- W empik go
Hedvigis. Tom 2. Lilia w koronie - ebook
Hedvigis. Tom 2. Lilia w koronie - ebook
A.D. 1386. Na polskim tronie zasiada dwunastoletnia Jadwiga Andegaweńska. Młoda władczyni od półtora roku walczy o przetrwanie na wawelskim dworze. Wciąż tęskni za przyrzeczonym jej w dzieciństwie Wilhelmem – rakuskim księciem, którego krakowscy panowie siłą wypędzili z zamku. Młody książę zamierza o nią zawalczyć, jednak do Krakowa zmierza już litewski orszak z pogańskim kniaziem Jagiełłą, którego obmyślono Andegawence na małżonka. Rozdarta między sercem, a powinnością wobec królestwa i swojego ludu, któremu pragnie służyć, Jadwiga staje przed najważniejszą decyzją w swoim życiu… Jak wpłynie ona na jej życie i przyszłość kraju?
W tym samym czasie na Węgrzech dochodzi do zamachu stanu. Karol z Durazzo, władca Neapolu, pozbawia tronu starszą siostrę Jadwigi – Marię. Ich matka, królowa Elżbieta, nie zamierza jednak spokojnie czekać na rozwój wydarzeń. Wraz z grupą zaufanych dworzan przygotowuje misterny plan obalenia uzurpatora. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem i wrogimi siłami. Walka o dziedzictwo rodu Andegawenów.
Jadwiga poczuła, jak owiał ją zimny podmuch wiatru. Słyszała krzyki i rozpaczliwy płacz rozdzielanych matek i dzieci. Słyszała pusty śmiech i pełne pogardy słowa Krzyżaków oraz szepty pogan. I poczuła się jak na Golgocie, gdzie pośród nienawistnych okrzyków, bluzgów i pogardy na krzyżu konał Chrystus. Poczuła, jakby stała tam wtedy, a Chrystus z Czarnego Krucyfiksu zdał się jej jak żywy, ociekający krwią, która obficie sączyła się z ran i wypływała spod uplecionej z cierni korony.
– Jadwigo, czyń, co widzisz, i ratuj Litwę. – Usłyszała w sercu.
Krzysztof Konopka
Urodził się w 1999 roku w Lubaczowie. Powieść „Hedvigis. Lilia w koronie” to drugi tom historycznej trylogii jego autorstwa, poświęconej postaci Jadwigi Andegaweńskiej – króla Polski. Debiutował w 2015 roku książką dla dzieci Powieść z krainy Pimpinelli, którą również zilustrował. Jej drugi tom ukazał się w następnym roku, a trzy lata później – powieść Królewna i stokrotki. Pierwsza część serii poświęconej Jadwidze pt. „Hedvigis. Dziedziczka królestwa” została opublikowana w 2021 roku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-275-4 |
Rozmiar pliku: | 904 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasach, w których monarchom tego świata sen z powiek spędzało marzenie o synu, kolejnym ogniwie złotego łańcucha dynastii, a jego brak – napełniał ich serca trucizną, los zdarzył, że narodziły się siostry, którym pisany był królewski tytuł. Ich ojciec, który myślał inaczej niż pozostali władcy i w którego sercu nie było trucizny, wiedział, że one zdołają unieść na swych barkach wielki ciężar panowania nad dwoma królestwami, które dotąd trzymał w swym ręku. Pragnął je do tego przygotować, dlatego – wbrew temu, co myślał i czynił świat tamtych wieków – postanowił rozbudzić w nich miłość do nauki i sztuki, uwrażliwić je na piękno i pokazać im, jak odnaleźć w sobie ten odwieczny pierwiastek prawdziwej siły – płynącej z wiary i umysłu; jak łączyć w sobie wielkość i pokorę, siłę i łagodność – to, co ze świata, i to, co od Boga. I jak uświęcać życie wykonywaniem dzień po dniu swoich powinności. Bo taki, jak zwykł mawiać – winien być król. A choćby i z wieloma przyszło mu walczyć, za nic nie może sprzeniewierzyć swego honoru.ROZDZIAŁ I
Książę czy niedźwiedź?
Székesfehérvár, Królestwo Węgier, 31 grudnia 1385
Na grobowiec Ludwika Wielkiego padały blade smużki światła, nieznacznie oświetlając sylwetkę króla wyrzeźbioną w marmurze. Dwie królowe, matka i córka, klęczały teraz przy nim ubrane w żałobę, zanosząc się od płaczu, którego w żaden sposób nie mogły pohamować. Strużki łez płynęły po drogocennym marmurze, mknąc prędko ku zimnej posadzce, jakby przed czymś uciekały. Elżbieta i Maria również pragnęły uciec… Uciec od tego wszystkiego, co teraz stawało się nową rzeczywistością. Oto w tej właśnie chwili, przy katedralnym ołtarzu koronacyjnym, stał człowiek, który złamał dane słowo. Wezwany przez królową matkę na pomoc, wykorzystał sytuację i doprowadził do zamachu stanu, strącając jej ukochaną córkę z tronu jej przodków. Ten, którego król Ludwik przygarnął po śmierci ojca, otoczył opieką i dopomógł zawalczyć o koronę Neapolu. Wreszcie ten sam człowiek, który mu przysiągł uroczyście, iż nigdy nie wystąpi przeciwko jego ukochanym córkom. Karol z Durazzo.
Serce Elżbiety rozdzierał gniew. Gorzki ból spowodowany bezsilnością. Nie godziła się na to; nie potrafiła nawet zrozumieć. Przytulając się teraz bezradnie do zimnego grobowca, tak bardzo pragnęła, by jej ukochany mąż był przy niej. „Ty byś nas ocalił, Ludwiku. Serce twoje zawsze tak mężne i waleczne”. – Kobieta była już zupełnie blada. – „Gdybyś ty mógł ujrzeć, królu mój i mężu, do jakiego upadku zmierza twe Królestwo… twoje dziedzictwo i poświęcenie. I ty byś łzę uronił przed dobyciem miecza”.
– Zdrajca wiarołomny z Durazzo – szepnęła Elżbieta, podszyta bólem. – Nadejdzie na niego dzień sprawiedliwości.
– Matko… – Maria spojrzała na nią załzawionymi oczyma.
Królowa dotknęła jasnej twarzy córki, której skóra zdawała się śnieżnobiała. Delikatnie otarła łzy z jednego policzka, a potem tę dłoń przycisnęła do popękanych ust. Ostatnie wydarzenia wyniszczały je od środka. Obie schudły. Elżbieta niewiele się posilała, a Maria miała problemy ze snem. Oczy dziewczyny podpuchły od łez.
– Przetrwałyśmy tak wiele, przetrwamy wszystko. – Elżbieta zwróciła się do córki. – Bóg nie dozwoli, by Korona Świętego Stefana została tak zbezczeszczona.
Gdy dwie przerażone królowe łkały nad grobem męża i ojca, w katedrze rozbrzmiewały radosne okrzyki sławiące przyszłego króla, a szczery smutek mieszał się z atmosferą tryumfu. Klęczący przy ołtarzu Karol z Durazzo w istocie czuł się jak zwycięzca. Oto oprócz tronu Neapolu miał teraz zawładnąć Węgrami, urastając do potężnego monarchy. Nie wszedł do świątyni w poświęconej szacie, ale uzbrojony po zęby. Jak zdobywca, otoczony zgrają swoich ludzi.
Radość niektórych była głośna, ale nie dla wszystkich ten widok był miły dla oka. Słychać było szemrania, coś się miało wydarzyć. Ktoś poruszył się w tłumie, ktoś coś komuś szepnął na ucho, i poszło. Poleciała strzała, która miała dosięgnąć Karola. Zraniła nie tego, co trzeba. Krew kapnęła na posadzkę i skalała święte miejsce. Zamachowca ujęto, ale już wszyscy powtarzali jedno: to się skończy rozlewem krwi. Karol nie godził się na przełożenie ceremonii. W strachu, ale jednak dotrwali do najważniejszego punktu.
Kiedy już zapadła cisza, kardynał Demetriusz uniósł w górę Koronę Świętego Stefana. Począł już odmawiać łacińskie modlitwy, gdy potężny podmuch wichru rozwarł wrota świątyni. Pogasły wszystkie świece, których tak wiele pozapalano w porozstawianych wszędzie lichtarzach. Wewnątrz kościoła znowu zaczęły krążyć szepty, kruchy spokój uleciał w jednej chwili. I mówiono: „To znaki”. Karol za nic nie zamierzał się jednak wycofać. Nie teraz, gdy sekundy dzieliły go od tego, czego pragnął. Kardynał, nie bacząc na ciemność, jaka zapadła, ostrożnie włożył mu na głowę symbol królewskiej władzy. W tej samej chwili pradawny proporzec świętego Stefana przedarł się na kawałki.
Mrok nie ustawał. Ciężkie, ciemne chmury przysłoniły zupełnie grudniowe niebo ostatniego dnia w roku. Tymczasem Durazzo zarządził bez zwłoki podróż do Budy. Z uwagi na śniegi, które zalegały na traktach, okazały orszak zawitał do bram imponującego miasta dopiero po paru dniach, mimo że z Białogrodu było jedynie około czterdziestu mil drogi.
Zalęknione Maria i Elżbieta z bólem serca wracały do domu… Domu, który teraz przestawał być niejako ich domem. Poczucie upokorzenia i hańby ciążyło im na sercach tak wielce, iż ledwie były w stanie przełykać zimne powietrze.
To już nie jest nasz zamek. To twierdza wroga – przemknęło przez myśl Elżbiecie. – Przysięgam ci, Ludwiku, że nie na długo jednak.
Orszak zatrzymał się, pozsiadano z koni. Karol rozejrzał się po placu, unosząc dumnie głowę.
– Podczas ceremonii byłyście przy grobie. Macie teraz szansę oddać mi należytą cześć – zwrócił się do stojących obok królowych. – Zanosi się, że jakiś czas pomieszkamy w tym zamku razem. Trzeba mi wiedzieć, czy żyjemy w przyjaźni.
Twoje niedoczekanie, zdrajco wiarołomny – burzyła się w myślach królowa matka, nie drgnąwszy nawet odrobinę.
Maria spojrzała na nią wystraszona, podejrzewając, iż taka postawa ściągnie na nie gniew Karola.
– Matko, proszę – szepnęła.
Tylko te słowa, ta błagalna prośba dziecka, były w stanie sprawić, by ugięła kolana. Choć gdy to czyniła, zdawało się jej, jakby stawała się niewolnicą. Schyliła jednak przed nim głowę. Tak też postąpiła i Maria.
– Tak być musi już zawsze, jeśli chcecie ze mną dobrze żyć. – Karol uśmiechnął się tryumfalnie, po czym skierował się do głównych wrót zamku.
Gdy zaś stopą przestąpił wejście budzińskiej twierdzy, zdało mu się, że jakiś wstrząs przeszedł po murach, przez co potknął się i upadł. Sługi pospiesznie ruszyły mu na ratunek. Zjawiska jednak nikt nie zaobserwował.
Nadejdzie dzień, że upadniesz i już nie powstaniesz… – Elżbieta wyprostowała się dumnie, po czym przycisnęła czule córkę do serca.
Dawno już nie było takich deszczy. Lało jak z cebra przez trzy pełne dni i trzy noce. Królowe spędzały ten czas w ciszy, boleśnie znosząc obecność nowego władcy, który z powodu pogody ani myślał opuszczać zamku. Wziął komnaty niegdyś należące do króla Ludwika, co kłuło jeszcze mocniej.
Blady świt ogarnął wawelski zamek przykryty styczniowym śniegiem w samych początkach roku Pańskiego tysiąc trzysta osiemdziesiątego szóstego. Kiedy pierwsze promienie wpadły do królewskiej komnaty, Jadwiga obudziła się z krzykiem, zrywając się z łoża.
Do komnaty wpadła wystraszona Anna. Zlękniona o swą panią dwórka podbiegła do dziewczyny. Jadwiga w nocnej tunice, z rozmierzwionymi włosami, których długie, złote pukle spływały bezładnie, wyglądała na bardzo przejętą. Mocno ściskała splecione dłonie i zaciskała wargi. Drżała.
Musiało znów jej się to przyśnić – przemknęło przez myśl Annie. Nie odezwała się jednak. Nie teraz, skoro jej pani nie doszła jeszcze do siebie. Poczekała, aż skończy modlitwę. Kiedy Jadwiga przeżegnała się i podniosła z posadzki, Anna dojrzała jej pobladłą i mokrą od łez twarz, i ten strach w oczach, w których dotąd zawsze była siła.
– Cóż takiego się stało? – Dwórka spojrzała współczującym wzrokiem na przyjaciółkę. – Wszystko mi wyznać możesz, królu. Wszystko, Jadwigo – powiedziała z troską, jak siostra.
– Sen… – chlipnęła Jadwiga. – Znów ten koszmar… Ognisty smok stanął do walki z pradawnym niedźwiedziem o zakrwawionym pysku. I poległ, kiedy niedźwiedź zatopił kły w jego szyi… a dudnienia przeniknęły do podziemnych czeluści. Błagam Boga, aby odpędził ode mnie te strachy.
Anna dobyła z ciężkiej, dębowej skrzyni granatową narzutę, tę ulubioną Jadwigi, i okryła jej plecy. Zaraz przywołała służki. Mira i Prachna pospieszyły po napary na uspokojenie, z rumianku i szałwii. Jeden kubek postawiła przy łóżku na później, a drugi podała Jadwidze. Andegawenka pokręciła głową, wciąż jakby nieobecna, i chwyciła krańce narzuty, by mocniej się okryć. Zrobiło się jej zimno. Annie zdało się, że to dobrze. Wracała na ziemię.
– Jak widać, opalacz się spóźnia. Pogonię go – zadeklarowała, jednak Jadwiga poprosiła ją, by tego nie robiła. W końcu każdy może mieć trudniejszy dzień. Andegawenka nie lubiła takiego tonu, nie lubiła nawet słowa „słudzy” w odniesieniu do ludzi pracujących na zamku. Dla niej każdy był równy i uważała, że każdy zasługuje na jednakowe traktowanie, czym nieraz narażała się zadufanym w sobie panom wawelskim, mającym o sobie wysokie mniemanie.
– Odszukaj rycerza Zawiszę, mam dla niego misję – nakazała, podnosząc wzrok. – Od wykonania tej misji zależy los całego Królestwa – dodała patetycznie.
Dwórka posłusznie pokiwała głową, nie chcąc trudzić jej pytaniami. Żal jej jednak było, gdyż widziała, jak się męczyła.
Tak wielki ciężar na jej barkach… Zbyt wielki ciężar – pomyślała Anna.
– Potrzebujesz odpoczynku, Jadwigo – powiedziała już na głos.
– Moje serce chyba już nigdy go nie zazna, Anno – westchnęła ze smutkiem Jadwiga, przykładając dłoń do lewej piersi. Wciąż tłukło się w jej wnętrzu i wcale nie zamierzało przestać. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła spokój. Spokój… ilu ludzi nie docenia tego uczucia. Nawet nie wiedzą, jak bardzo niespokojne są niektóre serca, ile siły one potrzebują, by żyć dzień po dniu.
– To chociaż te zioła dopij, pani. Biskup Jan zawsze prawi, iż te z Tyńca wielkie mają właściwości.
– Chcę zostać sama – odparła krótko dziewczyna, zakładając ręce.
Anna ukłoniła się pokornie, a gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, Jadwiga padła na łóżko, nie mogąc już powstrzymać łez, które cisnęły się jej do oczu.
Pozostałe damy dworu również były już na nogach. Jak tu zresztą było spać, gdy ostatnimi czasy tyle się działo na Wawelu. Tematów do rozmów nie brakowało.
– Podobno już jest w Wołkowysku – wypaliła Czochna. – Dajecie wiarę? Książę pogan za dobry miesiąc stanie z gościną na naszym zamku! – Tak się emocjonowała, że jej zwykle bledsze od śniegu policzki zarumieniły się jak truskawki na wiosnę.
– Cała się trzęsę, nie strasz już! – skarciła ją Galia. – Wiecie, co powiadają. Straszny ma wygląd – niedźwiedzi. A i charakter podły. Gdziebym nie spytała, wszędzie się słyszy, że okrutnik. Ja już od wielu nocy oka zmrużyć nie mogę, jak sobie tylko pomyślę, że on tu ma przyjechać… – Oparłszy się o ścianę, wzrok utkwiła w stojącej pośrodku komnaty Erzsébet, po czym, uśmiechając się lekko ironicznie, rzekła: – Ale pannie Erzsébet to pewnie bez różnicy.
Lackfi popatrzyła na nią dużymi oczyma, nie wiedząc, jak się zachować. Przełknęła ślinę, rozejrzała się wokoło, a zrozumiawszy, że nigdzie w pobliżu nie było Anny, która by ją mogła od tej opresji wybawić, pojęła, że sama będzie musiała się obronić.
– Ja… to znaczy… czemuż to o mnie chodzi? – zaczęła się jąkać, po czym ugryzła się w język.
Galia poczuła niewielkie zwycięstwo.
– Tak też myślałam. Panna Erzsébet Lackfi języka zapomniała. I wcale nie dlatego, że się po naszemu nie nauczyła. Sama słyszałam, jak ją nasza pani polskiego przyuczała. Inny jest powód jej zaniku mowy!
Czochna przerwała haftowanie, by dobrze skupić się na tej wymianie zdań, ciekawa wielce, jak się to wszystko zakończy.
– Co zarzucasz? – spytała podenerwowana Erzsébet.
– Czyż jest ktoś jeden na zamku, kto by nie dostrzegł spojrzeń panny Lackfi na naszego wojewodę? – Zachichotała, widząc, jak Erzsébet się czerwieni. – Dowód najlepszy, słów już nie trzeba!
Erzsébet już się nie odezwała. Zmarszczyła jedynie jasne brwi, co i tak nie wywarło na pewnej siebie Galii większego wrażenia.
– Wszystkim jednakowoż wiadomym jest, że pan Spytko Melsztyński wielkich starań dołożył, aby naszą panią do zguby doprowadzić i przymusić do ślubu z niedźwiedzim księciem! – krzyknęła, silnie przejęta. – Wnioskuję z tego, iż za kilka błyskotek, które zapewne wojewoda pannie Erzsébet ofiarował, zapomniała ona, czym jest honor i służba. Nie ma dla niej znaczenia, że biedna pani ma być jak przedmiot zaprzedana poganinowi i barbarzyńcy!
Lackfi tupnęła nogą, odrzuciła jasne włosy do tyłu i obrażona wybiegła z komnaty. Czochna spojrzała porozumiewawczo na Galię.
– Pewnie do królowej na skargę pobiegnie – rzekła, nachyliwszy się jej do ucha. – Rację miałaś, że honoru w niej brak.
– Honoru i ogłady zapewne… ale sprytu odmówić jej nie można.
– Sprytu? Czyżbym się przesłyszała?!
Galia uśmiechnęła się nieznacznie.
– Zobaczysz, ona jeszcze sobie wojewodę owinie wokół palca. Ona go niebawem poślubi!
– Myślisz?
– Ja się znam na ludziach – odparła Galia i westchnęła. Przesunęła dłonią po ulubionym naszyjniku z koralików, który ojciec darował jej na dwunaste urodziny, i w głębi duszy poczuła zazdrość względem Erzsébet. Jej nikt nie obsypywał podarkami, a wcale by nimi nie pogardziła. Erzsébet to co innego, jej się nie należało. To ona powinna jej zazdrościć, nie na odwrót. Przyjechała z zagranicy, ledwie mowy się nauczyła, a już sam wojewoda wyraźnie się o nią starał. Żeby tak do mnie los się uśmiechnął – marzyła. Ale powiedzieć tego nie miała odwagi.
Zaraz też zapomniała, o czym myślała, kiedy wraz z przejętą Anną wszedł wysoki, całkiem strojnie ubrany mężczyzna, w modnych, długich ciżmach z cielęcej skóry, z ozdobnym wzorkiem, który wyjątkowo przypadł Galii do gustu. Zawsze zwracała uwagę na buty, bo wiele mówiły o zamożności tego, kto je nosił. Całe szczęście, że moich nie widać – pomyślała. Ojciec nie posiadał ostatnimi czasy dużego kapitału, za to miał pięć starszych od Galii córek. Nie śmiałaby prosić. Jadwidze też nie miała zamiaru o tym mówić, by nie wydać się zachłanną. Ale w chwilach takich jak ta wolałaby mieć pewność, że wygląda pięknie, a w każdym razie – nie biednie. Podbudowało ją na duchu, że włosy miała porządnie ułożone, choć skromnie co prawda, bez wymyślności. Lśniące orzechowe pukle jej służka czesała dobre pół godziny, a potem splotła dwa warkoczyki, w które wsunęła małe paciorki. Przez czoło dziewczyny biegła tasiemka okalająca jej głowę, z której Galia całkiem była zadowolona.
– Cóż za zacne towarzystwo, droga Anno…
Anna w pierwszej chwili nie zareagowała, ale ponieważ Galia nie pozwalała łatwo o sobie zapomnieć, wnet zmusiła ją, aby zaprezentowała im zacnego gościa.
– Zawisza z Oleśnicy – przedstawił się sam mężczyzna, nie chcąc kłopotać Anny, która i tak wiele miała na głowie. – Rycerz Najjaśniejszej Pani Jadwigi.
– Jakże się to stało, że nigdy się nie spotkaliśmy, panie Zawiszo? – Galia zachichotała i zaraz zaczerwieniła się okrutnie, rozmyślając, jak bardzo się skompromitowała.
Mężczyzna, nie chcąc jej zawstydzać, jeszcze szybciej pospieszył z objaśnieniem:
– Wychowałem się na Węgrzech. Później zaś ciągle w podróży. Posłowałem między Budą a Krakowem, bywałem tu nie raz, ale zawsze czymś zajęty i w pośpiechu.
Galia krzyczała na samą siebie w myślach, na zewnątrz zachowując względny spokój. Patrzyła tylko i nienaturalnie mrugała oczyma, nie chcąc znów palnąć czegoś niestosownego. Spojrzała na Czochnę, a ta popukała się w czoło. Zawisza już tego nie widział, bo pozdrowił je dwornie i wszedł z Anną do komnaty Jadwigi. Galia usiadła i załamana schowała twarz w dłoniach.
– Już nie dramatyzuj tak… – Czochna przysiadła się do niej i objęła ją ramieniem. – Nie becz. On rudy, twoje włosy w kolorze orzecha, wiesz, jakie byłyby wasze dzieci? Nie ma czego żałować.
Galia podniosła się i spiorunowała przyjaciółkę wzrokiem. Czochna pokiwała głową i oznajmiła, że więcej już się nie odezwie.
Jadwiga tymczasem przyjęła życzliwie Zawiszę, którego znała od lat. Dziewczyna ceniła go bardzo, ufała jego osądom, ale przede wszystkim – szczerości.
– Wiem, żeś jest bardzo honorowy, Zawiszo – zwróciła się do niego. – Nie tylko znasz kodeks rycerski, ale i zawsze go przestrzegasz.
– To zaszczyt usłyszeć tak przychylne słowa z twych ust, o pani. – Skłonił się uniżenie. – Rycerskie zasady święte są dla mnie; nigdy bym miecza nie splamił niegodnym czynem ani języka nie skalał kłamstwem, bo to nie przystoi.
– Rada jestem to słyszeć, a wiedz, żeś mi jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi. – Westchnęła cichutko, po czym wolnym krokiem podeszła do biurka, na którym porozkładane były rozmaite księgi, pergaminy i malunki.
Zawisza nieśmiało zerknął na owe przedmioty, przybliżając się nieznacznie.
– Lękasz się, pani? – spytał z troską w głosie, widząc przeróżne stwory wymalowane na stronicach. – To i nie dziwota, sam ile to się nasłuchałem o księciu pogan! – dodał rozemocjonowany, przypomniawszy sobie zasłyszane po wielokroć historie o bezwzględnym kniaziu, owładniętym chorobliwą wręcz zazdrością i niepokojem. Dostrzegłszy jednak, iż ją tymi słowami, miast dopomóc w tej ciężkiej chwili, zatroskał jeszcze bardziej, zgiął kolana, uderzył w pierś na znak pokuty i uroczyście poprosił: – Przebacz, o pani! – Spojrzał na nią jakby nieśmiało, chcąc wybadać, czy choć odrobinę się uśmiechnie. – Ja ci przyrzekam każdy twój rozkaz spełnić, co też jest mym obowiązkiem. Rzeknij słowo, a stanie się tak, jak tego sobie życzysz!
Nieco zawstydzona dziewczyna skinęła głową. Zamrugawszy oczyma, schyliła się do ziemi, by przekazać mu swoje rozkazy.
Anna tymczasem siedziała w kącie komnaty zajęta wyszywaniem, bacznie jednak wszystko obserwując.
– Wyjedziesz na spotkanie księciu pogan… – zaczęła Jadwiga, czując na sobie wzrok dwórki. – Chcę, byś się mu przyjrzał, a przekonawszy się już, czy faktycznie ma on wygląd pradawnego niedźwiedzia, powrócisz tu i zdasz mi relację.
Rycerz Zawisza w pierwszej chwili zdumiał się nieco. Szczerze liczył na jakieś większe zadanie, tak by mógł wsławić się bohaterstwem. Prędko jednak pojął, jak bardzo to, co mu zleciła, było ważne dla królowej. Dostrzegł w jej oczach strach. Prawdziwy strach przed tym, co nieuniknione.
– Co tylko rozkażesz, pani – rzekł usłużnie, pochylając głowę na znak posłuszeństwa.
Dziewczyna pozwoliła mu wstać, po czym, zachowując wielką dyskrecję, szepnęła:
– Cokolwiek by ci jednak książę pogan obiecywał, nie przyjmuj pod żadnym pozorem. Żadnych podarków, choćby i kusiły cię swym bogactwem.
– Pani… przysięgam na swój honor!
– Dziękuję ci za to. Niewielu jest takich, którzy by się oparli kosztownościom i obietnicom zaszczytów…
– Służyć ci, pani, to wielki zaszczyt – zapewnił po raz kolejny, a złożywszy uniżony ukłon, oddalił się.
Jadwiga, nieco podbudowana myślą, że nie wszyscy rycerze cechują się pazernością, powróciła do wyszywania. Strach jednak, wciąż ściskający jej głowę i serce, nie pozwalał się jej skupić ani na krótką chwilę. Czas płynął wolno, jakby się zatrzymał, a ona trwała tak w nieznośnej niepewności.
Praga, Królestwo Czech
– Wreszcie cię widzę, kochany bracie! – zawołał uradowany Zygmunt, starając się ukryć narastającą w nim od miesięcy złość na cały świat. – Dobrze znów gościć u ciebie.
– Zygmunt. Proszę, cóż za niespodzianka – wtrąciła z przekąsem Johanna Bawarska. – A już myślałam, że wreszcie…
Wacław chwycił ją za rękę, zmuszając, by usiadła na krześle.
– Wybacz królowej, bracie – odezwał się Wacław.
Silił się na serdeczność, ale w głębi duszy wciąż nie pogodził się z myślą, że użyczył przyrodniemu bratu okazałych wojsk tylko po to, by ten mógł poślubić przyrzeczoną mu od dzieciństwa Marię. Cała Europa żyła teraz sprawą Karola z Durazzo i przejęcia przezeń tronu węgierskiego. Obaj bracia wpadali we wściekłość już na samo wspomnienie o tym.
– Nie pozbawią mnie tego, co mi się słusznie należy. Nadejdzie wreszcie dzień, że wypełnię swoje przeznaczenie. Niech Karol się cieszy, póki może.
– Podobno tak też czyni – wtrąciła królowa.
Zygmunt udał, że tego nie słyszał, kontynuując:
– Będę królem, wiem o tym. Kiedy jesteś przeznaczony do wielkich rzeczy, po prostu czujesz to w swoich trzewiach – zarzekał się. – Wdzięczny ci jestem za pomoc, bracie. Zawieść cię nie chciałem, wiesz o tym. Elżbieta na swoją zgubę wezwała Karola. – Chłopak usiadł na krześle, po czym zaczął się na nim kołysać. – Przede mną miał ją obronić, a ją uwięził, razem z Marią! Przynajmniej taka sprawiedliwość…
Wacław wskazał dłonią na ułożone na złotej tacy owoce.
– Poczęstuj się, bracie. Kazałem sprowadzić z odległych stron dla Johanny. – Tu posłał królowej spojrzenie mające dać do zrozumienia, by nie wtrącała się do rozmowy.
Johanna jednak już doskonale wiedziała, co powiedzieć Zygmuntowi, by rozbudzić jego ambicje, a jednocześnie nakłonić do opuszczenia praskiego zamku. Postanowiła poczekać jednak cierpliwie na właściwą ku temu okazję.
Po pewnym czasie Wacław, znużony rozmową z młodszym bratem, który to jak zwykle miał mnóstwo energii i gotów był się godzinami przechwalać, a przy tym posiadał niebywałe zdolności ubarwiania owych historii, wstał od stołu, poklepał go po ramieniu, a następnie zwrócił się do królowej:
– Jeśli czegokolwiek potrzebujesz…
– Jestem w dobrym zdrowiu, niczego mi nie brak, królu – odparła krótko, przerywając mu.
Wacław zatem oddalił się do swych komnat. Zygmunt także zbierał się już do wstania od stołu, lecz Johanna zaczepiła go pytaniem o Brandenburgię. Gdy jednak królewicz zaczął opowiadać, przerwała mu niespodziewanie.
– Zapewne dręczy cię ta myśl dniami i nocami, drogi Zygmuncie. – Spojrzała na niego badawczo. – Wiarołomca ruszył po twoją koronę… To musi ranić twe rycerskie serce.
– Krwawi ono na samą myśl, że ten uzurpator być może teraz wkłada na skronie Koronę Świętego Stefana. Nie on godzien ją nosić, nie on…
Johanna poprawiła naszyjnik, a uśmiechnąwszy się łagodnie, spytała prowokująco:
– Czyż nie należała ona jednak do twej małżonki… Marii, królowej Węgier?
Zygmunt ścisnął pięść.
– Spójrz, jak prędko ją beze mnie utraciła. Maria mnie potrzebuje, choć nie ma odwagi, aby to przyznać.
– Gdyby tak było, margrabio, nie sądzisz, że już dawno by po ciebie posłała? Ach, racja. Andegawenka nie tylko ci nie ufa, ale jak widać – nawet nie wierzy, że byłbyś w stanie jej pomóc.
W Zygmuncie wzburzyła się krew.
– Nie masz prawa się do tego mieszać, pani! – warknął.
Nie zrobiło to jednak na Johannie wrażenia. Właściwie to czekała, aż zacznie się coś dziać.
– Być może – odparła zaczepnie.
Zygmunt opanował swój gniew.
– Wybacz mą zapalczywość, królowo, ten temat napełnia mnie jednak szczerym żalem. – Chłopak znów zaczął kołysać się na krześle.
Może się przewróci… – przemknęło jej przez głowę. Zaraz jednak odpędziła takie myśli. – Cóż to mi przychodzi do głowy! – skarciła samą siebie.
– W pełni cię rozumiem – zapewniła. – To w istocie potworne uczucie wiedzieć, iż jest się zawsze tą mniej ważną osobą…
– Dość! – krzyknął, zrywając się z krzesła. – Pragniesz kpić ze mnie? Nie w zamku mego brata!
– Ależ Zygmuncie… – Zaśmiała się. – Pozwól, że dokończę…
– Nie dość już się nasłuchałem?!
– To się okaże, drogi margrabio – odparła. – Zechciej jednak spojrzeć na obecną sytuację jako na coś pozytywnego… Oto Karol z Durazzo zagarnął tron Węgier. Teraz ty jako prawowity mąż Marii możesz ją od upokorzenia wybawić! Zygmuncie, ty możesz dokonać wielkiego czynu strącenia z tronu uzurpatora, który odebrał koronę twej ukochanej żonie.
Chłopak z wielką uwagą słuchał słów królowej. Im zaś dłużej Johanna mówiła, tym bardziej przekonywał się do słuszności jej słów. Już myślami wybiegał do swych dni chwały, które promieniowały silnym światłem, wyłaniając się zza horyzontu. Słyszał już pieśni pochwalne układane na jego cześć, niosące się od królestwa do królestwa, okrążając cały świat. I widział się już na tronie w otoczeniu wiernych sług, z wdzięczną za ocalenie Marią u boku i Elżbietą oddającą mu korny pokłon…
Królestwo Neapolu
Małgorzata w dniu, w którym jej mąż wyruszył na Węgry, przywdziała strój wdowy. Tamtego dnia, kiedy żegnała go na plaży, widok żałoby zirytował Karola.
– Nie wierzysz już we mnie?! Żywy stoję przed tobą, a ty wyglądasz, jakbyś mnie już pochowała!
Jego wzburzenie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Popatrzyła na niego z niejakim politowaniem, a jej ciemne oczy zdały mu się tego dnia zupełnie czarne, jak jej włosy, teraz ściśnięte pozłacaną siatką i skrzętnie ukryte pod grubą chustą nieprzepuszczającą światła. Karol miał ochotę zrzucić to z jej głowy, zobaczyć je ostatni raz przed podróżą. Małgorzata jednak, kiedy wyciągnął rękę, odsunęła się.
– Jeśli pojedziesz, już do mnie nie wrócisz – powiedziała ze śmiertelną powagą. Była zupełnie pewna tych słów, choć gdy je wymawiała, gardło miała zaciśnięte.
Karol przystąpił do niej i dotknął jej twarzy szorstką dłonią. Pozwoliła mu na to. Drugą ręką szybkim ruchem zdarł jej z głowy chustkę. Zabolało, bo miała ją mocno wpiętą we włosy. Jęknęła z bólu i rozgniewała się na niego, że ośmielił się to zrobić.
– Wrócę. Nie jadę na wygnanie, ale zdobywać. I zdobędę to, co mi się należy.
– Sięgasz po to, po co nie powinieneś.
– Po tym wszystkim, przez co przeszedłem, myślisz, że jest jeszcze coś, co może mnie pokonać? Powinnaś życzyć mi szczęścia.
Ona wiedziała swoje. I nawet późniejsze wieści o sukcesach Karola na Węgrzech nie zmieniły złego przeczucia, które zagnieździło się w jej sercu…
Siedziała teraz w swojej komnacie, wyszywając. A myślami była wciąż na tamtej plaży. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tej chwili. Tej ostatniej chwili, kiedy widziała Karola.
– Matko… – Mały Ladislao starał się zwrócić na siebie jej uwagę.
– Nie teraz, synu – odparła zbywająco, nie odrywając wzroku od tkaniny.
Chłopiec nie zamierzał jednak tak łatwo dać za wygraną. Już od najmłodszych lat odznaczał się ogromną determinacją i rzadko kiedy się poddawał. Stał teraz nieruchomo, wpatrując się swymi dużymi, ciemnymi jak małe węgielki oczyma w skupione oblicze matki. Małgorzata próbowała udawać, że nie robi to na niej wrażenia. Po chwili jednak zdenerwowana odłożyła materiał i spojrzała na niego gniewnym wzrokiem.
– Cóż znowu, Wasza Wysokość? – spytała chłodno.
Był przyzwyczajony do tego tonu, ale wcale go nie lubił.
– Król długo nie wraca, pani matko… – odparł i spuścił smutno głowę.
Małgorzata westchnęła. Wstała z ławy i przyklęknęła przed nim, patrząc mu w oczy. Miał takie same jak ona. Widziała siebie w tych oczach i pomyślała, że to samo widział Karol, kiedy żegnali się w porcie. Pogładziła kędzierzawe loki chłopca i z większą już czułością rzekła:
– Twój ojciec dokonał wielkich czynów. Zdobył kolejny tron. W przyszłości to wszystko należeć będzie do ciebie, Ladislao.
– Czy to coś wielkiego złamać dane słowo? – spytał chłopiec, nie wiedząc, jak daleko może posunąć się z ciekawością.
– Skąd to pytanie? – Małgorzata cofnęła rękę.
– Słyszałem rozmowy o królu – odparł. – To prawda, że gdy był młody i stracił ojca, król Ludwik z Węgier zaprosił go do siebie?
Małgorzata zawahała się chwilę, nim odpowiedziała. Patrząc jednak w niewinne, dziecięce oczy syna, nie potrafiła skłamać.
– Tak, Ladislao… Ludwik okazał twemu ojcu wiele wsparcia. Dopomógł nawet odzyskać tron Neapolu. Także i nasze małżeństwo zostało zawarte dzięki niemu…
Królewicz zmarszczył brwi.
– Zatem skoro ojciec wszystko zawdzięcza królowi Ludwikowi z Węgier, dlaczego teraz odebrał koronę jego córce? Słyszałem, że przysiągł mu, że nigdy tego nie uczyni…
– Dość już, Ladislao!
– Matko, ja tylko… – Chłopiec silnie się wystraszył.
– Dość! – krzyknęła raz jeszcze, wskazując ręką w stronę wyjścia.
Mały królewicz ukłonił się pospiesznie, po czym wybiegł z komnaty. Wzburzona Małgorzata chwyciła znów igłę i przypadkiem ukłuła się w palec.
Karol z Durazzo wraz z upływem dni coraz to lepiej czuł się na zamku. Siedział teraz na Ludwikowym tronie, dumnie się prężąc. Korona, w której lubił paradować, trzymała się na uszach. Spod złotej obręczy wysuwały się kędzierzawe włosy o rudawo-brunatnym kolorze, poprzetykane siwymi nitkami, których nabawił się zapewne w ciągu zmagań ze sławetną królową Giovanną. Mężczyzna pogładził się po dość bujnej brodzie i stwierdził:
– Wspaniały stąd widok, zaprawdę. – Omiótł wzrokiem salę i zmrużył podejrzliwie małe oczka. – A gdzie też podziewają się Elżbieta i Maria? Kazałem posłać po nie – zwrócił się do Miklósa, który był więcej niż niekontent z tego towarzystwa.
– Zapewne coś je zatrzymało, najjaśniejszy panie.
Karol spojrzał na niego badawczo, po czym z lekkim uśmiechem stwierdził:
– Powiadają, żeś jest wiernym doradcą królowej wdowy. Od wielu lat służysz jej z poświęceniem…
– Jakże bym miał najjaśniejszej pani nie służyć? Wszyscy poddani winni. – Karol zaśmiał się głośno, wprawiając go w zakłopotanie. Z opresji wybawiło Miklósa zjawienie się Elżbiety. Królowa wdowa dumnym krokiem przemierzyła salę tronową, wysoko unosząc głowę. Gdy zaś dotarła pod tron, zwróciła się do władcy:
– Pragnąłeś mnie widzieć, Karolu.
– Ach, królowa Elżbieta! – zawołał prowokująco. – Prawdą jest, o czym pieją minstrele po całym świecie. Piękna jesteś jak posąg z marmuru. Rysy dumne, królewskie, oczy głębokie… A ten wielkiej ozdoby złoty warkocz!
– Jeśli myślisz, iż podziękuję za te puste słowa, srodze się zawiedziesz. – Założyła ręce.
Karol zmarszczył brwi, dając jej do zrozumienia, że takie zachowanie stanowiło obrazę dla jego królewskiego majestatu.
– Wybacz… Karolu – odparła niechętnie. Za nic nie nazwałaby go swoim królem. – Powinnam była wdzięczność ci okazać, żeś w swej łaskawości dozwolił mnie i mej umiłowanej córce pozostać na zamku – dodała z wyczuwalną ironią, choć on tego w ogóle nie zauważył.
– Rad jestem, żeś, królowo, wreszcie życzliwszym głosem przemówiła. – Uśmiechnął się tryumfalnie, cały czas wiercąc się na tronie.
Prędko podbiegł jeden ze sług, przynosząc dodatkową poduszkę. Usadowiwszy się wygodnie, Karol zwrócił się jeszcze do Elżbiety, ogłaszając:
– Pragnę urządzić ucztę na zamku. Piękny on jest i przestronny… jednak zbyt cichy. Nie tak winno wyglądać świętowanie objęcia tronu! Lud powinien się dowiedzieć, że nowy król jest na zamku w Budzie!
Na cóż nam przyszło…? – Elżbieta z trudem słuchała o jego zachciankach.
– Czyń, jak uważasz, Karolu – odparła.
– Czyń, jak uważasz, królu – poprawił ją Karol. – Czyń, jak uważasz, mój panie.
Nie mogła tego ścierpieć. Długo już trzymała nerwy na wodzy.
– Nie jesteś dla mnie ni królem, ni panem! – krzyknęła, a jej krzyk podszyty był bólem. – Królem był mój Ludwik, a jego korony dziedzictwem naszych córek! Panem zaś Bóg w Niebiosach!
Na Karolu te pełne uniesienia, płomienne słowa nie wywarły wrażenia. On już się wiele nasłuchał. Nie raz mu złorzeczono, nie raz grzechy wypominano.
– Wiesz, ile to razy zgładzić mnie chcieli? – spytał zupełnie spokojnym głosem, co jeszcze bardziej ją rozjątrzyło.
– Zakładam, że nie więcej niż mnie i moją rodzinę.
– Zabawne. Będziemy się sprzeczać, kto więcej wycierpiał?
Elżbieta wzięła głęboki oddech, by się choć nieco uspokoić.
– A może o to, kto bardziej na to zasłużył – powiedziała z goryczą, opanowawszy nieco emocje. W sercu jednak wciąż płonął gniew ku niemu. Karol dostrzegł go w jej oczach, które wszak są odbiciem serca człowieka.
Nie odniósł się do tych słów pogardy i rozpaczy, którym zresztą wcale się nie dziwił. Przecież dobrze wiedział, co uczynił i jak go odbierała. Wiedział, jak musiała boleć ją jego zdrada. A jednak chciał z tym po prostu żyć. Kolejny tron, kolejne ziemie… Kolejny cios w tych, którzy mu ufali. On uważał, że na tym polega bycie królem. Ona wiedziała, jakim skarbem jest zaufanie i jaką porażką jego utrata.
Miast tego zmienił temat i zagadnął niby od niechcenia. Jak gdyby nic się nie wydarzyło:
– Słyszałem, że łaskawe Nieba obdarzyły twą córkę głosem anioła… Niech mi zaśpiewa podczas uczty. Byle coś wesołego, nie zniosę więcej pomrukiwania. A właśnie! Gdzież się ona podziewa? Jeśli się nie mylę – a jak wiesz, król nigdy się nie myli – posłałem po was obie.
Bezwstydnik – przemknęło Elżbiecie przez myśli. Choć to i niejedno mocniejsze słowo cisnęło się jej na usta, poniechała swarów.
– Maria zaniemogła. Nie męcz jej.
– Dopnę swego prędzej czy później.
– Czas pokaże, Karolu.
Zaanonsowano przybycie kardynała Demetriusza z Ostrzyhomia. Karol dał do zrozumienia, iż Elżbieta wraz z Miklósem mogą go już opuścić. Miklós z trudem schylił przed nim czoło i zaraz oboje ruszyli w stronę wyjścia.
– Myślałam, że miałam w tobie wiernego doradcę, kardynale – szepnęła Elżbieta, mijając duchownego.
Sędziwy Demetriusz poczuł wyrzuty sumienia, nie zdołał jednak nic odrzec, gdyż zamknęły się już za nimi ciężkie wrota do sali tronowej.
Zamek budziński liczył przeszło czterysta komnat, a co jedna to wspanialsza od poprzedniej. Niegdyś, za króla Ludwika, wiecznie tętnił życiem. Zjeżdżali artyści z najodleglejszych stron. Wciąż coś powstawało, wciąż coś było upiększane. Nowe freski, nowe obrazy, rzeźby i złocenia. Wystawiano rozmaite sztuki, dawano pokazy niezwykłych umiejętności, a zaintrygowani dworzanie dziwowali się temu wszystkiemu. Nikt nie wydawał wspanialszych uczt i nikt nie był bardziej życzliwy gościom niż Ludwik. Elżbiecie zdawało się to osobliwe, skoro wiedziała, ile go to kosztowało. Umysł miał on otwarty, z chęcią wspierał artystów i wykładał na to niemałe środki. Sam malował, całkiem dobrze zresztą, i pisywał wiersze. Na samo ich wspomnienie serce Elżbiety biło mocniej. Trzymała je w brunatnej skrzyneczce z inicjałami ich obojga, którą dla niej wystrugał. Mimo to z natury był człowiekiem skrytym i wielkiej pokory. Nie znała nikogo bardziej pobożnego i bardziej oddanego swej służbie. Jak bardzo jej go brakowało, zwłaszcza w tych ponurych czasach…
Mnogość komnat i znajomość wszystkich przejść w zamku dawała Elżbiecie przewagę nad Karolem. Szczególnie że większość swego orszaku musiał odesłać on do Neapolu, gdzie sytuacja również była niespokojna. Przewaga ta była jednak niewielka, bo i niewielkie było grono jej sojuszników.
– Nie tkwimy wprawdzie w lochu, nie krępują nas łańcuchy i kajdany… a jednak jesteśmy więzione. I to w zamku męża i ojca. Ach, gdyby Ludwik był tu teraz… – westchnęła ciężko Elżbieta, sięgając po ową skrzyneczkę.
Z rozrzewnieniem wzięła dzieło jego rąk i dłuższą chwilę wpatrywała się w to cudo, nim zdecydowała się otworzyć wieczko. Przesunęła palcami po pozłacanych inicjałach i łacińskiej sentencji, brzmiącej: „Złączeni na wieki”. Pamiętała dzień, w którym jej to podarował. Byli wówczas bardzo młodzi, a mimo to Ludwik nosił już na barkach ciężkie brzemię władzy. Sztuka dawała mu wytchnienie.
– Gdybym mógł urodzić się kim innym, bez wahania rzekłbym, że chcę być artystą. Choćby i biednym, aby tylko na przeżycie starczało – wyznał jej wtedy, pod rozłożystą topolą w ogrodzie. – Skoro jednak mam być królem, by być z tobą, Elżbieto, jest to tego warte.
Wtedy skradł jej pocałunek, a kiedy otworzyła oczy, wyjął zza pleców tę skrzyneczkę. Jak ona się wtedy cieszyła! Jak oboje byli szczęśliwi! Nie mogła uwierzyć, że sam zrobił coś tak ślicznego.
Pogładziła teraz tę skrzyneczkę niemal z taką czułością, z jaką tamtego dnia, wpatrzona w niego, pogładziła go po twarzy, nim odgarnęła jego jasne włosy, które opadły mu na oczy. Przysiadła na krześle i przez chwilę była jakby nieobecna. Miklós nie śmiałby przeszkadzać. Kiedy jednak spojrzała na niego w oczekiwaniu, że się odezwie, on przyklęknął na jedno kolano, co mu sprawiło trochę bólu w stawach, bo nie był już najmłodszy, i oświadczył:
– Ja wszystko poświęcę dla pamięci naszego wielkiego króla Ludwika i dla ocalenia życia twego, pani. W obronie twojej i córek twoich gotów jestem życie oddać.
Szczerym rozrzewnieniem napełnił ten widok Elżbietę. Spojrzała na klęczącego u jej stóp Miklósa z wielkim podziwem. Starszy był to już człowiek, doświadczony przez życie. Wiele już przeżył, o czym świadczyły zmarszczki na czole i całej twarzy i bruzdy widoczne mimo rzadkiej, siwej brody. Oczy jego, już przygasłe i nieco mętne, wiele musiały zobaczyć.
On służył dzielnie memu Ludwikowi, jak teraz mnie i moim córkom. On prawdziwie Królestwu służy – myślała z uznaniem Elżbieta. – Niestraszne mu są bunty, powstania i lęk; on zawsze przy mnie trwa. Nie odwrócił się nawet, gdym mu musiała odebrać ukochany urząd palatyna i dać zdrajcy Szécsiemu, by uniknąć wojny domowej. Jemu serce rycerskie i honor niezłomny dyktują, jak żyć.
– Powstań, Miklósu. Nie na kolanach jesteś nam teraz potrzebny.
– Ja bym sam zgładził uzurpatora, byle by ci oszczędzić cierpienia, pani – zapewnił, powoli podnosząc się z posadzki.
– Skrytobójstwo… Królobójstwo… nie jestże to grzech śmiertelny?
– Twa córka jest królem, Karol uzurpatorem. Ciąży na nim klątwa papieska, zaś Neapol obłożony jest interdyktem.
Elżbieta westchnęła ciężko.
– Trzeba być szaleńcem, by nie mogąc okiełznać sytuacji w jednym kraju, ruszać na podbój drugiego. Szaleńcem lub niezrównanym strategiem…
– To drugie raczej mu nie grozi, pani.
– Za te słowa kazałby nas wszystkich powiesić. Trzeba nam się naradzać w podziemiach. Zbierz sojuszników, wszystkich jakich mamy, Miklósu. Rozpytuj, byle ostrożnie. Siej ziarno prawdy i zwątpienia w potęgę Karola. Buduj zaufanie dla naszej sprawy. Ja sama nic nie mogę, a każdy dzień jego panowania jest niczym cierń wbijający się w serce…
Maria tymczasem leżała nieruchomo na łóżku z twarzą zwróconą do poduszki i dumała nad tym wszystkim, co w ostatnich tygodniach wydarzyło się jej w życiu. Ale za dużo tego było, wolała rozproszyć te myśli. W pewnej chwili drzwi uchyliły się i do komnaty weszła Elżbieta. Serce ją zabolało na widok udręczonej córki. Podeszła do niej cicho, nie wiedząc, czy śpi. Dziewczyna odgadła jednak od razu jej kroki.
– Pragnę być sama… – Przytłumiony głos Marii wydobył się z przyciśniętych do poduszki ust.
– Córeczko… Ja wiem, że to bolesne, ale to nie sposób. Tak nie poprawimy swej sytuacji. – Królowa wdowa usiadła na brzegu łóżka, wyciągając dłoń w kierunku dziewczęcia.
– Nie chcę… i nie potrafię znieść widoku Karola na tronie ojca.
Elżbieta pogładziła córkę po długich, lśniących jak jedwab włosach.
– Piasek w klepsydrze jego panowania zaczął się już przesypywać, nie lękaj się.
Maria prędko odwróciła się na plecy, kierując ku matce zdumione spojrzenie.
– Matko…? – spytała z lękiem. – Co zamierzasz?
– Nie trwóż się, Mario. Wiele mam pomysłów… Teraz nie o tym jednak. Nie pokazuj, że się boisz, uśmiechaj się, nawet jeśli jest ci teraz ciężko. Kres naszej niedoli bliski, wspomnij na wichry i błyskawice nocy, gdy cały nasz świat runął. Wspomnij na rozdarty proporzec świętego Stefana, na wstrząsy z wnętrza ziemi.
Dziewczyna usiadła na łóżku, spuściła głowę i westchnąwszy, spytała:
– Naprawdę myślisz, że jest dla nas jeszcze nadzieja? – Oczy jej jeszcze nie zdążyły wyschnąć od łez, a już na powrót stały się szkliste.
– Zawsze jest nadzieja. Nie utracimy jej nigdy, i dzięki temu zwyciężymy. – Przycisnęła córkę do serca, gładząc ją po plecach. – Korona Świętego Stefana powróci na skronie prawowitej dziedziczki tronu…
Lutowa pogoda dawała się we znaki. Zawisza dotarł do Sandomierza, gdzie zatrzymał się litewski orszak. Nie chcąc od razu stawać przed kniaziem, nieco zlękniony pod wpływem historyjek, których się o nim nasłuchał, postanowił zasięgnąć języka u tych, którzy już mieli z nim do czynienia.
Rycerz szedł wśród obozowiska, prowadząc konia i rozglądając się na boki. Niełatwo było jednak dostrzec kogokolwiek. Zapewne wszyscy biesiadowali, skupiwszy się w jednym miejscu. Lekko już poirytowany, nie mogąc wywnioskować, skąd dochodzić poczęły odgłosy biesiady, Zawisza chciał już wracać do Krakowa z niczym, gdy dostrzegł idącego z niewyraźną miną człeka.
– Tyś jest podskarbi Dymitr? – spytał pospiesznie.
– Tak mnie ta podróż odmieniła, żem już do siebie niepodobny? – Mężczyzna pokręcił wąsem. – Dymitr, Dymitr. A któżby inny?
– Wybaczcie, panie podskarbi, ale pochmurni coś jesteście.
– Bom wyróżnienie dostał! – Splunął na ziemię. – Zaszczyt mnie spotkał, ot co!
Zawisza zaniemówił na moment, miarkując, co powiedzieć, tak by go nie urazić. Ciekawość jednak tak go pochłaniała, że wprost musiał się wywiedzieć.
– Powiedzcie, jakiż to zaszczyt?
Podskarbi przewrócił oczyma, po czym odparł:
– Wielki kniaź… a wkrótce i małżonek miłościwie nam panującej Jadwigi, do Malborka mnie posyła. Do wielkiego mistrza Konrada Zöllnera!
– A to ci dopiero… Jeszcze ślubu nie było, a już się na zakon zasadza?
– Gdzieżby tam! Na ojca chrzestnego chce go prosić!
Zawisza nie mógł powstrzymać śmiechu. Parsknął głośno, aż się jego koń wystraszył. Dymitrowi jednak wcale do śmiechu nie było, toteż i Zawiszy prędko mina zrzedła.
– Nie było w tym drwiny twojej?
– Pragnąłbym tego, rycerzu. Prawda to jednak święta. A następna będzie taka, że mnie Krzyżacy żywego z Malborka nie wypuszczą! – Podkręcił znów wąsa. – Boże Jedyny, za co mnie to spotyka?! Życiem swoją lojalność przypłacę. To już lepiej było Jadwigi nie namawiać do oddania tej siekiery. A by wyrąbała tę bramę, sam bym jej dopomógł jeszcze. Może i ten Wilhelm złym królem by nie był… Boże, wybaw mnie od tej misji!
– I ja z misją przybywam… Wcale nie lepszą, panie podskarbi.
– A to ci dopiero! – Dymitrowi usta szeroko się rozwarły. Miał już nadzieję pokrzepić się, że i inni lepiej wcale nie mają. – Co tam nasza Miłościwa Pani obmyśliła? Znowu się za siekierę wzięła? Nic mi nie mów… Topór? – Przebierał palcami z ekscytacji.
– Los całego Królestwa od niej zależy… – odparł tajemniczo Zawisza, jeszcze bardziej ciekawość Dymitra rozbudzając. – Powiedzcie, gdzie mogę księcia pogan znaleźć?
– Nie nadąży za nim, rycerzu. Niedawno jeszcze biesiadował. – Wskazał właściwy kierunek.
Zawisza podziękował podskarbiemu, po czym dziarskim krokiem udał się we wskazane miejsce. Przyznać trzeba, że mimo iż niejedno już w życiu widział, ta misja zdawała mu się szczególnie niebezpieczna. Tyle się zdążył nasłuchać pogłosek o litewskim kniaziu, że sam już szczerze nie wiedział, co z nich było prawdą, a co zwyczajnym łgarstwem. Zacisnął jednak zęby i jak na rycerza przystało, postanowił sobie w duchu, że choćby nie wiem co, zadanie wypełni. Honoru rycerskiego splamić przecież nie mógł, a słowo dane królowi dla rycerza święte.
Wielkie było jednak jego zdumienie, gdy od współbiesiadników kniazia wywiedział się, że kąpiel brał teraz. Jeszcze szerzej mu się usta rozwarły, gdy go powiadomiono, że właśnie podczas kąpieli gotów jest go kniaź przyjąć. Zakłopotany wielce całą tą sytuacją rycerz udał się posłusznie za łaziebnym Opanaszem do niewielkiej drewnianej budki, pełniącej funkcję przenośnej łaźni. Na miejscu zaś prędko zamknął oczy, wzywając w duchu imiona wszystkich świętych, aby go od tej misji raczyli wybawić. Usłyszał nagle za sobą tubalny głos, jak uznał należący do wielkiego kniazia. Ponieważ jednak Jagiełło nie znał ani polskiego, ani łaciny, potrzebny był tłumacz. Zawisza, całkiem czerwony, bał się spojrzeć na kniazia bez odzienia. Zmawiał pacierze i czekał na świętych zmiłowanie, kiedy pozostali mieli z niego zabawę. Gdyby nie słowo dane swojej pani, byłby uciekł stamtąd czym prędzej jak najdalej. Czuł zresztą, jak krople potu spływają mu po plecach. Duszno było od pary, chociaż na zewnątrz siarczysty mróz. Zawisza dziwował się temu zjawisku, i chrząkał tylko. W końcu zacisnął zęby, słusznie mniemając, że dłużej tej farsy nie da się ciągnąć. Już chciał mieć to z głowy i o całej sprawie najrychlej jak się da – zapomnieć. Przeżegnał się porządnie, pokrzepił na duchu i skwapliwie otworzył oczy…
– Wzrostu, co prawda, jest średniego… – relacjonował Jadwidze Zawisza po powrocie na wawelskie wzgórze. – Patrząc, jak prędko rośniesz, pani, niechybnie będziesz o głowę wyższa od niego. Nie jest to jednak wielka wada, wszak twój pradziad, król Władysław, zwany był Łokietkiem, a pokonał Krzyżaków w bitwie, co się rozegrała pod Płowcami w roku Pańskim tysiąc trzysta trzydziestym pierwszym.
– Wszystko to, czego zdołałeś się dowiedzieć? – Jadwiga wyraźnie oczekiwała czegoś więcej niż tak zdawkowej relacji.
– Przecie najwięcej się lękałaś, iż do pradawnego niedźwiedzia jest podobny. Zapewniam cię zatem, że krztyny prawdy w tych pogłoskach nie ma, pani.
– Proszę… rzeknij coś więcej, rycerzu Zawiszo. – Spojrzała na niego swymi dużymi, błękitnymi oczyma.
Zawstydził się, patrząc na jej dziecięcą jeszcze twarzyczkę.
– Podejrzliwy jest co prawda, powiadają, że zabobonny. Czytać i pisać nie potrafi… rządzi zaś więcej przy pomocy miecza i siły niż dyplomacji. Wejrzenie ma jednak pogodne i wesołe. Z całej zaś postury, jak i z zachowania, książęca godność bije…
Jadwiga podziękowała rycerzowi za prędkie wykonanie misji. Trudno było jednak stwierdzić, czy słowa rycerza uspokoiły ją, czy wręcz przeciwnie – jeszcze więcej rozterek dodały. Ufała osądom Zawiszy, polegała na jego szczerości, lecz jego relacja była nazbyt ogólna, by można się z niej było czegoś więcej dowiedzieć. Mieć pewność co do tego, jaki jest faktycznie kniaź pogański. Ale czy jakakolwiek relacja mogła tę ciekawość zaspokoić? Dziewczyna zasmuciła się, uświadamiając sobie, że tego, którego chcą, by poślubiła, ma ujrzeć dopiero przed samym ślubem. Ta myśl napełniała ją ogromnym strachem i poczuciem bezsilności, nie wiedziała bowiem, co tak naprawdę było słuszne…
Kolejne zaś dramatyczne wieści z Węgier dołożyły młodziutkiej władczyni większych jeszcze trosk. W wielkim smutku pogrążyła się Jadwiga. Tak bardzo pragnęła pomóc siostrze i matce… Cóż jednak mogła uczynić?
– To znaczą me sny? – pytała samą siebie.
Nie potrafiła sobie jednak odpowiedzieć. Nikt nie był zaś w stanie jej pocieszyć, czy choć w małym stopniu ukoić jej cierpienia.
Uklęknęła przy drewnianym klęczniku, złożyła dłonie i spojrzawszy na ciosany w drewnie lipowym krzyż, westchnęła o świętą pomoc:
– Święta Jadwigo Śląska, wspomóż mnie radą. Pobożna Kingo z Arpadów, ty także rzeknij słowo…