- W empik go
Hipokrates przed sądem. Głośne procesy lekarzy - ebook
Hipokrates przed sądem. Głośne procesy lekarzy - ebook
Historie opisane w książce przez znaną dziennikarkę sądową zdarzyły się naprawdę.
Opowieści z życia wzięte zapierają dech w piersiach.
Pacjent kontra lekarz – kulisy procesów, ważne pytania i odpowiedzi
Książka składa się z dwóch części. Są reportaże z procesów sądowych, gdzie lekarze zamiast nazwisk mają tylko inicjały. I jest też rewers doświadczeń w posłudze chorym - wyznania koryfeuszy medycyny o postawionych przez nich diagnozach na tyle ryzykownych, że albo trafiały w dziesiątkę, albo były jak kulą w plot. Ich autorzy (same znane nazwiska) opowiadają o tych „przypadkach” pokazując, że zawód lekarza jest obarczony podwyższonym ryzykiem. Wystarczy chwila nieuwagi, czasem drobny błąd i z Olimpu spada się do aresztanckiej celi.
W tej książce nie ocenia się postępowania medyków i nie wydaje wyroków...
Autorka przedstawiła sytuacje będące przedmiotem mniej i bardziej głośnych procesów sądowych w Polsce szczegółowo i z różnych stron, unikając jednak orzekania o winie lub niewinności.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-77-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przysięgali jak niegdyś uczniowie mistrza Hipokratesa, że będą sumiennie służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu, przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek. Pacjent jednak zmarł. Teraz ci, którzy im zawierzyli, siedzą obok prokuratora, a oni w ławie oskarżonych. Sąd zdecyduje, czy są winni. Jeśli tak, to w jakim stopniu.
Procesy sądowe lekarzy są traumatycznym przeżyciem dla obu stron. Ci w białych fartuchach przywykli, że stojąc nad chorym mają nad nim władzę, są wyrocznią; bywa, że bliscy pacjenta w błaganiach o ratunek traktują ich jak cudotwórców. Gdy jednak dzieje się źle, rozpacz, ból i gniew rodziny wymazuje tamte uczucia. Przesłaniają wszystko, czasem nawet racjonalne myślenie.
Lekarz w ławie oskarżonych, choć nie ma na sobie ochronnego kitla, również u obserwatorów procesu wywołuje mieszane uczucia. Z jednej strony tradycyjny respekt (każdy z nas jest potencjalnym chorym, który w razie czego będzie szukał pomocy doktora) z drugiej strony złość, że ów demiurg, dawca zdrowia zawiódł. Jak mógł tak postąpić!? Nie ma uczuć letnich, gdy chodzi o życie.
Coraz więcej procesów lekarzy toczy się zarówno w sądach powszechnych, jak i w korporacyjnych. Dochodzenie do prawdy jest trudne. Biegli, od których wiele zależy, się nie spieszą, ich oceny rzadko wypadają jednoznacznie. Rzetelny sędzia trzymając w ręku kodeks karny nie może zapomnieć o przysiędze Hipokratesa. Musi znaleźć odpowiedź, czy lekarz zrobił wszystko, co było w jego mocy.
Zatem, ile osobistej winy lekarza – bo niedouczony, niestaranny, albo uzależniający leczenie od łapówki? Ile skrępowania przepisami? Złej organizacji pracy, która sprawiła, że w tej konkretnej sytuacji, gdy przyjmował w ciągu jednego dyżuru 60. pacjenta, czegoś zaniedbał, albo zrzucił odpowiedzialność za chorego na innego lekarza?
A ile żalu, nieszczęścia rodziny, która straciła kogoś bliskiego?
Katalog przewinień jest obszerny, odpowiada się za nie karnie, cywilnie (zadośćuczynienia sięgają dziś milionów złotych), wreszcie etycznie przed sądem lekarskim. Ale Temida ma wagę z dwiema szalami – na jednej kładzie winę oskarżonego, na drugiej jego dramat.
Z ławy dla publiczności na sali sądowej śledziłam odtwarzane historie konfliktu pacjent-lekarz. Nie ja orzekałam o winie, mogłam słuchać i… współczuć zarówno oskarżycielom prywatnym, jak i oskarżonym. To nie była typowa procesowa sytuacja. Zazwyczaj podczas rozprawy empatia publiczności zdecydowanie kieruje się w stronę ofiary. Oskarżony w najlepszym razie może wzbudzić litość, albo zrozumienie motywu jego postępowania.
Lekarz nigdy nie szkodzi pacjentowi umyślnie. (Jeśliby zdarzył się taki przypadek, należałoby go zakwalifikować w kategoriach patologii osobowościowej). Dlatego już sama sytuacja, która doprowadziła go na ławę oskarżonych jest dla niego szczególnym udręczeniem. Zazwyczaj odpowiada z wolnej stopy i między kolejnymi rozprawami wraca do pacjentów. Całkowicie od niego zależnych, słowem lub wzrokiem błagających o pomoc. Nie może im powiedzieć: jestem psychicznie skopany, udręczony, żałuję, że wybrałem ten zawód, dajcie mi święty spokój. On pełni służbę.
A na sali sądowej? Tak, tam mógłby powiedzieć o swych bezsennych nocach, poczuciu krzywdy, z powodu postawienia go pod publicznym pręgierzem, bo przecież nie chciał źle. I przeprosić, że nie tylko nie pomógł, ale wręcz zaszkodził. Czasem z nieodwracalnym skutkiem. Byłam sprawozdawcą na kilkudziesięciu takich procesach i nie zdarzyło mi się być świadkiem pokajania oskarżonego.
Dlaczego tak trudno przyznać się do winy, nawet szczegółowo udowodnionej? Oto pytanie, na które czytelnik znajdzie w książce odpowiedź. Będzie to surowe, prokuratorskie oskarżenie ucznia Hipokratesa. Poparte drastycznymi przykładami tragedii ostatecznych, gdy na oczach lekarza człowiek umiera. Ale nie ostateczny wniosek z reporterskich penetracji.NIE GARB SIĘ
O pierwszej w nocy matkę 18-letniej Martyny N. z powiatowego miasta pod Poznaniem obudził przeraźliwy krzyk córki. Pobiegła do jej pokoju i zobaczyła, że dziewczyna rzuca się na łóżku, ma dziwny wzrok. Wezwała pogotowie.
Kiedy przyjechało, Martyna była nieprzytomna. Ratownik zorientował się w sytuacji (w zespole brakowało lekarza) i wezwał drugą karetkę. Przez 40 minut nieprzytomna chora była pozbawiona jakiejkolwiek pomocy lekarskiej.
Wreszcie zabrano ją do szpitala. Tam okazało się, że trzeba ściągnąć z domu (było wpół do trzeciej nad ranem) technika obsługującego komputer. Dziewczyna leżała bez oddechu, wentylowana mechanicznie przez rurkę intubacyjną. Jej źrenice miały objaw „oczu lalki”, nie reagowała na ból, miała porażenie rąk i nóg, niewydolność nerek. Komputerowa tomografia głowy wykazała samoistny krwotok wewnątrz czaszki. Neurochirurg odstąpił od operacji z uwagi na objawy sugerujące śmierć mózgu.
Rodziców Martyny czekała jeszcze dramatyczna rozmowa z ordynatorem w kwestii pobrania organów. Zgodzili się.
– Uczepiliśmy się myśli, że część Martyny będzie żyła – powiedziała rok później w sądzie matka dziewczyny.
Ale i tej nadziei ich pozbawiono. Sekcja wykazała, że serce przeszło rozległy zawał, a ponadto wykryto wirus zapalenia wątroby typu B. Kilka miesięcy wcześniej Martyna w prywatnym szpitalu miała usuwane znamię na szyi. Prawdopodobnie wtedy została zarażona żółtaczką.
***
– Mojej córce przez 8 dni nikt nie dał szansy na walkę o życie – powiedziała pani N. rzecznikowi Wielkopolskiej Izby Lekarskiej. Szczegółowo odtworzyła wydarzenia.
Pod koniec września Martyna, pilna uczennica, zmienia się – nie uważa na lekcjach, sprawia wrażenie roztargnionej, a wywołana do odpowiedzi mówi, że robi się jej słabo. Gdy to się powtarza, wychowawczyni wysyła uczennicę do szkolnej pielęgniarki, ta mierzy ciśnienie. I stwierdza, że jest za wysokie. Na ból głowy daje apap.
Niewiele to pomaga; również w domu Martyna jęczy, że boli ją głowa. Ale nie chce opuszczać lekcji, wszak za pasem matura. Jej matka telefonuje do szkolnej pielęgniarki z prośbą o codzienne mierzenie córce ciśnienia. Pod koniec tygodnia Martyna przynosi kartkę z informacją, że wysokie ciśnienie tętnicze nie spada.
Cały weekend dziewczyna leży na tapczanie; każde pochylenie głowy przyprawia ją o silny ból. W poniedziałek (10 października) matka postanawia, że pójdą do przychodni, do lekarza rodzinnego.
Dr Magdalena P. ogląda kartkę od pielęgniarki z notatkami o ciśnieniu i stawia diagnozę – bóle pochodzą od krzywienia kręgosłupa w szkolnej ławce. Pokazuje, jak należy prawidłowo siedzieć. Zapisuje nervoheel – ziołowe tabletki ułatwiające zasypianie. Po jednej dziennie…
Pomimo ćwiczeń, Martynę nadal boli głowa. Przy najmniejszej zmianie pozycji ma zawroty głowy. Tak mijają trzy dni. W czwartek 13 października matka zauważa u córki trudności w mówieniu. Wystraszona dzwoni do lekarza rodzinnego. Dr P. radzi poszukać neurologa w ambulatorium nocnej pomocy.
Matka zawozi tam córkę. Przyjmuje je dyżurny lekarz Leszek B. i wyjaśnia, że do gabinetu neurologa nie wchodzi się z ulicy. On pracuje w szpitalu, gdzie potrzebne jest skierowanie. Na razie nie widzi takiej potrzeby.
Dr B. ogląda kartkę z pomiarami ciśnienia, sprawdza stan na dziś i zapisuje prestarium na obniżenie ciśnienia krwi. Pół tabletki dziennie. Martyna wyznaje z zakłopotaniem, że boi się iść do toalety, bo przy pochyleniu głowy ból bardzo się nasila.
– Nic ci nie pęknie – bagatelizuje lekarz. Dziewczyna milknie zawstydzona, już do końca wizyty nie odezwie się ani słowem.
W piątek 14 października Martyna idzie do szkoły, bo szkoda jej opuszczonych lekcji. Wraca bardzo słaba, skarży się rodzicom, że ból rozsadza jej czaszkę.
Sobota 15 października. Jest jeszcze gorzej.
– Mamo, mnie już nic nie pomoże – płacze dziewczyna.
Znów jadą do szpitalnego oddziału ratunkowego. Tym razem przyjmuje je dr Jolanta Z. Nieuprzejma, wręcz agresywna. Odsuwa kartkę z pomiarami pielęgniarki, bo na pewno robiła to niefachowo. Sama mierzy ciśnienie – milknie, gdy wynik jest podobny.
Kiedy matka próbuje określić, co ją niepokoi w zachowaniu córki (m.in. zachwianie równowagi), pani doktor przerywa:
– Chyba córka umie mówić.
Wypisuje skierowanie do laboratorium, zleca analizę krwi.
Po obejrzeniu wyników stwierdza, nie ma żadnego stanu zapalnego, pewnie zachowanie Martyny wiąże się z jej problemami z nauką.
– Ależ wszystko w porządku, wiem dobrze, bo jestem pedagogiem – zapewnia pani N.
– Radziłabym więcej rozmawiać z córką o jej problemach okresu dojrzewania – kończy wizytę Jolanta Z.
Całą niedzielę Martyna przepłakała. Każde podniesienie się z łóżka przyprawiało ją o silne zawroty głowy. W poniedziałek 17 października pojechała z matką do lekarza rodzinnego.
Dr Magdalena P. odstawia tabletki prestarium. Nadal twierdzi, że ból pochodzi od kręgosłupa; każe pacjentce położyć się na kozetce, pokazuje, jak prawidłowo powinna wstawać. Nie widzi potrzeby skierowania dziewczyny do specjalisty. Matka znajduje inny sposób na dotarcie do neurochirurga. Za trzy dni sama ma wizytę u takiego specjalisty w związku z wypadającym dyskiem.
– Gdyby pani doktor dała mi skierowanie do neurochirurga dla Martyny – prosi – zabrałabym córkę ze sobą. Może uda się wejść z nią do gabinetu.
– Dobrze – zgadza się lekarka pierwszego kontaktu – tylko zróbcie rentgen odcinka szyjnego u córki, na dowód, że postawiłam właściwą diagnozę.
Martyna N. nie zdążyła już pokazać specjaliście tego zdjęcia.
***
Okręgowy rzecznik wszczyna postępowanie wyjaśniające. Przesłuchiwana dr Magdalena P., pediatra, specjalistka medycyny rodzinnej i rehabilitacji medycznej zeznaje:
– Martynę N. leczyłam od dziecka. Ból, który zgłaszała, nie był charakterystyczny ani stały. Ja skończyłam kurs fizjoterapeutyczny metody Mc Kenziego i dlatego pokazałam pacjentce jak należy siedzieć, aby nie bolała głowa.
– Czy to znaczy, że ból ustąpił?
– Tak.
– Czy zbadała pani doktor objawy oponowe?
– Nie, wtedy nie badałam.
– A kiedy?
– Tydzień później. Nie stwierdziłam niczego, co by świadczyło o zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych. Zaleciłam kontrole w kierunku nadciśnienia tętniczego i korektę postawy, a za 2 tygodnie ewentualną konsultację u okulisty.
– Dlaczego zrezygnowała pani z dalszej diagnostyki?
– Bo moja diagnoza zmierzała w kierunku nadciśnienia tętniczego.
– Nie podejrzewała pani choroby o podłożu neurologicznym?
– Nie. Moja wiedza z kursu Mc Kenziego sugerowała czynnościowy charakter bólu głowy.
– Co to znaczy czynnościowy?
– Zależny od pozycji ciała.
– Czy wiedza ze studiów nie pozwalała pani dopuszczać innej etiologii bólu głowy?
– W mojej praktyce lekarskiej po raz pierwszy spotkałam się z sytuacją, że doszło do krwotoku mózgowego bez takich towarzyszących objawów, jak np. stępienie czucia mięśni. Poza tym nie było przecież mowy o urazie głowy.
– A podczas drugiej wizyty nic panią doktor nie zaniepokoiło?
– Nie uznałam, że ból jest naprawdę silny, skoro matka pytała, czy córka ma iść do szkoły. Ale już podejrzewałam tło neurologiczne.
– Czy w związku z tym wypisała pani doktor skierowanie do poradni neurologicznej?
– Nie, ale tam za kilka dni miała iść po poradę matka pacjentki i chciała zabrać córkę ze sobą.
Dr Leszek B., który badał Martynę N. w czasie dyżuru w szpitalnym oddziale ratunkowym, wyznał przed rzecznikiem, że to, co się stało z pacjentką, wywołało u niego szok, choć jest internistą od ponad 30 lat.
Na pytanie, czy w SOR był tomograf komputerowy, doktor odpowiedział twierdząco i zaraz dodał, że takie badanie przeprowadza się tylko w skrajnych przypadkach, na przykład, kiedy doszło do urazu głowy.
– Czy w tym dniu był w szpitalu neurolog? – zadał pytanie rzecznik.
– W naszym mieście nie było możliwości takiej konsultacji. Tu mieszka tylko neurolog, który prowadzi wyłącznie praktykę prywatną. Jeśli jest taka potrzeba, wywozimy chorego do ościennych ośrodków albo kierujemy na oddział wewnętrzny. Ale w przypadku Martyny N. nie widziałem takiej potrzeby.
– Czy pan doktor badał pacjentkę neurologicznie?
Tak. Wynik był prawidłowy.
Do dr Jolanty Z., która jako ostatnia przyjmowała chorą Martynę w SOR, rzecznik miał następujące pytanie:
– Pacjentka w krótkim okresie ponownie zgłasza się do lekarza pierwszego kontaktu. Nie widziała pani doktor wskazań do oceny specjalistycznej lub wręcz hospitalizacji?
– Nie wiedziałam o tych wizytach – odpowiedziała Jolanta Z.
– Ale lekarz tak musi prowadzić wywiad, aby uzyskać jak najwięcej informacji o całym przebiegu choroby. Nie zawsze pacjent jest otwarty na drążenie tematu. Martyna N. po tygodniu odwiedzania gabinetów lekarskich straciła nadzieję, że ktoś jej pomoże. Również z powodu bólu nie była rozmowna.
– Badałam pacjentkę neurologicznie i nie stwierdziłam odchyleń.
Na swoją obronę dr Jolanta Z. przedstawiła prywatną opinię biegłego neurochirurga Pawła K.:
– Krwawienie do mózgu przebiega gwałtownie, jest nieprzewidywalne w skutkach, podobnie jak czas jego występowania, dlatego trudno jednoznacznie określić, kiedy pacjentka powinna być diagnozowana.
Biegły zwrócił też uwagę rzecznika na to, że rodzina pacjentki świadomie sfałszowała obraz dolegliwości dziewczynki. Twierdziła, że ból utrzymywał się od 2 tygodni, podczas gdy w rzeczywistości występował już prawie 6 tygodni. Tak wynika z wypowiedzi matki w miejscowej gazecie.
Poza tym pani N. zataiła przed lekarką, że bez konsultacji z lekarzem dała córce ketonal, silny lek przeciwbólowy, co mogło spowodować zamazanie objawów choroby.
Matka Martyny zaprzeczyła insynuacjom o wywiadach udzielanych dziennikarzom. Z żadnym nie rozmawiała. A bóle głowy zaczęły się na przełomie września i października. Wcześniej córka sporadycznie narzekała na migrenę. Co do epizodu z raz podanym ketonalem – nie ukrywała tego przed lekarzami.
Rzecznik oddalił wniosek dowodowy w postaci opinii prywatnej neurochirurga. Trojgu lekarzy – Magdalenie P., Leszkowi B. i Jolancie Z. – postawił zarzut niewdrożenia prawidłowego postępowania diagnostycznego, co doprowadziło do zgonu pacjentki, a tym samym naruszenia art. 8 Kodeksu etyki lekarskiej.
***
Przed okręgowym sądem lekarskim dr Magdalena P. tłumaczyła, że powstrzymywała się przed wysłaniem Martyny do neurologa, a tym bardziej do szpitala, bo chciała ją jeszcze obserwować.
Sąd: – Jak często zdarzały się pani przypadki pacjenta w wieku 18 lat z tak wysokim nadciśnieniem?
– Zdarzały się, ale trudno mi powiedzieć jak często.
Dr Leszek B. upierał się, że na pewno sprawdzał sztywność karku i źrenice pacjentki. Jeśli matka zaprzecza, to może dlatego, że nie zauważyła badania.
Dr Jolanta Z. na pytanie, czy dokładnie przyjrzała się pacjentce, zwróciła uwagę na jej wyjątkowe cierpienie, odpowiedziała oschle, że „dużo jest takich pacjentów”.
Sąd: – Czy w szpitalnym oddziale ratunkowym robi się badania komputerowe głowy?
– Tylko w ostrych przypadkach. Praktycznie jest z tym za dużo zachodu. Trzeba ściągnąć technika, następnie przesłać badania do odczytu. Nie ma wewnętrznych procedur regulujących dostęp do tego rodzaju badań. Zdecydowanie łatwiej jest wysłać chorego na oddział szpitalny.
– A czy wydaje się skierowanie do specjalisty?
– To należy do lekarza rodzinnego.
Matka Martyny w podsumowaniu wyjaśnień obwinionych lekarzy:
– Jestem oburzona, słysząc tyle kłamstw. W żadnym gabinecie nie doszło do badania neurologicznego. I ani jednego słowa przeprosin.
Rejonowy sąd korporacyjny ukarał wszystkich troje lekarzy upomnieniem. W uzasadnieniu wysokości kary padł komentarz, że skarga matki była trudna do osądzenia. Zachorowalność na krwawienie śródmóżdżkowe rocznie to od 2do 5 przypadków na 100 tysięcy mieszkańców. Umieralność 60–70 procent. Lekarz rodzinny ma pod opieką około 2 tysięcy pacjentów, rzadko więc spotyka się z takim przypadkiem.Helena Kowalik jest autorką kilkunastu książek. Są to zbiory reportaży: Wyjście z lasu (Iskry 1977 – wyróżnienie redakcji „Życia Literackiego” za książkę roku), Pan wiesz, skąd ja jestem (Iskry 1978), Chleb, który nie bodzie (KAW 1978), Mielizna (Iskry 1978), Mali ludzie Gierka (Omnibus 1990), Opolski exodus (Wojewódzki Ośrodek Informacji Naukowej w Opolu 1990). Warszawa Kryminalna tom 1 i 2 (Wydawnictwo Muza 2010, 2012), Miłość zbrodnia kara (Wydawnictwo Muza 2016, PeeRel zza krat (PWN 2018) Słynne procesy II Rzeczpospolitej (Wydawnictwo Muza 2020), Przed sądem II RP. Przebiegle kochanki, zazdrości mężowie, pospolite zbiry (Muza 2020 r).
Ponadto drukowała reportaże w serii Ekspres reporterów (KAW) oraz w serii wydawniczej Białe Plamy (Oficyna Literatów Rój).
W latach 2006–2007 wydawała swoje reportaże w cyklu Reporterzy na tropie (Ostrowy).
Jest autorką powieści Człenio (Branta 2008) i Córka Kaina (Branta 2009).
Za osiągnięcia reporterskie otrzymała I Nagrodę im. Ksawerego Pruszyńskiego oraz III nagrodę im. B. Prusa.
Za uporczywe i konsekwentne dążenie do prawdy w reportażach sądowych z pierwszego tomu książki Warszawa Kryminalna otrzymała nagrodę w kategorii Inspiracja Roku 2010 w Ogólnopolskim Konkursie „Melchiory”.
Utwory Heleny Kowalik znajdują się również w kilkunastu antologiach najlepszych polskich reportaży, m. in. w zbiorze reportaży o Górnym Śląsku z XIX i XX wieku Pierony (Wydawnictwo Agora 2014) ,oraz w 100/XX +50 antologii polskiego reportażu XX wieku (Wydawnictwo Czarne 2015)