nim jestem.
Czerwony Jeździec ciągnie mnie powoli w kierunku platformy: przestrzeni, która wyglądałaby na pustą, gdyby nie unoszące się sześciokątne płyty po jej przeciwnych stronach. Mogę co najwyżej oszacować odległość między nimi – pięćdziesiąt parsów, może więcej. W samym środku platformy znajduje się niebieska poświata generatora grawitacyjnego, wiszącego jak lazurowa gwiazda na tle czerni. To urządzenie jest znacznie jaśniejsze niż te na ścianach stacji. To musi być generator grawitacyjny krótkiego zasięgu, taki, jakiego używano podczas wojny do wystrzeliwania pancerników i rumaków za pomocą efektu procy.
Kiedy docieramy do jednej z płyt, Czerwony Jeździec przyciska do niej moje dryfujące ciało. Opuszki jego palców na mojej klatce piersiowej wyzwalają natychmiastowe złośliwe myśli: „Nie próbuj mnie kontrolować, ty uprzywilejowany gnoju”. Z okrutnym wstrząsem magnesy się załączają i przykuwają mój kręgosłup do płyty. Spoglądam przed siebie, bo nie chcę patrzeć na niego.
– Cóż – zaczyna wesoło – to spadam stąd. Powodzenia, na chwałę króla i tak dalej! – Czerwone palce przysuwają się do czerwonego czoła, jego rumak subtelnie salutuje.
Czerwony Jeździec się obraca i gdy mija półmetek gengrawu, kierując się do sześciokątnej płyty na drugim końcu platformy, dysze na jego plecach i nogach płoną szkarłatem. Porusza się z łatwością, najwyraźniej był szkolony w akademii. Co więcej, wybrał akademię. Szlacheckie dzieci, takie jak on, mogą decydować o swoim losie, podczas gdy reszta z nas haruje w niebezpiecznych, katorżniczych warunkach, pracując na służbie, przy spawaniu, w górnictwie na podstacjach… To zajęcia, które wyniszczają, zabijają, okaleczają. W końcu zwykłych ludzi można się pozbyć, nie znaczą zbyt wiele – burdel mnie w tym przeszkolił. Ojciec mnie tego nauczył. Traktował matkę jak coś, co można wykorzystać, a potem wyrzucić.
Mój gniew kipi. Mam w sobie ogień, którego nie da się powstrzymać, ogień, którego nie chcę powstrzymać, i płonie, płonie, płonie. O dziwo, czuję, że to, co jest tu ze mną, też zaczyna płonąć, gniew rozlewa się wokół mnie.
Moja matka nie żyje, a ja zabiłam ojca. Jestem na tym świecie sama. Wiem o tym.
Jednak po raz pierwszy od sześciu miesięcy czuję lekką ulgę i pocieszenie, gdy sobie uświadomię, że coś innego w tym wszechświecie płonie tak samo jak ja. Cokolwiek to jest.
Odejdę w ogniu, a płomienie zranią każdego Hauteclare’a na tej przeklętej stacji.
Ciąg dalszy w wersji pełnej