HellPunk - ebook
HellPunk - ebook
Historia lubi zataczać koło, a chęć zemsty bywa silniejsza od zdrowego rozsądku…
Szesnastoletnia Asia przywykła do tego, że nieustannie musi walczyć o to, co jej rówieśnicy dostali od losu bez najmniejszego wysiłku. Jej ojciec trafił do więzienia, a matka zniknęła. Dziewczyna jest więc zmuszona do godzenia pracy z nauką, by związać koniec z końcem. Musi ukrywać przed wszystkimi swoją sytuację, ponieważ nie chce trafić do placówki opiekuńczej. Wszystko to sprawia, że staje się ofiarą klasowego bullyingu.
Olivier Fritz pozornie ma wszystko: jest otoczony bogactwem, a jego rodzice cieszą się uwielbieniem muzycznego świata. To jednak tylko pozory. Olivier w przeszłości popełnił wielki błąd, przez który trafił do ośrodka wychowawczego. Wychodzi z niego z mocnym pragnieniem rozpoczęcia wszystkiego od nowa i za poradą terapeuty dołącza do szkolnego klubu wolontariusza, w którym udziela się Asia.
Zamknięta w sobie dziewczyna niespodziewanie przyciąga uwagę Oliviera. Nić przyjaźni między nimi szybko przekształca się w fascynację. Ale czy Asia naprawdę może zaufać chłopakowi mającemu łatkę dręczyciela, za którym ciągnie się tragedia z przeszłości?
Ta historia jest naprawę SWEET. Sugerowany wiek 16+.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-411-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia zbiera przeżycia kilkunastu osób, które postanowiły podzielić się nimi ze światem. Jeśli jesteś młodym czytelnikiem i odnajdujesz w niej siebie albo swoje problemy, pamiętaj, że my – dorośli – jesteśmy po to, by ci pomóc. Jeśli nie masz takiej osoby w pobliżu, na kolejnej stronie znajdziesz telefony do organizacji, które nie odmówią pomocy.
Jeśli jesteś dorosłym, pamiętaj, że młodzi ludzie nie rodzą się źli i zbuntowani. Za każdym takim zachowaniem stoi błąd dorosłych, którzy nie potrafili dostrzec (lub dostrzegli za późno), że swoimi działaniami popychają młodego człowieka ku krawędzi.PROLOG
Aśka
Obecnie
– Sąd rejonowy skazuje Roberta Muszyńskiego na karę trzech lat pozbawienia wolności.
_Trzy lata._
_Mój tata spędzi w więzieniu najbliższe trzy lata._
Na sali rozpraw nawet nie mamy możliwości się pożegnać. Tata odszukuje moje spojrzenie. Pierwszy i ostatni raz, odkąd znalazł się dziś w sądzie, na ławie oskarżonych. Teraz wiem, dlaczego tak długo unikał mojego wzroku. Płacze. Mój tata płacze. Policzki ma całe mokre. Jego usta poruszają się, wymawiając bezgłośnie:
– Kocham cię.
A potem zostaje wyprowadzony w asyście policji. Nie mogę się poruszyć.
– Tato… – wyduszam w końcu, kiedy znika za drzwiami.
Palce wbijam w oparcie fotela przed sobą. Moje ciało dygoce.
_Co ja teraz zrobię?_
Ciemnieje mi przed oczami. Chwieję się, ale ktoś łapie mnie za ramię i nie pozwala upaść.
– Wszystko w porządku? – Starsza kobieta z włosami związanymi w ciasny kok spogląda na mnie z troską zza szkieł eleganckich okularów w srebrnych oprawkach. Kiedy nie odpowiadam, dopytuje: – Chcesz wyjść na zewnątrz, kochanieńka? Jesteś strasznie blada.
Przytakuję. Chwyta mnie pod ramię i prowadzi. Nogi mam miękkie, stopy jak z ołowiu, a po karku spływa mi pot. Z trudem biorę kolejne głośne oddechy. Nie pamiętam drogi z sali rozpraw na ulicę. Parne powietrze uderza we mnie, sprawiając, że świadomość powoli wraca. Kobieta lekko klepie mnie po plecach i odchodzi. Zostawia mnie samą.
_Sama._
_Od tego momentu jesteś sama, Aśka._
Nie mogę mieć jej za złe, że sobie poszła. Jestem dla niej tylko randomową dziewczyną. Córką złodzieja. Ta myśl sprawia, że coś ściska mnie w klatce piersiowej, a łzy cisną się do oczu. W sumie powinnam się cieszyć, że w ogóle zareagowała. Pomogła mi się stamtąd wydostać. Nie wiem, czy dałabym radę sama. Przecież nie jest jej obowiązkiem upewnienie się, czy mam jak wrócić do domu ani przejmowanie się tym, że mogę zemdleć po przejściu kilku kroków. Albo że nikt na mnie nie czeka, a ja jestem nieletnia. Zrobiła swoje.
Tkwię jak kołek przed gmachem sądu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Wiatr szarpie kusą, czarną spódniczkę – jedyną, jaka nadawała się na tę okazję. Tak jak biała bluzka, która lata świetności ma już za sobą. Broda mi drży. Unoszę głowę i patrzę w niebo. Mrugając, próbuję przepędzić łzy. Włosy lepią mi się do policzków. Niebo jest bezchmurne, ale ja nie widzę błękitu. Dla mnie wszystko jest bure. Pozbawione barw. Sensu. Wypuszczam drżący oddech i opuszczam głowę. Zerkam na znoszone czarne trampki. Najzwyklejsze. Z targu. Za dwie dychy. Śmierdzą gumą i strasznie pocą się w nich stopy.
_Boże, jak ja sobie poradzę?_
Ta myśl jest jak cios obuchem w głowę. Otrząsam się, jakbym naprawdę dostała w twarz, i zmuszam do ruchu, choć stopy zdają się wrośnięte w ziemię. Docieram nad kanał Obry i staję przy metalowej barierce, na której ktoś wyżłobił: _#lepiejniebedzie_.
_Lepiej. Nie. Będzie._
_Nie._
_Będzie tylko gorzej._
_Kurwa!_
Mdli mnie. Zamykam oczy. Zginam się wpół, czując tak potworny skurcz w podbrzuszu, że aż kręci mi się w głowie. Przykucam i oddycham przez nos. Rozpuszczone włosy opadają na policzki, osłaniając mnie przed światem. Nikt nie zobaczy moich łez, choć i tak nikogo by nie obeszły. Ludzie opanowali znieczulicę do perfekcji. Mam gdzieś to, że spódniczka jest tak krótka, że w tej pozycji z pewnością widać mi bieliznę. Nieproszony cichy jęk wyrywa mi się z gardła wraz ze łzami, które wreszcie znalazły ujście spod zaciśniętych powiek. Przyciskam dłonie do brzucha. I płaczę. Bezgłośnie. Otacza mnie bańka beznadziei i nie widzę z niej wyjścia. Nie wiem, jak ją przebić.
Jest początek sierpnia. Moi rówieśnicy planują pewnie jakiś melanż na weekend. Będą się beztrosko bawić, upijać do odcięcia, jarać blanty. Pieprzyć.
Ja muszę dorosnąć. Na zawołanie.
Czuję pęd powietrza na plecach, ale go ignoruję. Tak jak towarzyszący mu stukot deskorolkowych kółek. Odcinam się od dźwięków i zapachów, schowana za kotarą z włosów. Jesteśmy tylko ja i mój ból. Strach. Strach dziecka, któremu odebrano rodzica.
Czyjś dotyk na plecach sprawia, że moje ciało dygoce. To w zasadzie tylko subtelne muśnięcie palców, lecz odbieram je niczym uderzenie pioruna. Może dlatego, że jest tak niespodziewane? Otaczam się ramionami i wciskam głowę w klatkę piersiową.
_Idź sobie!_, chcę krzyczeć. Ale nie mogę. Nie mogę nawet wydusić z siebie jednego prostego zdania, bo trwoga zdusza mi struny głosowe. Nakazuje milczeć. Cierpieć w samotności. Od teraz to samotność będzie moją towarzyszką. Może powinnam ją polubić.
Tym razem doznanie jest wyraźniejsze, jakby zamiast palców na moich plecach spoczęła cała dłoń. Czuję ją wyraźnie przez cienki materiał bluzki. Pragnę strząsnąć rękę intruza, a jednocześnie chcę, by tam została. Potrzebuję wiedzieć, że oto znalazła się jedna osoba, której mój los nie jest obojętny. Nawet jeśli to tylko na chwilę. Łaknę czyjejś obecności. Jak nigdy wcześniej. Dzisiaj, tylko dzisiaj nie chcę być sama. Nie chcę wracać do pustego mieszkania ze świadomością, że nikt tam na mnie nie czeka.
Dłoń znika, a ja chcę krzyknąć, by ten ktoś nie odchodził. By został. Nie zostawiał mnie. Kimkolwiek jest. I wówczas czuję kojący ucisk na ramionach. Dłonie poruszają się powoli w górę i w dół. Po ciele rozlewa się uspokajające ciepło, a z gardła ucieka cichy szloch. Wstydzę się tego, a wtedy palce lekko zaciskają się na moich barkach. Zamierają. Jak ja, kiedy tuż koło lewego ucha czuję ciepły oddech. Pachnie owocową gumą do żucia. Przestaję na moment oddychać, gdy słyszę cichy męski szept:
– Lepiej słone łzy uronić, niźli nie mieć za czym płakać. Moja księżniczko bez twarzy, ucz się chwile dobre łapać.1
ZE ŚMIERCIĄ JEJ DO TWARZY
Olivier
Maj, rok wcześniej
Sztywny: Mamy przejebane!
Gapię się na tę wiadomość już dobre kilkanaście minut, ignorując zamieszanie wokół i jazgot matki. Moja głowa pulsuje boleśnie. Jakby mózg planował roztrzaskać czaszkę. Ból mnie otępia.
Łup, łup.
Łup, łup.
Łup, łup.
Tętent serca czuję aż na języku. Smakuje żółcią, która podchodzi do gardła. Jak wąż. Pełznie, pragnąc wydostać się na zewnątrz. Z trudem powstrzymuję się, by nie zwymiotować na środku pokoju. I chyba nie oddycham. Nie czuję, by powietrze wpływało do płuc. Próbuję odszukać w pamięci, ile człowiek jest w stanie wytrzymać bez tlenu? Dwie minuty? Trzy? Cztery? Kurwa, nie pamiętam… __ A może już umarłem?
Spoglądam jeszcze raz na wyświetlacz. Telefon cały czas wibruje mi w dłoni. Irytują mnie te drgania. Mam ochotę wypierdolić go przez okno. Nie robię tego, tylko gapię się na zdjęcie Majki, które pojawiło się na naszym klasowym messengerze jakieś dwie minuty przed tym, zanim w moim domu znalazła się policja. Patrzę na sine usta, pianę zastygłą w kącikach. Jej bladą twarz wykrzywia grymas przerażenia, a oczy pozostają szeroko otwarte. Czarne włosy są rozsypane dookoła głowy, a nogi tkwią w kabinie damskiego kibla. Prycham niekontrolowanie, bo dociera do mnie, że Majka jest cała w czerni. Jakby już się ubrała na własny pogrzeb. Wtedy zauważam, że w jednej z dłoni trzyma złożoną kartkę.
_Zostawiła list?_
Teraz wiadomość Sztywnego nabiera sensu. W istocie mamy przejebane. Otwieram usta, by nabrać powietrza. Nic. Moje płuca nie chcą się poruszyć. Jakby w proteście klatkę piersiową przeszywa dziwny skurcz. Ogarnia mnie panika. Zaciskam wolną pięść na T-shircie. Słyszę jakiś jęk. To chyba ja… nie wiem…
_Nic już, kurwa, nie wiem._
Ktoś wyrywa mi telefon. Dopiero teraz orientuję się, że moje dłonie są mokre. W zasadzie to cały jestem zlany potem. Ledwo rejestruję to, co się dzieje wokoło. Cały czas widzę ją. Majkę.
_Taaa, ze śmiercią ci do twarzy_
_Nic gorszego się nie zdarzy_
_Garść tabletek…_
STOP!
Wsuwam palce we włosy i ściskam tak, jakbym chciał je wyrwać z cebulkami. Nienawidzę, kiedy to robią. Kiedy słowa spływają do mojej głowy, układając się w tekst. W ustach czuję gorzki posmak żółci.
_Nienawidzę tego!_
_Nie chcę tego!_
Opieram łokcie na kolanach i wbijam spojrzenie w parkiet. Kołyszę się lekko w przód i w tył. Gdzieś za plecami nadal słyszę narzekanie matki. Mogłaby się zamknąć. Choć raz mogłaby zamknąć ryj!
– Widzisz, widzisz, Frank?! On to robi specjalnie! Cały czas robi wszystko, by zniszczyć moją karierę, na którą tak ciężko pracowałam. Tępy bachor!
Nawet nie kontroluję nerwowego chichotu, który się ze mnie wydostaje. Po chwili zmienia się w śmiech. Głośny. Szyderczy. To chyba jakaś reakcja obronna na słowa matki. Jak zwykle interesuje ją tylko to, co powiedzą ludzie.
_Jej nazwisko. Jej reputacja._
_Ona… ona… ona…_
_Wiecznie, kurwa, ona._
_Tylko to się liczy!_
– Uspokój się, to i tak w tej chwili… – Frank chyba próbuje ją ugłaskać.
_Good luck, frajerze!_
_Gdybyś ją znał, wiedziałbyś, że wywoła to odwrotny efekt._
– Przestań mnie pouczać!
– Vanesso…
– Zabieraj ode mnie łapy, Frank!
Unoszę głowę, bo nagle dociera do mnie, że w moim pokoju jest pełno ludzi. Kręcą się bez ładu i składu, rzucając raz po raz szybkie, zaciekawione spojrzenia w moim kierunku.
_Skąd oni się wzięli? To pewnie psy!_
_Chuj, niech patrzą do woli._
Opadam bezwładnie do tyłu i spoglądam w sufit. Jestem tak cholernie pusty w środku. Pustka przytłacza bardziej niż natrętne myśli. One przynajmniej dowodzą, że żyjesz. Że czujesz. Ja już chyba nie czuję. Nie umiem czuć.
_Nie umiem czuć._
I nagle rozumiem, że to ta wiedza… ten stan mnie przeraża. Bo mam totalnie wyjebane na to, że Majka umarła.
To właśnie tego się boję. Nie wizji nieuchronnej kary, bo skoro zostawiła list, to szybko dojdą, kto jest winien. Nie, oni już wiedzą, kto pchnął ją do samobójstwa. Część dowodów krąży w sieci, a internet pamięta i nic w nim nie ginie.
„Mamy przejebane”.
_O, tak…_
Już widzę te nagłówki na pasku wiadomości: oprawca, dręczyciel, morderca…
_Morderca!_
Mdli mnie. Gwałtownie podrywam się do siadu i oglądam dłonie. Czy widać na nich krew? Nie, są czyste. To logiczne. Przecież nie było mnie tam, gdy to zrobiła. Majka odebrała sobie życie. W pierwszy dzień matur. W szkolnym kiblu. Odwaliła nam wszystkim niezły egzamin z dojrzałości. Znów zaczynam się śmiać, jednak tym razem w tym dźwięku nie pobrzmiewa radość, tylko gorycz. Egzamin dojrzałości, tia… Dobitnie pokazałem, jaki jestem niedojrzały. Siedemnastoletni gówniarz.
„Tak durne geny możesz mieć tylko po ojcu”.
„Żałuję, że cię nie usunęłam”.
„Największy błąd mojego życia”.
Nie wiem, czy matka naprawdę to wywrzaskuje, czy słyszę to w głowie. Powtarzała to już tyle razy, że przestało robić na mnie wrażenie. Każde kolejne wyzwisko jest cegłą w murze, który buduję wokół siebie. By nie czuć tego bólu, targającego dzieckiem niekochanym przez kobietę, która je urodziła.
Może dlatego tak bardzo pokochałem Majkę, bo pojawiła się w najgorszym momencie mojego życia. Jakby los postawił mi ją na drodze ze strzałką oznajmiającą: „To dla niej masz żyć”. Żyłem. Ufałem. Przez rok karmiła mnie kłamstwami.
_Rozpierdoliłaś mi życie,_
_A kochałem cię nie skrycie,_
_Lecz byłaś puszczalską szmatą,_
_Zamiast ze mną wolałaś spać z nim…_
Jęczę z frustracji, bo mój mózg znów to robi. Znów układa sylaby w słowa, słowa w zdania, zdania w wersy…
_Nie chcę tego!_
– Olivierze? – najpierw słyszę własne imię, a potem czuję pokrzepiający dotyk na ramieniu.
Spoglądam w zmęczone oczy naszego lekarza rodzinnego. Są smutne. Choć nie, to chyba nie jest smutek. Nie umiem nazwać tego, co pojawiło się w jego spojrzeniu. Nic nie mówię, a on po chwili pyta ponownie:
– Olivierze, jak się czujesz?
Nie rozumiem, o czym on tak właściwie pierdoli.
_Jak ja się czuję?_
Kogo to niby obchodzi?!
Już otwieram usta, by cisnąć wyjątkowo chamskim frazesem, ale wówczas coś we mnie pęka. Bo teraz patrzy tak, jakby było mu mnie szkoda. Jakby rozumiał, przez co przechodzę. Za zamkniętymi drzwiami złotej klatki. Złoty, złamany książę…
_Złoty książę w złotej klatce_
_Wciąż żyjący złudzeniami_
_I choć drzwi stały otworem…_
– Nie chcę tego… – szlocham.
Mój głos jest dziwnie zduszony. Piskliwy. Nie poznaję go.
– Czego nie chcesz, Olivierze?
– Tego słyszeć! Tych słów! Tutaj. – Uderzam pięściami w skronie, zaciskając z całej siły szczęki. – Nienawidzę tego!
– Chyba jest na tripie… – Surowy damski głos dobiega gdzieś zza moich pleców.
Nie należy jednak do matki.
– Olivierze? Brałeś coś? – pyta spokojnie lekarz.
Cały czas trzyma dłoń na moim ramieniu. W odpowiedzi tylko kręcę głową. Coś świeci mi prosto w oczy. Zasłaniam je ręką, jęcząc w proteście. Nie odpowiadam, a on lekko ściska moje ramię i bez słowa podaje mi zastrzyk, po którym robię się lekko otępiały. I, niech skonam, tak jest mi dobrze.
– Krew do badań. Natychmiast_. –_ Głos brzmi władczo. Jak rozkaz.
_Nic nie brałem_, protestuję. Chyba.
Ponownie czuję ukłucie w ramię. A potem słyszę głos, na którego dźwięk krew tężeje mi w żyłach. Spinam się. Tak mocno, że ratownik pobierający mi krew komentuje głośno:
– Spokojnie, Olivierze. Już kończymy.
Kładę się z powrotem na łóżku, wyzuty z sił. Pewnie pójdę siedzieć. Czy mogę być sądzony jak dorosły? Chyba tak… Jest mi totalnie wszystko jedno, co teraz będzie.
Chciałbym im powiedzieć o moim strachu. O tym, że boję się, że już nigdy nic nie poczuję. Że Majka mnie zniszczyła. Zamieniła moje serce w kamień. Była moim światłem w tunelu. Pozwoliłem sobie myśleć, że stara nie ma racji, gdy mówi, że ktoś taki jak ja nie zasługuje na to, by go kochać. Bo przecież Majka mnie kochała.
– Majka mnie kochała… – Chyba mówię to na głos, bo zaraz po tych słowach, czuję szturchnięcie.
– Halo, Olivierze. Słyszysz mnie? – pyta lekarz.
Słyszę.
Ale nie mogę odpowiedzieć.
Teraz do mnie dociera, że jednak chyba coś zasnifowałem. A może to nie było dziś? _Kurwa._
Znów słyszę jazgot. Ciało i umysł wyłapują już tylko słowa rzucane przez Vanessę Fritz. Moją matkę.
– To wszystko twoja wina, idioto!… Zero odpowiedzialności! Chłopak powinien czuć ojcowską rękę! Tymczasem ty byłeś dla niego kumplem, nie ojcem! Nic dziwnego, że wyrosła z niego twoja młodsza kopia. Tyle że jeszcze gorsza! Niedojrzały, zapatrzony w siebie…
– Pani Fritz… – Znów ten damski głos, którego nie znam.
Z całych sił próbuję wyrwać się z ogarniającego mnie otumanienia i skoncentrować na zagrożeniu, jakim jest matka. Tak, moja matka. Właśnie szorstko ucisza osobę, która najwidoczniej próbuje ją uspokoić. _Powodzenia._ Parskam niekontrolowanym śmiechem.
– Zamknij się!
Nie wiem, czy to było do mnie, czy do tej kobiety. Po prostu znów śmieję się w głos. Milknę dopiero wówczas, gdy uzyskuję upragniony efekt. Jej uwaga skupia się na mnie. To chore, ale przez lata bycia odpychanym i ignorowanym przez własną matkę, przez lata prób zadowolenia jej, sprawienia, by choć raz mnie przytuliła albo pochwaliła, zrozumiałem jedno: zauważa mnie tylko wtedy, kiedy ją wkurwię. Chodzący przykład masochisty. I choć wtedy się na mnie wyładowuje, to w końcu mnie dostrzega. Dociera do niej, że jestem czymś więcej niż powietrzem czy zapomnianym meblem, który tylko zagraca pokój. Jestem jej synem.
– Boże… Musisz coś z tym zrobić, Frank! – Zwraca się płaczliwie do mojego ojca.
Oho, zmienia taktykę. Z agresora przeistacza się w ofiarę. Przejrzałem te jej gierki na wylot.
– Rozumiesz, do cholery?! Dzwoń do adwokata! Wy! – Wyciąga palec i wskazuje wszystkich zebranych. – Jeśli cokolwiek wyjdzie poza mury tego domu, wszystkich was pozwę o zniesławienie!
– Droga pani, proszę się uspokoić…
– Taki wstyd! Boże… – Wbija długie paznokcie w mój bark i mną potrząsa. Tłumię syk bólu. – Dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego znów będę się przez ciebie wstydzić? Dlaczego Bóg mnie pokarał takim niewdzięcznym dzieckiem!
„Niewdzięczne dziecko”, czuję skurcz w podbrzuszu.
_Zaczyna się._
Znów mnie mdli. Nie dlatego, że po raz kolejny usłyszę to samo na swój temat. Jej oskarżenia są tak przewidywalne, że mógłbym je cytować z pamięci. Ale dziś także inni usłyszą, jakiego nieudacznika wydała na świat, że zniszczyłem jej życie, karierę, figurę… bla… bla… bla…
Zamykam oczy. Nie chce mi się tego słuchać. Zasłaniam twarz dłońmi. Chyba… chyba chciałbym, żeby zamknęli mnie w areszcie. Ciekawe, czy mogą to zrobić?
– Pani Fritz…
– Milcz!
– Vanesso, nie powinnaś się tak odnosić do funkcjonariuszy. Wykonują tylko swoją pracę…
– Wiesz, co to będzie? Wiesz, jak będą gadać? Jestem teraz w szczytowej formie, nie mogę się stresować. – Matka zaczyna łkać. – Po raz kolejny mi to zrobił!
Słyszę odgłos zamykanych drzwi. A potem ciszę, którą przerywają tylko kroki policjantów przemieszczających się po pokoju. Próbuję znów wprowadzić się w ten stan pustki. To o niebo lepsze niż akcja sprzed chwili.
– Olivierze? – Męski głos wyrywa mnie z zamyślenia.
Zabieram dłonie z twarzy i spoglądam w stronę jego źródła. Widzę mężczyznę w policyjnym mundurze. Twarz ma bez wyrazu, ale głos łagodny. Kiedy upewnia się, że go słucham, kontynuuje:
– Zabieramy twój komputer. I telefon. Będziesz przesłuchiwany w obecności jednego z rodziców lub obrońcy. Rozumiesz mnie?
Wzruszam ramionami. Nie chce mi się z nim gadać. Chcę spać. A najlepiej obudzić się wczoraj. Kiedy wszystko było jeszcze względnie normalne.2
NIKT NIE LUBI
CZARNEJ LUKRECJI
Aśka
Obecnie
Jeśli miałabym powiedzieć, kto jest moim najlepszym przyjacielem, bez namysłu wskazałabym strach. I może jeszcze niepewność. Towarzyszą mi od tak dawna, że kiedy przestaję je odczuwać, to mi ich brakuje. Zaczynam za nimi tęsknić.
Lubię strach. Jest czymś stałym w moim życiu, czymś, co mnie nigdy nie zawiedzie. Wiem, że zawsze będzie ze mną. Tli się pod skórą, skręca żołądek, sprawia, że nogi mrowią, a dłonie się pocą. Sprawia, że czuję. Ludzie go nie lubią, unikają, ale ja myślę, że to tak jak z czarną lukrecją. Prawie NIKT nie lubi czarnej lukrecji. Ja lubię. Może dlatego, że gdy byłam mała, mama kupowała mi ją za każdym razem, kiedy mnie zawiodła. Kiedy chciała przeprosić. I w końcu tak często ją jadłam, że polubiłam ten dziwny mdły smak. Bo to była jedyna dobra rzecz, która kojarzyła mi się z mamą. Jedyna rzecz, która nas łączyła, bo mama również lubiła czarną lukrecję.
Dobiega mnie ciche pukanie do drzwi. Wiem, że to Andy. Chłopak, którego los postawił mi na drodze w jednym z najgorszych momentów mojego życia. Załatwił mi pracę w szklarni na wakacje. A dzięki pani Fritz, prezeski Fundacji Fritzów, dodatkowo w weekendy dorabiam, sprzątając domy lokalnych biznesmenów.
– Minuta! – krzyczę przez drzwi, zza których dobiega przyjemnie niski męski głos:
– Czekam w aucie!
Upewniam się, że moja kotka Wlepka ma wodę, i wychodzę na klatkę schodową. Pobudka o czwartej rano w wakacje nie jest szczytem marzeń, ale dzięki tej pracy uda mi się zaoszczędzić sporo pieniędzy. Chcę załatwić tacie dobrego prawnika, żeby wyszedł wcześniej z więzienia.
Wsiadam do czerwonego poloneza. Dziś zapowiada się upalny dzień, skoro o tej porze już jest parno.
– Hej, mała – rzuca zwyczajowo Andy, odpalając silnik. – Jak tam?
– Bywało lepiej. – Uśmiecham się smutno.
To właśnie wczoraj była rozprawa, podczas której skazano tatę. Trzeci sierpnia od teraz zawsze będzie mi się źle kojarzył.
– Będzie git, zobaczysz! – Klepie mnie w kolano i rusza. – Uszy do góry.
Podziwiam go za ten entuzjazm i optymizm. _Mógłby się nimi podzielić._ Pamiętam, jak zobaczyłam go po raz pierwszy. Przerażał mnie i w życiu bym nie powiedziała, że to taki fajny facet. Choć przecież wiem, że pozory mylą.
To było w ostatni dzień roku szkolnego. Wychodziłam właśnie do szkoły. Na parterze złapałam za klamkę od drzwi wejściowych i poczułam, że jest pokryta czymś oślizgłym.
– Cholera – wycedziłam przez zęby.
Powstrzymując obrzydzenie, otworzyłam drzwi i zamarłam. Na dworze lało. _Serio?_ Nie mogłam sobie przypomnieć, czy spoglądałam przez okno, by sprawdzić warunki atmosferyczne. Zrezygnowana, puściłam klamkę i spojrzałam na dłoń pokrytą czarnym mazidłem.
_Szlag by to!_
– O, cześć, mała! – usłyszałam za sobą męski głos.
Zerknęłam przez ramię i zastygłam w bezruchu. Za mną stał koleś z gatunku: łysy, napakowany i niestroniący od piwa. Widziałam go pierwszy raz w życiu. W głowie włączyła się lampka ostrzegawcza. Nie wiedziałam, co robić.
– Muszyńska spod szóstki, c’nie? – drążył.
– Dzień dobry – przywitałam się, starając się zapanować nad głosem.
– Ty mi nie dzieńdobruj, mała. Nie jestem aż taki stary, c’nie?
Uśmiechnęłam się, lekko zakłopotana. Wyciągnął rękę i wyszczerzył się do mnie. Onieśmielał mnie pewnością siebie. Zauważyłam, że brakuje mu górnego kła, a przez podbródek ciągnie się głęboka blizna. Rysy miał ostre, kości policzkowe – wyraźnie zarysowane, a na prostym nosie odznaczał się mały garb. W innych okolicznościach pewnie uznałabym, że jest przystojny. Ale teraz głowę zajmowała mi inna myśl: czego on chce? Kiedy nadal tkwiłam jak ten kołek, kontynuował:
– Nie mieliśmy okazji się poznać… wiesz, tak oficjalnie, ale dużo o tobie słyszałem.
_Oficjalnie?_
_Dużo o mnie słyszał?_
Ta sytuacja coraz mniej mi się podobała. Zrobiłam krok wstecz, ale od razu zauważył mój popłoch.
– Czekaj, mała. Zluzuj! Andy jestem. – Potrząsnął lekko ręką, przypominając mi tym samym, że nadal nie odwzajemniłam uścisku.
– Andy? – Spoglądałam sceptycznie to na jego rękę, to na twarz.
– No, Andrzej mam w dowodzie, ale ziomki mówią mi Andy. – Mrugnął do mnie zaczepnie.
Parsknęłam rozbawiona i trochę się rozluźniłam.
– Ziomki?
W porę przypomniałam sobie, że ubabrałam prawą dłoń czarnym klejącym się czymś, i opanowałam chęć objęcia się ramionami, by dodać sobie otuchy.
Gdy zacisnęłam pięść, poczułam, jak maź się klei. _Fuj!_ Przechyliłam lekko głowę i uważnie obserwowałam tego kolesia. Im dłużej mu się przypatrywałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie wygląda na niebezpiecznego. Mimo to postanowiłam mieć się na baczności. Moi szkolni rówieśnicy wyćwiczyli mnie w tej materii do perfekcji.
– Czyli mam rozumieć – przerwałam w końcu krępujące milczenie – że ja też jestem ziomkiem?
– Jeszcze nie, ale zawsze możemy się bliżej poznać. W końcu jesteśmy sąsiadami, c’nie?
Wpatrywałam się w niego, lekko zdezorientowana. Andy najwyraźniej domyślił się, że nie mam pojęcia, kim jest, bo szybko wytłumaczył:
– Tam mam metę. – Wskazał drzwi do mieszkania pani Ireny, właścicielki kamienicy. – Wyszłem niedawno z pierdla…
Zdusiłam w sobie chęć poprawienia błędu w jego wypowiedzi, wiedziałam jednak, że mógłby to źle odebrać. Niepotrzebne mi konflikty, a chłopak w istocie zdawał się nieszkodliwy.
– …no i tak jakoś… no tyrki szukam.
– Czego?
– No arbajtu… pracy… na stałe – doprecyzował, widząc, że nie łapię. – Ale wiesz, jak jest, mała. Bujam się to tu, to tam, łapiąc coś dorywczo, byle starczyło do pierwszego.
Przypomniałam sobie, że pani Irena opowiadała o swoim wnuku, kilka lat starszym ode mnie, który lada dzień miał wyjść z więzienia. Jak widać, wyszedł i na razie cierpi na nieuleczalny bezrobocizm. Popatrzyłam na niego nieufnie, po czym uniosłam rękę brudną od smaru.
– Ach, to chyba moja wina. – Podrapał się zakłopotany po karku. – Silnik się w mojej Czerwonej Strzale zjebał i wiesz, naprawiałem. Ojciec zostawił mi w spadku. Łapy brudne miałem i musiałem przypadkowo zapaskudzić klamkę. Chodź, mam w domu szmaty od benzyny, to wyczyścisz rękę.
Ruszył w kierunku swojego mieszkania, ale ja tkwiłam w miejscu. Gdy się zorientował, że nadal stoję przy drzwiach, rzucił:
– No przecież cię nie przelecę, mała. Honor mam, choć nie wyglądam. Poza tym babcia w domu.
Rozbawił mnie tym tekstem i nie mogłam powstrzymać chichotu.
– Asia, nie „mała” – przedstawiłam się i podążyłam za nim.
Czekał na mnie w progu i podał brudną szmatę śmierdzącą benzyną, ale o dziwo obślizgłe paskudztwo zeszło ze skóry.
– Dzięki. – Uśmiechnęłam się nieśmiało. – Muszę lecieć.
– A, pewnie do budy. Żeś się odjebała jak WSK do przeglądu… to znaczy ładnie, c’nie? – Znów podrapał się po karku, wyraźnie zmieszany, gdy dostrzegł moją zaskoczoną minę. – Może cię podrzucę?
– Nie, nie – zaprotestowałam szybko. – Nie trzeba, pojadę rowerem…
– Mała… to jest, Asia. Deszcz nakurwia. Zmokniesz. Szkoda tej kiecki. – Znów mrugnął.
Miałam dziwne wrażenie, że próbuje do mnie startować.
_Cudownie._
_Jeszcze mi amant potrzebny._
_I to taki._
– Ja…
– Podrzucę cię. Strzała już śmiga jak ta lala. Ideolo. To co?
Popatrzyłam w bok, a przez otwarte drzwi wyraźnie widziałam ścianę deszczu. Przerzuciłam spojrzenie na Andrzeja. W zasadzie co miałam do stracenia?
– Piłeś? – spytałam.
– Mała… to jest, Asiu! Nie wsiadam za kółko na fazie. – Uderzył się teatralnie w pierś, czym ponownie mnie rozbawił. – To gdzie cię podrzucić? – Wyszczerzył niekompletne uzębienie.
– Szkoła Fritzów.
Zagwizdał z uznaniem.
– Tak jakby luksusowo…
– Wiesz, gdzie to jest?
– Pefka! Zaczekaj tu, podjadę pod drzwi.
Zanim zdążyłam zaprotestować, wybiegł prosto na deszcz. Po chwili usłyszałam głośny ryk silnika i pod wejście podjechało czerwone coś, co on nazywał Strzałą. Pospiesznie wskoczyłam na przedni fotel i zamknęłam drzwi. W środku było czysto, ale dziwnie pachniało. Nie zamierzałam jednak narzekać. Kiedy ruszyliśmy, oznajmiłam:
– Dzięki, dam ci na paliwo, jak wrócę…
Popatrzył na mnie pobłażliwie.
– Wiem, że ci starego zapuszkowali, więc pewnie z kasą krucho. Gdzie się kiwa… to jest, siedzi?
Jego bezpośredniość omal nie pozbawiła mnie tchu. Ale może to i lepiej. Chyba już wolałam to niż spojrzenia pełne współczucia lub pogardy.
– Na razie w areszcie w Rawiczu – odparłam cicho.
Wstyd palił mi skórę na policzkach.
– A wiadomo, kiedy będzie przewaga?
– Przewaga?
– No, ten… – Pstryknął kilkakrotnie palcami, próbując sobie przypomnieć słowo. – Rozprawa! O, rozprawa!
– Trzeciego sierpnia.
– Będzie dobrze, mała! A w Rawiczu nie jest źle… klawisze są spoko – tłumaczył, ale nagle zamilkł.
Znów podrapał się po karku, wyraźnie zmieszany.
– Nie wiedziałam, że też… no wiesz… – Jakoś trudno było mi wytknąć mu kryminalną przeszłość.
– Ech, młody i głupi byłem. – Machnął ręką. – Za trawę wpadłem. Ale miałem na własny użytek, serio. Nigdy nie biegałem. I za to dwa lata w plecy. Do szkoły już nie poszłem i tak widzisz… nie mogę się nigdzie załapać na stałe, bo kto kryminalistę zatrudni…
Patrzył przed siebie. Wyraźnie wstydził się tego, jak spieprzył sobie życie.
– To w sumie trochę nie fair – skomentowałam. – Nie powinno się oceniać człowieka na podstawie jednego błędu…
– A tam… psy chciały się wykazać. – Wzruszył ramionami. – A ja się nawinąłem. Spuścili mi taki łomot na dołku, że przyznałbym się nawet do tego, że widziałem kosmitów.
– Przykro mi – rzuciłam. Naprawdę było mi go żal.
– Trza żyć dalej, c’nie?
_Trzeba żyć dalej. Andy miał rację._
Wyrywam się niechętnie z tego przyjemnego wspomnienia. Lubię Andrzeja. Przez te prawie półtora miesiąca bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Jest dla mnie starszym bratem, którego nigdy nie miałam. Obserwuję, jak w skupieniu prowadzi czerwonego poloneza. Zauważa to, zerka na mnie i się uśmiecha. Ma bardzo ładny uśmiech.
– Jesteś dziś milcząca – zauważa.
– Wspominałam, jak się poznaliśmy.
– Ma się ten urok osobisty, c’nie?
Wybucham śmiechem.
– Oj, Andy. Co ja bym bez ciebie zrobiła?
– Świetnie dałabyś sobie radę, jestem pewien, mała, to jest, Asiu. No dobra, ostatnie chwile odpoczynku i trza zapierdalać.
Parkuje i wysiadamy. Podpisujemy listę obecności, a następnie się rozdzielamy. Andy pracuje na wózku widłowym na magazynie. _Szczęściarz._ Ja jestem tą mróweczką, która odwala najgorszą robotę. Zerkam na harmonogram i jęczę, gdy widzę przydział zadań.
– Ty niezadowolena? – słyszę za plecami głos Maszy, Ukrainki pracującej ze mną w teamie.
– Widziałaś? – Pokazuję jej palcem nasze imiona na rozpisce.
Chwilę trwa, zanim przeczyta i wszystko zrozumie.
– Nas czekaju… ważki dień – wzdycha. – Jak to mówić: bez bólu nie ma zysku?
– Bez pracy nie ma kołaczy. – Śmieję się. – Chociaż mam wrażenie, że wasza wersja bardziej oddaje to, co nas dziś czeka.
Kiedy skończy mi się umowa, nie tknę pomidorów przez najbliższe pół roku.
Do pierwszej przerwy musimy pozrywać owoce. To praca na akord, więc im więcej nazbieram, tym więcej zarobię. Liście ocierają mi się o skórę, powodując nieprzyjemne swędzenie. Jest gorąco i wilgotno. Po kwadransie jestem wypompowana. I mimo rękawiczek cały czas mam wrażenie, że na dłoniach pozostanie mi ten charakterystyczny zapach łodyg. _Fujka!_
Po przerwie śniadaniowej idę z Maszą do średniej szklarni, gdzie uczy mnie, jak opuszczać planty pomidorów na specjalnych hakach. Robię to dziś pierwszy raz i z początku idzie mi słabo, a ramiona pieką z wysiłku.
W zależności od temperatury panującej na zewnątrz pracujemy do dziesiątej lub dwunastej. Dziś piątek, więc po drugiej przerwie czeka mnie jeszcze roznoszenie małych zielonych muszek i wkładanie ich na wybrane krzaczki pomidorów, by zwalczały szkodniki. Na moje nieszczęście hodowca stawia na biologiczne rozwiązania. A ja nienawidzę robali. Po dwugodzinnym spacerze szklarniowymi alejkami jestem zorana i naprawdę marzę tylko o tym, by znaleźć się w domu.
– Fajrant! – słyszymy w głośnikach.
– W końcu! – Ocieram pot z czoła i odnoszę pojemnik z muszkami na miejsce, a potem idę po swoje rzeczy.
Andrzej czeka przy samochodzie. Na mój widok odzywa się rozbawiony:
– Chyba dostałaś dziś ostro w kość. Wyglądasz…
– Wiem, jak wyglądam, Andy. Mamy lustro w szatni. A teraz błagam, zawieź mnie do domu. Moje nogi mają dziś zdecydowanie dosyć. Przez te zielone robale wyrobiłam limit kroków na kolejne dwa miesiące.3
KORONA MU Z GŁOWY
NIE SPADNIE
Aśka
Obecnie
Lubię weekendy. Nie muszę zrywać się w środku nocy. Poza tym zdecydowanie wolę sprzątanie od zrywania pomidorów.
Kiedy pod koniec maja aresztowano tatę, po kilku dniach zniknęła też mama. Sądziłam, że wróci. Tak jak to zwykle robiła. Nie wróciła, a ja zostałam z budżetem wielkości świadczenia pięćset plus i czerwcowym przelewem stypendium naukowego Fundacji Fritzów. Kolejne miało wpłynąć dopiero we wrześniu. Wizja przeżycia wakacji mnie przerażała. Zostałam całkowicie sama. Och, przepraszam. Z kotką, której opłakany wygląd idealnie odzwierciedla moją sytuację życiową. Wlepka jest wyleniała, brzydka, z obciętym jednym uchem i krzywym ogonem. Samotna jak ja. Pasujemy do siebie.
Znalazłam ją rok temu w kartonie wrzuconym do kanału Obry. Zakrwawioną i pokiereszowaną. Była taka malutka, że mieściła się w dłoniach. Weterynarz powiedział potem, że niewiele brakowało, a zdechłaby z wycieńczenia. Ucho obcięto jej tępym narzędziem, a ogon specjalnie złamano. W kilku miejscach wyrwano futerko. Do teraz ma tam łyse place.
_Dla takich zwyrodnialców powinien być osobny kocioł w piekle!_
Mimo czekającego mnie wyzwania i tak wolę wakacje niż szkołę. Ostatni miesiąc nauki pamiętam jak przez mgłę. Nie miałam kontaktu z tatą, bo siedział w areszcie. Do teraz nie mam, ale wiem, że w więzieniu będzie mógł do mnie dzwonić. A przynajmniej mam taką nadzieję. Początkowo sądziłam, że to, co się wydarzyło, jest jedną wielką pomyłką. Niestety śledztwo wykazało, że tata naprawdę brał lewe pożyczki. Sądu nie obchodziło, że robił to, by spłacić długi, które zaciągnęła mama chorująca na schizofrenię, ani że zamierzał zwrócić pieniądze co do grosza. Według nich jest złodziejem. I tyle. A ja? Ja jestem nieletnia. I mieszkam bez pełnoletniego opiekuna. Jeśli ktokolwiek by się o tym dowiedział, powiadomiono by MOPS. Drżę na samą myśl, jakie byłyby tego konsekwencje. Nie chcę trafić do domu dziecka.
_Nie. Ma. Takiej. Opcji!_
Na wspomnienie chwil spędzonych w pogotowiu opiekuńczym zaciskam pięści tak mocno, że aż drżą. Pierwszy raz trafiłam tam, gdy byłam w przedszkolu. Zapamiętałam ten dzień bardzo dobrze, ponieważ wcześniej nie wiedziałam, czym jest strach. Nie miałam pojęcia, że okaże się moim najwierniejszym towarzyszem. Potrafię przywołać w pamięci tamto wydarzenie ze wszystkimi szczegółami. Padało. W sali było ponuro i gorąco. W przedszkolu zawsze było za gorąco, ale nie wolno mi było ściągnąć sweterka. Na obiad podano nam groszek z marchewką wyglądający jak czerwono-zielona breja. Nie chciałam tego jeść. Pani powiedziała, że muszę, inaczej mamusia po mnie nie przyjdzie.
Nie zjadłam.
A ona nie przyszła.
Pamiętam, że płakałam i prosiłam o ten groszek. Do teraz mam przed oczami łzy błyszczące w oczach nauczycielki. Aż w końcu pojawiła się uśmiechnięta pani w bordowej garsonce, z włosami spiętymi tak ciasno, że odnosiło się wrażenie, jakby naciągały jej skórę na twarzy. Wzięła mnie za rękę. Skórę dłoni miała gładką i chłodną. Zaprowadziła mnie do szarego auta i pojechałyśmy do wielkiego domu. Umieszczono mnie w małym pokoju z rozkładaną wersalką i regałem z zabawkami. Dostałam skibkę chleba z marmoladą i kakao z kożuchem. Nie tknęłam jedzenia. Stałam przy oknie i gapiłam się na ulicę, licząc, że spomiędzy strug deszczu wyłoni się mama.
Spędziłam tam tydzień, każdego dnia z nadzieją wypatrując jej powrotu. Nie doczekałam się. Odebrał mnie tata, który przed czasem wrócił z pracy za granicą. Taki był wówczas ich plan na życie. Kredyt hipoteczny, mama zajmująca się domem i tata pracujący za granicą. Kto mógł przewidzieć, że mama zachoruje na schizofrenię. Diagnoza była szybka, tak jak decyzja taty o pozostaniu w Polsce. Od tamtej chwili było nam coraz ciężej, ale on robił wszystko, bym tego nie odczuła. I byśmy nie stracili domu. Gdy byłam w szkole podstawowej, dostał pracę w banku. Wtedy zły los się od nas odwrócił. Na chwilę. Gdy wyjechał na tygodniowe szkolenie, znów trafiłam do pogotowia opiekuńczego, bo mama zniknęła. Wróciła po miesiącu, z paczką czarnej lukrecji na przeprosiny. Takie epizody powtarzały się kilka razy do roku. Mama znikała, a gdy wracała, na zmianę z tatą pilnowaliśmy, by brała leki. A ona przepraszała. Obiecywała, że to się więcej nie powtórzy. Kupowała lukrecjowe żelki. Wystarczyło jednak, że poczuła się lepiej, a tabletki szły w odstawkę i po kilku dniach ona znów znikała.
Wiem, że mnie kocha. I wiem, że to, co się stało, to nie jej wina. Ale świadomość czegoś nie oznacza wcale, że zawód mniej boli. Potrząsam głową, przepędzając dołujące wspomnienia. Mamy nie widziałam już dwa miesiące. Nie zgłosiłam zaginięcia, bo w obecnej sytuacji z pewnością zainteresowałaby się mną pomoc społeczna. Zresztą za siedemnaście miesięcy będę pełnoletnia.
_To tylko siedemnaście miesięcy._
Dziś, jak w każdą sobotę, sprzątam u państwa Fritzów. Ta posiadłość jest jedną z niewielu, w których pracuję z przyjemnością i bez towarzyszącego mi nerwowego napięcia. To jedyne miejsce, w którym nie natknę się na kolegów ze szkoły, dając im na tacy kolejny powód do nękania mnie.
Powoli przenoszę wszystkie potrzebne rzeczy pod pokój, który najbardziej lubię w tym domu. Wpatruję się w drzwi pomalowane białą farbą, na których wisi plakat postaci z jakiegoś anime. Naciskam klamkę i czuję, jakbym wkraczała do alternatywnego świata. Uśmiecham się do siebie. Często specjalnie przeciągam porządkowanie tego pomieszczenia, by pobyć tu jak najdłużej. Pokój syna państwa Fritzów znajduje się na poddaszu – jak moje mieszkanie. Cztery wielkie okna dachowe na wprost wejścia wpuszczają do środka ciepłe promyki letniego słońca. Na białych ścianach wiszą kolejne plakaty postaci z anime. Jedna ściana ma kolor ciemnoniebieski i zdobi ją wymyślne białe graffiti. To właśnie przy tej ścianie znajduje się łóżko. Proste, drewniane. Dostrzegam na nim niepowleczoną kołdrę i poduszkę, a także świeży zestaw pościeli. A potem w oczy rzucają mi się dwie wielkie, w połowie rozpakowane walizki. Część ubrań wala się po łóżku, część wystaje z bagażu.
_A więc w końcu wrócił._
Coś trzepocze mi w żołądku, ni to z ekscytacji, ni z obawy. Nie miałam okazji go poznać i nic o nim nie wiem, ale po plecach przebiega mi przyjemny dreszcz. Dostrzegam brudną deskorolkę rzuconą niedbale pod biurko, na którego blacie leżą laptop, smartfon i jakiś sprzęt przypominający keyboard, a obok napoczęta paczka gum Juicy Fruit. Tydzień temu to miejsce ziało pustką. Na laptopie dostrzegam notes w skórzanej oprawie. W głowie pojawia się myśl: otwórz! Pospiesznie się za nią ganię. Jakie świadectwo wystawiłabym sobie, gdyby mnie przyłapano na szperaniu w cudzych rzeczach? Niepotrzebne mi kolejne obelgi. Dość nasłucham się w szkole na swój temat.
_Ćma_*.
Krzywię się na wspomnienie tej obraźliwej ksywki, którą mi nadano, gdy wyszło na jaw, czego dopuścił się mój tato. Dobrze, że stało się to pod koniec roku szkolnego. Odkąd trafiłam do Akademii Fritzów, nie miałam łatwego życia. Byłam „tą biedną”, która zabrała czyjeś miejsce. „Patusiarą”. Poszturchiwana i ignorowana. Jednak gdy tato trafił do aresztu… tamten czas to był istny koszmar.
Jeszcze miesiąc wakacji i będę musiała przetrwać kolejne osiem. Do matury.
_Tylko osiem miesięcy._
_I będę wolna!_
Czuję nieprzyjemne swędzenie na lewym przedramieniu. Zaczynam się drapać. Uporczywie. Paznokcie ranią mi skórę. Opamiętuję się dopiero, kiedy rany zaczynają szczypać. To silniejsze ode mnie. Jestem świadoma, że powinnam się z tym zgłosić do szkolnego psychologa. Problem w tym, że chyba nie chcę, bo to pomaga mi trzymać strach w ryzach.
Biorę kilka głębokich oddechów i zaczynam zmiatać włochatą szczotką niewidzialne pajęczyny przy suficie. Potem ścieram kurze. Nie jestem do końca pewna, co zrobić z porozrzucanymi ubraniami. Przyglądam im się z bliska, wszystkie są markowe i na pewno kosztowały fortunę. Zbieram te rzucone niedbale na łóżko. Czuję nikły zapach męskich perfum. Jest przyjemny. Powstrzymuję się od zatopienia nosa w koszulkach, które trzymam w rękach. Odkładam je na krzesło i ścielę łóżko. Pościel jest biała, pozbawiona zapachu. Wzdrygam się, bo przypomina szpitalną. Starannie układam u wezgłowia powleczoną poduszkę i składam kołdrę na pół. Zadowolona z efektu, zabieram się za ostatni punkt, czyli przetarcie podłogi mopem parowym. Zbieram wszystkie niepotrzebne rzeczy walające się po parkiecie, a porozrzucane ubrania wkładam do jednej z walizek. Zauważam przy niej jakiś papierek. Podnoszę go i wówczas dociera do mnie, co trzymam w ręce. To nie papierek, a foliowa paczuszka z prezerwatywą. Policzki robią mi się gorące. Już mam wrzucić gumkę do walizki, ale unoszę głowę i zamieram. W drzwiach stoi chłopak. Domyślam się, że to właśnie ten tajemniczy syn państwa Fritzów. Nonszalancko opiera się o framugę drzwi i przygląda mi z krzywym uśmieszkiem. Jakby wiedział, że to, co znalazłam, wprawiło mnie w zakłopotanie. Robi mi się jeszcze goręcej.
– Ja… sprzątałam, to znaczy… to leżało na podłodze… – pogrążam się, bełkocząc bez ładu i składu. Wiem to, bo uśmieszek zmienia się w coraz bardziej kpiący. Wypuszczam powietrze i w końcu wypowiadam składne zdanie: – Leżało tu, na podłodze, więc chyba to twoje.
Nic nie mówi, tylko wyciąga rękę. Cały czas mi się przygląda. Idąc w jego kierunku, pozwalam sobie na szybkie oględziny. Chyba nie jest starszy ode mnie. Na głowie ma bejsbolówkę obróconą daszkiem do tyłu. Włosy na bokach głowy zgolił niemal do skóry. W płatkach uszu tkwią dwa czarne tunele. Przebiegam spojrzeniem po twarzy. Tuż pod krawędzią czapki rosną gęste ciemne brwi. Oczy ma brązowe, a obecnie gości w nich coś na kształt rozbawienia. Sylwetkę maskuje szeroką białą bluzą z kapturem i nadrukiem tej samej postaci, która widnieje na plakacie na drzwiach jego sypialni. Drugą dłoń trzyma w kieszeni jasnoniebieskich skejtowych jeansów z krokiem niemal na wysokości kolan. Jest ode mnie wyższy o pół głowy. Kładę znalezisko na jego dłoni, a kiedy nasze ręce się stykają, przeszywa mnie prąd. Jego chyba też, bo wyraźnie zauważam, jak drgnął.
– To ja już pójdę – rzucam i mijam go w progu.
Przez chwilę jakaś głupia i naiwna część mnie myśli, że może zaraz zagrodzi mi drogę ramieniem, by zagaić. Ale niczego takiego nie robi.
Rugam się w myślach za naiwność. To nie bajka o Kopciuszku, tylko realne życie.
Pospiesznie schodzę na parter, powstrzymując się od zerknięcia przez ramię. Mimo to czuję, że chłopak mnie obserwuje. Gdy stawiam stopę na marmurowych płytkach w holu, słyszę odgłos zamykania drzwi. Oddycham z ulgą. Nie rozumiem, dlaczego wpadłam w taki popłoch. Zerkam na swoje odbicie w dużym lustrze, tuż obok wieszaka na ubrania. Policzki mam zaróżowione, a oczy mi błyszczą.
_Och, Aśka. Ogarnij się!_
Przykładam chłodne dłonie do twarzy, a potem ruszam na poszukiwanie pani Fritz. Zastaję ją na kanapie w salonie, z nosem w jakimś modowym magazynie i kieliszkiem czerwonego wina w dłoni. Panuje tu minimalizm utrzymany w brązach i beżach. Jedynym elementem wyposażenia odznaczającym się na tym tle jest lśniący czarny fortepian.
Vanessa Fritz bardzo mi imponuje. Jej kariera solowa to jak książkowy _American dream_. Pomyśleć, że osiągnęła to wszystko ciężką pracą. Chciałabym być taka jak ona. Jest szykowna i bardzo sympatyczna, a to, że zaproponowała mi pracę bez zadawania zbędnych pytań, było niczym dar z nieba. Co więcej, poleciła mnie kilku swoim znajomym, więc w weekendy udaje mi się czasem zgarnąć nawet pięć stów. Chyba nie wie, że uratowała mi tym skórę. Sprzątanie i praca w szklarni pozwalają mi nie tylko na jako takie życie, ale i na odłożenie pieniędzy na prawnika. Chcę wynająć kogoś naprawdę dobrego, by wystarał się dla taty o wcześniejsze zwolnienie. No i to ona jest prezeską Fundacji Fritzów, pokrywającej moje czesne w elitarnej szkole, po której będę miała zapewnione miejsce na wybranej przez siebie uczelni.
_O ile utrzymam średnią minimum pięć zero._
– Posprzątałam wszystko.
No prawie, ale po niezbyt komfortowym spotkaniu z młodym Fritzem daruję sobie dziś mycie podłogi w jego pokoju. Kto wie, na jakie skarby jeszcze bym natrafiła.
_Chryste, to było takie cringe’owe!_
– Pościeliłam łóżko w pokoju pani syna. Nie wiedziałam tylko, co zrobić z jego ubraniami, więc zostawiłam je luzem na krześle.
– Olivier sam je pochowa. Korona mu z głowy nie spadnie. – Pani Fritz się śmieje, ale nie jest to przyjemny śmiech. Brzmi, jakby szydziła z własnego dziecka. Marszczę czoło, bo nie podoba mi się jej reakcja. – Mam nadzieję, że był dla ciebie miły.
– Tak – odpowiadam pospiesznie.
No bo co mam powiedzieć? Że przyłapał mnie na tym, jak znalazłam opakowanie z prezerwatywą obok jego walizki, i w zasadzie nie odezwał się słowem? W porównaniu do reakcji moich kolegów z klasy w istocie był miły i czarujący. Odkąd usłyszałam jego imię, pulsuje mi ono w głowie niczym krzykliwy neon.
_Olivier, Olivier, Olivier._
_Olek._
Znów się czerwienię.
_Co się ze mną dzieje?_
Pani Fritz odkłada gazetę i wstaje. Podziwiam grację, z jaką kroczy w moją stronę. Zatrzymuje się, posyła cień przyjaznego uśmiechu i wyciąga dłoń z dwustuzłotowym banknotem.
– Powiem ci, Joanno, że ten chłopak to naprawdę ciężki przypadek, ale co zrobić? – Znów ten szyderczy śmiech. – Dzieci się nie wybiera.
Staram się zachować neutralny wyraz twarzy, ale aż gotuję się w środku. _Jak ona może?_ Nie poznaję tej kobiety. Dotychczas zdawała się pełna kultury i taktu, a dziś jakby to nie była ta pani Vanessa, którą znam.
– Czy za tydzień mogłabym wyjątkowo przyjść w piątek? – pytam z nadzieją w głosie.
– Oczywiście, Joanno. Jestem naprawdę zadowolona z twojej pracy. Olivier cię wpuści. I zapłaci. Ja wyjeżdżam teraz na dwumiesięczne tournée po Europie – podkreśla, unosząc palec wskazujący. – Po powrocie planuję, jak co roku, event inauguracyjny dla podopiecznych fundacji. Myślę, że okolice Dnia Edukacji Narodowej to idealny termin. Zapisz sobie w kalendarzu. Nie może cię zabraknąć. – Dotyka lekko mojego ramienia, a ja sztywnieję.
_Event?_
_Przecież ja nie mam się w co ubrać!_
Pani Fritz chyba wyczuwa moje obawy, bo podchodzi do stolika kawowego i sięga po leżącą na nim portmonetkę. Po chwili podaje mi pięćsetzłotowy banknot.
– Nie, nie mogę… – protestuję gwałtownie.
– Och, Joanno. – Śmieje się, kiwając lekceważąco dłonią. Upija łyk wina, które zostawia karminowy ślad na jej ustach. – To naprawdę drobiazg. Kup sobie jakąś ładną sukienkę i buty.
– Ale…
– Potraktuj to jako premię. – Posyła mi ciepły uśmiech.
Znów jest tą Vanessą Fritz, którą znam i cenię.
– Bardzo dziękuję. – Głos mi drży ze wzruszenia, ściskam kurczowo banknot w dłoni. Ta kobieta to anioł. – Pójdę już. Do widzenia.
– Do zobaczenia, Joanno. – Lekko unosi dłoń.
Nie posiadam się ze szczęścia. W głowie już obmyślam, w którym lumpie najlepiej rozejrzeć się za sukienką, by jak najwięcej zaoszczędzić. Chyba wybiorę się z Dżastą, kumpelą ze Szkolnego Klubu Wolontariusza. Ma nosa do wyszukiwania fajnych ciuchów. Pochłonięta myślami, zderzam się z kimś w drzwiach. Uderzenie jest na tyle mocne, że tracę równowagę, ale silny chwyt na ramionach nie pozwala mi upaść.
– Przepraszam – rzucam pospiesznie, omiatając mężczyznę wzrokiem.
Od razu rozpoznaję starszą wersję chłopaka, którego dziś poznałam. To z pewnością jego ojciec. Teraz już wiem, po kim Olivier odziedziczył nietuzinkową urodę. Pan Fritz jest bardzo przystojny. O ile mi wiadomo, na co dzień mieszka w Niemczech i jest światowej sławy gitarzystą. Dżasta ma niezłe delulu na punkcie zespołu, w którym gra. The Spiders czy jakoś tak.
– Nic się nie stało. – Zaciska pokrzepiająco dłonie na moich ramionach, po czym mnie puszcza i mruga, rozbawiony.
Uśmiecham się nieśmiało i wychodzę na zewnątrz. Wsiadam na starego składaka i wbijam kod, by otworzyć bramę. Już po chwili pędzę w kierunku domu.
* Ćma – w gwarze więziennej oznacza prostytutkę. .HellPunk
Złoty książę
Złoty książę w złotej klatce, wciąż żyjący złudzeniami
I choć drzwi stały otworem, ja wciąż tkwiłem za kratami
Byłem niecnym królem życia, choć koronę podeptałem,
Zazdrościłem innym bycia, sobą być już nie umiałem.
Miałaś być tylko na chwilę, być momentem zapomnienia.
Wkradłaś się do moich myśli, chyba nie chcę tego zmieniać
I nie umiem cię wymazać, chociaż bardzo tego pragnę,
Lepiej znikaj z mego życia, zanim twoją wolność skradnę,
Jak ty do mnie nie pasujesz, bez wątpienia zniszczę ciebie,
Zacznę chyba już od dzisiaj, choć przy tobie jest jak w niebie.
Ja mam wszystko – choć nic nie mam, ty nic nie masz – a masz mnie.
Pochwyciłaś moje serce, a ja tego właśnie chcę.
A twój grypsujący ojciec za kratami by zapłakał,
Gdyby wiedział, co za skurwiel robi za twego chłopaka.
Gdyby wiedział, kogo wpuszczasz, z kim się dzielisz swoim sercem,
KK sto czterdzieści osiem, ze szczególnym okrucieństwem,
Jestem tylko dręczycielem, wiecznie dręczę twoją głowę,
Chyba pora to zakończyć, żebyś wiodła życie nowe,
Albo może cię pociągnę jeszcze głębiej, bliżej mroku,
Potem zdepczę jak robaka i zostawię gdzieś na boku,
Bo ty jesteś dla nich wszystkich niczym nie znaczącą ćmą,
Tylko dla mnie – wiem, to śmieszne, znaczysz więcej z każdą łzą,
Którą lejesz nad mym losem, choć niewarto, jesteś tu,
By swojego księcia z klatki ukołysać dziś do snu.
_Dalsza część w wersji pełnej_