Historia Lisey - ebook
Historia Lisey - ebook
Krwawa i baśniowa love story.
Minęły dwa lata od śmierci Scotta, męża Lisey Debusher Landon. Spędzili razem 25 lat we wspaniałym związku, który spajało głębokie, chwilami wręcz przerażająco intymne uczucie. Scott był sławnym, nagradzanym pisarzem, autorem bestsellerów, ale i bardzo skomplikowanym człowiekiem. Zanim się pobrali, Lisey dowiedziała się od ukochanego o krwawych źródłach jego twórczości. Później zrozumiała, że było takie miejsce, do którego Scott zawsze wracał - miejsce przerażające i zarazem kojące, które mogło pochłonąć go żywcem lub obdarować pomysłami i myślami, po to, by miał siłę dalej żyć. Teraz nadszedł czas, by Lisey stawiła czoło demonom Scotta, czas by udała się do Boo`ya Moon. To, co wydaje się początkowo tylko porządkowaniem dokumentów po zmarłym mężu przez wdowę, staje się podróżą w głąb mroku, w którym przebywał za życia Scott Landon.
„Historia Lisey” jest bez wątpienia najbardziej osobistą i szczerą powieścią Stephena Kinga. Sam autor mówi o książce: „jest o miłości, małżeństwie, więzach krwi i szaleństwie”.
King powraca z długo oczekiwaną „prawdziwą” powieścią. Po pracach nad swoim opus magnum, cyklem „Mroczna wieża”, i okresem czyszczenia szuflad ze starych rękopisów, nadszedł czas Kinga, jakiego znamy i kochamy. Zainspirowana prawdziwymi zdarzeniami z życia pisarza i jego żony (wtargnięcie szaleńca na teren posiadłości Kingów w 2003 roku) powieść opowiada o Lisey Debusher Landon, wdowie po pisarzu Scotcie. Lisey zna tajemnice zmarłego męża - źródło jego pomysłów, dziwne miejsce zwane Booy`a Moon - i teraz sama musi stawić mu czoła. A to dopiero początek tej niesamowitej i wzruszającej opowieści - godnej mistrza horroru.
Michał R. Wiśniewski, Premiery, listopad 2006
„Historia Lisey” to książka znakomita. King nigdy jeszcze tak szczerze i tak osobiście nie pisał o miłości.
Wojciech Orliński, Gazeta Wyborcza
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-186-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Naprawdę istnieje staw, do którego schodzimy – a w tym przypadku mówiąc „my”, mam na myśli rozległą społeczność czytelników i pisarzy – by pić i zarzucać sieci. Całkiem możliwe, że w nieświadomej aluzji do tego ogólnodostępnego zdroju mój wydawca (Bill Thompson z Doubleday) powiedział niegdyś: „Pożyczać to rzecz ludzka, przyznawać się – boska”. W związku z tym pozwolę sobie wymienić parę rybek, które zauważyłem w cudzych sieciach.
„Płonę, Lisey, daj mi lód”. Zdanie „Płonę, daj mi lód” znalazłem w Muzyce z kufra Michaela Connelly’ego, błyskotliwego autora kryminałów. Choć kontekst i okoliczności są inne, w obu wypadkach chodzi o ciężko ranną ofiarę (w powieści Connelly’ego to kobieta). Dla mnie liczyło się tylko to zdanie. Brzmi jak zaklęcie i posłużyło do otwarcia całej książki. „Historia Lisey” dosłownie wyrosła z tego jednego zdania.
„...Przypiekarnik popołudnia w Tennessee”. Cudownie sugestywne słowo „przypiekarnik” ukuł, o ile wiem, pisarz i poeta Stephen Dobyns, który wykorzystał je w Cold Dog Soup.
Słodki maryju. To świetne przekleństwo znalazłem w The Stones of Summer Dowa Mossmana.
„Pafko pod ścianą” jest z powieści Dona DeLillo Underworld.
I, oczywiście, wszystko z piosenek starego Hanka. Jeśli te strony nawiedził jakiś duch, to raczej jego niż Scotta Landona.
Chcę podziękować też mojej żonie. Nie jest Lisey Landon, podobnie jak jej siostry nie są siostrami Lisey, ale zawsze bawiła mnie obserwacja, jak Tabitha, Margaret, Anne, Catherine, Stephanie i Marcella „siostrują sobie” od trzydziestu lat. Siostrowanie nigdy nie jest codziennie takie samo, ale zawsze fascynuje. Za to, co mi się udało wyrazić, podziękujcie im. Za to, co mi się nie udało, nie czepiajcie się mnie, dobrze? Mam świetnego starszego brata, ale jestem bezsiostrowcem.
Redaktorką tej książki jest Nan Graham. Często recenzenci – zwłaszcza tacy, którzy sprzedają książki w ilościach hurtowych – mawiają: „To i to zyskałoby na lepszej redakcji”. Jeśli będą tak chcieli powiedzieć o „Historii Lisey”, chętnie udostępnię im pierwotną wersję powieści z uwagami Nan. Moje wypracowania z pierwszego roku francuskiego wracały mniej pokreślone. Nancy odwaliła kawał dobrej roboty i dziękuję jej, że posłała mnie do ludzi w zapiętej koszuli i z uczesanymi włosami. Co do przypadków, kiedy autor próbował się stawiać... mogę tylko powiedzieć: pospolitość skrzeczy.
I wreszcie wielkie podziękowania Burtonowi Hatlenowi z Uniwersytetu Maine, najwspanialszemu nauczycielowi angielskiego, jakiego miałem w życiu. To on pchnął mnie na drogę do stawu, który nazywał „stawem językowym, mitycznym stawem, do którego wszyscy schodzimy, żeby pić”. Było to w roku 1968. Od tego czasu dobrze wydeptałem tę ścieżkę i nie znam lepszego miejsca, gdzie można by spędzać swe dni: woda jest tam nadal słodka i ciągle pływają w niej ryby.
S.K.I
Lisey i Amanda
(wszystko to samo)
1
Żony znanych pisarzy dla oczu opinii publicznej są prawie niewidzialne i nikt nie wiedział o tym lepiej od Lisey Landon. Jej mąż dostał Nagrodę Pulitzera i National Book Award, ale Lisey udzieliła tylko jednego wywiadu w życiu. Chodziło o znane pismo dla pań, mające stałą rubrykę „Tak, jestem JEGO żoną!”. Mniej więcej połowę tych pięciuset słów poświęciła na klarowanie, że zdrobnienie jej imienia rymuje się z CeeCee. Prawie całą drugą połowę wyczerpał przepis na pieczeń wołową na wolnym ogniu. Siostra Lisey, Amanda, powiedziała, że na zamieszczonym zdjęciu Lisey wygląda grubo.
Żadna z sióstr Lisey nie była odporna na rozkosze wpuszczenia kota między gołębie (zabełtania smrodu, jak mawiał ich ojciec) ani smakowitej pogawędki o cudzych brudach, ale tylko Amandy Lisey nie lubiła w tej roli. Amanda – najstarsza (i najdziwniejsza) z dawnych sióstr Debusher z Lisbon Falls – mieszkała obecnie samotnie w domu załatwionym przez Lisey, małym, okutanym izolacją domku niedaleko Castle View, gdzie Lisey, Darla i Cantata mogły mieć na nią oko. Lisey kupiła dom siedem lat temu, pięć przedtem zanim Scott odszedł. Odszedł Zbyt Młodo. Odszedł Przed Czasem, jak mówią. Lisey nadal nie mogła uwierzyć, że nie ma go już od dwóch lat. Jednocześnie zdawało się, że dłużej i że ledwie od wczoraj.
Kiedy Lisey w końcu zebrała się do sprzątania jego pracowni, długiej i pięknie oświetlonej amfilady pokojów, które niegdyś były zwykłą górką w prostej wiejskiej stodole, Amanda objawiła się trzeciego dnia. Lisey zakończyła już inwentaryzację wszystkich zagranicznych wydań (były ich setki) i przystąpiła do spisywania mebli, stawiając gwiazdki przy tych sztukach, które miała zatrzymać. Czekała, kiedy Amanda spyta, dlaczego się tak guzdrze, na litość boską, ale Amanda nie pytała. Lisey przeszła od kwestii mebli do milczących (i całodniowych) dumań nad pudłami listów w głównej szafie, a Amanda nadal skupiała się na imponujących stertach i piramidach pamiątek, które ciągnęły się pod całą południową ścianą pracowni. Chodziła tam i z powrotem wzdłuż tej wężowatej narośli, nie odzywając się wcale lub prawie wcale, za to często coś gryzmoliła w małym notesiku.
Lisey natomiast nie spytała: „Czego szukasz?” ani „Co tam piszesz?”. Jak nieraz wytykał jej Scott, posiadała z całą pewnością najrzadziej spotykany z człowieczych talentów: niewtykliwość nosa w nie swoje sprawy. Oczywiście o ile ktoś nie pracował nad konstruowaniem bomby, a w przypadku Amandy bomby nigdy nie należało całkiem wykluczyć. Amanda była osobą bezradną wobec swojego wścibstwa, osobą, która wcześniej czy później musi rozpuścić język.
Jej mąż w 1985 wyjechał na południe z Rumford, gdzie mieszkali („jak dwa rosomaki, co utknęły w rynnie”, powiedział Scott po popołudniowej wizycie, której zaprzysiągł nie powtórzyć). Jedyna córka o imieniu Intermezzo, w skrócie Metzie, wyjechała na północ do Kanady (z kierowcą TIR-a w roli kochasia) w 1989 roku. „Jedna na północ poleciała, druga na południe poleciała, trzecia jadaczki zamknąć nie umiała”. Taki wierszyk mówił im w dzieciństwie ojciec, a tą córką Dandy’ego Dave’a Debushera, która jadaczki zamknąć nie umiała, była z całą pewnością Manda, porzucona najpierw przez męża, potem przez własną córkę.
Amandy, która była, jaka była, Lisey nie darzyła sympatią, ale nie chciała, żeby siostra siedziała w Rumford sama. Mówiąc szczerze, nie ufała jej i choć te słowa nigdy nie padły, Lisey wiedziała, że Darla i Cantata mają takie samo zdanie. Więc rozmówiła się ze Scottem i znaleźli małe Cape Cod, do nabycia za dziewięćdziesiąt siedem tysięcy dolarów, gotówką, od ręki. Wkrótce potem Amanda zamieszkała w bliskim sąsiedztwie.
A teraz Scott nie żyje, a Lisey w końcu zabrała się do porządkowania jego pracowni. W połowie czwartego dnia zagraniczne wydania były już spakowane, korespondencja oznaczona i mniej więcej posegregowana, a Lisey nabrała rozeznania, których mebli się pozbędzie, a które zatrzyma. Więc dlaczego ciągle jej się wydawało, że tak mało zdziałała? Od samego początku wiedziała, że to robota nieznosząca pośpiechu. Co tam wszystkie pilne listy i telefony, które odbierała po śmierci Scotta (jak również niemało wizyt). Doszła do wniosku, że w końcu ci, których interesuje niewydana proza Scotta, dostaną czego chcą, ale dopiero wtedy, kiedy ona, Lisey, do tego dojrzeje. Początkowo lekceważyli jej słowa, nie odpuszczali. Teraz można by powiedzieć, że prawie wszyscy się z tym pogodzili.
Spuściznę po Scotcie, nazywano wieloma słowami. Jedyne, które rozumiała w pełni, to „memorabilia”, ale było też inne, śmieszne, brzmiało jak „impotentabilia”. Tego właśnie chcieli ci niecierpliwi, namolni i wściekli – „impotentabiliów” Scotta. Lisey zaczęła ich nazywać w myślach impotebilami.
2
Na ogół, zwłaszcza od przyjazdu Amandy, była speszona, jakby nie doceniła samego zadania albo przeceniła (obłędnie) swoją zdolność do zobaczenia całego procesu aż po nieunikniony finał: oszczędzone meble w stodole na parterze, dywany zwinięte i związane, żółta furgonetka ryder na podjeździe, gdzie jej cień legnie na płocie pomiędzy podwórkiem Lisey i Gallowayów z sąsiedztwa.
No, i nie zapominajmy o smutnym sercu tego miejsca, o trzech komputerach stacjonarnych – był czwarty, ale jeden, z kątka pamiątek, zniknął za sprawą samej Lisey – każdy kolejny nowszy i lżejszy od poprzedniego, lecz nawet ten najnowszy był wielki i mocarny, a wszystkie nadal na chodzie. Strzeżone hasłami, a ona ich nie znała. Nigdy nie spytała i nie miała pojęcia, jakie elektrodpadki drzemią na dyskach twardych. Listy zakupów? Wiersze? Opowiadania erotyczne? Miał połączenie z Internetem, ale nie wiedziała, jakie strony odwiedzał. Amazon? Stronę Drudge’a? Złote Deszcze i Bolesne Dreszcze Madame Cruelli? Usiłowała nie wyobrażać sobie czegoś takiego, jak to ostatnie, nie wyobrażać sobie, że zobaczy jakieś rachunki (albo przynajmniej manko w domowych księgach rachunkowych), ale oczywiście to była kompletna głupota. Gdyby Scott chciał przed nią ukryć, że skręca tysiąc miesięcznie, toby ukrył. A hasła? Dowcip polegał na tym, że mógł je wyjawić. Tylko że o takich rzeczach ona zapominała, i już. Dziwne, że nie zapomniała własnego imienia. Może kiedy Amanda zabierze się do domu... Ale nic nie wskazywało, by miała taki zamiar.
Usiadła wygodnie. Zdmuchnęła włosy z czoła. W tym tempie nie uporam się z przygotowaniem rękopisów aż do lipca, pomyślała. impotebile dostaną szału, gdy się zorientują, że się guzdrzę. Zwłaszcza ten ostatni.
Ostatni – sprzed pięciu miesięcy – zdołał nie eksplodować, zdołał się wyrażać bardzo grzecznie, że aż pomyślała: ten będzie inny. Powiedziała mu, że pracownia Scotta jest pusta od półtora roku, ale ona dopiero teraz czuje się na siłach, żeby uporządkować pokoje i zająć się prawami autorskimi.
Jej gość nazywał się Joseph Woodbody, profesor z wydziału literatury angielskiej na uniwersytecie w Pittsburghu. To była alma mater Scotta, a wykłady Woodbody’ego „Twórczość Scotta Landona a mitologia amerykańska” cieszyły się wyjątkowym zainteresowaniem. W tym roku trzech jego studentów pisało pracę dyplomową ze Scotta Landona, więc ten oto impotebilny wojownik pewnie w niemal nieunikniony sposób musiał się wybić na prowadzenie, kiedy Lisey rzucała mu takie ogólniki, jak „raczej wcześniej niż później” i „niemal z całkowitą pewnością gdzieś na przestrzeni tego lata”. Ale poddał się naprawdę dopiero wówczas, gdy obiecała, że zadzwoni, „kiedy opadnie kurz”.
Właściwie prawie jej powiedział, że fakt, iż dzieliła łóżko z wielkim amerykańskim pisarzem, nie uprawnia jej do rozporządzania jego spuścizną literacką. To zadanie dla eksperta, oznajmił, a jak się wydaje, pani Landon w ogóle nie ukończyła studiów. Uświadomił jej, że od śmierci Scotta Landona minęły lata i krążą coraz liczniejsze plotki. Rzekomo Landon zostawił sterty nieopublikowanej prozy – opowiadań, nawet powieści. Czy nie zechciałaby go wpuścić na chwileczkę do pracowni? Czy nie pozwoliłaby mu poszperać w katalogach i szufladach jedynie po to, by mógł ukręcić łeb najbardziej skandalicznym plotkom? Oczywiście przez cały czas byłaby obecna – to się rozumie samo przez się.
– Nie – oznajmiła, odprowadzając go do drzwi. – Na razie nie jestem gotowa.
Pominęła milczeniem jego ciosy poniżej pasa – przynajmniej się starała – bo okazał się tak samo szalony jak cała reszta. Po prostu lepiej i dłużej to ukrywał.
– A kiedy będę gotowa, chcę przejrzeć wszystko, nie tylko rękopisy.
– Ale...
Skinęła mu poważnie głową.
– Wszystko to samo.
– Nie rozumiem, co pani chce powiedzieć.
No bo jakże. Mieli swój prywatny małżeński język. Ile razy Scott wpadał do domu, wołając: „Cześć Lisey, wróciłem, wszystko to samo?”. Co znaczyło: wszystko dobrze, wszystko w porządku. Oczywiście jak większość zdań znaczących (Scott jej dokładnie wyjaśnił, ale ona i tak wiedziała) to również miało wewnętrzne znaczenie. Człowiek w rodzaju Woodbody’ego nigdy by nie pojął wewnętrznego znaczenia „wszystko to samo”. Lisey mogłaby mu tłumaczyć przez cały dzień, a on dalej by nie załapał. Dlaczego? Bo był impotebilem, a impotebile interesowały się tylko jedną kwestią, jeśli chodzi o Scotta Landona.
– Nieważne – powiedziała profesorowi Woodbody’emu owego dnia, pięć miesięcy temu. – Scott by zrozumiał.
3
Gdyby Amanda spytała Lisey, gdzie przechowuje rzeczy Scotta z kątka pamiątek – nagrody, puchary, takie tam różne – Lisey by ją okłamała (co wychodziło jej dość przekonująco jak na kogoś niezbyt wprawionego) i powiedziałaby: „w magazynie w Mechanic Falls”. Ale Amanda nie spytała. Jeszcze bardziej ostentacyjnie wertowała notesik, z pewnością usiłując sprowokować młodszą siostrę do zadania właściwego pytania, ale Lisey go nie zadała. Myślała o tym, jaki pusty stał się ten kąt, jak pusty i nieinteresujący, kiedy znikło z niego tyle pamiątek Scotta. Były albo zniszczone (monitor komputera), albo za bardzo porysowane i potłuczone, żeby je pokazywać; taka prezentacja sprowokowałaby niepotrzebne pytania.
W końcu Amanda poddała się i otworzyła notes.
– Popatrz – powiedziała. – No tylko popatrz.
Pokazała jej pierwszą stronę. Na niebieskich liniach, wciśnięte w małe pętle biegnące od lewej do prawego marginesu – jak zaszyfrowana wiadomość od tych ulicznych świrów, na których zawsze można się natknąć w Nowym Jorku, bo publiczne szpitale dla wariatów już nie mają pieniędzy, pomyślała ze zmęczeniem Lisey – widniały cyferki. Większość była obwiedziona kółkiem. Bardzo nieliczne zamykały się w kwadratach. Manda odwróciła stronę – i proszę, dwie kolejne, takie same. Na następnej cyferki kończyły się w połowie kartki. Ostatnimi były osiemset czterdzieści sześć.
Amanda rzuciła jej ukradkowe i z jakiegoś powodu strasznie śmieszne wyniosłe spojrzenie oznaczające – kiedy ona miała dwanaście lat, a lalunia Lisey tylko dwa – że Manda Wzięła i Coś Wymyśliła; i ktoś tego gorzko pożałuje. Przeważnie sama Amanda. Lisey przyłapała się na tym, że z pewnym zainteresowaniem (i rosnącym niepokojem) usiłuje zrozumieć, co tym razem może oznaczać ta mina. Od chwili przybycia Amanda lekko świrowała. Może przez tę trudną do zniesienia, męczącą pogodę. A może raczej, co bardziej prawdopodobne, w związku z nagłym zniknięciem jej stałego chłopaka. Jeśli Manda zmierza ku kolejnej emocjonalnej zawierusze dlatego, że Charlie Corriveau ją rzucił, to Lisey powinna zapiąć pasy. Nigdy nie lubiła i nie ufała temu Corriveau, choć był z banku. Jak można zaufać komuś, kiedy się przypadkiem usłyszało na wiosennym jarmarku, że faceci z „Luźnego Tygrysa” nazywają go Kat na Kaskę? Co to w ogóle za ksywka dla bankiera? I w ogóle co to znaczy? I na pewno musiał wiedzieć, że Manda miała kiedyś problemy z głową...
– Lisey? – odezwała się Amanda, mocno marszcząc brwi.
– Przepraszam – odparła Lisey. – Tak się... na chwilkę wyłączyłam.
– Często ci się zdarza. Chyba masz to po Scotcie. Uważaj, Lisey. Oznaczyłam liczbą każdą jego gazetę, dziennik i te naukowe sprawy. Te pod ścianą.
Lisey pokiwała głową, jakby rozumiała, dokąd zmierzają.
– Robiłam liczby ołówkiem, delikatnie – ciągnęła Amanda. – Zawsze, kiedy patrzyłaś w inną stronę czy coś, bo jakbyś zobaczyła, to byś mi pewnie zabroniła.
– Nieprawda. – Ujęła notesik, wiotki od potu właścicielki. – Osiemset czterdzieści sześć! Aż tyle!
A wiedziała, że sama nigdy by nie wzięła do ręki pism spod ściany, to nie żadne pisma dla kobiet, tylko raczej „Przegląd Little Swanee”, „Otwarte miasto” i nawet takie z niezrozumiałymi tytułami, jak „Piskya”.
– I to nie wszystko – dodała Amanda. Kciukiem wskazała sterty książek i gazet. Kiedy Lisey dobrze się im przyjrzała, przyznała rację siostrze. Było ich o wiele więcej niż osiemset czterdzieści coś. Na pewno. – Prawie trzy tysiące, i nie wyobrażam sobie, gdzie je upchniesz, ani kto by je zechciał. Nie, osiemset czterdzieści sześć to tylko te, w których są te zdjęcia, że ty na nich jesteś.
Zdanie było tak pokraczne, że Lisey początkowo nie zrozumiała. A kiedy pojęła, zachwyciła się. W ogóle nie przyszło jej do głowy, że może gdzieś znaleźć takie niespodziewane źródło zdjęć – takie ukryte upamiętnienie ich wspólnie spędzonego czasu. Ale kiedy się zastanowiła, wszystko stało się jasne. Scott umarł po dwudziestu pięciu latach małżeństwa, a był niespożytym, niezmordowanym podróżnikiem – pomiędzy pisaniem książek czytał, dawał wykłady, krążył po kraju niemal bez przerwy, odwiedzał rocznie z dziewięćdziesiąt uniwersytetów, a ten jego najwyraźniej niekończący się strumień opowiadań nie ustawał ani na chwilę. I w większości wędrówek ona mu towarzyszyła. W ilu motelach prasowała mu garnitury tym małym parowym żelazeczkiem, kiedy po jej stronie pokoju telewizor mruczał litanie talk-show, a po jego łomotała przenośna maszyna do pisania (w początkowych latach małżeństwa) lub cicho klekotał laptop (później), a Scott siedział skupiony, z przecinkiem włosów na czole!
Manda przyglądała się jej spod oka, najwyraźniej niezadowolona z jej reakcji.
– Te w kółku – więcej niż sześćset – mają podpisy, gdzie nie potraktowano cię dobrze.
– Naprawdę? – zdziwiła się Lisey.
– Pokażę ci. – Amanda zajrzała do notesu, podeszła do przyczajonej sterty, znowu zasięgnęła porady notesu i wybrała dwa egzemplarze. Pierwszy był wychodzącą co pół roku, kosztowną broszurą w twardych okładkach z Uniwersytetu Kentucky w Bowling Green. Drugi, wielkości zeszytu, wyglądał jak gazetka studencka i miał tytuł „Push-Pelt”, jeden z tych obmyślonych przez absolwentów anglistyki i nieznaczący absolutnie nic.
– Otwórz, zobacz – zakomenderowała Amanda, a kiedy wcisnęła jej w ręce, Lisey poczuła dziki i gryzący bukiet potu siostry. – Zaznaczyłam papiórkami, widzisz?
Papiórki. Tak matka mówiła na kawałki papieru. Lisey otworzyła najpierw okazalsze pismo, znalazła zaznaczoną stronę. Zdjęcie jej i Scotta, bardzo dobre, bardzo wyraźne. Scott szedł na podium, ona stała w tle, klaszcząc. Publiczność poniżej także klaskała. Fotografia w „Push-Pelt” nie była taka wyraźna; użyto grubego rastra, ziarna wydawały się wielkie jak kropki napaćkane tępym ołówkiem, kiepski papier zawierał kawałki drzazg, ale spojrzała na zdjęcie i zachciało się jej płakać. Scott wchodził do jakiejś mrocznej spelunki. Uśmiechał się tym swoim kochanym uśmiechem, mówiącym „o tak, o ten lokal chodziło”. Ona szła o krok za nim, potężny flesz wyłaniał z mroku jej uśmiech. Widziała nawet tę bluzkę, którą wtedy włożyła, tę niebieską, od Ann Klein, ze śmiesznym pojedynczym czerwonym paskiem po lewej stronie. Wszystko, co miała na sobie na dole, znikło w mroku i nie potrafiła sobie przypomnieć tamtego wieczoru, ale wiedziała, że to musiały być dżinsy. Kiedy wychodziła późnym wieczorem, zawsze wkładała spłowiałe dżinsy. Zdjęcie podpisano: „Żywa legenda Scott Landon (w towarzystwie) zjawił się w zeszłym miesiącu w Klubie Stalag 17 na Uniwersytecie Vermont. Landon został do zamknięcia lokalu, czytał, tańczył, imprezował. Gość zna te klimaty”.
Tak. Gość znał niejeden klimat. Mogła zaświadczyć.
Spojrzała na inne pisma, nagle oszołomiona tymi skarbami, które mogła w nich znaleźć, i zdała sobie sprawę, że Amanda jednak ugodziła ją boleśnie, zostawiła ranę, która będzie długo krwawić. Czy tylko on znał się na mrocznych dołach? Brudnych czarnych dołach, gdzie człowiek jest tak samotny i straszliwie oniemiały? Może nie wiedziała tego wszystkiego, co on, ale i tak wiedziała dużo. Na pewno wiedziała, że cierpiał i że po zachodzie słońca nigdy by nie spojrzał w lustro – w żadną lustrzaną powierzchnię, o ile mógł temu zaradzić. A ona go kochała mimo wszystko. Bo gość znał różne klimaty.
Ale koniec. Koniec z gościem. Gość kopnął w kalendarz, jak to mówią, jej życie przeszło na nowy etap, etap solowy, i było już za późno na odwrót.
To zdanie obudziło w niej dreszcz i myśl o rzeczach
(fioletowe, stworzenie ze srokatym bokiem)
o których lepiej nie myśleć, więc odwróciła od nich myśli.
– Dobrze, że znalazłaś te zdjęcia – powiedziała ciepło do Amandy. – Dobra z ciebie starsza siostrzyczka, wiesz?
I, na co miała nadzieję (lecz nie ośmieliła się liczyć), wypłoszyła Mandę z tej wyniosłej pozy. Siostra spojrzała na nią niepewnie, usiłując się doszukać nieszczerości i jej nie znajdując. Stopniowo uspokoiła się i wróciła do zgodnej, łatwiejszej we współżyciu Amandy. Wzięła notes, spojrzała na niego, marszcząc brwi, jakby nie wiedziała, skąd się tutaj wziął. Lisey pomyślała, że biorąc pod uwagę obsesyjny charakter cyferek, to może być wielki krok we właściwym kierunku.
Potem Manda skinęła głową jak człowiek, który przypomniał sobie coś, o czym w ogóle nie powinien był zapominać.
– W tych bez kółek zostałaś przynajmniej wymieniona z nazwiska – Lisa Landon, po prostu normalnie. I wreszcie, o la la – biorąc pod uwagę, jak cię zawsze nazywałyśmy, to prawie żart, co? – parę jest w kwadracikach. To zdjęcia, na których jesteś sama! – Rzuciła Lisey baczne, prawie groźne spojrzenie. – Musisz je obejrzeć.
– Oczywiście. – Wykrzesała z siebie taki ton, jakby z wrażenia omal nie wyskoczyła z majtek, choć nie miała najbledszego pojęcia, dlaczego powinna być choć przelotnie zainteresowana swoimi zdjęciami po tych zbyt krótkich latach z mężczyzną – dobrym mężczyzną, nie impotebilem – umiejącym zapiąć pasy, z którym dzieliła noce i dnie. Przeniosła spojrzenie na rozchełstane sterty i kopki periodyków, w każdym dowolnym rozmiarze i kształcie, wyobrażając sobie, jak by to było przejrzeć je, stos po stosie, egzemplarz po egzemplarzu, siedząc po turecku na podłodze w kątku pamiątek (no bo gdzież by), wyłuskując zdjęcia swoje i męża. I na tych, które tak gniewały Amandę, zawsze znajdowałaby siebie tuż za Scottem, zawsze wpatrzoną w niego. Jeśli inni bili brawo, ona też. Twarz miała gładką, zamkniętą, okazującą wyłącznie uprzejme zainteresowanie. Jej twarz mówiła: on mnie nie nudzi. Jej twarz mówiła: on mnie nie zachwyca. Jej twarz mówiła: nie płonę dla niego, ani on dla mnie.
(kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo)
Jej twarz mówiła: wszystko po staremu.
Amanda nie znosiła tych zdjęć. Patrzyła na nie i widziała siostrę odgrywającą rolę soli przy polędwicy, rolę oprawy dla klejnotu. Widziała siostrę nazywaną czasami „panią Landon”, czasami „małżonką pana Scotta Landona”, a czasami – o, to było przykre – wcale niewymienioną z nazwiska. Zredukowaną do roli „towarzystwa”. Dla Amandy to musiało być coś w rodzaju morderstwa.
– Manduś?
Amanda spojrzała na nią. Światło było okrutne; Lisey przypomniała sobie, z autentycznym i totalnym wstrząsem, że jesienią Manda skończy sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt! Teraz przyłapała się na myśli o tym, co dręczyło jej męża przez tyle bezsennych nocy – o tym, o czym Woodbody tego świata nigdy się nie dowiedzą, po jej trupie. O tym czymś z nieskończonym srokatym bokiem, o czymś najwyraźniej widywanym przez chorych na raka, kiedy spoglądają w szklanki, z których znikły wszystkie środki przeciwbólowe i do rana nie pojawią się nowe.
Już bardzo blisko, kochanie. Nie widzę go, ale słyszę, jak się pożywia.
Zamknij się, Scott, nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Lisey? – spytała Amanda. – Powiedziałaś coś?
– Tak sobie... pomamrotałam. – Spróbowała się uśmiechnąć.
– Rozmawiałaś ze Scottem?
Lisey dała sobie spokój z uśmiechem.
– Tak, chyba tak. Czasami jeszcze to robię. Wariatka ze mnie, prawda?
– Nie sądzę. Skoro działa. Wariactwem jest to, co nie działa. Już ja wiem najlepiej. Mam doświadczenie. Nie?
– Manda...
Ale Amanda odwróciła się do stert dzienników, roczników i studenckich pisemek. Kiedy znowu spojrzała na Lisey, uśmiechała się niepewnie.
– Nie zrobiłam nic złego, prawda? Chciałam tylko pomóc...
Lisey wzięła ją za rękę i lekko uścisnęła.
– I pomogłaś. Zwijamy się stąd, co? Za prysznic mogę ci się sprzedać.
4
Zgubiłem się w mroku, a ty mnie znalazłaś. Płonąłem – tak bardzo – a ty dałaś mi lód.
Głos Scotta.
Lisey otworzyła oczy, sądząc, że się zamyśliła podczas jakiegoś codziennego zajęcia i miała przelotny, ale zadziwiająco szczegółowy sen, w którym Scott nie żył, a ona podjęła się herkulesowej pracy czyszczenia jego pisarskiej stajni. Już z otwartymi oczami natychmiast pojęła, że Scott naprawdę nie żyje, a ona zasnęła we własnym łóżku, odwiózłszy Mandę do domu, i tamto drugie to właśnie był sen.
Wydawało się jej, że dryfuje w księżycowym świetle. Czuła zapach egzotycznych kwiatów. Drobnoziarnisty letni wietrzyk odgarnął jej włosy ze skroni, taki wietrzyk, który zrywa się po północy w jakimś tajemniczym miejscu daleko od domu. A jednak to był dom, musiał być, bo przed sobą miała stodołę z pracownią męża, obiektem tak wielkiego zainteresowania impotebili. A teraz, dzięki Amandzie, wiedziała już, że są tam także zdjęcia, jej i Scotta. Ten zakopany skarb, ten emocjonalny łup.
Może lepiej byłoby nie oglądać ich, zaszeptał wiatr.
O, co do tego nie miała wątpliwości. Ale je obejrzy. Była bezradna wobec takiej pokusy, skoro już o niej wiedziała.
Z zachwytem ujrzała, że unosi się na ogromnej, złoconej księżycem płachcie z napisem NAJLEPSZA MĄKA PILLSBURY’EGO i tajemniczymi XXX, powtarzającymi się raz po raz. Płachta miała węzełki na rogach, jak chusteczka. Zdumiała ją wiotkość materii, jakby unosiła się na chmurce.
Scott. Usiłowała powiedzieć imię głośno i nie dała rady. Ten sen jej nie pozwolił. Droga wiodąca do stodoły znikła. Tak samo podwórko między nią a domem. Zostało tylko ogromne pole fioletowych kwiatów, drzemiących w blasku księżyca. Scott, ja cię kochałam, ja cię uratowałam, ja
5
Obudziła się i usłyszała własny głos, powtarzający w kółko, jak mantrę: Ja cię kochałam, ja cię uratowałam, ja ci przyniosłam lód. Ja cię kochałam, ja cię uratowałam, ja ci przyniosłam lód. Ja cię kochałam, ja cię uratowałam, ja ci przyniosłam lód.
Leżała bardzo długo, wspominając pewien upalny sierpniowy dzień w Nashville i myśląc – nie po raz pierwszy – że życie w pojedynkę po tak długim życiu w podwójkę to jedno gumno. Można by pomyśleć, że po dwóch latach człowiek już się przestaje temu tak dziwować, ale nie, czas najwyraźniej nie zdziałał nic, tylko stępił najbardziej tnące ostrze rozpaczy, która teraz raczej szarpała. Bo nic nie było po staremu. Ani na zewnątrz, ani wewnątrz, nie dla niej. Leżąc w łóżku, które kiedyś mieściło dwa ciała, Lisey myślała, że samotność nigdy nie jest bardziej samotna niż wtedy, kiedy człowiek się budzi i uświadamia sobie, że ma cały dom dla siebie. Że jedyne żywe stworzenia to ty i myszy w ścianach.