Historia jednego balu - ebook
Historia jednego balu - ebook
Grecki inwestor Max Vasilikos upatrzył sobie starą angielską rezydencję Haughton. Chce ją kupić jak najszybciej, napotyka jednak na problem. Ellen Mountford, do której należy trzecia część majątku, nie zamierza nic sprzedawać. Nie jest miła, mimo to intryguje Maxa. Max zaprasza Ellen na bal w Londynie, licząc, że nakłoni ją do sprzedaży domu, a przy okazji lepiej pozna…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3688-1 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Max Vasilikos rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu za biurkiem.
‒ No i cóż pan tam dla mnie ma? – zapytał.
Jego agent pracujący na terenie Wielkiej Brytanii wręczył mu plik błyszczących broszurek.
‒ Myślę, że znajdzie się parę interesujących propozycji – odrzekł z nadzieją w głosie do jednego ze swych najbardziej wymagających klientów.
Max zerknął pobieżnie na przedstawione mu fotografie nieruchomości i bez wahania zatrzymał się przy jednej z nich.
Stara angielska posiadłość wiejska, zbudowana z kamienia o ciepłej miodowej barwie, z wejściem i gankiem oplecionymi kwiatami, otoczona ogrodami i fragmentem lasu, na zdjęciu dosłownie tonęła w zieleni i blasku słońca odbijającego się dodatkowo w tafli pobliskiego jeziora. Gdy na nią patrzył, czuł, że musi ją natychmiast zobaczyć na żywo.
‒ Wyłącznie ta! – powiedział stanowczo, taksując agenta jednoznacznym spojrzeniem.
Ellen przystanęła w holu, słysząc donośny głos macochy dobiegający z salonu.
‒ Dokładnie na to miałam od dawna nadzieję i nie pozwolę, by ta cholerna dziewucha znów wszystko zepsuła!
‒ Musimy się pospieszyć i sprzedać ten dom! – Drugi rozzłoszczony głosik należał do Chloe, przybranej siostry Ellen, która zresztą nie była wcale zaskoczona tonem wypowiedzi obu kobiet.
Odkąd Paulina poślubiła tatę, wraz ze swą córką miały wyłącznie jeden cel: wydać wszystkie jego pieniądze na swoje luksusowe zachcianki. Teraz po latach wydawania pozostał już tylko dom, który odziedziczyły rok wcześniej we trzy po nagłej śmierci ojca na zawał. Paulina i Chloe marzyły o sprzedaży. Fakt, że dom ten, a właściwie potężna posiadłość, od pokoleń należała do rodziny Ellen, w niczym im nie przeszkadzał. Zresztą wrogość i pogarda wobec niej również nie były żadną nowością. Od samego początku wysoka, silna i odrobinę niezdarna, poruszająca się „jak słoń w składzie porcelany” – bo tak zawsze nazywały ją macocha i przybrana siostra – miała jasno powiedziane, że nie może pod żadnym względem równać się z filigranową, szczuplutką i prześliczną Chloe!
Ellen ruszyła dalej korytarzem, tym razem z premedytacją hałasując, dzięki czemu głosy w salonie natychmiast umilkły. A więc wygląda na to, że macocha znów znalazła klienta na dom… Nie zniechęcała jej nawet świadomość, że pasierbica bez sądu nie zgodzi się na sprzedaż; i tak cały czas wystawiała ofertę Haughton, gdzie tylko mogła. A Ellen na temat sprzedaży domu, w którym była szczęśliwa do dnia wypadku samochodowego matki, postanowiła być nieugięta!
Gdy w końcu zdecydowała się wejść do salonu, przywitało ją wrogie spojrzenie dwóch par lodowato błękitnych oczu.
‒ Coś cię zatrzymało? Chloe godzinę temu wysłała ci esemes, że chcemy porozmawiać.
‒ Byłam na treningu.
‒ No przecież… znów masz błoto na twarzy.
Kobieta westchnęła bezradnie. Przy supereleganckiej Chloe, w jej idealnie skrojonych spodniach i kaszmirowym wdzianku, z nowiusieńkim lakierem na paznokciach, platynową fryzurą prosto od fryzjera i mocnym, modnym makijażu, Ellen w swoim dresie treningowym z pobliskiej prywatnej szkoły dla dziewcząt, gdzie uczyła WF-u i geografii, bez cienia kosmetyków na twarzy i z potężną grzywą niesfornych włosów, które nigdy nie poznały fryzjerskich nożyc, wyglądała odrażająco.
‒ Dzwonili z agencji – oświadczyła Paulina i przeszyła ją świdrującym wzrokiem.
‒ I nie chcemy, żebyś znów wszystko zrujnowała! – wtrąciła się Chloe. – Zwłaszcza przy tym kliencie!
‒ Pan Max Vasilikos poszukuje nowych perełek do swej kolekcji – naświetliła sprawę macocha – i wydaje się, że Haughton będzie mu pasowała!
‒ Mamo, nie spodziewasz się chyba, że ona będzie wiedziała, kim jest Vasilikos! – skomentowała jej córka i zwróciła się do przybranej siostry: ‒ Otóż jest on nieprzyzwoicie bogatym potentatem na rynku nieruchomości, a ostatnio miał romans z Tylą Brentley, o której nawet ty musiałaś słyszeć…
Ellen istotnie słyszała o tej angielskiej aktorce, która podbiła Hollywood rolą w romantycznym hicie. Żyły nią jej uczennice. Ale grecki – sadząc po nazwisku – potentat zajmujący się nieruchomościami? Wolała nawet nie myśleć, co taki potentat mógłby zrobić z jej rodzinnym domem. Sprzedać go na zatracenie arabskiemu szejkowi, który w najlepszym wypadku przyjeżdżałby do Anglii raz w roku na tydzień?
‒ …a więc ów Vasilikos – mówiła dalej Paulina – jest na tyle zainteresowany naszą posiadłością, że postanowił osobiście ją zobaczyć. Nie wypadało mi nie zaprosić go na lunch.
‒ Czy ten człowiek rozumie strukturę własności Haughton i zdaje sobie sprawę, że nie zamierzam się pozbywać swojej części? – zapytała Ellen.
‒ Nie zastanawiałam się nad szczegółami. Ważne, że jeśli zainteresował się na serio, to mamy dużo szczęścia i nie pozwolę, by ktokolwiek pomieszał nam szyki. A jeśli do ciebie nie przemawiają moje słowa, być może przemówi sam Vasilikos.
Na dźwięk tej wypowiedzi szyderczym śmiechem wybuchła Chloe.
‒ Mamo, przestań, na Ellen mężczyźni nie robią wrażenia…
I vice versa ‒ chciała z pewnością powiedzieć siostrzyczka ‒ zresztą zgodnie z prawdą, pomyślała Ellen, która już dawno pogodziła się z tym, że mężczyźni – zupełnie przeciętni, nie mówiąc nawet o elicie – traktowali ją jak powietrze, bo też i nie było w niej niczego atrakcyjnego.
‒ Ale ponieważ Ellen musi być obecna na spotkaniu, więc musimy się starać jakoś zachować wspólny front.
Ellen zapatrzyła się przed siebie. Wspólny front? Trudno chyba o bardziej rozczłonkowaną rodzinę. I tak przecież da jasno do zrozumienia temu człowiekowi, że nie jest przychylna sprzedaży domu. A teraz musi iść do siebie wziąć prysznic.
Ruszyła w stronę kuchni, swojej ulubionej części domu, od której Paulina i Chloe, zupełnie niezainteresowane gotowaniem, z chęcią trzymały się z daleka. Właściwie już dawno temu całkowicie przeprowadziła się na tyły domostwa, przerabiając dawne pomieszczenia dla służby na swoją sypialnię i salon, dzięki czemu rzadko zapuszczała się do frontowej części budynku. Jednak teraz, idąc do swych wewnętrznych, obitych zieloną wykładziną drzwi, które niegdyś oddzielały pokoje rodzinne od zaplecza, rozglądała się ze ściśniętym sercem po reszcie domu: wielkie zakrzywione schody, olbrzymi kamienny kominek, masywne dębowe drzwi, boazeria z ciemnego drewna, stara kamienna posadzka… Boże, jak bardzo kocha ten dom, każdy jego szczegół, jak bardzo czuje się oddana… Nigdy nie wyrzeknie się dobrowolnie swych ścian… nigdy, przenigdy!
Haughton tonęło we wczesnowiosennym blasku słońca. Max Vasilikos jechał coraz wolniej, bo wiedział, że lada chwila zbliży się do celu swej podróży. Z niecierpliwością czekał na konfrontację z rzeczywistością. Czy posiadłość, która zrobiła na nim tak wielkie wrażenie na fotografii agenta, nie zawiedzie jego oczekiwań? I nie chodzi tu wcale o zrobienie dobrego interesu. Kamienna konstrukcja budowli, jej idealne proporcje i stylizacja, otaczające ją ogrody i lasy – wszystko przemawiało za tym, że może się ona okazać wymarzonym miejscem na… dom! Na własny dom.
To chyba miejsce, w którym mógłbym osiąść na dłużej… – pomyślał, widząc je na zdjęciu, i poczuł się bardzo zaskoczony. Nigdy przedtem nie zdarzyła się mu taka refleksja. Uwielbiał swe życie globtrotera, pomieszkiwanie w hotelach i apartamentach, ciągłą gotowość do następnego lotu. Może dlatego, że jako dziecko i młody człowiek nigdy nie zaznał życia w prawdziwym domu rodzinnym? Matka od zawsze wstydziła się wychowywania nieślubnego synka i pewnie dlatego, gdy tylko mogła, doprowadziła do ślubu z ojczymem. Chciała w ten sposób ukryć smutny fakt, że Max nie ma ojca. Jednak ojczym wcale nie zamierzał wprowadzić do swej rodziny bękarta żony, szukał jedynie niezawodnej służącej i wołu roboczego do pracy w swej tawernie w kurorcie na jednej z wysepek Morza Egejskiego.
I tak oto Max spędził dzieciństwo i wiek dojrzewania jako kelner swego ojczyma, a matka została kucharką męża. W dniu, w którym zmarła, w połowie z przepracowania, w połowie z powodu nieleczonej choroby płuc, chłopak porzucił tawernę na zawsze i z płonącym wzrokiem wsiadł na prom do Aten. A oczy paliły go nie tylko od łez po śmierci mamy, ale także z wielkiej determinacji, by wyruszyć na podbój świata, zrobić karierę, i to błyskotliwą. Nie wyglądało, by cokolwiek mogło go zatrzymać.
Po pięciu latach tyrania na różnych budowach udało się mu odłożyć za zakup pierwszej własnej nieruchomości: porzuconego domu na farmie. Po dwuletniej samodzielnej rekonstrukcji budowli sprzedał ją pewnemu Niemcowi i zarobił w ten sposób na zakup dwóch kolejnych posiadłości. I tak się wszystko zaczęło. Potem niewielkie początkowo przedsięwzięcie Vasilikosa zaczęło lawinowo rosnąć, aż stało się globalnym imperium na rynku nieruchomości.
Max często uśmiechał się z satysfakcją na myśl o swych sukcesach. W portfolio imperium znalazła się również kupiona za bezcen tawerna ojczyma, gdy ten zbankrutował, głównie przez swoje odwieczne nieróbstwo.
GPS Vasilikosa wskazał osiągnięcie celu.
Mężczyzna minął masywną, kamienną bramę i długą drogą podjazdową, okoloną drzewami i gęstwiną rododendronów, zajechał na żwirowany podjazd pod samym domostwem. Na pierwszy rzut oka nie czuł się rozczarowany. Fotografia nie kłamała.
Dom był malowniczo wkomponowany w pięknie zaprojektowane otoczenie. Budulec miał istotnie barwę miodu, a w wielodzielnych oknach odbijało się słońce. Kamienny ganek i zdobione dębowe drzwi spowijały nagie o tej porze roku pnącza, lecz ich gęstość zapowiadała późniejszą obfitość kwiatów. Póki co kwitło jedynie mnóstwo żółtych żonkili wzdłuż zielonych rabat po obu stronach ganku.
Vasilikos poczuł się wstępnie usatysfakcjonowany. Eleganckie, gustowne, urokliwe siedlisko, ewidentne świadectwo wielu zdarzeń na przestrzeni długich stuleci swego istnienia. Typowo angielska posiadłość wzniesiona dla właścicieli ziemskich i szlachty, lecz kusząca i zachęcająca, przytulna, sprawiająca wrażenie nie tylko wielkiego domostwa, lecz i domu rodzinnego, ogniska domowego.
Czy to mógłby być mój dom? – zastanowił się.
Dlaczego, na Boga, powraca ta myśl? Czyżby osiągnął wiek, w którym większość nawet najzagorzalszych przeciwników stabilizacji, zaczyna o niej myśleć? Ciekawe, że nie myślał tak nigdy w związku z żadną kobietą… a na pewno już nie z Tylą. Poza tym znudził się jej wiecznym skupieniem na sobie i w głębi duszy ucieszył się, gdy zaczęła uwodzić kogoś z top listy swojej branży.
Może więc potrzeba mi nowego związku? Może… nowego rodzaju związku?
Nagle otrząsnął się z tych dziwacznych myśli: nie przyjechał tu, by przemyśleć swe dotychczasowe życie prywatne, lecz aby podjąć prostą decyzję w interesach: kupować czy nie?
Postanowił podjechać na tyły budynku i dopiero tam zaparkować. Dawne wejście i strona dla służby nie były może tak eleganckie jak przód domu, ale otwarty, brukowany dziedziniec okazał się schludny, po dwóch stronach otoczony przybudówkami, upiększony kwietnikami i wyposażony w ławki przy drzwiach kuchennych.
Poziom satysfakcji Vasilikosa wzrósł o kolejne punkty.
Zbliżył się do wejścia, by zapytać, czy zaparkował we właściwym miejscu, gdy nagle drzwi otworzyły się z impetem i staranował go ktoś objuczony wielkim drewnianym koszem i torbami ze śmieciami. Cofnął się w ostatniej chwili i dostrzegł, że napastnikiem okazała się kobieta, o której można jeszcze było powiedzieć, że jest młoda, natomiast niewiele więcej.
Postać uderzyła go swym wzrostem i masywnością, kompletnym brakiem fryzury i makijażu. Reszty dopełniały źle dobrane okulary w brzydkich oprawkach i szpetny, ciemnofioletowy dres.
Pomimo mało pociągającego wyglądu kobiety, Vasilikos ani na chwilę nie zapomniał o swych nienagannych manierach.
‒ Bardzo przepraszam, chciałem tylko wejść i zapytać, czy mogę tu zostawić auto. Jestem zapowiedzianym gościem, oczekuje mnie pani Mountford.
Niestety dziwna postać nie śpieszyła się, by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Zrobiła się tylko czerwona na twarzy.
‒ A więc… czy mogę tu zaparkować? – powtórzył.
Drugie pytanie wywołało powolne skinienie głową.
‒ To dobrze, dziękuję – powiedział i ruszył do frontowego wejścia, nie poświęcając więcej uwagi niezrozumiałemu zjawisku. Zdecydowanie bardziej zainteresował go ogród okalający dom, bo już teraz potrafił sobie wyobrazić, jak pięknie będzie tu latem. Wchodząc do wnętrza, miał nadzieję, że i ono oszczędzi mu rozczarowań.
W holu przywitała go młoda kobieta, prawdopodobnie w wieku podobnym do wieku dziwnej osoby, którą spotkał za domem, lecz chyba trudno wyobrazić sobie większą rozbieżność między rówieśniczkami. Filigranowa postać, waga na skraju anoreksji, nienaganny wygląd, kolorystyka ubrań dobrana idealnie do odcienia oczu, zapach bardzo drogich perfum, ciepły, choć wystudiowany uśmiech.
‒ Zapraszam do środka!
Vasilikosa powitał przestronny hol z kamienną posadzką, przeogromnym kominkiem i szerokimi schodami. Nadal nie czuł się niczym rozczarowany.
‒ Jestem Chloe Mountford. Cieszę się, że pana widzę. Mamusiu! Mamy gościa!
Mamusiu?
Max przypomniał sobie, że dorosłe dzieci w brytyjskich wyższych sferach zwykle nadal zwracały się do swych rodziców, używając zdrobnień z dzieciństwa. Po chwili całą swą uwagę skupił na salonie, a właściwie pokoju bawialnym z widokiem na dwie strony, w którym znajdował się kolejny kominek oraz cała masa szaroniebieskich mebli i dodatków. Jego bogate doświadczenie w nieruchomościach podpowiadało mu, że w przygotowaniu wystroju tej części domu maczał palce bez żadnych odgórnych wytycznych jakiś dekorator wnętrz z wyższej półki. Z pewnością dużo ciekawszy musiał być wystrój oryginalny.
To trzeba będzie zdecydowanie zmienić!
I po co znów stara się wyprzedzać fakty?
‒ Miło mi pana poznać!
Mamusia okazała się szczupłą, elegancką kobietą, świetnie zakonserwowaną i wręcz obwieszoną bardzo drogą biżuterią.
Wkrótce wszyscy troje rozsiedli się wygodnie na kanapach w bawialni i zaczęli wymieniać niekończące się uprzejmości. Max miał wrażenie, że Chloe usiłuje delikatnie go podrywać, co niezbyt go ucieszyło, bo nie przepadał za kobietami o anorektycznych kształtach, choć były niewątpliwie na topie. Podobnie przerażały go kobiety zbyt okazałe, czego dobrym przykładem mogła być dziwna osobniczka, którą spotkał na tyłach posiadłości.
Jakież było jego zdziwienie, gdy niespodziewanie otworzyły się niewidoczne drzwi z boku salonu i do pomieszczenia wsunęła się niezdarnie, niosąc przepełnioną tacę, ta sama kobieta, o której przed chwilą pomyślał. Nie miała już na sobie koszmarnego dresu; przebrała się w szarą spódnicę i białą bluzkę, obie zbyt workowate, a na nogach nosiła płaskie, sznurowane pantofle, odpowiedniejsze dla dużo starszej osoby. Nadal jednak wyglądała dość dziwacznie, bo nie przyczesała się ani odrobinę.
‒ O, Ellen, jesteś… ‒ odezwała się matka, po czym zwróciła się do Maxa. ‒ To Ellen Mountford, moja pasierbica.
Ellen zaczerwieniła się, co pogorszyło tylko niezręczną sytuację, a gdy niezdarnie usiadła na kanapie obok Chloe, wszyscy pomyśleli chyba to samo: że trudno o większy kontrast pomiędzy kobietami w podobnym wieku.
‒ Czy mam nalewać? – wydukała Ellen.
‒ Oczywiście, nalewaj, kochanie…
Max przyglądał się uważnie nowo przybyłej. Kiedy nalewała mu kawy i przypadkiem dotknęli się palcami, wyszarpnęła rękę, jakby poraził ją prąd. Gdy jednak się nie czerwieniła, miała bardzo zdrową cerę. Wyglądała, jakby większość czasu spędzała na świeżym powietrzu. Skóra Chloe pokryta dużą ilością przeróżnych kosmetyków była przy niej w rzeczywistości blada i niezdrowa.
Max nie marzył wcale o kawie i dalszej wymianie uprzejmości, chciał już przejść do meritum i obejrzeć pomieszczenia, ale wiedział, że trzeba zachowywać się cierpliwie.
‒ A więc… co sprawia, że zapragnęła się pani rozstać z tak piękną posiadłością? – zapytał nareszcie, usiłując nawiązać do głównego tematu spotkania.
Dlaczego nie potrafię ukryć choć trochę zainteresowania tym domem? Co to miejsce w sobie ma?
‒ Zbyt wiele smutnych wspomnień. Od śmierci męża nie radzę sobie z nimi. Po prostu wiem, że muszę zacząć od nowa… chociaż łatwo mi nie będzie.
‒ Biedna mama… ten ostatni rok był okropny…
‒ Przykro mi z powodu pani sytuacji, ale chyba doskonale rozumiem, dlaczego chce pani sprzedać dom.
Siedząca nieopodal Ellen zaczerwieniała się ponownie i nieoczekiwanie zerwała się z kanapy.
‒ Muszę iść zająć się obiadem – wydukała znów nie do końca zrozumiale.
Po wyjściu dziewczyny Paulina westchnęła głośno.
‒ Biedne dziecko, bardzo źle zniosła śmierć mego męża, była niezwykle z nim związana. Może nawet za bardzo… Ale zajmijmy się czymś innym. Chloe z przyjemnością oprowadzi pana po domu jeszcze przed obiadem.
Max ożywił się, bo na to właśnie czekał, a nie miał już ochoty wysłuchiwać dalszych smętnych historii o rodzinie Mountfordów.
Wędrówka po budynku i jego zakamarkach wyostrzyła do granic wytrzymałości apetyt Vasilikosa na zakup posiadłości.
Na koniec, gdy zatrzymał się na dłużej w głównej sypialni domu, której okna wychodziły na ogrody, lasy i porośnięte trzcinami jezioro, wiedział, że ostateczna decyzja została już podjęta.
Haughton Court stanie się wkrótce jego własnością.