Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia o Dziadku Do Orzechów i o Królu Myszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia o Dziadku Do Orzechów i o Królu Myszy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 237 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIE­CZÓR WI­GI­LIJ­NY

Dnia dwu­dzie­ste­go czwar­te­go grud­nia nie wol­no było dzie­ciom rad­cy sa­ni­tar­ne­go Stahl­bau­ma za­glą­dać do sa­lo­nu, a tym bar­dziej do przy­le­ga­ją­ce­go bu­du­aru. Fryc i Ma­ry­nia sie­dzie­li sku­le­ni w ką­ci­ku ostat­nie­go po­ko­ju i mar­kot­no im było, kie­dy zmierzch już za­padł, ale świa­tła, jak zwy­kle w tym dniu, nie wno­szo­no. Fryc zwie­rzył się szep­tem swo­jej młod­szej sio­strzycz­ce, któ­ra skoń­czy­ła do­pie­ro siód­my rok ży­cia, że już od rana sły­szał w za­mknię­tych po­ko­jach szme­ry i lek­kie pu­ka­nia i że przed chwi­lą ja­kaś nie­wiel­ka ciem­na po­stać prze­mknę­ła przez sień – z całą pew­no­ścią oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier.

Ma­ry­nia aż kla­snę­ła w dło­nie z ra­do­ści i za­wo­ła­ła: – Ach, jaka je­stem cie­ka­wa, co pięk­ne­go zro­bił znów dla nas oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier!

Rad­ca sądu naj­wyż­sze­go Dros­sel­me­ier nie był czło­wie­kiem pięk­nym; chu­dy i ni­ski, z po­marsz­czo­ną twa­rzą, za­miast pra­we­go oka miał wiel­ki czar­ny pla­ster i był zu­peł­nie łysy, dla­te­go no­sił ślicz­ną bia­łą pe­ru­kę ze szkła, nie­zwy­kłej ro­bo­ty. W ogó­le był oj­ciec chrzest­ny czło­wie­kiem nie­zwy­kłym, któ­ry nie tyl­ko znał się na ze­ga­rach, ale na­wet sam umiał je spo­rzą­dzać. Więc je­że­li się zda­rzy­ło, że za­cho­ro­wał je­den z pięk­nych ze­ga­rów w miesz­ka­niu rad­cy Stahl­bau­ma i nie mógł z sie­bie gło­su wy­do­być, przy­cho­dził oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier, zdej­mo­wał szkla­ną pe­ru­kę i swój żół­ty sur­du­cik, owią­zy­wał się nie­bie­skim far­tu­chem i za­czy­nał kłuć ze­gar sta­ry­mi na­rzę­dzia­mi, że aż małą Ma­ry­nię bo­la­ło: ale oj­ciec chrzest­ny nig­dy nie zro­bił ze­ga­ro­wi nic złe­go, prze­ciw­nie, ze­gar po­wra­cał do ży­cia, zno­wu we­so­ło mru­czał, bił i śpie­wał ku wiel­kiej ucie­sze do­mow­ni­ków. Za­wsze, ile razy oj­ciec chrzest­ny przy­cho­dził, przy­no­sił dzie­ciom w kie­sze­ni coś ład­ne­go: za­baw­ne­go czło­wiecz­ka, któ­ry prze­wra­cał ocza­mi i skła­dał grzecz­ne ukło­ny, szka­tuł­kę, z któ­rej wy­ska­ki­wał pta­szek, lub inne ślicz­no­ści. Ale na Boże Na­ro­dze­nie przy­no­sił za­wsze ja­kiś pre­zent nie­zwy­kły, przez nie­go sa­me­go z wiel­kim tru­dem zro­bio­ny: dla­te­go też dzie­ci mu­sia­ły go od­da­wać ro­dzi­com na prze­cho­wa­nie.

– Ach, jaka je­stem cie­ka­wa, co pięk­ne­go zro­bił dla nas oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier! – wo­ła­ła Ma­ry­nia. Fryc był zda­nia, że tym ra­zem nie może być nic in­ne­go, tyl­ko for­te­ca, w któ­rej ślicz­ni żoł­nie­rze ma­sze­ru­ją tam i z po­wro­tem i od­by­wa­ją ćwi­cze­nia: a po­tem po­win­ni przyjść inni żoł­nie­rze i za­ata­ko­wać for­te­cę, ale ci z we­wnątrz na pew­no od­pę­dzą ich strza­ła­mi z ar­mat, któ­re gło­śno trza­ska­ją.

– Nie, nie – prze­rwa­ła Ma­ry­nia – oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier opo­wia­dał mi o cud­nym ogro­dzie i o wiel­kim je­zio­rze, po któ­rym pły­wa­ją wspa­nia­łe ła­bę­dzie ze zło­ty­mi na­szyj­ni­ka­mi i śpie­wa­ją naj­ład­niej­sze pio­sen­ki. A po­tem wy­cho­dzi mała dziew­czyn­ka, sta­je nad je­zio­rem, woła do sie­bie ła­bę­dzie i kar­mi je słod­kim mar­cy­pa­nem.

– Ła­bę­dzie nie cier­pią mar­cy­pa­na – za­wo­łał Fryc nie­zbyt grzecz­nie – i oj­ciec chrzest­ny nie po­tra­fi wca­le zro­bić ca­łe­go ogro­du. Wła­ści­wie nie­wie­le mamy po­cie­chy z jego za­ba­wek, bo za­raz nam je od­bie­ra­ją; wolę już to, czym nas ob­da­ro­wu­ją ta­tuś i ma­mu­sia, to mo­że­my za­trzy­mać i wol­no nam z tym ro­bić, co nam się po­do­ba. Tak na­ra­dza­ły się dzie­ci, co też to bę­dzie tym ra­zem. Ma­ry­nia skar­ży­ła się, że pan­na Ger­tru­da (jej duża lal­ka) bar­dzo się zmie­ni­ła, co­raz czę­ściej i co­raz nie­zgrab­niej upa­da na pod­ło­gę, co nie oby­wa się bez pa­skud­ne­go po­dra­pa­nia twa­rzy, nie mó­wiąc już o tym, jak bru­dzi su­kien­kę; i na­wet naj­su­row­sza bura nic już nie po­ma­ga. A ma­mu­sia uśmiech­nę­ła się, kie­dy Ma­ry­nia za­chwy­ca­ła się ma­łym pa­ra­so­li­kiem Mał­go­si. Fryc utrzy­my­wał z ko­lei, że brak mu w staj­ni dziel­ne­go kasz­ta­na i że w woj­sku jego zu­peł­nie nie ma kon­ni­cy – a ta­tuś prze­cie wie o tym do­brze.

Dzie­ci wie­dzia­ły do­brze, że ro­dzi­ce na­ku­pi­li dla nich mnó­stwo po­da­run­ków i te­raz je usta­wia­ją, i były pew­ne, że do­bry Pan Je­zus pa­trzy na to wszyst­ko po­czci­wie swo­imi mi­ły­mi dzie­cię­cy­mi ocza­mi i że po­da­run­ki gwiazd­ko­we, jak gdy­by na­zna­czo­ne bło­go­sła­wią­cą ręką, wię­cej ra­do­ści spra­wia­ją niż inne. Przy­po­mnia­ła o tym dzie­ciom, któ­re wciąż jesz­cze szep­ta­ły do sie­bie o ocze­ki­wa­nych nie­spo­dzian­kach, ich star­sza sio­stra Lu­dwi­ka i do­da­ła, że to wła­śnie Pan Je­zus przy­sy­ła dzie­ciom za po­śred­nic­twem ro­dzi­ców to, co może im spra­wić naj­wię­cej ucie­chy i ra­do­ści; bo On zna się na tym naj­le­piej, więc dzie­ci nie po­win­ny ży­czyć so­bie i spo­dzie­wać się róż­no­ści, ale grzecz­nie i spo­koj­nie ocze­ki­wać tego, co im w da­rze przy­pad­nie.

Mała Ma­ry­nia za­my­śli­ła się, ale Fryc mru­czał do sie­bie:

– A jed­nak chciał­bym do­stać kasz­tan­ka i hu­za­rów.

Ściem­ni­ło się już zu­peł­nie. Fryc i Ma­ry­nia, moc­no przy­tu­le­ni do sie­bie, nie śmie­li po­wie­dzieć nic wię­cej. Zda­wa­ło się im, że sły­szą wo­ko­ło ła­god­ny sze­lest skrzy­deł i ja­kąś da­le­ką, ale cud­ną mu­zy­kę. A kie­dy ja­sny blask padł na ścia­nę, wie­dzia­ły, że to Dzie­ciąt­ko Je­zus fru­nę­ło na świe­tli­stym ob­ło­ku do in­nych szczę­śli­wych dzie­ci. W tej sa­mej chwi­li dał się sły­szeć czy­sty srebr­ny dźwięk: dyń, dyń! – drzwi otwo­rzy­ły się na­gle i taki blask buch­nął z wiel­kie­go sa­lo­nu, że dzie­ci krzyk­nę­ły: ach! i jak wry­te za­trzy­ma­ły się na pro­gu. Ta­tuś i ma­mu­sia uka­za­li się w drzwiach, wzię­li za ręce Fry­ca i Ma­ry­nię i po­wie­dzie­li:

– Chodź­cie, chodź­cie, dro­gie dzie­ci, i spójrz­cie, jak was Pan Je­zus ob­da­rzył.PO­DA­RUN­KI

Zwra­cam się te­raz do cie­bie, ła­ska­wy czy­tel­ni­ku albo słu­cha­czu, Fry­cu, Teo­dor­ku, Er­ne­ście – czy jak ci tam na imię – i pro­szę, że­byś przy­po­mniał so­bie jak naj­ży­wiej swój ostat­ni stół gwiazd­ko­wy, bo­ga­to za­sta­wio­ny ślicz­ny­mi, barw­ny­mi po­da­run­ka­mi. Wte­dy do­pie­ro bę­dziesz mógł wy­obra­zić so­bie, jaki za­chwyt ogar­nął onie­mia­łe dzie­ci, jak im oczy za­bły­sły, jak Ma­ry­nia po dłu­giej chwi­li do­pie­ro wy­krzyk­nę­ła:

– Ach, ja­kie to ślicz­ne! – i jak Fryc za­czął ska­kać do góry, co mu się zresz­tą do­sko­na­le uda­wa­ło. Dzie­ci były wi­docz­nie przez cały rok wy­jąt­ko­wo grzecz­ne i po­słusz­ne, bo nig­dy przed­tem nie do­sta­ły ta­kich wspa­nia­ło­ści.

Wiel­ka cho­in­ka, sto­ją­ca po­środ­ku po­ko­ju, ob­wie­szo­na była mnó­stwem zło­tych i srebr­nych ja­błek, a ze wszyst­kich ga­łą­zek zwi­sa­ły na kształt pą­ków i kwia­tów mig­da­ły cu­krzo­ne, ko­lo­ro­we cu­kier­ki i wie­le in­nych ła­ko­ci. Ale naj­bar­dziej po­chwa­lić na­le­ży mnó­stwo ma­łych świe­czek, któ­re jak gwiazd­ki błysz­cza­ły po­mię­dzy igła­mi cu­dow­ne­go drzew­ka; a ono, roz­sie­wa­jąc blask do­ko­ła, za­pra­sza­ło dzie­ci ser­decz­nie, aby zry­wa­ły jego owo­ce i kwia­ty. Na­oko­ło drzew­ka wszyst­ko ja­śnia­ło barw­nie i wspa­nia­le; cóż tam były za ślicz­ne rze­czy – kto by to opi­sać po­tra­fił! Ma­ry­nia spo­strze­gła zgrab­ne la­lecz­ki, czy­ściut­kie małe me­bel­ki, ale przede wszyst­kim ude­rza­ła w oczy je­dwab­na su­kien­ka, wy­twor­nie ozdo­bio­na ko­lo­ro­wy­mi wstąż­ka­mi. Wi­sia­ła na umyśl­nie usta­wio­nym wie­sza­dle w ten spo­sób, że mała Ma­ry­nia mo­gła ją ze wszyst­kich stron do­kład­nie obej­rzeć, co też uczy­ni­ła, wo­ła­jąc raz po raz:

– Ach, jaka ślicz­na, ko­cha­na su­kien­ka! I wol­no mi bę­dzie, na­praw­dę wol­no mi bę­dzie ją wło­żyć!

Fryc tym­cza­sem trzy albo i czte­ry razy prze­ga­lo­po­wał i prze­kłu­so­wał do­ko­ła sto­łu, wy­pró­bo­wu­jąc no­we­go kasz­tan­ka, któ­re­go na­praw­dę zna­lazł uwią­za­ne­go do sto­łu. Zsiadł­szy z ko­nia rzekł, że to dzi­ka be­stia, ale to nic, już on so­bie da z nim radę. Po­tem wziął się do oglą­da­nia no­we­go puł­ku hu­za­rów, pięk­nie ubra­nych w czer­wo­ne i zło­te mun­du­ry; mie­li srebr­ną zbro­ję na so­bie i sie­dzie­li na ko­niach tak błysz­czą­co bia­łych, że wy­da­wa­ło się pra­wie, że i one są z czy­ste­go sre­bra zro­bio­ne.

Wła­śnie dzie­ci, już tro­chę uspo­ko­jo­ne, chcia­ły po­dejść do ksią­żek z ob­raz­ka­mi, któ­re le­ża­ły otwar­te na sto­le w ten spo­sób, że od razu wi­dać było róż­ne ślicz­ne kwiat­ki i wy­stro­jo­nych lu­dzi, a na­wet mi­lut­kie ba­wią­ce się dzie­ci, na­ma­lo­wa­ne tak świet­nie, jak gdy­by na­praw­dę żyły i mó­wi­ły. Tak! Dzie­ci chcia­ły wła­śnie po­dejść do tych cu­dow­nych ksią­żek, kie­dy zno­wu ode­zwał się dzwo­nek. Fryc i Ma­ry­nia wie­dzie­li, że te­raz ko­lej na po­da­run­ki ojca chrzest­ne­go Dros­sel­me­ie­ra, i po­bie­gli do sto­łu sto­ją­ce­go pod ścia­ną. Pręd­ko od­su­nię­to pa­ra­wan, któ­ry go do­tych­czas za­sła­niał. I cóż tam dzie­ci uj­rza­ły!

Na zie­lo­nym traw­ni­ku, na któ­rym ro­sło wie­le barw­nych kwia­tów, stał wspa­nia­ły za­mek z lu­strza­ny­mi szy­ba­mi i zło­ty­mi wie­ża­mi. Wła­śnie roz­legł się dźwięk dzwo­nów, drzwi i okna otwar­ły się i wi­dać było, jak w środ­ku spa­ce­ro­wa­li ma­lut­cy, ale zgrab­ni pa­no­wie w ka­pe­lu­szach z pió­ra­mi i pa­nie z dłu­gi­mi tre­na­mi u su­kien. W środ­ko­wej sali, któ­ra zda­wa­ła się cała stać w pło­mie­niach – tak wie­le świe­czek pa­li­ło się w srebr­nych ży­ran­do­lach – w takt mu­zy­ki dzwon­ków tań­czy­ły dzie­ci w krót­kich sur­du­ci­kach i su­kien­kach. Ja­kiś pan w szma­rag­do­wym płasz­czu co chwi­la wy­glą­dał przez okno, ma­chał ręką i zni­kał zno­wu. I sam oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier, nie­wie­le więk­szy od du­że­go pal­ca ta­tu­sia, zja­wiał się od cza­su do cza­su na dole w drzwiach zam­ku i zno­wu wcho­dził do środ­ka.

Fryc, opar­ty o stół obie­ma rę­ka­mi, przy­glą­dał się ślicz­ne­mu zam­ko­wi i fi­gur­kom tań­czą­cym i spa­ce­ru­ją­cym, a po­tem rzekł:

– Oj­cze chrzest­ny! Po­zwól mi tak­że wejść do zam­ku.

Ale rad­ca sądu naj­wyż­sze­go po­wie­dział mu, że tego w ża­den spo­sób uczy­nić nie moż­na. I miał ra­cję, bo nie­roz­sąd­na była ze stro­ny Fry­ca chęć wej­ścia do zam­ku, któ­ry ra­zem z wie­ża­mi niż­szy był od nie­go sa­me­go. Fryc to zro­zu­miał, ale po pew­nym cza­sie, kie­dy pa­no­wie i pa­nie spa­ce­ro­wa­li cią­gle w ten sam spo­sób, dzie­ci tań­czy­ły, czło­wiek w szma­rag­do­wym płasz­czu wy­glą­dał za­wsze przez to samo okno, a oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier uka­zy­wał się we drzwiach, za­wo­łał nie­cier­pli­wie:

– Oj­ciec chrzest­ny, wyjdź raz in­ny­mi drzwia­mi!

– Nie moż­na, dro­gi Fryc­ku – od­parł rad­ca sądu naj­wyż­sze­go.

– No, to każ – mó­wił Fryc da­lej – temu zie­lo­ne­mu czło­wie­ko­wi, któ­ry tak czę­sto wy­glą­da przez okno, żeby spa­ce­ro­wał ra­zem z in­ny­mi.

– Tego tak­że nie mogę zro­bić – od­po­wie­dział zno­wu rad­ca sądu naj­wyż­sze­go.

– To niech dzie­ci zej­dą na dół – za­wo­łał Fryc – że­bym mógł je obej­rzeć z bli­ska!

– Ach, tego wszyst­kie­go nie moż­na zro­bić – od­parł roz­draż­nio­ny rad­ca sądu naj­wyż­sze­go – me­cha­nizm musi po­zo­stać taki, ja­kim go zro­bi­łem.

– Taak? – za­py­tał Fryc, prze­cią­ga­jąc sy­la­by. – Tego wszyst­kie­go nie moż­na zro­bić? Słu­chaj, ko­cha­ny oj­cze chrzest­ny, je­że­li te two­je ma­lut­kie wy­stro­jo­ne fi­gur­ki w zam­ku umie­ją ro­bić wciąż tyl­ko jed­no i to samo, to nie­wie­le są war­te i zu­peł­nie nie są mi po­trzeb­ne. Nie, wolę już swo­ich hu­za­rów, bo oni mogą ma­sze­ro­wać na­przód i w tył, jak mi się ze­chce, a nie sie­dzieć za­mknię­ci w ja­kimś domu.

To po­wie­dziaw­szy Fryc po­biegł do sto­łu z po­da­run­ka­mi i ka­zał swo­je­mu szwa­dro­no­wi kłu­so­wać tam i z po­wro­tem na srebr­nych ru­ma­kach, po­wie­wać cho­rą­gwia­mi, ata­ko­wać i strze­lać, ile ser­ce za­pra­gnie. Ma­ry­nia tak­że ode­szła po ci­chut­ku, bo i jej pręd­ko znu­dzi­ły się te spa­ce­ry i tań­ce la­le­czek w zam­ku, tyl­ko nie zdra­dzi­ła się z tym jak Fryc, bo była grzecz­na i do­bra. Roz­gnie­wa­ny rad­ca sądu naj­wyż­sze­go zwró­cił się do ro­dzi­ców:

– Ten cu­dow­ny me­cha­nizm nie jest prze­zna­czo­ny dla nie­roz­sąd­nych dzie­ci, za­pa­ku­ję swój za­mek z po­wro­tem.

Ale wte­dy po­de­szła mat­ka i po­pro­si­ła ojca chrzest­ne­go, żeby po­ka­zał jej we­wnętrz­ne urzą­dze­nia zam­ku i skom­pli­ko­wa­ne kół­ka zę­ba­te, któ­re wpra­wia­ły lal­ki w ruch. Rad­ca ro­ze­brał cały me­cha­nizm i zno­wu go zło­żył. Roz­po­go­dził się przy tym zu­peł­nie i dał jesz­cze dzie­ciom kil­ka ład­nych brą­zo­wych czło­wiecz­ków ze zło­ty­mi twa­rza­mi, rę­ka­mi i no­ga­mi. Wszyst­kie były ro­dem z To­ru­nia i tak przy­jem­nie pach­nia­ły pier­ni­kiem, że Fryc i Ma­ry­nia ucie­szy­li się bar­dzo. Sio­stra Lu­dwi­ka wło­ży­ła na ży­cze­nie mat­ki pięk­ną, nową suk­nię, któ­rą jej po­da­ro­wa­no, ale Ma­ry­nia wo­la­ła jesz­cze dłu­żej oglą­dać swo­ją su­kien­kę i nie chcia­ła jej za­raz wło­żyć na sie­bie. Chęt­nie jej na to po­zwo­lo­no.WY­CHO­WA­NEK

Ma­ry­nia dla­te­go wła­ści­wie nie chcia­ła odejść od sto­łu gwiazd­ko­we­go, że od­kry­ła coś, cze­go nikt do­tych­czas nie za­uwa­żył. Dzię­ki temu, że hu­za­rzy Fry­ca wy­ma­sze­ro­wa­li i usta­wi­li się w or­dyn­ku pod drze­wem, uka­zał się nie­zmier­nie wy­twor­ny mały czło­wie­czek, któ­ry stał spo­koj­nie i skrom­nie, jak gdy­by ocze­ki­wał swo­jej ko­lej­ki. Moż­na by wpraw­dzie dużo za­rzu­cić jego fi­gu­rze, bo dłu­gi i na­zbyt tęgi tu­łów nie pa­so­wał do cien­kich i krót­kich nó­żek, a gło­wa była o wie­le za duża, ale te bra­ki wy­na­gra­dza­ło ele­ganc­kie ubra­nie, któ­re świad­czy­ło o do­brym sma­ku i du­żym ukształ­ce­niu. Miał na so­bie ślicz­ną fioł­ko­wą kurt­kę hu­zar­ską z licz­ny­mi bia­ły­mi sznu­ra­mi i gu­zi­ka­mi, po­dob­ne spodnie, a bu­ci­ki pięk­niej­sze od wszyst­kich, ja­kie zdo­bi­ły kie­dy­kol­wiek nogi stu­den­ta, a na­wet ofi­ce­ra. Tak do­brze przy­le­ga­ły do de­li­kat­nych nó­żek, jak gdy­by były na­ma­lo­wa­ne. Za­baw­ne było, że z ra­mion zwi­sał mu wą­ski i nie­zgrab­ny płasz­czyk, któ­ry wy­glą­dał jak z drze­wa, a na gło­wie miał czap­kę gór­ni­czą. Ale Ma­ry­nia po­my­śla­ła so­bie, że oj­ciec chrzest­ny Dros­sel­me­ier nosi tak­że bar­dzo li­chy płaszcz i pa­skud­ną czap­kę, a jed­nak jest do­sko­na­łym oj­cem chrzest­nym. Po­my­śla­ła rów­nież, że gdy­by oj­ciec chrzest­ny ubrał się na­wet tak sta­ran­nie, jak ten mały, to jesz­cze by tak ład­nie nie wy­glą­dał.

Przy­glą­da­jąc się uważ­nie mi­łe­mu czło­wiecz­ko­wi, któ­re­go po­lu­bi­ła od razu, Ma­ry­nia spo­strze­gła, ile do­bro­ci ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy. Z ja­sno­zie­lo­nych, tro­chę wy­łu­pia­stych oczu wy­glą­da­ła przy­jaźń i życz­li­wość. Do twa­rzy mu było ze sta­ran­nie ucze­sa­ną bro­dą z bia­łej ba­weł­ny, oka­la­ją­cą pod­bró­dek, bo jesz­cze wy­raź­niej uwy­dat­niał się dzię­ki niej słod­ki uśmiech jego czer­wo­nych ust.

– Ach! – za­wo­ła­ła wresz­cie Ma­ry­nia – po­wiedz mi, dro­gi oj­cze, do kogo na­le­ży ten naj­mil­szy czło­wie­czek tam pod drze­wem?

– Za­da­niem tego czło­wiecz­ka, ko­cha­ne dziec­ko – od­po­wie­dział oj­ciec – jest dziel­nie pra­co­wać, ma on dla was wszyst­kich roz­gry­zać twar­de orze­chy; a na­le­ży za­rów­no do Lu­dwi­ki, jak do cie­bie i Fry­ca.

To mó­wiąc oj­ciec zdjął go ostroż­nie ze sto­łu i uniósł w górę jego drew­nia­ny płasz­czyk, a czło­wie­czek otwo­rzył wte­dy usta sze­ro­ko, sze­ro­ko i uka­zał dwa rzę­dy lśnią­cych, ostrych ząb­ków. Na proś­bę ojca Ma­ry­nia wło­ży­ła mu orzech do ust i – trzask! – roz­gryzł go, łu­pi­ny roz­le­cia­ły się, a Ma­ry­ni wpa­dło do ręki samo słod­kie ją­dro. Te­raz do­wie­dzie­li się wszy­scy, a i Ma – ry­nia tak­że, że ten ślicz­niut­ki mały czło­wie­czek po­cho­dzi z rodu Dziad­ków do Orze­chów i że trud­ni się nadal za­wo­dem swo­ich przod­ków. Dziew­czyn­ka nie po­sia­da­ła się z ra­do­ści, a oj­ciec po­wie­dział:

– Po­nie­waż Dzia­dek tak bar­dzo ci się po­do­ba, po­win­naś go sta­ran­nie prze­cho­wy­wać i chro­nić; ale jak już po­wie­dzia­łem, rów­ne pra­wa do uży­wa­nia go mają Lu­dwi­ka i Fryc.

Ma­ry­nia wzię­ła go na­tych­miast do ręki i ka­za­ła mu roz­gry­zać orze­chy, ale wy­bie­ra­ła naj­mniej­sze, żeby czło­wie­czek nie mu­siał ust otwie­rać za sze­ro­ko, bo w grun­cie rze­czy nie było mu z tym do twa­rzy. Lu­dwi­ka po­de­szła do niej i jej tak­że mu­siał Dzia­dek świad­czyć po­dob­ne przy­słu­gi; wi­dać było, że czy­ni to chęt­nie, bo uśmie­chał się bar­dzo przy­jaź­nie.

Tym­cza­sem Fryc zmę­czył się cią­gły­mi ma­new­ra­mi i kon­ną jaz­dą, a sły­sząc we­so­łe trza­ska­nie orze­chów, pod­biegł do sióstr i śmiał się ser­decz­nie z za­baw­ne­go ma­łe­go czło­wiecz­ka, któ­ry te­raz, gdy i Fry­co­wi za­chcia­ło się jeść orze­chy, wę­dro­wał z rąk do rąk i nie prze­sta­wał ani na chwi­lę otwie­rać i za­my­kać ust. Fryc wkła­dał mu naj­więk­sze i naj­tward­sze orze­chy, ale coś na­gle trza­snę­ło i trzy ząb­ki wy­pa­dły z ust Dziad­ka do Orze­chów, a cały pod­bró­dek ob­lu­zo­wał się i za­czął zwi­sać.

– Ach, mój bied­ny ko­cha­ny Dzia­dek do Orze­chów – wy­krzyk­nę­ła gło­śno Ma­ry­nia i ode­bra­ła go na­tych­miast Fry­co­wi.

– To jest zwy­czaj­ny głu­piec – po­wie­dział Fryc – chce być Dziad­kiem do Orze­chów, a nie ma na­wet po­rząd­nych zę­bów; pew­nie nie zna wca­le swo­je­go rze­mio­sła. Od­daj mi go, Ma­ry­niu, on musi mi roz­gry­zać orze­chy, na­wet gdy­by miał po­stra­dać resz­tę zę­bów, a na­wet i cały pod­bró­dek. Co nam po tym nic­po­niu!

– Nie, nie – wo­ła­ła Ma­ry­nia, pła­cząc – nie dam ci mo­je­go ko­cha­ne­go Dziad­ka do Orze­chów! Patrz, jak ża­ło­śnie pa­trzy na mnie i po­ka­zuj o mi swo­ją po­ka­le­czo­ną bu­zię! A ty je­steś złym czło­wie­kiem, bi­jesz swo­je ko­nie i pew­nie po­zwo­lił­byś za­bić żoł­nie­rza.

– Tak być musi, ty tego nie ro­zu­miesz – za­wo­łał Fryc.– Ale Dzia­dek do Orze­chów jest tak samo mój, jak i twój, więc mi go od­daj.

Ma­ry­nia roz­pła­ka­ła się na do­bre i prę­dziut­ko za­wi­nę­ła cho­re­go Dziad­ka do Orze­chów w chu­s­tecz­kę do nosa. We­szli ro­dzi­ce z oj­cem chrzest­nym Dros­sel­me­ie­rem, któ­ry ku wiel­kie­mu zmar­twie­niu Ma­ry­ni wziął stro­nę Fry­ca. Ale oj­ciec rzekł:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: