Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Historia pewnego teleturnieju, która mogła wydarzyć się naprawdę - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 kwietnia 2025
35,00
3500 pkt
punktów Virtualo

Historia pewnego teleturnieju, która mogła wydarzyć się naprawdę - ebook

Czy ta niesamowita, związana z pewnym teleturniejem historia z lat 1997–2023, która została opisana w tej książce, zdarzyła się naprawdę, czy jest tylko fikcją literacką? Wiele osób na pewno dojdzie do właściwego wniosku po zapoznaniu się z tą obowiązkową lekturą, zainicjowaną i zrealizowaną dla dobra sprawy.
Jakby nie drążyć tej kwestii, myślę, że realnie warto poświęcić odrobinę wolnego czasu, inwestując niewielką kwotę, żeby dokonać we własnym zakresie indywidualnej oceny przebiegu zdarzeń, być może opartych również na własnych doświadczeniach.
Gdyby się głębiej zanurzyć w tę historię, należałoby się zastanowić, czy owe zdarzenia (bez względu na to, czy są fikcją literacką, czy nie) nie mają szerszego oddziaływania na inne tego rodzaju formy i czy będzie kontynuowana akceptacja społeczna w tej materii.
Czy to wydanie będzie w stanie, w pewnym sensie, skutecznie zrewolucjonizować te zależności i ruszyć lawinę niezbędnych zmian? Czas pokaże...!
Autor

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8308-960-7
Rozmiar pliku: 1 024 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Szanowni Państwo,

czy ktoś by jeszcze do niedawna pomyślał, że tak potężna instytucja, jaką jest wszystkim dobrze znana, nazwijmy to umownie, telewizja społeczna, będzie prosiła społeczeństwo o wsparcie? Na pewno nie!!! Teraz ci ludzie podnoszą larum, krzyczą o krzywdzie i nerwowo, bezradnie przebierają nogami, mając nadzieję, że ktoś się nad nimi zlituje i uratuje ich przed zupełnym upadkiem. Określeni żurnaliści też przyłączają się do tego rwetesu, mówiąc o linczu i innych niegodziwościach. Utworzono nawet specjalną stronę internetową (pod nazwą: wolność słowa) z prośbą o wpisy, które mogą przyczynić się do utrzymania telewizji w tej formule. Czy jest szansa na to, że obecnie rządzący się nad tym towarzystwem zlitują? Jest to raczej mało prawdopodobne! Szkoda, że ci ludzie nie mieli najmniejszej litości w stosunku do innych. I to przez długie lata!!! Można było kogoś bezkarnie dyskryminować, niszczyć i zatruwać mu życie, w ogóle nie zwracając uwagi na to, co taka osoba może odczuwać i przechodzić. Teraz okazuje się, że możliwość likwidacji tej stacji TV jest w każdym zakresie nielegalna. Jednak czy działania Telewizji Społecznej były, w tym zakresie, który będę tutaj przedstawiał, tak do końca legalne, a tym bardziej etyczne? Dlaczego istotne kwestie, dotyczące konkretnych zdarzeń, były z takim uporem tuszowane i zamiatane pod dywan? Najprościej, a zarazem najsprytniej było bagatelizować sprawę i lekceważyć ludzi, którzy poprzez wieloletnią, mozolną i niezwykle irytującą pracę wykładali wszystko kierownictwu tej stacji jak na tacy. Niestety – poza nielicznymi wyjątkami – niewiele można było zdziałać. Teraz prosi się społeczeństwo, żeby zaprotestowało. Gdy w tamtych latach na forach internetowych ludzie lawinowo protestowali przeciwko brutalnym praktykom, przemocy i działaniom bez skrupułów, w tej telewizji nikt nawet palcem nie kiwnął, żeby spowodować zaniechanie tych praktyk i coś zmienić. Telewizja nie była sprawą zainteresowana. Niemal wszystko zostało zlekceważone i przemilczane, a większość interwencji kończyła się zdawkowymi pisemkami, w których często formułowano zastraszające informacje o pomawianiu, zniesławianiu czy narażaniu dobrego imienia tej stacji. I tak naprawdę nic nie można było zrobić! Ludzie się bali, niebezpodstawnie, że konsekwencje ujawnienia tych praktyk na forum publicznym mogą być fatalne w skutkach dla tych osób. Tam była władza i duże pieniądze, a zwykły człowiek mógł tylko trwożliwie się temu przyglądać, kiwając z niedowierzaniem głową.

W tamtych latach wystarczyło, że ktoś mnie pozdrowił w trakcie emisji programu, mówiąc przy tym, że byłem bardzo dobrym graczem, aby ta osoba była momentalnie odcinana od uczestnictwa w tym konkursie, bez względu na wiedzę, jaką posiadała, i czas, jaki straciła na przygotowania. Padały też inne sformułowania typu: „nie wiem, co się stało” lub np. „podejrzany jakiś” itd. Takie osoby miały już problem z występem w programie lub były zupełnie z niego usuwane. Stworzono odpowiednie warunki do powstania udzielnego księstwa, które w ramach telewizji rządziło się swoimi „możnowładczymi” prawami. A patrząc z wysoka, widziało się niewiele i nie zwracało uwagi na nic nieznaczących graczy. Przyjechał, to odjedzie i krzyż mu na drogę. Ktokolwiek próbował zmącić spokój tego biznesu, zaraz lądował na zielonej trawce, a słuch miał po nim bezpowrotnie zaginąć. Ktoś dzisiaj powie, że nie kopie się leżącego, jednak tamta strona nie miała takich skrupułów. Moja historia była niezwykle burzliwa i niesłychanie wyniszczająca. Przez swój wieloletni upór i konsekwencję w działaniu doszedłem do ewidentnych i konkretnych wniosków, które nasuną się same, gdy przeczytasz – Drogi Czytelniku – tę bezlitosną i brutalną historię.

A więc nadszedł już najwyższy czas, żeby przerwać milczenie, skończyć ten wieloletni impas ogłupiania i grania na zwłokę. Ciągłej walki m.in. też w interesie społecznym, która najczęściej była tylko biciem głową w gruby mur. Dlatego z dużą dozą satysfakcji przyjmuję to, co obecnie dzieje się w tej telewizji, na zasadzie: nosił wilk razy kilka, może w końcu poniosą i wilka.

Jednak muszę zacząć od początku, a opowieść będzie bardzo długa – jak na wieloletnią batalię przystało.

Wszystko zaczęło się we wrześniu 1997 roku…

(cdn.)

TOTALNIE WYNISZCZONY (DŁUGODYSTANSOWIEC)

Wszelkie prawdopodobieństwo do zdarzeń i instytucji czy bliżej nieokreślonych osób może być przypadkowe.ROZDZIAŁ I

Moi drodzy, witam ponownie.

Wszystko zaczęło się we wrześniu 1997 roku. Ten program to był strzał w dziesiątkę. To było coś! Supersprawa! Byłem zauroczony programem. Wręcz go pożerałem. Odcinki nagrywałem – tak jak większość zainteresowanych – na wideo, często odtwarzałem i niezmiennie, z zapartym tchem, śledziłem losy uczestników. Starałem się przy tym, podczas oglądania, brać czynny udział w programie poprzez sprawdzanie swojej wiedzy muzycznej odnośnie do prezentowanego w nim repertuaru. Trzeba było precyzyjnie podać tytuł utworu, który był zarejestrowany w ZAiKS-ie. Liczyło się pierwsze słowo i nie uznawano już powtórek, szukania czy dopowiedzeń. Na zasadzie: „pierwsze słowo do dzienniczka, drugie do śmietniczka”. Nie było możliwości podawania tytułów obiegowych czy dopasowywania wypowiedzianych słów według uznania. To była bardzo istotna i decydująca kwestia, bo wykluczała możliwość manipulacji i promowała osoby lepiej przygotowane, które były bardziej zaangażowane i poświęciły na naukę więcej czasu i energii. Dla osób, które posiadały umiejętność gry na instrumencie, nie miało już znaczenia, że znają tę czy inną melodię i są w stanie ze słuchu ją odtworzyć, dodając podkład harmoniczny złożony z akordów. Jeśli ktoś miał taką umiejętność, to znaczyło, że posiadał dobry słuch muzyczny, ale nie wystarczał on, bo żeby osiągnąć odpowiedni poziom w tym programie, trzeba było – mówiąc językiem szkolnym – ostro zakuwać.

Nie będę tu ukrywał, że mogłem mieć przewagę nad niektórymi graczami, ponieważ opanowałem umiejętność gry na wielu instrumentach, a przede wszystkim bardzo ważną umiejętność pisania nut. Gdy materiału zaczęło przybywać i coraz trudniej było to wszystko ogarnąć, wpadłem na pomysł, żeby zapisywać linie melodyczne prezentowanych w programie utworów. Te piosenki, których linie melodyczne były bardziej złożone (te prostsze można było zapisać o wiele szybciej), trzeba było wyliczyć i rozpisać w taktach, według konkretnego metrum, a często nie było to proste i zabierało sporo czasu, żeby poprawnie wyliczyć wartości rytmiczne, tak aby utwór za jakiś czas można było odczytać bez przeszkód i bez użycia jakiegokolwiek instrumentu. Zapisując utwory na liniach melodycznych, mogłem je stosunkowo łatwo zapamiętywać. Oczywiście częste powtarzanie już zapisanych tytułów dawało dodatkowy efekt utrwalający. To, co dla jednych mogło być trudne, dla mnie nie stanowiło problemu, więc bez zaległości opanowywałem kolejne partie materiału, osiągając po jakimś czasie dość wysoki zakres wiedzy. Poza tym ułatwiało to znacząco natychmiastowe rozpoznawanie utworów, które po raz kolejny pojawiały się w programie. Taki sposób uczenia się praktykowałem w latach 1997–2008, później wszystkie nowe utwory pojawiające się w programie nagrywałem na mp3 lub na dyktafonach, które nie należały do tanich rzeczy. Nie miało też dla mnie dużego znaczenia, w jakim języku trzeba było podać tytuł. Na początku istnienia programu było trochę problemów z językiem angielskim, który zapisywało się fonetycznie. Ja jestem z pokolenia, gdy w szkołach uczono języka rosyjskiego, a potem niemieckiego. Miałem te języki stosunkowo dobrze opanowane, bo posługiwałem się nimi zarówno po wschodniej, jak i zachodniej stronie granicy. Gdy zapisywałem fonetycznie tytuły w języku angielskim (internet jeszcze nie był ogólnie dostępny lub nie było go wcale), były one bardzo niedoskonałe, a niekiedy zgłoski brzmiały zupełnie inaczej, niż powinny. Często zmieniało to znaczenie wyrazu, a zdarzały się niekiedy przypadki, że osoba biorąca udział w programie nie dość precyzyjnie powiedziała tytuł, a prowadzący nie uznawał go, bo na przykład zmieniało to sens słów.

W tamtym czasie program emitowany był tylko trzy razy w tygodniu – w piątki, soboty i niedziele – mimo to z każdą emisją materiału lawinowo przybywało. Do tego w pierwszej rundzie nie było tak jak obecnie tylko pięć tytułów, ale aż szesnaście, z których pięć można było wybrać. 4 x 25 zł, 4 x 50 zł, 4 x 75 zł i 4 x 100 zł. W drugiej rundzie były nie trzy utwory – jak teraz – ale też szesnaście, z których również pięć można było wybrać. 4 x 50 zł, 4 x 100 zł, 4 x 150 zł oraz 4 x 200 zł. Tak skonstruowane zasady dawały nie tylko więcej zarobić graczom, którzy przyjeżdżali z dalszych regionów Polski (jak niektórzy mówili, chociaż na bilet), ale również dawały możliwość wykazania się szerszą wiedzą, jak też umożliwiały prawo wyboru, bez sztywnych i bardzo uszczuplonych ograniczeń ramowych narzuconych przez organizatorów w trakcie wieloletniego trwania programu. Takie uproszczenia mogły stwarzać odpowiednio korzystne warunki, nakierowane na określone możliwości.

W tamtym okresie w studiu były dwa fortepiany. Jeden typowy, wykorzystywany przez zespół, natomiast drugi przeznaczony był dla zawodników i służył m.in. jako stanowiska do gry. Przed każdą trzecią rundą do tego fortepianu podchodził pianista i prezentował określone zagadki muzyczne. Mogłoby się wydawać, że było dużo łatwiej. Tablica nie była pusta i oznaczona tylko numerami zagadek, ale były na niej umieszczone podpowiedzi. Prowadzący nie podawał wykonawców. Żadnych licytacji od jednej do siedmiu nutek też nie było, ale znaczące ułatwienie polegało na tym, że pianista grał fragmenty, które trwały z reguły pięć sekund. W zależności od charakteru utworu, tych dźwięków mogło być nawet kilkanaście i dość łatwo można było dany utwór rozpoznać, jeśli oczywiście nie był skomplikowany lub mało znany. Cały program odbywał się w sympatycznej scenerii, wśród niezliczonej ilości balonów i baloników, różnorodnych i różnokolorowych, a nagrodą za uczestnictwo była m.in. książka pt. _Leksykon polskiej muzyki rozrywkowej_. Nagrodą były też charakterystyczne i słynne żubrzyki, które prowadzący, w sposób zabawny, czy nazwijmy to koleżeński, „wręczał” uczestnikom, przerzucając pluszaki przez fortepian do ich rąk. Co ważne, w tamtym czasie nie było jeszcze żadnej oprawy choreograficznej. Ta forma oprawy artystycznej była nieśmiało wprowadzana dopiero po 2001 roku, kiedy zakończono emisję jednego z teleturniejów muzycznych w stacji RTL 7 (tańczyły nawet te same panie), skąd tę licencję przypuszczalnie zakupiono.

Kiedy się wraca do tamtych nagrań oraz do pierwszych kaset, których łącznie mam niemal sto osiemdziesiąt i prawie wszystkie odcinki (w wersjach odpowiednio skróconych, idealnych do nauki), to można zauważyć, że tamte nagrania były bardziej naturalne, spokojne, takie zwyczajne. Była jakby większa troska o gracza. Nie robiło się odcinków hurtowo, na hurra, aby więcej, żeby zapchać pilnie cały tydzień i zarobić jak najwięcej, na zasadzie: „następny do golenia”, lub jeden odpada, drugi gra. Nie można było też zauważyć zjawisk nadprzyrodzonych czy notorycznego ściągania tytułów z sufitu! Nie było takiego charakterystycznego, wręcz nachalnego budowania emocji pod publiczkę! Tej zapalczywej propagandy! Nie było mowy o specyficznych, wyimaginowanych rodzinach, które kojarzyły się, jak twierdzili niektórzy, z tajemniczymi sektami. Jak się wraca do tamtych odcinków, to łza się w oku kręci, a żal miesza się ze złością, a chwilami z wściekłością. Nikomu by wówczas nawet do głowy nie przyszło, że ta przepiękna i wspaniała idea może potoczyć się w tak smutnym i niereformowalnym kierunku. Naprawdę, wielka szkoda!

(cdn.)

TOTALNIE WYNISZCZONY (DŁUGODYSTANSOWIEC)

Wszelkie prawdopodobieństwo do zdarzeń i zaistniałych tu instytucji czy bliżej nieokreślonych osób może być przypadkoweROZDZIAŁ II

Co mnie szczególnie zmobilizowało do występu w programie w tamtym czasie? Radosne, wręcz entuzjastyczne i niezwykle zachęcające zaproszenie, które brzmiało: „dla wszystkich, którzy znają i kochają muzykę”. Nie sposób się było temu oprzeć! Między innymi dzięki takiemu zaproszeniu podjąłem decyzję, że jak najszybciej muszę wziąć udział w eliminacjach i wystąpić w tym teleturnieju. Dlatego też pojechałem na jedne z pierwszych eliminacji – informacja była podana na pasku w trakcie trwania programu – które miały miejsce w listopadzie 1997 roku. Chociaż miałem wtedy samochód, to jednak do Warszawy zdecydowałem się pojechać pociągiem. Zależało mi na tym, żeby nie zawalić sprawy i zdążyć na czas (mimo widełek czasowych), uniknąć niespodziewanych sytuacji i niespodzianek na drodze związanych np. z możliwą awarią pojazdu czy mogącymi wystąpić utrudnieniami na trasie, spowodowanymi przypadkami losowymi. Pamiętam, po tylu latach, że na tych eliminacjach zainteresowanych osób było niewiele, a podczas przesłuchania zagrano mi m.in. _Makarenę_. Ponoć – jak wówczas stwierdzono – eliminacje przeszedłem i nakazano mi czekać na zaproszenie do teleturnieju. Niestety z tego wyczekiwania nic nie wyszło. Jednak cały czas byłem w pogotowiu i na bieżąco z prezentowanym w programie repertuarze. Zapisywałem w dalszym ciągu utwory i ich linie melodyczne. Notowałem – bardzo istotne – „skojarzanki” do trzeciej rundy. Wyszukiwałem wykonawców, żeby zgromadzić jak najwięcej materiału, który mógłby być przydatny w programie itd.

Musiałem biernie czekać, bo nie miałem żadnego namiaru telefonicznego, żeby skontaktować się z redakcją i ewentualnie dokonać jakichś uzgodnień. Nie zrażałem się wtedy nawarstwiającymi przeciwnościami, chociaż trzeba było być naprawdę zdeterminowanym i mieć sporo samozaparcia, żeby się z tego nie wycofać i jednak dalej próbować dostać się do programu, żeby w nim wystąpić. No cóż, byłem wtedy jeszcze młodym człowiekiem, skorym do podejmowania wyzwań. No i z natury konsekwentnym w działaniu, a przede wszystkim – słownym!!!

Nie zastanawiając się długo, w maju 1998 roku pojechałem pociągiem na kolejne eliminacje. Po tak długim czasie można było wyjść z założenia, że jednak nie przeszedłem poprzednich eliminacji, które miały miejsce w listopadzie 1997 roku. Tym bardziej że mimo zapewnień nikt się do mnie przecież nie odezwał. Dopiero później dowiedziałem się, że do osób z odleglejszych miejscowości prowadzący nabór nie dzwonił, bo był przekonany, że z daleka im się nie chce przyjeżdżać. Ot tak, po prostu, takie specyficzne podejście do sprawy i ciekawa interpretacja.

Na drugich eliminacjach w maju ludzi już było zatrzęsienie, cały hol był zapełniony osobami pragnącymi wziąć udział w programie. Wówczas główna wygrana w finale (przyznawana również obecnie kwota ponad 10 000 złotych) to była naprawdę bardzo duża suma, a i wygrać finał to była nie lada gratka. Nikt nawet nie marzył w najśmielszych snach o hurtowym wygrywaniu finałów, poprzez odpowiednie umożliwienie wyciągania z programu profitów, na zasadzie – ile sponsor dał. Mimo to chętnych było mnóstwo. W trakcie trwania castingu wyszedł pan, który prowadził przesłuchania w listopadzie 1997 roku, i oznajmił, że osoby, które były poinformowane w tamtym czasie, że przeszły eliminacje, w obecnym castingu już brać udziału nie muszą. Można przypuszczać, że wpływ na taką decyzję miała wysoka frekwencja i brak możliwości przesłuchania wszystkich chętnych. Nakazano w dalszym ciągu czekać na zaproszenie. Pamiętam, że wtedy bardzo się ucieszyłem z takiego obrotu sprawy. Wprawdzie znów straciłem czas i pieniądze, ale pojawiła się iskierka nadziei, że zostanę zaproszony do programu bez krępującego dobijania się do redakcji i proszenia o występ, co nie należało przecież do przyjemnych rzeczy. Niestety mijały kolejne miesiące, a telefon dalej milczał jak zaczarowany. W tamtym czasie nie było przerwy wakacyjnej, to oznaczało, że odcinki były emitowane przez całe lato, ale, jak napisałem wcześniej, tylko w weekendy.

Nie chciałem tak tej sprawy zostawić i biernie czekać na wieczne niedoczekanie. Zdobyłem w końcu numer telefonu do redakcji programu i zacząłem kontaktować się z osobami, które miały wpływ na dobór uczestników. Po wykonaniu wielu połączeń, w określonym przedziale czasowym, udało mi się dotrzeć do osoby, która konkretnie i rzeczowo stwierdziła, że na pewno w niedługim czasie otrzymam zaproszenie. I tak się stało.

Pod koniec października 1998 roku pojechałem na nagrania. Czyli był to już trzeci wyjazd do Warszawy, gdy wreszcie udało mi się dostać do teleturnieju. Zresztą liczba wyjazdów była w tamtym momencie najmniej istotna. Popędziłem na nagrania jak na skrzydłach, niesiony wielkim zafascynowaniem i chęcią sprawdzenia samego siebie, a najbliższa rodzina ściskała w napięciu kciuki. Znajomym się raczej o tym nie mówiło, bo nigdy nie było wiadomo, czy będzie to sukces, czy porażka. Choć było to dopiero nagranie, a emisja miała nastąpić po paru tygodniach, a ściślej, na początku grudnia 1998 roku, to już nie miało znaczenia. Liczyło się przełamanie dotychczasowych barier i trudów oraz pewność występu.

Podczas nagrania radziłem sobie doskonale. Wygrałem zdecydowanie, z dużą przewagą, pierwszą i drugą rundę, dzięki czemu wszedłem do trzeciej rundy, gdzie grają już tylko dwie osoby, bo jeden z zawodników, który ugrał najmniej, po drugiej rundzie odpadał. Jednak w trzeciej rundzie, gdzie głównie rządził przypadek, doznałem porażki, gdyż przy jednym z utworów zaskakująco szybko zabrzmiał sygnał kończącego się czasu, przeznaczonego na odpowiedź. Tym sposobem straciłem duży punkt, czyli 200 złotych, a grano do trzech dużych punktów, po 200 złotych każdy. Po uzyskaniu 600 złotych zwycięzca kwalifikował się do finału. Po utracie przeze mnie dużego punktu przeciwnik już nie oddał przewagi, nie zdołałem go dogonić i mimo że zgromadziłem z wszystkich trzech rund większą kwotę pieniędzy, to i tak z gry odpadłem, bo wygrywał ten, kto uzyskał pierwszy 600 złotych. Ta runda od początku istnienia programu budziła szereg kontrowersji, ale do dnia dzisiejszego nie wprowadzono znaczących zmian, które powodowałyby, że lepszy zawodnik wygrywa.

Chociaż odpadłem po trzeciej rundzie, to nikt nie rozdzierał szat z tego powodu ani nie kruszył kopii, bo przecież można było wystąpić w programie po półrocznej karencji. Wygrywając pewnie pierwszą i drugą rundę, mogłem zwrócić na siebie uwagę organizatorów, że jestem świetnie przygotowany. Miałem szybkość i duży zakres wiedzy odnośnie do granego repertuaru. Dlatego obiecano mi występ zaraz po upływie karencji. Gdybym wtedy doszedł do finału i go wygrał, obowiązywałaby mnie dwuletnia przerwa. Takie zapisy miały być zawarte w pierwotnej wersji regulaminu, a przynajmniej tak informowano graczy.ROZDZIAŁ III

W latach 1997–1999 przyciągały moją uwagę również inne teleturnieje. Szczególnie te z wiedzy ogólnej, bo podczas emisji tych programów dobrze sobie radziłem z zadawanymi pytaniami i zauważyłem, że nie jestem bez szans w konfrontacji z innymi uczestnikami. Wystąpiłem w dwóch różnych programach z pewnym powodzeniem, uzyskując określone sumy pieniężne. A poza tym – nie mając jeszcze różnorakich doświadczeń w tym zakresie – zamierzałem wziąć udział w wielu teleturniejach. Jednak moje plany dość szybko skorygował bieg zdarzeń, z którymi w niedalekiej przyszłości miałem się zetknąć.

W tamtym czasie, to jest w roku 1999, skupiłem się na konkursie muzycznym, bo obiecano mi występ po upływie karencji. Oprócz tego tam byłem najmocniej zaangażowany i już poświęciłem sporo czasu i energii, inwestując w przygotowania pewne środki finansowe. Po wielu telefonach przypominających zostałem zaproszony na nagrania. Gdy pojawiłem się w studiu, zapytano mnie, czy to ja tak do nich wydzwaniałem. Trochę byłem zdziwiony takim stanowiskiem organizatora konkursu, skoro do takiej sytuacji doszło przecież nie z mojej winy, że zmuszony byłem wielokrotnie upominać się o występ, który mi obiecano wcześniej. A był to lipiec 1999 roku. W tym okresie jako nagroda główna w finale miesiąca, oprócz wygranych pieniężnych, pojawiły się również samochody osobowe, które były kumulowane, to znaczy jeśli dany uczestnik nie odgadł finału, to samochód przechodził na następny miesiąc. W ten sposób mogły być skumulowane dwa lub nawet trzy pojazdy w zależności od przebiegu teleturnieju i uzyskanych nagród (ten epizod kumulowania samochodów trwał jednak stosunkowo krótko, bo około półtora roku).

Gdy jechałem wówczas na nagrania, wiedziałem, że doszło do kumulacji i są do wygrania aż dwa samochody. To był dodatkowy czynnik mobilizujący i dodawał jeszcze większego zapału do pracy, czyli mówiąc językiem kolokwialnym - dawał kopa. Wydawało się, że spełnienie marzeń i ukoronowanie włożonego wysiłku jest już w zasięgu ręki, ale trzeba było jeszcze wygrać zwykłe odcinki i zgromadzić odpowiednią kwotę, ażeby zakwalifikować się do trójki najlepszych w finale miesiąca, co przecież było podstawowym celem każdego gracza. Sprawa nie była prosta, gdyż moi przeciwnicy nie byli z tych do łatwego ogrywania. Grali już w programie i dysponowali bardzo dużym zakresem wiedzy. Mówiąc wprost, byli dobrzy i mogli wygrać z każdym. Szybko zorientowałem się, z kim będę grać, bo widziałem wcześniejsze odcinki z ich udziałem, a jeden z tych graczy był szczególnie mocny. No cóż, tak mnie ustawiono i tak trzeba było, w tym zestawieniu, nagrywać ten program. Ja – mimo takiego ustawienia – nie obawiałem się przeciwników, bo wiedziałem, że poświęciłem mnóstwo czasu na przygotowania i fachowej, zgoła specjalistycznej pracy, co w efekcie musiało przynieść wymierne korzyści. Tak też się stało. Chociaż wtedy, w lipcu 1999 roku, nie miałem jeszcze zielonego pojęcia, że wykazanie się takimi umiejętnościami może mi w przyszłości bardziej zaszkodzić niż pomóc. W czasie nagrania w lipcu (emisja planowana była na wrzesień) tak rozbiłem konkurentów, że prowadzący program wręcz pokładał się ze śmiechu, ponieważ był zdumiony i zaskoczony moją szybkością w naciskaniu przycisku i trafnym odgadywaniem tytułów. Nie było wtedy jeszcze „zjawisk nadprzyrodzonych” i notorycznego odgadywania piosenek bez punktu zaczepienia, czyli z kapelusza. W moim przypadku piosenki były do odczytania, nie grałem w ciemno, zanim nacisnąłem przycisk, już wiedziałem, co to jest, chociaż wtedy właściwie nikt nie wykazał się takimi umiejętnościami, co wydawało się czymś nadzwyczajnym czy wręcz nieprawdopodobnym. Właśnie w trakcie tamtego nagrania padły pamiętne słowa wypowiedziane przez prowadzącego, że pierwsza runda przejdzie do historii naszego programu, a podczas trwania drugiej rundy mocno podkreślił, że nie tylko pierwsza (runda) przejdzie do historii, ale i druga. Jednak w trzeciej rundzie, gdzie już rządził łut szczęścia, doszło do niepowodzenia i minimalnie przegrałem z przeciwnikiem. Ponownie, choć miałem zdecydowanie więcej zgromadzonych pieniędzy, odpadłem z gry. Z tego względu, że w tak niefortunnych i w pewnym stopniu krzywdzących okolicznościach zakończyłem swój występ, prowadzący program zaprosił mnie na wizji, w trakcie nagrywania teleturnieju, po raz trzeci. Aczkolwiek to zaproszenie na niewiele się zdało, bo przez kilka następnych lat nie sposób było dostać się do programu.

Jednak to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a wręcz się w nią wryło po nagraniach w lipcu 1999 roku, to stwierdzenie osoby prowadzącej nabór, że nie mam tu czego szukać, bo nie mam tu przeciwnika. Długo by trzeba było jeszcze analizować, o co chodziło w tej wypowiedzi, bo możliwości interpretacji tej informacji jest całe mnóstwo, no ale w tym momencie starałem się nie tyle zignorować tę opinię, co ją w jakiś sposób delikatnie rozprowadzić po kościach, żeby jakimiś niefortunnymi słowami nie narazić się na całkowite wykluczenie z programu. Tym bardziej że parę chwil wcześniej zostałem zaproszony na wizji przez prowadzącego do kolejnego udziału w konkursie. Poza tym w tamtym czasie padały też inne równie interesujące sformułowania, typu, że my tu zawodowców gonimy lub że to niedobrze, gdy zawodnik ogrywa innych graczy do zera, albo – jeśli uczestnik ma złotówki w oczach, to z pewnością nic nie wygra, co również dawało sporo do myślenia i powodowało, że dana osoba nie za bardzo wiedziała, jak się ma zachować podczas nagrania. Wszak po takich destabilizujących informacjach można było zupełnie zgłupieć i stracić jakąkolwiek motywację do pogłębiania wiedzy, bo było to w tym programie, co przykro stwierdzić, niemile widziane.

Mimo wielu różnorodnych przeciwności starałem się nie tracić kontaktu i w pewnych odstępach czasu regularnie dzwoniłem do redakcji i przypominałem się. W trakcie trwania takich rozmów zawsze pytano mnie, czy grałem o samochód. Obowiązujący wówczas regulamin mówił, że osoba, która wygrała samochód, nie mogła już więcej uczestniczyć w konkursie. Ten zapis w regulaminie jednak w krótkim czasie zmieniono. Do tego w tajemniczych okolicznościach, bo nawet sami uczestnicy dowiedzieli się o tym interesującym zjawisku po fakcie, gdy po kolejne samochody zaczęły przyjeżdżać osoby, które już wcześniej je wygrały. Skąd wiedziały o zmianie regulaminu, skoro taka informacja nie była podana do publicznej wiadomości? Przecież wiedząc, że nie mogą już więcej wystąpić, to jednak dalej, jak gdyby nigdy nic, zgłaszały się do programu. To jest mało prawdopodobne, żeby w tamtym czasie, gdy nowe samochody stanowiły naprawdę ogromną wartość, za które można było niemal kupić mieszkanie, a wygranie go było czymś naprawdę wyjątkowym, ktoś cynicznie dobijał się dalej do programu, żeby wystąpić w nim ponownie. Niestety taki ktoś musiał być dobrze poinformowany, i to bezpośrednio przez pracowników robiących ten program, że nadarza się taka okazja. Poza tym taki zawodnik musiałby non stop utrzymywać bardzo obszerny zakres wiedzy, ażeby móc wygrać kolejny finał miesiąca. Jeśli jedna z takich osób wygrywa samochód w 2000 roku i właśnie po sprytnej, pozbawionej jakiejkolwiek kontroli i bez rozgłosu zmianie regulaminu dopuszczającej ponowne uczestnictwo pojawia się w programie w 2003 roku, gdzie po raz kolejny otrzymuje kilkadziesiąt tysięcy złotych i następny samochód, to znaczy, że już z tym teleturniejem zaczęły się dziać rzeczy bardzo niedobre i wysoce bulwersujące.

W moim przypadku i zapewne wielu innych graczy ten teleturniej nie wyglądał tak radośnie, tak cudownie i nie był usłany różami (jeśli był czymś usłany, to raczej rózgami). Nie była to kraina wiecznej szczęśliwości mlekiem i miodem płynąca. Posługując się w tym przypadku moim przykładem, człowieka, który – jak pisałem wyżej – nie wygrał nawet jednego finału, a już byłem skutecznie blokowany przez cztery lata, chociaż wyróżniałem się stosowną wiedzą. Oprócz tego obietnice kolejnego udziału, złożone podczas nagrania, a potem emisji, okazały się tylko czczą gadaniną. W latach 1999–2003 już zarysowywał się obraz, który później zaczął działać na zasadzie, że są równi i równiejsi, co z czasem zaczęło nabierać tempa oraz przybierać na sile i stało się nader oczywiste.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij