- W empik go
Himalaya. Wyprawa na krawędź życia - ebook
Himalaya. Wyprawa na krawędź życia - ebook
Trudno wejść na najbardziej niebezpieczny szczyt świata. Jeszcze trudniej z niego zrezygnować!
Michał i Wiktor wspinają się na K2. Kiedy są już blisko szczytu, docierają do nich niepokojące wieści. Coś złego wydarzyło się w luksusowym hotelu Himalaya, w którym przebywają ich dziewczyny. W zaskakującym zwrocie akcji nie tylko wspinaczom grozi teraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Usytuowany w niedostępnych rejonach Pakistanu hotel stał się celem ataku terrorystycznego. Iga i Paula, wraz z innymi gośćmi Himalayi, są uwięzione i trzymane pod bronią.
Jak w tej sytuacji postąpią ich partnerzy? Czy powinni przerwać atak szczytowy? A może wystarczy zdać się na działania dyplomatów i służb specjalnych? Czas ucieka, Michał i Wiktor muszą podjąć trudne decyzje. Okno pogodowe na K2 się zamyka, kończy się też cierpliwość terrorystów.
„Himalaya” to kolejny – po bestsellerze „Everest” – thriller Wojciecha Nerkowskiego, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Łączy klimaty wysokogórskie z wielowątkową intrygą dyplomatyczno-sensacyjną. Zadaje pytania o granice przyjaźni i lojalności, a przede wszystkim jest opowieścią o sile miłości i o poświęcaniu dla ukochanej osoby tego, co najcenniejsze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67915-48-9 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
K2, 7800 M N.P.M.
Czuł, że umiera, ale zachowywał spokój. Tak miało być, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Poza tym śmierć na razie tylko go podszczypywała. Michał liczył, że nie rzuci się na niego nagłym susem, że uda się ją przechytrzyć i to on, a nie ona, wygra tę partię szachów.
Wlazł, obaj wleźli, na absurdalną wysokość prawie ośmiu kilometrów. Wywindowali się tu jedynie siłą własnych mięśni. Jako fizyk był w stanie policzyć w pamięci, że energia potencjalna jego ciała wzrosła do wartości ośmiu milionów dżuli. Jak okiem sięgnąć, otaczał go krajobraz niczym z innego świata. Musiał uwierzyć na słowo, że to Ziemia. Zbieżność z jego macierzystą planetą wydawała się jedynie umowna. Nawet powietrze było tu inne: tak rozrzedzone, jakby atmosfera miała tylko 7 procent tlenu zamiast normalnych 21. Temperatura – choć był środek lata – wydawała się arktyczna. Pod stopami chrzęścił przyprószony śniegiem lód, w który Michał wbijał się czubkami raków, a niebo nad jego głową miało sztuczny odcień ultramaryny, jakim maluje się czasem baseny.
Zdychał. Z każdą minutą, z każdym oddechem tracił ciepło i siłę. Ale nie panikował. Ani trochę. Taki już miał charakter. Michał był przezywany Miśkiem, co pasowało do niego idealnie. Opanowany, powolny w ruchach, żaden tam nerwus czy choleryk. Nie podnosił głosu, nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Nikt nigdy nie widział, żeby biegł, nawet kiedy spieszył się gdzieś i był spóźniony. Miał jasne włosy i o ton ciemniejszą brodę, którą po powrocie w doliny golił. Był misiowaty, lubił słodycze, ale przed wyprawami zaczynał dbać o kondycję, a podczas wspinaczki chudł. Choć nie na tyle, żeby móc się pochwalić perfekcyjnie wyrzeźbioną muskulaturą, tak jak jego towarzysz liny, który dorobił się przezwiska Iskier. Wiktor był wybuchowym, szybkim w ruchach, wysokim brunetem. W przystojną twarz o bystrych, ciemnych oczach miał wpisany rys arogancji, roztaczał wokół siebie aurę wyższości, ale potrafił też być czarujący, zwłaszcza jeśli mu na kimś zależało.
Misiek i Iskier.
Obaj weszli dziś w strefę śmierci, która wieńczy każdy ośmiotysięcznik. Jej nazwa nie bierze się od liczby tragicznych wypadków, które dziesiątkują himalaistów tuż przed szczytem. Każdy człowiek, nieważne jak zdrowy, wysportowany i odporny, kiedy znajdzie się odpowiednio wysoko, zaczyna umierać. To czysta fizjologia. Nie nadajemy się do życia w ekstremalnych warunkach, w rozrzedzonym powietrzu i niskiej temperaturze.
– Tutaj? – wystękał Michał tak cicho, że jego towarzysz nie usłyszał. Pomyślał przez chwilę, że może osiągnęli już kosmiczną próżnię, w której nie rozchodzi się dźwięk.
– Tutaj? – powtórzył.
Próbował złapać Wiktora za ramię, żeby zwrócić jego uwagę, ale zgrabiała dłoń w grubej łapawicy nawet się nie zgięła. Tylko trącił nią rękaw srebrzystego kombinezonu towarzysza.
Michał był wyczerpany i sponiewierany, ale droga do prawdziwego odpoczynku była niestety odległa. Wiedział, że jeszcze trochę musi wytrzymać. Umieranie potrwa dobę, może dwie, dopóki nie staną na szczycie, a następnie – wyruszywszy z powrotem – nie opuszczą strefy śmierci. Dopiero kiedy zejdą do obozu trzeciego, sytuacja zacznie się normalizować.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Jedna na pięć osób zdobywających K2 zostaje na górze na zawsze, więc szansa, że obaj wrócą do domu cali i zdrowi, wynosiła dokładnie pięćdziesiąt procent.
Rzut monetą.
Orzeł – będą herosami, zdobywcami.
Reszka jest milczeniem.
Wciąż jeszcze było jasno, choć zachodzące słońce nie dawało już ani krztyny ciepła. Barwiło śnieg na żółto-brązowo, przez co udręczony umysł Michała co i rusz mamił go wyobrażeniem Dunas de Maspalomas na Gran Canarii – plaży z cudownym piaskiem, na której wylegiwał się ze swoją dziewczyną. Dokładnie rok temu i osiem kilometrów niżej.
Jak na naukowca przystało, w chwilach największego wyczerpania w umyśle Michała skakały liczby. Na Wyspach Kanaryjskich było trzydzieści parę stopni Celsjusza. Tutaj pewnie tyle samo, tylko zamiast plusa był minus.
Temperatura spadała z każdą chwilą, ale pogoda była bezwietrzna. Oby utrzymała się do jutra. Prognoza nie napawała optymizmem, ale też nie odzierała z resztek nadziei. Misiek i Iskier potrzebowali idealnych warunków na atak szczytowy, by wszystko przebiegło sprawnie, gładko i skończyło się happy endem.
– Tutaj? – powtórzył prosząco Michał, kiedy towarzysz w końcu odwrócił się i popatrzył na niego.
– Już? – zdziwił się Wiktor.
Michał był pewien, że obaj marzą o odpoczynku, żeby to parszywe wycieńczenie i ból wyziębienia choć odrobinę zelżały. Żeby postawili namiot i zagrzebali się w puchowych śpiworach. Tylko że jego kompan lubił roztaczać wokół siebie aurę tego lepszego. Silniejszego, nie do zdarcia. Iskier nigdy pierwszy nie proponował postoju. Wyższy, szczuplejszy, bogatszy i przystojniejszy – potrzebował Miśka nie tylko jako towarzysza liny, ale i punktu odniesienia dla swojej doskonałości.
– Już – powtórzył Michał z tą swoją niedźwiedziowatą, spokojną determinacją, ale na tym jednym słowie poprzestał. Nie zamierzał prosić.
– Dobra. – Wiktor rozpiął szelki plecaka i ściągnął go z ramion.
Tak naprawdę wszyscy cały czas umieramy, w tym samym tempie jednej minuty na minutę, jednej godziny na godzinę, jednego dnia na dzień... Od chwili narodzin do momentu śmierci. Rzadko kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, wolimy uciekać myślami w nasze mniej lub bardziej przyziemne sprawy: pracę, rozrywkę, życie uczuciowe. Wspinaczka wysokogórska uwypukla śmiertelny aspekt naszego istnienia, każe się na nim skupić. Podobnie jak wpatrywanie się w cyferblat zegarka z sekundnikiem uzmysławia, jak szybko ucieka czas.
Michał lubił konfrontować się z trudnymi tematami. Myślał o tym, że umiera, i o tym, co nastąpi jutro. Wiedział, że będzie tylko gorzej. Trudniej, zimniej i z jeszcze mniejszą ilością tlenu.
Na razie znajdowali się na progu strefy śmierci, a będą musieli wejść w nią na całego. Umieranie stanie się jeszcze bardziej dosłowne. Organizm nie da rady się regenerować, trzeba będzie wspomagać się tlenem. Z plastikową maską na twarzy i rurką będą wyglądali jak śmiertelnie chorzy pacjenci. Tylko zamiast leżeć na szpitalnym łóżku i skupiać się na ratowaniu życia i dochodzeniu do siebie, Misiek i Iskier zamierzali katować się i testować granicę ludzkiej wytrzymałości. Wyżej, jeszcze wyżej, aż do samego końca. Dopiero kiedy nie będzie już żadnego „wyżej”, amok odpuści.
– Popatrz... – wysapał Michał, odwracając się na chwilę plecami do góry.
– No... – Wiktor podążył za jego spojrzeniem.
Bezmiar, ogrom, kosmos. Skończone słowa nie były w stanie opisać tej wielkości. Gdzie okiem sięgnąć, otaczała ich otwarta przestrzeń. Surowa, bez żadnych zwierząt, roślin, śladów cywilizacji. Nie tak jak przez okno lecącego samolotu, na ekranie telewizora czy w kinie – na grani K2 bezkres można było nie tylko zobaczyć, ale i poczuć go w trzewiach.
Dotknięcie nieskończoności, o której wszyscy marzymy, bo jest zaprzeczeniem kresu, czyli umierania.
Tylko otwarta przestrzeń daje pojęcie o tym, jak może wyglądać bezmiar czasu – wieczność.
Zachód słońca malował wręcz nierealne kadry, piękne i majestatyczne, ale nie mieli czasu, by je podziwiać. Romantyczne gapiostwo na ośmiu tysiącach metrów mogło się skończyć tragicznie. Trzeba było jak najszybciej rozbić namiot. Nie wiał wiatr, na niebie nie było ani jednej chmury, żaden szczegół surowego krajobrazu nawet nie drgnął, więc wydawało się, że czas stanął w miejscu. Ale tak naprawdę piasek w klepsydrze przesypywał się w tym samym tempie co zawsze. Ostatnie chwile dnia uciekały. Ostatnie znośne sekundy.
Wiktor padł na kolana i zabrał się do pracy. Musieli wyczarować kopułę z naprężonego niebiesko-pomarańczowo-żółtego nylonu. Bańkę mydlaną, która przez najgorsze, nocne godziny będzie ich jedynym schronieniem.
By namiot miał szansę stanąć, trzeba było wyrąbać w lodzie w miarę równą platformę. Ich ruchy były powolne, niezdarne. Zajmie im to godzinę, może i dłużej. Potem trzeba będzie wpełznąć do środka i we dwóch kulić się pod zawieszoną u sufitu maszynką gazową i topić lód, by przyrządzić eliksir życia – mocną herbatę.
Michał czuł się fatalnie, jak wyrzucona na ląd zdychająca ryba. Nie miał już siły, a perspektywa podniesienia ostrza łopatki z tyłu rączki czekana nagle zaczęła go przytłaczać.
– Szybciej... – pogonił go towarzysz, po czym zaniósł się kaszlem.
Fikuśny i drogi sprzęt kupił Wiktor. Michałowi od początku te gadżety z podwójnymi końcówkami średnio się podobały. Do tej pory zabierał na wyprawy dwa czekany, jeden miał z tyłu łopatkę do wyrąbywania lodu, a drugi młotek do wbijania haków, ale nie protestował, bo to nie on wykładał większość pieniędzy na ich wyprawę. Sponsorami byli Wiktor i jego ojciec, biznesmen z branży hotelarskiej. Przekazana przez nich suma była iście astronomiczna, za sam permit zezwalający na zdobycie K2 musieli zapłacić władzom Pakistanu dwanaście tysięcy dolarów. Dla Michała, zatrudnionego na uczelni, była to równowartość ponadpółrocznych zarobków. Ojciec Wiktora miał sieć hoteli – rodzinny biznes, w którym syn pełnił funkcję dyrektora. Junior mógł sobie pozwolić na realizację marzeń, bo pewnie więcej wydawał miesięcznie na serwetki niż na papierek, który umożliwi im wejście na drugi najwyższy szczyt świata.
– Misiek! – pogonił go znowu Wiktor. – Ruchy!
Słońce zgasło. Powietrze i śnieg wokół przybrały siny odcień. Łopatkę trzeba było unieruchomić specjalną śrubą.
Noż co za ustrojstwo!
Po kilku próbach Michał zdał sobie sprawę, że będzie musiał zdjąć grubą łapawicę. Pod spodem miał jeszcze dwie, cieńsze rękawice, ale wystawione na zimno dłonie prawie natychmiast zesztywniały, a ból w spękanych opuszkach palców stał się nie do zniesienia.
Unieruchomienie łopatki, przerywane co chwila rozgrzewaniem zgrabiałej dłoni, zajęło mu kwadrans. A było to dopiero preludium. Teraz trzeba było mocno chwycić świeżo skonstruowane narzędzie i zacząć rąbać platformę w lodzie. Zaciśnięcie dłoni na rączce czekana sprawiało Michałowi potworny ból. Jakby czyste zło przeniknęło go aż do kości. Inny jego rodzaj, spowodowany niedotlenieniem, zaciskał metalową obręcz wokół skroni. A na dokładkę mróz kąsał bezbronne ciało, wdzierał się we wszystkie jego zakamarki, przenikał przez kolejne warstwy tkanin wykonanych w kosmicznej technologii.
Każde uderzenie w lód kosztowało masę wysiłku, przynosiło nowe fale cierpienia. Michał miał wrażenie, że próbuje skruszyć diament, a nie zestaloną wodę. Wpełzł w niego strach, że nie dadzą rady, nie zdążą przed nocą albo że metalowa obręcz na skroniach jeszcze zwiększy zacisk, powodując obrzęk mózgu, śmiertelny objaw choroby wysokościowej.
Ale bać się – to nie było w jego stylu. Przezwyciężył strach i okiełznał ból, poskromił je siłą woli.
I tak, minuta po minucie, we dwóch umierali i jednocześnie walczyli o życie. Dwaj samotni rozbitkowie, astronauci na obcej, niegościnnej planecie K2, zwanej też Czogori.
Ale był tam z nimi ktoś jeszcze. Zły los. Przyczajony, obserwował ich marne postępy. Już szykował się na swoje pięć minut. W zanadrzu trzymał niespodziankę. Do zwyczajowych przeciwności, które serwował wspinaczom wysokogórskim, zamierzał dołożyć nową, upiorną atrakcję.
2
HIMALAYA RETREAT AND MEDITATION, PAKISTAN
Sześć ludzkich sylwetek leżało na wznak, równolegle do siebie, nie dając znaku życia. W niezmąconym żadnym dźwiękiem powietrzu unosił się leciutki zapach, żywiczny, korzenny... Trudny do precyzyjnego opisania, najprościej byłoby porównać go do zapachu starej szuflady.
Stopy leżących były zwrócone w stronę przeszklonej ściany, za którą rozciągał się majestatyczny widok: w oddali przyprószone śniegiem góry, na pierwszym planie zaś potrzaskane skały i błękitno-turkusowe bryły lodu. A to wszystko powtórzone w doskonałym odbiciu, ponieważ surowy krajobraz Karakorum przeglądał się w tafli niewielkiego jeziora, powstałego z wody wytapiającej się z lodowca Baltoro.
Minęła minuta, potem kolejna. Nikt się nie poruszył. Wydawało się, że ciszę mogłoby zmącić jedynie otwarcie drzwi i wejście patomorfologa, który zacznie identyfikować ciała.
A jednak leżąca na podłodze siódemka żyła i miała się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Choć nieruchomi, odbywali właśnie podróż – wyprawę w głąb siebie.
Medytowali.
Iga Sarnacka, jedna z dwóch Polek w grupie siedmiu leżących na podłodze osób, zadawała sobie pytanie: co ja tutaj robię? A raczej – oganiała się od niego jak od natrętnej muchy.
Sala do medytacji znajdowała się na pierwszym piętrze luksusowego hotelu Himalaya. Kilkadziesiąt kilometrów dalej na wschód wznosiła się Czogori, bardziej znana jako K2, druga najwyższa góra Ziemi. W jej kierunku biegły myśli Igi. Na zboczach K2, już blisko szczytu, znajdował się młody mężczyzna – Michał Krzemiński, jej chłopak.
Powinna skupiać się teraz na zaniechaniu świadomego myślenia, ale nie potrafiła przestać zamartwiać się o Miśka. Bała się o niego i najzwyczajniej w świecie za nim tęskniła, bo nie widzieli się już od ponad trzech tygodni. Powinna być przyzwyczajona do rozłąki, ponieważ nie była to jego pierwsza wyprawa wysokogórska, ale mimo to czuła zadrę w sercu.
Iga mocniej zacisnęła powieki i wsłuchiwała się w milczenie świata. Brak dźwięków, którego można doświadczyć jedynie z dala od cywilizacji. Sporadyczne odgłosy – czyjś oddech przechodzący cichutkim świstem przez nozdrza, burczenie w brzuchu, skapnięcie kropli wody z krawędzi dachu – nie psuły, a wręcz wzmagały poczucie wyciszenia.
Dziewczyna zdała sobie sprawę, że właśnie w tej chwili zachodzi słońce. Zrobiło jej się żal, że znów omija ją oszałamiający spektakl natury. Tylko raz, pierwszego dnia po przyjeździe do Himalayi, dane jej było podziwiać odrealnione, padające z boku światło, które zabarwiało skały na rudawy brąz i sprawiało wrażenie, jakby byli na innej planecie, wręcz w innym wszechświecie. Potem już każdego popołudnia, gdy kula słońca zmierzała ku poszarpanym skałom na zachodzie, w hotelu zaczynała się sesja medytacji. Czasami siedzieli w pozycji kwiatu lotosu, czasami, tak jak dziś, leżeli na wznak. Ale instruktor, młody buddyjski mnich, zawsze kazał im zamykać oczy.
Taka strata – pomyślała Iga, walcząc z pokusą rozwarcia powiek choć na chwilę.
Ale może właśnie o to chodziło? Żeby zrozumieli jedną z podstawowych nauk buddyzmu i wyzbyli się wszelkich pragnień: żądzy sukcesu, bogactwa, tęsknoty za ukochanym. Najwyraźniej nawet tak mało szkodliwa żądza, jaką jest chęć podziwiania pięknych widoków, może zatruć spokój ducha. Na pewno też napędza sansarę, czyli kołowrót narodzin, życia i śmierci, nie pozwalając na osiągnięcie nirwany.
Tak przynajmniej powtarzał im buddyjski mnich, który prowadził medytacje.
Jeszcze mocniej zacisnęła powieki. Skarciła się w myślach za to, że się rozprasza. I zaraz skarciła się za to, że się skarciła, psując w ten sposób medytację. A dalej poszło już lawinowo. Koncentracja rozsypała się, wrócił biały szum, myśli buczały jej w głowie jak rozdrażniony rój pszczół.
Znów poczuła ukłucie strachu. Co z Miśkiem? Czy jest bezpieczny? Co robi w tej chwili? Czy odpoczywa w namiocie po kolejnym dniu morderczej wspinaczki? Czy nic mu się nie stało? Jaka pogoda panuje teraz na zboczach K2? Jak wysoko się już znajdują? Kiedy zejdą do bazy i w końcu będą bezpieczni?
– Many, many distractions will arise – odezwał się spokojny, męski głos. Leniwy jak mruczenie kota, ale nie ospały. Mnich jakby czytał w myślach Igi. Wyjaśniał, że podczas medytacji będą narażeni na rozpraszanie. – Wir myśli, planów, obrazów przed oczami – ciągnął po angielsku, z perfekcyjnym akcentem.
Nie był Tybetańczykiem ani w ogóle Azjatą. Tak naprawdę miał na imię Nick i dorastał w Londynie. Podobno zanim zainteresował się buddyzmem, prowadził rozrywkowe życie. Nosił dredy, studiował ekonomię i nawet zaliczył staż w jakiejś międzynarodowej firmie konsultingowej. Teraz jednak miał uduchowioną twarz, ogoloną głowę i chodził w szafranowo-czerwonej kaszai. Iga nie wiedziała, na jakiej zasadzie może opuszczać klasztor i prowadzić zajęcia dla bogatych turystów. Być może była to jego działalność misyjna.
– Trzymają się was myśli o tym, co boli, przeszkadza. To wszystko jest naturalnym elementem procesu. Nie starajcie się na siłę walczyć z nimi, nie próbujcie opierać się, ale... Za każdym razem, kiedy coś was rozproszy... Po prostu wracajcie do początku. Spróbujcie od nowa skupić się na oddechu. Z pokorą...
Iga starała się wcielić w życie zalecenia Nicka. Wdech, wydech... Wdech, wydech. Chwila pauzy, którą należy dostrzec między oddechami. I jeszcze raz, i kolejny. Cierpliwie, od nowa. Znała już zalecenia mnicha na pamięć, powoli wchodziły jej w krew.
– Nawet jeśli będziecie musieli zaczynać tysiąc razy, niech was to nie zraża... Nawet jeśli będziecie musieli zaczynać milion razy, niech was to nie zraża...
Uważała się za racjonalistkę, więc zachowywała dystans do całej tej podróży duchowej. To jej przyjaciółka, Paula, która leżała na prawo od Igi, była autentycznie wkręcona w duchowość i buddyzm. Iga traktowała medytację co najwyżej jako formę relaksu, odprężenia. Nie wierzyła w transcendencję ani tym bardziej w reinkarnację. Energia była dla niej jedynie wartością fizyczną, zdolnością układu do wykonania pracy. Można ją było opisać i zmierzyć, poddawała się prawom, które Iga przekazywała swoim uczniom podczas lekcji w szkole.
Ale nagle... poczuła. Coś. Pierwszy raz, od kiedy trzy tygodnie temu przybyły z Paulą do Himalayi i zaczęły brać udział w wieczornych sesjach medytacji.
Co to było? Coś... ulotnego. Nie umiała tego nazwać ani nawet opisać. Nie miała wątpliwości jedynie co do tego, że efemeryczne wrażenie zaistniało w jej umyśle.
Spokój, ale nie zobojętnienie.
Przyjemność, ale nie cielesna.
Bardziej błogość niż przyjemność – skonstatowała, próbując samej sobie opisać te odczucia. Błogość głębsza i czystsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Nagle podekscytowana, że coś drgnęło w jej racjonalnym monolicie, zaczęła analizować nowe doznanie. Ale ono zachowało się jak dziki ptak, który odlatuje spłoszony, gdy tylko zorientuje się, że ktoś na niego patrzy.
Co to było? Nirwana? Mindfulness? Iga poczuła lekki zawód. Ulotna błogość zniknęła. Szybko jednak wyzbyła się rozczarowania. Udało się dziś, pewnie uda się następnym razem.
Może jutro, podczas kolejnej sesji medytacji? Przez krótką chwilę znów nie będzie myślała o niczym. Chyba o to właśnie chodziło. Przez moment jej umysł będzie absolutnie czysty, wolny od przyjemności i od spraw obojętnych czy natrętnych. Ale przede wszystkim uwolni się od międlenia zmartwień i trosk. Przez krótką chwilę nie będzie roztrząsać: po pierwsze, kredytu ze zmienną stopą procentową i z dużą ratą za ich małe mieszkanie na Ursynowie, ani – po drugie – choroby ojca, który już od prawie miesiąca czeka na wizytę u neurologa, ani – po trzecie – nowego roku szkolnego – od września dostanie wychowawstwo klasy i weźmie odpowiedzialność za trzydzieścioro młodych ludzi, ich kłopoty, troski i problemy. Czy da radę stanąć na wysokości zadania? Czy nie zaniedba żadnego z tak licznych i wrażliwych podopiecznych? Ale przede wszystkim – już po czwarte – nie będzie się zamartwiać o Miśka, który jest w tej chwili kilkadziesiąt kilometrów od niej – w poziomie – i jakieś cztery kilometry w pionie, w ekstremalnych warunkach, pewnie już w strefie śmierci, blisko szczytu K2.
Cztery główne troski i mnóstwo pomniejszych. Iga często myślała w punktach, była uporządkowana. Miała umysł ścisły. Ukończyła fizykę na Uniwersytecie Warszawskim i teraz uczyła jej w jednym ze stołecznych liceów. Miała przezwisko Sarna, od nazwiska. Z prawdziwą sarną niewiele miała wspólnego – bliżej jej było do owczarka, bo potrafiła zapanować nad stadem. Uczniowie ją lubili, choć była wymagająca. Sama nie potrafiłaby powiedzieć, czym zaskarbiła sobie ich sympatię. Zachowywała się zwyczajnie, nie miała dziwactw, nie uprzedzała się ani nie faworyzowała. Może doceniali jej szczere zaangażowanie w uczony przedmiot?
Skupienie odleciało już daleko, za daleko. Ale Iga nie poddawała się. Zgodnie z sugestią mnicha zaczynała tysięczny raz, tysiąc pierwszy... Trzeba próbować, tak po prostu.
– Powoli otwórzcie oczy – powiedział Nick po kilku, a może kilkunastu minutach. – I postarajcie się, żeby ta obecność, skupienie na chwili, towarzyszyła wam we wszystkich czynnościach, które będziecie wykonywać tego wieczoru.
– Dupa – powiedziała po polsku Paula, podnosząc się z maty. – Nie mogłam się skupić. No w ogóle nie! Nic a nic!
Podczas gdy Iga była typem dziewczyny z sąsiedztwa, jej przyjaciółka mogła uchodzić za modelkę. Była śliczną szatynką o długich, lekko falujących włosach. Prawie o głowę wyższa od Igi, trzymała się wręcz przesadnie prosto – pamiątka po lekcjach baletu, na które matka wysyłała ją w dzieciństwie. Ale Paula nie była sztywna, wręcz przeciwnie: kontaktowa i pewna siebie, jak to dziennikarka. Choć jednocześnie miała w sobie spory ładunek kobiecości – wydawała się krucha i wrażliwa.
– Denerwujesz się? – domyśliła się Iga.
– A ty nie?
– Tak, oczywiście, ale...
– Wiem, wiem – weszła jej w słowo Paula. – Powinnam schować ten lęk do jakiejś tam szufladki. Prawda? Tego nas uczą na tej całej medytacji. Ale, kurczę, nie mogę! Nie potrafię! Już myślałam, że tak, ale to jednak za duży hardcore. Trzyma jak kotwica!
– Oczywiście. Ja też się denerwuję. Przecież wiadomo... – Iga pokiwała głową.
Podziękowały Nickowi, który stał przy drzwiach salki i uśmiechem żegnał podopiecznych. Iga pchnęła drzwi, które ustąpiły bezszelestnie, bez najmniejszego skrzypnięcia. Jak każdy element wnętrza były najwyższej jakości, wręcz idealne. Minimalistyczne, bez żadnych zdobień, bez przepychu. Wykonano je z pięknego drewna egzotycznego. Iga nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego akurat ten konkretny odcień i wzór słojów wydawał jej się ładniejszy niż inny, ale tak właśnie było.
Himalaya Retreat and Meditation był hotelem butikowym. Iga pierwszy raz usłyszała to określenie kilka tygodni temu w Polsce, kiedy decydowały się na wyjazd ze swoimi chłopakami. Paula, dziewczyna Wiktora, z którym wspinał się Misiek, wyjaśniła jej, że wyrażenie nie ma nic wspólnego z przemysłem odzieżowym. Hotel butikowy opisywała jako luksusowy i kameralny, w największym skrócie – nie dla gawiedzi. Skrojony – być może stąd brało się tekstylne skojarzenie – by sprostać oczekiwaniom wymagających klientów. W przypadku Himalayi – takich, którzy interesują się rozwojem duchowym.
Igę śmieszyło, że hotel o takiej nazwie nie leży nawet w Himalajach. Postawiono go w Karakorum, w sumie – niedaleko miejsca, w którym oba łańcuchy górskie się stykają. Był kaprysem jakiegoś milionera. Gniazdem ulepionym na skale przez helikoptery, którymi trzeba było przetransportować wszystko, każdą cegłę i gwóźdź. Pudełeczkiem – cacuszkiem, rzuconym w dzikość natury, naszpikowanym nowoczesnymi technologiami.
Znajdowało się w nim zaledwie osiem pokoi dla gości. Paula tłumaczyła Idze, że ósemka symbolizuje nieskończoność, a dodatkowo w Azji uchodzi za szczęśliwą liczbę. Idze wydawało się też, że większy obiekt nie byłby po prostu w stanie funkcjonować z dala od cywilizacji. Choć mieszkało się w nim luksusowo, nie był podpięty do żadnej infrastruktury. Niby samowystarczalny, zasilany energią słoneczną, ale żywność trzeba było dostarczać helikopterem!
Dziewczyny szły korytarzem, wzdłuż ściany okien, pozwalając, by wyprzedzili ich pozostali uczestnicy sesji medytacji. Nagle Paula przystanęła i otworzyła szeroko usta.
– O Boże! – krzyknęła, łapiąc przyjaciółkę za ramię.
Wpatrywała się w szybę, Iga odruchowo podążyła za jej spojrzeniem. Okna korytarza wychodziły na wschód, było tu już znacznie ciemniej niż w sali do medytacji.
– Widziałaś? – wyszeptała Paula.
– Ale co? – spytała Iga.
– Tam! Tam był! Widziałaś?!
Paula była roztrzęsiona, jej szczupła dłoń, wskazująca okno, drżała.
– Ale kto?
– Już nie ma, zniknął, ale... Ktoś tam stał! Nie wiem kto. Sylwetka... Taka ciemna, jakby ubrana na czarno. Jak duch. Jezu...
– Jesteś pewna? – Iga poprawiła okulary.
– Myślisz?... Nie, to nie może być zbieg okoliczności. Ten duch, o Boże...
Paula zaczęła pospiesznie mrugać oczami, jakby próbowała powstrzymać łzy, a chwilę później skryła twarz w dłoniach.
– Tylko ci się wydawało. Nie martw się.
– Nie wydawało mi się!
– Ale nikogo tam nie ma.
Paula pokiwała głową, ale zaraz potem pokręciła nią przecząco. Jeszcze raz zerknęła w stronę okien, wytrącona z równowagi, niepewna.
– Wszystko będzie dobrze. – Iga objęła przyjaciółkę ramieniem. – Wejdą, zejdą i za parę dni będą już tutaj z nami.
– Ale ja naprawdę widziałam... – Paula urwała w pół zdania. – Stał tam...
Iga pokiwała głową, ale bardziej dla uspokojenia przyjaciółki. Nie wierzyła w żadne ezoteryczne czary-mary, duchy, ciała astralne, przepływy energii. Zapewne ostatnie promienie słońca wydobyły ze skał cień, który mózg Pauli zinterpretował jako ludzką sylwetkę. Iga czytała kiedyś artykuł popularnonaukowy, który wyjaśniał, dlaczego mamy tendencję do doszukiwania się twarzy i postaci w przedmiotach martwych.
– To pareidolia – wyjaśniła, przypomniawszy sobie nazwę opisywanego zjawiska.
– Co? – zdziwiła się Paula.
– Pareidolia, takie złudzenie. A tak w ogóle to gdzie Jesse? – Iga pospiesznie zmieniła temat.
– Nie wiem. Skąd ja akurat mam wiedzieć? – Paula lekko się speszyła.
– Znowu zwiał. Nick się wkurzy.
– Nick się nie wkurza. Jest buddystą.
– Każdy ma jakiś punkt przegięcia. Zobaczysz. Da mu drugą chmurkę. Czy już trzecią?
Paula zaśmiała się. Idze udało się rozbawić przyjaciółkę, odciągnąć ją od czarnych myśli.
Drzwi na końcu korytarza uchyliły się. Stanął w nich wysoki, młody mężczyzna, jeszcze chłopak właściwie, o czarnych, kręconych włosach. Miał na imię Fide, w Himalayi pełnił funkcję recepcjonisty, czy też raczej menedżera, bo w zagubionym w Karakorum hotelu nie było możliwości, by jakiś klient pojawił się ot tak, po prostu – przypadkiem wszedł na recepcję i nacisnął metalowy dzwonek. Goście przylatywali tu helikopterem, niedaleko ośrodka znajdowało się lądowisko z wymalowaną pośrodku wielką literą „H”. „H” jak „helicopter”, „H” jak Himalaya.
– O, tu jesteście – powiedział Fide. – Chodźcie! Telefon do was... Pilne!
3
HIMALAYA RETREAT AND MEDITATION, PAKISTAN
Iga znów poczuła ukłucie w sercu. Tym razem mocniejsze – jak kolec skorpiona, który wbija się i zaczyna sączyć truciznę. Jad strachu w mgnieniu oka rozszedł się po całym organizmie i unieważnił godzinę medytacji.
Fide nie zwrócił się do jednej z nich, ale do obu. Musiało więc chodzić o ich chłopaków, o ich wspinaczkę na K2.
Pilny telefon. A więc coś się stało. Nie powiedział po prostu: „telefon”. Podkreślił, że pilny. „Urgent”.
Czyli pewnie wydarzyło się coś dramatycznego.
Ruszyła lawina złych myśli. Nie dało się jej powstrzymać.
Przejście do końca korytarza, a potem schodami na parter trwało wieczność. W Himalayi był zakaz używania komórek, ale i tak w hotelu nie było zasięgu. Znajdowali się zbyt wysoko i za daleko od cywilizacji. Jedyny kontakt ze światem zapewniał telefon satelitarny na recepcji.
W Himalaya Retreat and Meditation wylądowali dzięki Wiktorowi Lewickiemu, chłopakowi Pauli. Przylecieli tu we czwórkę helikopterem ze Skardu. Do głównego miasta Baltistanu, zwanego też Małym Tybetem, dotarli z Islamabadu samochodami terenowymi. Najpierw jechali słynną Karakoram Highway, szosą karakorumską, do miejsca, w którym rzeka Gilgit wpada do Indusu i gdzie stykają się Himalaje, Hindukusz i Karakorum. Odbili w prawo i kontynuowali drogą S-1; litera „s” jest ponoć skrótem od „strategic highway”, choć ta część drogi z autostradą miała już niewiele wspólnego. W końcu dotarli do Skardu.
Liczące nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasto położone jest ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza, więc zatrzymali się w nim na parę dni, żeby się zaaklimatyzować. Łazili po bazarach, wsłuchując się w ich gwar, w regularnie rozbrzmiewające nawoływania muezzinów do modlitwy, wpatrywali się w góry, w szeroko rozlewający się Indus. Odwiedzili też urządzone przez Włochów muzeum K2 – niewielką wystawę upamiętniającą pierwsze wejście na szczyt, którego dokonali Achille Compagnoni i Lino Lacedelli. Przechadzając się we wnętrzu wielkiego namiotu w kształcie piramidy, wspartego na metalowym stelażu, Iga i Paula były rozczarowane, że w muzeum nie znalazły żadnej informacji o Wandzie Rutkiewicz – pierwszej kobiecie na szczycie K2.
Po trzech dniach pobytu w Skardu polecieli helikopterem do hotelu Himalaya. Zabrali ze sobą dwójkę podstarzałych Szwedów i trzydziestoletnią Angielkę, którzy też byli gośćmi ekscentrycznego milionera. Michał i Wiktor ruszyli następnie piechotą, by dołączyć do pozostałych uczestników wyprawy, zmierzających wzdłuż lodowca Baltoro w stronę K2, ich dziewczyny zaś rozpoczęły – jak go nazwała żartobliwie Paula – turnus samoświadomości.