Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia przyszłości. Koronawirus - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia przyszłości. Koronawirus - ebook

Wybuch światowej pandemii na początku 2020 roku jest zwiastunem wielkich zmian w poukładanym życiu tatuatora Harolda Iwanova, który zamyka swoje studio tatuażu i wyrusza do stolicy Irlandii. Podróży nie ułatwia postępująca zaraza, stopniowo przeistaczająca rzeczywistość w prawdziwy koszmar. Okazuje się, że typowe objawy COVID-19 oznaczają coś znacznie gorszego, niż dotąd sądzono – niebezpieczną mutację, której nie da się zatrzymać…
Czy nowoczesna technologia ukryta w tajemniczym stroju pomoże stroniącemu od cudów współczesnego świata bohaterowi w starciu z zabójczymi skutkami nieznanego wirusa? Jaka przyszłość czeka rasę ludzką? I kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za pandemię: tajne organizacje, biohakerzy, Bill Gates, a może… my sami?
„Historia przyszłości” to dopiero początek zbliżającego się końca. Jeżeli nie okiełznamy szaleńczego pędu to podobnie jak główny bohater na własnej skórze doświadczymy skutków zbliżającej się katastrofy.

Zastanawiałem się przez chwilę, co z nami będzie i nie znalazłem odpowiedzi. Ogromne koło zębate przeznaczenia przesuwające się za kurtyną teatru rzeczywistości zgrzytnęło, sypiąc rdzą. Wiedziałem, że właśnie jestem świadkiem historii, w której dokonuje się ważna zmiana. Czułem, że dotychczasowe życie nie będzie takie jak kiedyś.

Michał Urbańczyk
Urodził się w 1984 roku w Świdnicy. Tatuator fantasta, jak sam siebie nazywa. Sztuki zdobienia skór nauczył się na podwórku i już od piętnastego roku życia maszynka zaczęła stanowić nieodłączne narzędzie jego pracy. Od zawsze wymyślał najróżniejsze historie, które ciągle przelewał na papier. Po ukończeniu szkoły wyruszył nad polskie morze, gdzie poznał kobietę swojego życia i z którą wyemigrował na kilka lat do Irlandii. To tam narodził się pomysł na pierwszą książkę. Po powrocie do ojczyzny osiadł na stałe w Gościnie, założył rodzinę i otworzył Mick TATTOO Studio.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8219-791-4
Rozmiar pliku: 921 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 2

Cykający na ścianie studia zegar z wahadłem wybił godzinę piętnastą, gdy tak stałem pod oknem, zastanawiając się nadal nad tym, co usłyszałem od klienta, którego odprawiłem przed chwilą.

Ten dźwięk wyrwał mnie z bezczynnego stania i wpatrywania się w błękitne czyste niebo, które na horyzoncie zaczynało zachodzić chmurami. Miałem zamiar pobiec w siną dal, jak to zwykle czyniłem po pracy, jednak pogoda i braki w lodówce zmusiły mnie do uzupełnienia zapasów. Nadciągał wiatr i kwestią przypadku była siła, z jaką przybędzie tym razem. W ostatnich dniach niespodziewanie pojawiał się i znikał. Musiałem wyjść z tej nory i udać się po zakupy, dlatego czym prędzej uprzątnąłem miejsce pracy, wskoczyłem w buty i chwytając wysłużoną torbę, ruszyłem w kierunku okolicznych sklepów.

W tle słyszałem wycie syren gdzieś za miasteczkiem, a ulicą, którą kroczyłem, nadciągała właśnie w moją stronę rycząca beemka. Na miejscu pasażera siedział pryszczaty nastolatek, który wyraźnie pijany krzyczał „Koniec świata!”, gdy maszyna przemykała obok mnie z zawrotną prędkością.

Pukałem się w czoło, widząc tych kretynów, bo przecież znak na początku ulicy wyraźnie wskazywał ograniczenie, które w tym przypadku zostało przekroczone o dobre kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Goście wewnątrz nawet nie zwrócili na mnie uwagi, zostawiając za sobą czarną smugę z dziurawego tłumika. Wdychając spaliny, zdążyłem dostrzec naklejkę na zderzaku. Czarny napis „Fuck you, Greta” tkwił tuż nad dymiącą srebrną rurą. Pomyślałem o dinozaurach i organicznych szczątkach prastarych paproci, które w płynnej postaci chlupotały w baku przejeżdżającego pojazdu. Samochód pomknął w dal, niknąc za wzniesieniem niczym na rajdzie.

Napotkałem po drodze patrol obywatelski, którego członkowie akurat biegli w przeciwnym kierunku. Od razu ich poznałem. To były Karki z Karkowa. Dwóch dużych rosłych braci, których miałem okazję tatuować. Zwolnili nieznacznie, gdy mnie mijali. Nie mogli jednak stanąć. Taki mieli wewnętrzny reżim. Postój był wskazany jedynie w sytuacjach, które tego wymagały, jak kiedyś mi wytłumaczyli. Ich niektóre zasady można uznać za nieco dziwne, ale spełniali swoje zadanie i siłą egzekwowali wszelkie naruszenia zakłócenia porządku. Byli niejednokrotnie bardziej skuteczni niż służby publiczne.

– Siema – rzucił do mnie jeden z nich.

– Cześć, chłopaki, co tam na mieście? – zapytałem.

– Ogólnie młyn jak przed wigilią, ludzie powariowali, wszędzie pełno samochodów, przepychanki i braki towarów na półkach – odparł wyższy, mijając mnie i oddalając się tyłem.

– Interweniowaliście?

– Na razie nie. Tylko przebiegliśmy obok, bo dopiero się rozgrzewamy. Patrole policji krążą po okolicy, to sobie poradzą w razie „w” – odpowiedział mniejszy z braci i obaj pobiegli dalej.

– Widzę, że niektórzy w stalowych rumakach jeżdżą tu jak w _Mad Maxie_, może przystopowalibyście ich, jak się uda, zanim skoszą kogoś z pobocza, co? – krzyknąłem jeszcze za nimi.

– Już parę razy dostali nauczkę, ale to niereformowalna gównarzeria z zapadłych dziur. Oni są bez zasad, tłuczemy ich, ale to nie pomaga – powiedział na koniec wyższy, po czym obydwaj pobiegli dalej przed siebie. Zapragnąłem również się przebiec, ale to musiało na razie poczekać.

Czyli ludzie dostawali powoli małpiego rozumu jak przed świętami, a wykolejeńcy puścili wodze ułańskiej fantazji. Gdzieś w mieście zaczęła zawodzić syrena straży pożarnej i przez chwilę ten dźwięk przywiódł na myśl mroczne gry, w które grałem. Mutujący wirus, który zamieniał ludzi we wściekłe bestie zombie, pojawił się w mojej głowie. Odpędziłem natychmiast tę wizję i ruszyłem w stronę centrum.

Gdy dotarłem do głównej ulicy, czar spokoju, o którym wspominał mój klient, gdzieś prysł. Tutaj było wręcz przeciwnie. Jakiś wypadek na środku Gościna spowodował zator. Sznur samochodów stał w korku, który utworzył się przy wjazdach do marketów umiejscowionych po obu stronach ulicy. Kierowcy trąbili i wygrażali sobie ogromnymi niczym młoty pięściami. Stare wysłużone pojazdy z poprzekręcanymi licznikami i wyciętymi filtrami cząstek stałych dymiły czarnymi chmurami duszącymi gardło. Okolicę spowijała ciemna mgiełka, otaczająca wszystkich zabójczym całunem. Na szczęście kominy domostw jeszcze nie dymiły. Palenie kamieni węgielnych miało rozpocząć się dopiero pod wieczór. Co za pech, że nie mieliśmy pod ziemią źródeł geotermalnych, tylko skompresowane przez czas i ciśnienie resztki prehistorycznych roślin, którymi paliliśmy bez opamiętania.

Ruszyłem w stronę oblężonych dyskontów, czując zapach jedzenia z pizzerii, która działała na pełnych obrotach. Zaparowane szyby skutecznie maskowały jej wnętrze, co wskazywało na wzmożoną produkcję. Dostawcy poruszali się jak w mrowisku. Jedni podjeżdżali skuterkami po nowe zamówienia, a inni wyskakiwali ze środka i odjeżdżali w sobie znanych kierunkach.

Kolejka pod sklepem naprzeciwko zakręcała aż za róg. Większość ze stojących osób wpatrywała się w rozświetlone ekrany telefonów niczym w magiczne kule zdolne ukazać przyszłość. Tylko kilka starszych osób spoglądało na powstały gwar z lekkim przerażeniem w oczach, jakby zbliżała się wojna. Para pijaczków odliczała pod słupem drobne w brudnych dłoniach, głośno dywagując, czy uda im się wcisnąć w kolejkę, czy też umrą z pragnienia pod sklepem.

Wyminąłem ich i udałem się w stronę mięsnego, gdzie sznur ludzi skutecznie odstraszył mnie od zbliżenia się do żądnego krwi tłumu. Jakaś pani pouczała starszego pana, żeby się nie pchał, dziecko w wózku za nimi płakało niemiłosiernie, a wszystko przy akompaniamencie klaksonów i ogólnego zgiełku pracujących silników. Podmuch gorącego powietrza owiał moją twarz.

Ktoś przebiegł szybko środkiem chodnika, pędząc na złamanie karku. Dopiero po chwili ujrzałem, jak z przeciwległego końca ulicy wyjeżdża ogromny wóz strażacki, błyskając niebieskimi kogutami i trąbiąc wściekle na blokujące ulicę pojazdy. Zmierzający w tamtym kierunku człowiek był jednym ze strażaków. Gdy dobiegł do remizy, pojazdy już zjeżdżały na bok, przepuszczając czerwonego kolosa. Mężczyzna wskoczył do środka i jednostka ruszyła, zakręcając w stronę cmentarza. Przeciągłe wycie niosło się echem jeszcze przez chwilę, po czym gwar rozgorączkowanego miasteczka objął na powrót okolicę.

Stanąłem obok mięsnego przed sklepem z telewizorami, na którego wystawie poustawiane ekrany pokazywały obrazy z różnych stacji. Kanały informacyjne pełne były czerwonych plam pokazujących skalę rozprzestrzeniania się nowego wirusa. Najbardziej czerwone bąble, niczym u biblijnego Hioba, pęczniały w Chinach, Włoszech, Francji i Niemczech. Polska jak na razie miała kilka niewinnie wyglądających bąbelków. Liczby wskazywały na dziesiątki tysięcy zarażonych i tysiące zmarłych w wyniku zakażenia. „Kulminacja dopiero przed nami” – głosił pasek informacyjny na jednym z ekranów. „Ofiar będzie na pewno więcej” – mówił przy okazji spiker kanału informacyjnego. Istna pandemia. W Chinach ciała leżały pokotem na ulicach, przez które kroczyły wojska chemiczne i rozpylały chmury białego dymu z urządzeń przypominających miotacze ognia na wózkach. We Włoszech chorzy ze swoich łóżek nawoływali do rozwagi i totalnej izolacji społecznej. Migawka po nich ukazywała wojskowe transportery wywożące nadmiar ciał poza miasto. Pogrzeby odbywały się bez bliskich. Nie nadążano z chowaniem zmarłych. Kościoły poprzemieniano w tymczasowe kostnice.

Na innym ekranie miło wyglądający znawcy tematu świecili oczami i śnieżnobiałymi zębami, przekonując widzów do swej racji. „Będziemy musieli poczekać na szczepionkę co najmniej rok” – mówili. Kompozytowe ciemne telewizory wyświetlały niesamowite kontrasty. Spikerka jednego bloku informacyjnego, poważna niczym śmierć, z chłodem przedstawiała sytuację w szpitalach, a na drugim ekranie uśmiechnięta rodzina zapraszała do wykupu wycieczek zagranicznych w MOCNO OBNIŻONEJ cenie. Inny kanał nadawał w tym samym czasie blok reklamowy o typowo aptecznej tematyce. Kup to i tamto, przyda ci się na odporność, której teraz potrzebujesz – a jakże! Na kolejnym ekranie wyświetlano szał zakupów, tłumy ludzi, przepychanki, zamknięte granice i korki. Z kolei władze wyspiarskiego kraju nic nie robiły sobie z ogólnoświatowego zagrożenia i ogłosiły, że nie ma potrzeby izolacji. „Ludzkość powinna przejść tę chorobę i uodpornić się na nią” – głosiły napisy pod wystąpieniem ważnej osobistości z blond czupryną. Ameryka zapowiadała właśnie zamknięcie granic dla wszystkich z wyjątkiem Anglii, której przedstawiciel za nic miał zagrożenie niesione podmuchem groźnej choroby. Dwie blond głowy Trumpa i Borisa Johnsona znalazły się na chwilę na ekranach obok, jakby w solidarnym pakcie, którego sensu nie mogłem dostrzec. Gospodarki światowe liczyły już straty, nie wiadomo po co. Jakby w ostatnim odruchu przedśmiertnym pełne kieszenie miały nas uszczęśliwić. Co za zepsuty świat. Zerknąłem na ekran państwowej telewizji numer jeden. Zbliżające się wybory były teraz równie ważne dla kraju jak rozgrywający się na świecie dramat. Bracia Kaczor i Ryzyk, którzy skutecznie opanowali polską politykę w ostatnich latach, nawoływali poprzez swoich popleczników do jak najszybszego rozpisania wyborów. Były fizyk dowodzący obecnie największą partią polityczną i jego brat ksiądz, który rządził twardą ręką w polskim kościele, dzierżyli władzę w kraju i nie zanosiło się na żadne zmiany. Chcieli dalej rządzić, stąd pośpiech przy kolejnych wyborach w myśl zasady: ryzyk-fizyk, która ostatnio stała się narodowym powiedzeniem. Nie zauważyłem żadnych wzmianek o dziurze ozonowej, która w ostatnich miesiącach była tematem numer jeden, podobnie jak poszukiwania amerykańskiego mordercy. Wszelkie inne nękające ludzkość problemy odeszły właśnie w zapomnienie. Telewizja skutecznie ogniskowała uwagę wszystkich na pandemii.

Na dolnych ekranach jak zwykle leciały bajki i dopiero teraz dostrzegłem przyklejonego do szyby chłopczyka, który śledził losy Bolka i Lolka. Musiałem poruszyć w nim coś, jak to czasem bywa na ulicach, bo mały obrócił głowę i spojrzał na mnie lekko zaczerwienionymi oczami. Odszedłem od niego, zastanawiając się, czy to nie wirus. Młody skojarzył mi się z małą małpką spoglądającą w duży monolit. Zaczynałem powoli mieć obawy przed wejściem w tłum ludzi. Transmisja wirusa, którą zapamiętałem z telewizyjnej symulacji, była faktem. Wiedziałem, że mogłem go złapać. W końcu wszelkie poprzednie choróbska trawiące ludzkość nie wzięły się znikąd. Musiałem jednak uzupełnić zapasy. Lodówka świeciła pustkami. Odchodząc, ujrzałem jeszcze na ekranach dziwnie ubranych wojskowych, którzy w futurystycznych strojach pomagali nosić martwe ciała. W tym momencie zapragnąłem mieć taki strój na sobie, by dzięki ochronnej powłoce odciąć się od zewnętrznego świata.

Wejście do sklepu zastawiały rzędy samochodów na rozległym parkingu. Wesoła Stonka puszczała do mnie zawadiacko oko z wielkiego szyldu. Ten symbol przyciągał w obecnej chwili miliony Polaków w całym kraju. Market zapewne pękał w szwach. Nie wyglądało to ciekawie.

Przekraczając zakorkowaną ulicę, musiałem omijać wijące się wszędzie wstęgi papieru toaletowego, które zaczynały swój wężowy taniec wraz z delikatnymi podmuchami wzmagającego się wiatru. Dlaczego ci ludzie nie pogaszą tych pieprzonych silników, przemknęło mi przez głowę, gdy wkraczałem na parking. Wszędzie wszyscy ładowali wielkie paki papieru. Tu i tam dostrzegłem zaczerwienione ze stresu policzki mężczyzn pakujących do aut białe złoto i ciężko oddychających, jakby zaraz mieli zejść na zawał. Przypomniały mi się słowa klienta ze studia o tym, że ludzkość osrała się ze strachu przed wirusem.

Gdzieś doszło do szarpaniny. Na parkingu dwóch mężczyzn wykłócało się o przytarty wózkiem lakier na samochodzie. Ludzie wyraźnie zatracali się w tej sytuacji i nie wyglądało to przyjemnie, a ja wkraczałem w okoliczne wężowisko. Drzwi nawet nie nadążały się zasuwać, bo ciągle ktoś je przekraczał. Klienci mijali się w rzece ciał, które nie zachowywały należytych odstępów.

– W Niemczech dopiero zaczynają działać i ustawiają się kilometrowe kolejki pod sklepami, a w Ameryce masowo wykupują broń. – Usłyszałem głos starszego pana, który mijał mnie wraz z kolegą.

– Za to my już sramy w gacie z tego wszystkiego – dorzucił drugi, po czym obaj zniknęli za drzwiami.

W sklepie panował ogólny gwar i zgiełk. Wszyscy chwytali, co się dało. Półki z ryżem, kaszą i mąką świeciły pustkami. Warzywniak zazwyczaj wypełniony po brzegi zieleniną również nie oferował zbyt wiele. Kilka zgniecionych pomidorów, pojedyncze cebule i liście rozdeptane na podłodze były jedynymi warzywami, które dostrzegłem pomiędzy przemieszczającymi się wszędzie klientami. Serce zaczynało walić mi szybciej. Osób przybywało i otaczali mnie zewsząd. Czy wirus był wśród nich? Czym prędzej chwyciłem kilka konserw, myśląc o słowach tatuowanego dziś gościa o biednych zwierzątkach, i udałem się szybko po mleko i coś na obiad. Lodówki z mięsem były wypełnione jedynie pustymi koszami. Chwyciłem tackę z jabłkami, którą dostrzegłem wepchniętą w przyprawy nad lodówkami, i wyciągnąłem banany z koszyka samotnie stojącego obok. Ktoś w każdej chwili mógł rzucić się na mnie za ten zuchwały czyn. Właściciel koszyka jednak gdzieś przepadł, dlatego działałem instynktownie i coraz bardziej czułem, że muszę jak najszybciej opuścić to miejsce. Nieświadomie wstrzymywałem oddech, w głowie pojawiło się poczucie uciekającego czasu. Wszędzie było czuć kwaśny zapach strachu zmieszany ze słodkimi perfumami. W sytuacjach stresowych ludzie pocili się w specyficzny sposób, który tylko potęgował pierwotne odruchy. Jeżeli ktoś tutaj już przytaszczył ze sobą to tałatajstwo i teraz niewidzialny zabójca krąży w tłumie niczym cyklon B, to nasz koniec jest bliski.

– Podobno w Białogardzie już jest jeden zarażony, który wrócił z Hiszpanii. – Usłyszałem w tłumie, zupełnie jakby ktoś wyczytał moje myśli.

– Jak dotrze tutaj, to nie wyjdziemy nawet na podwórko. Zobaczy pani – dopowiedział inny głos.

Harmider pomiędzy półkami na chwilę ucichł. Ludzie wychwycili tę wiadomość niczym wyczulone na atak drapieżnika gazele z afrykańskiej sawanny i zamarli na sekundę, po której zaczęli jeszcze intensywniej pakować, co tylko się dało.

Zapragnąłem przenieść się gdzieś indziej. Wypełnione po brzegi wózki i koszyki jeździły jak na zakupowych zawodach, w których wygrywa ten, kto więcej naładuje. Rozpoczęło się kupowanie w amoku. Przepychanki i zaciekła walka o pozostałe na półkach towary rozkręcały się z każdą kolejną sekundą. Spoglądający na swoje reakcje ludzie wyraźnie oddziaływali na siebie, popadając w niekontrolowany szał zakupów. Wraz z mrugnięciem oczu ujrzałem przez chwilę wszystkich, jakby byli owłosionymi małpoludami wpuszczonymi tu z pradawnych czasów. Mrugnąłem ponownie i wszystko wróciło do normy. Ludzie wydali mi się nagle dzicy i przerażający. Dotarło do mnie, że to nie żarty, więc chwyciłem więcej konserw i udałem się do kas, porzucając dalsze poszukiwania czegokolwiek. Mijając regały z papierem toaletowym i ręcznikami, ujrzałem puste półki. Po co tym ludziom tyle papieru, zastanawiałem się. Czyżby zamierzali owijać się nim jak mumie? Niektórzy rzeczywiście biegali jak ze sraczką, więc może ten papier nie był takim głupim pomysłem.

Miałem wrażenie, że w sklepie pojawiło się więcej osób. Zaczynałem czuć lekkie przerażenie. Psychologia tłumu działała w tym momencie niczym nieokiełznana pierwotna siła. Dzikie spojrzenia, przyspieszony oddech i posapywania wydobywały z tych ludzi zwierzęce odruchy. Czułem na sobie wzrok siły, która wszystkiemu się przyglądała, a o której zapomnieliśmy. Oczami wyobraźni widziałem Eksperymentatora i zacząłem prosić go o wydobycie mnie z tego wiru wydarzeń.

Przepychałem się w stronę wyjścia, gdy nagle do sklepu weszło dwóch chłopaków ubranych w jasne kombinezony. Na głowach mieli założone maski białych myszy, czego w pierwszej chwili nikt nie zauważył. Gdy zbliżałem się do kolejki, jeden z nich krzyknął:

– Mamy koronawirusa. To nie żarty!

Rozpoznałem młode mutujące głosy nastolatków, którzy zaczęli psikać czymś w sufit, rozpylając mgiełkę jak z dezodorantu. To wywołało panikę. Rozpoczęła się reakcja łańcuchowa jak w ciasno ustawionym dominie. Klienci rozbiegali się we wszystkich kierunkach, byle dalej od wydobywającej się z pojemnika cieczy. Tłum zbił się w jednym miejscu w ciasną masę i poruszył niczym wielkie cielsko, powalając niektórych na podłogę. Wszyscy stracili głowę, przemieniając się w gigantyczny twór zasilany swoimi ciałami. Parłem naprzód, czując, że ta ludzka masa ma więcej siły niż na niejednej przepychance lub burdzie, w których niegdyś brałem udział. Energia, jaka wyzwoliła się z tych zwykłych ludzi, trochę mnie zaniepokoiła. Ktoś leżący na podłodze chwytał mnie za nogę, jednak nie mogłem mu pomóc. Ręce nieszczęśnika próbowały wyrwać się spod przebierającej powoli masy nóg, która parła ku wyjściu. Przez chwilę myślałem, że ta ludzka toń wchłonie mnie jak potwór z głębin, gdy nagle powstała luka pomiędzy kasami, dając ujście napierającej sile. Wdepnąłem w rozrzucone pod stopami zakupy, rozgniatając coś śliskiego, a następnie poleciałem wprzód wystrzelony kumulującą się energią. Ktoś mocno pchnął mnie wprost na brzuch jakiegoś grubasa. Jego sadło skutecznie zamortyzowało uderzenie. Tłum szybko wypełnił przestrzeń obok kasy, tratując leżące wszędzie zakupy z pękniętej torby i ślizgając się jak na lodzie. Byłem coraz bliżej wyjścia i trzymałem się grubasa, który teraz torował mi drogę. Przyklejona do moich pleców starsza pani recytowała _Ojcze nasz_ i kościstymi palcami wbijała mi się w kręgosłup. Po chwili grubas wypchał tkwiący w wyjściu klin ciał i znalazłem się na dworze, po czym odbiegłem od miejsca, z którego wylewała się rzeka ludzi z przepełnionego marketu.

Na zewnątrz wiało już porządnie, a ciemne chmury coraz bardziej zbliżały się do miasteczka. Porywisty wiatr wzbijał fruwające wszędzie wstęgi papieru i świstki paragonów. Samochody nadal korkowały ulicę, ale coś zaczynało się ruszać. Spanikowani klienci tłumnie wybiegali ze Stonki. Wśród ulicznego korku uruchomił się policyjny kogut i wyskoczyło z niego dwóch wąsatych stróżów prawa, którzy, trzęsąc brzuchami, wbiegli do sklepu, by interweniować. Jedynie malutki czarny kundelek okolicznego pijaczka spoglądał na wszystko ze spokojem. Obserwował ludzką gehennę bez wzruszenia, podobnie jak reszta zwierzęcego świata. Szczęściarze, pomyślałem, dysząc ciężko. Ich to nie dotyczy. Mamy za swoje.

Komuś powypadały rolki papieru, które walały się teraz wszędzie po parkingu. Chwyciłem, ile się dało, i obładowany opuściłem ten zgiełk. Targany porywami wiatru ruszyłem szybkim krokiem, byle jak najdalej od tego miejsca.

Oddalając się, zauważyłem, że ludzie nadal stali w kolejkach przed sklepami i z zaciekawieniem obserwowali wydarzenia pod Stonką, unosząc głowy znad telefonów. Zerkając w stronę punktu RTV, zdążyłem jeszcze dostrzec komunikat wymalowany wielkimi literami u dołu największego z ekranów. Naukowcy ostrzegali w nim przed kilkunastomiesięczną cykliczną pandemią. Poczułem gulę w gardle i czym prędzej odszedłem w kierunku bezpiecznego zacisza swojego domu, zastanawiając się, czy nie podłapałem już tego wirusa rozpryśniętego przez przebranych terrorystów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: