Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia żółtej ciżemki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
21,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia żółtej ciżemki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 357 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1489-1867

Cen­ny klej­not sta­re­go Kra­ko­wa, chlu­ba Pol­ski, ar­cy­dzie­ło mi­strza Wita Stwo­sza i po­mnik jego chwa­ły – wiel­ki oł­tarz w ko­ście­le Pan­ny Ma­rii, fun­do­wa­ny przez bo­ga­te miesz­czań­stwo kra­kow­skie w r. 1489, chy­lił się ku upad­ko­wi.

Bli­sko czte­ry wie­ki rzeź­ba ta prze­wspa­nia­ła zaj­mo­wa­ła naj­cel­niej­sze miej­sce w świą­ty­ni, bli­sko czte­ry wie­ki opie­ra­ła się nisz­czą­ce­mu wpły­wo­wi cza­su, wresz­cie ule­gła.

Oto co po­wia­da spra­woz­da­nie do­zo­ru ko­ścio­ła Pan­ny Ma­rii z r.1867:

… od chwi­li gdy się prze­ko­na­no o groź­nym sta­nie oł­ta­rza, za­ję­to się bez­zwłocz­nie szu­ka­niem środ­ków ura­to­wa­nia go do­brze ob­my­ślo­ną re­stau­ra­cja. Imio­na Pio­tra Mi­cha­łow­skie­go i Ka­ro­la Kre­mem wio­ząc się z tą my­sią. Oni pierw­si ba­da­li stan i przed­sta­wia­li środ­ki. A choć nie do­cze­ka­li szczę­śli­wej chwi­li roz­po­czę­cia pra­cy, za po­bu­dza­nie i na­wo­ły­wa­nie do niej cześć ich pa­mię­ci!

Ko­mi­tet re­stau­ra­cji wiel­kie­go oł­ta­rza skła­dał się, prócz sta­łych człon­ków do­zo­ru ko­ściel­ne­go, z na­stę­pu­ją­cych mę­żów: prof. Czyr­niań­ski, pr. Du­na­jew­ski, W. Eliasz, P. Fi­lip­pi, ks. Grzy­bow­ski, prof. Ku­czyń­ski, prof. J. Kre­mer, H. Kiesz­kow­ski, M. Ku­kal­ski, J. ks. Lu­bo­mir­ski, prof. Łep­kow­ski, P. Po­piel, F. Pasz­kow­ski, F. Po­ku­tyń­ski, E. Ste­hiik, H. Se­re­dyń­ski, ks. Wil­czek.

Przy­ta­czam da­lej sło­wa spra­woz­da­nia:

… przy­stą­pio­no do zu­peł­ne­go ro­ze­bra­nia oł­ta­rza, do wy­ję­cia… wszel­kich rzeźb i or­na­men­ty­ki, ka­wa­łek za ka­wał­kiem. Wte­dy to ru­szy­ła się przez wie­ki na­gro­ma­dzo­na ilość ku­rzu, zna­la­zły się waż­ne odłam­ki, zna­lazł się osnu­ty pa­ję­czy­ną trze­wik śre­dnio­wiecz­ne­go ro­bot­ni­ka, zgu­bio­ny przed 400 laty…

* * *

Wiel­ki, oł­tarz, od­no­wio­ny i za­bez­pie­czo­ny grun­tow­nie przed znisz­cze­niem na dal­sze set­ki lat, słu­ży znów Bo­żej chwa­le, za­chwy­ca oczy i ser­ca pa­trzą­cych, gło­si sła­wę nie­śmier­tel­ną mi­strza Wita Stwo­sza.

* * *

Zna­le­zio­no za oł­ta­rzem trze­wik, żół­tą ci­żem­kę… Skąd się tam wzię­ła? Do kogo mo­gła na­le­żeć? Czy był rze­mieśl­ni­kiem czło­wiek, co uży­wał sa­fia­no­we­go obu­wia? Czy umyśl­nie rzu­cił trze­wik za oł­tarz? Ale dla­cze­go? Czy do­ro­sły męż­czy­zna mógł mieć taką małą sto­pę?

A może to był chło­piec? Może to było dziec­ko?

Od­kąd prze­czy­ta­łam za­gad­ko­wy ustęp spra­woz­da­nia i oglą­da­łam żół­tą ci­żem­kę, nie­po­ko­iły mię te my­śli, szu­ka­łam na nie od­po­wie­dzi…W DOMU I W PUSZ­CZY

"Już nig­dy nie będę!" – Co prze­żył i kogo znał or­ga­ni­sta Wo­lan­ty. – Do­kąd moż­na za­je­chać na drew­nia­nej jasz­czur­ce. – Za­bia­ka­ny w pusz­czy. – Pieśń wie­czor­na wil­ka.

– O mój ta­tu­siu, mój zło­ci­sty… nie bij­cie! Jesz­cze mi ten ostat­ni raz da­ruj­cie! Już nig­dy a nig­dy, a nig­dy nie będę!

– Co dzień obie­cu­jesz, co dzień bi­cie bie­rzesz, koń­ca temu nie ma! – krzyk­nął z gnie­wem oj­ciec, trzy­ma­jąc chłop­ca za koł­nierz u ko­szu­li, a oglą­da­jąc się za rze­my­kiem.

– Ady mu prze­cie wy­bacz, kiej tak świę­cie przy­rze­ka – wsta­wi­ła się mat­ka, od­su­wa­jąc gar­nek z ja­gła­mi od ognia. Ta­kiś za­wzię­ty na ono dziec­ko, a Bo­giem i praw­dą nie ma o co. Mały jest, to się i bawi; cóż ci wa­dzi, że se ta ko­zi­kiem w desz­czu­łecz­ce dłu­bie? Sprzy­krzy mu się, rzu­ci, ano za ty­dzień bę­dzie nowa za­baw­ka.

– A ile razy do ko­ści pal­ce po­za­ci­nał i nie rzu­cił noża? Skó­rę prać rze­tel­nie, to może usłu­cha. Gdzie po­stro­nek?

– Puść go! Mó­wię ci po do­bro­ci; obia­do­wać pora. Waw­rzuś, przy­suń ta­tu­sio­wi ławę.

– Za­wdy musi być bab­skie na wierz­chu – mruk­nął Woj­ciech.

Usie­dli wszy­scy tro­je za sto­łem i je­dli w mil­cze­niu. Po­krze­piw­szy się, go­spo­darz zwró­cił się zno­wu do syn­ka i mó­wił już spo­koj­nie:

– Pa­mię­taj­że se, coś sam po­wie­dział: "ostat­ni raz". Chło­po­sko dzie­wią­ci lat się­ga, a by­dląt­ku nie da rady. Wy­goń wszyst­kie trzy na pa­stwi­sko, a da­waj po­zór, co by ci znów któ­ra nie ucie­kła. Mam co lep­sze­go do ro­bo­ty, jak za kro­wa­mi po boru bie­gać. No, idź.

Waw­rzek wy­sko­czył z cha­łu­py uszczę­śli­wio­ny, że dzię­ki ma­tu­si omi­nę­ła go kara, i pe­łen jak naj­lep­szych po­sta­no­wień, po­ma­sze­ro­wał z kro­wa­mi na łąkę. Woj­cie­cho­wa po­my­ła stat­ki, i za­sia­dła przed warsz­ta­tem tkac­kim, z któ­re­go już spo­ry ka­wał sza­re­go płót­na aż do zie­mi zwi­sał. Naj­więk­szą jej dumą było, że jak Po­rę­ba Po­rę­bą, żad­na go­spo­dy­ni tyle lnu nie sia­ła, tyle nici nie przę­dła, tyle płót­na nie tka­ła, co ona. Wzię­ła się więc ocho­czo do ro­bo­ty, ino raz na ja­kiś czas po­cią­ga­jąc sznu­rek od po­dłuż­ne­go ko­sza, za­wie­szo­ne­go na ha­kach u po­wa­ły. W tym ko­szu spa­ło jej naj­młod­sze dziec­ko, trzy­mie­sięcz­na Kon­du­sia. Sied­mio­let­nia Ma­ry­sia ucie­ka­ła raz wraz do "ba­bu­si", a ro­dzi­ce nie bar­dzo jej tego bro­ni­li, bo mat­ka Woj­cie­cha, zgrzy­bia­ła sta­rusz­ka, po­trze­bo­wa­ła i po­słu­gi, i roz­we­se­le­nia, a Ma­ry­się okrut­nie lu­bi­ła.

Woj­ciech na­sa­dził na gło­wę bia­łą su­kien­ną cza­pę, po­pra­wił rze­my­ki u po­sto­łów, przy­sta­nął chwi­lę we drzwiach, jak­by się na­my­śla­jąc, wresz­cie za­wró­cił w pra­wo i po­szedł ku wsi.

– Ju­ści tak naj­le­piej – mó­wił do sie­bie pół­gło­sem – do sa­me­go pro­bosz­cza nie pój­dę, gdzie­bym ta śmiał za­przą­tać gło­wę jego wie­leb­no­ści tym nic­po­niem. Wa­lan­te­go się po­ra­dzę albo i Pie­tra. Or­ga­ni­sta, ko­ściel­ny, uczo­ne oso­by, na każ­dej książ­ce zna­ją czy­tać, prę­dzej umiar­ku­ją niż ja, co by za leki sku­tecz­ne były na Wawrz­ko­wą cho­ro­bę. Ale gdzie onych szu­kać? Wa­lan­to­wa he­rod-baba, sta­ry ucie­ka z domu, kiej ino może; pew­ni­kiem ze­mknął do Pie­tra i miód se oba po­cią­ga­ją.

Słusz­nie się Woj­ciech do­my­ślał: or­ga­ni­sta i ko­ściel­ny sie­dzie­li w sa­dzie na dar­nio­wej la­wie pod roz­ło­ży­stą ja­bło­nią, ka­mion­ka z mio­dem i cy­no­we kub­ki przed nimi.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny… wi­taj­cie, ku­mo­tro­wie! – rzekł kmieć pod­cho­dząc ku nim.

– Na wie­ki wie­ków – od­par­li ra­zem, a go­spo­darz do­dał:

– Sia­daj­cie we­dle nas, Woj­cie­chu; Ja­guś… jesz­cze je­den ku­bek! Jak­że tam u was, wszyst­ko zdro­we?

– Dzię­ko­wać Panu Je­zu­so­wi, krze­pi­my się jako tako – od­po­wie­dział gość i usiadł na zy­dlu przy­nie­sio­nym przez cór­kę go­spo­da­rza.

Mó­wić o in­te­re­sie za­raz po przy­wi­ta­niu uwa­ża­ne jest na wsi za wiel­ką nie­przy­zwo­itość i brak wy­cho­wa­nia; tak samo poj­mo­wa­no grzecz­ność i przed wie­ka­mi. Dla­te­go też Woj­ciech ani wspo­mniał, z czym przy­cho­dzi, owszem, prze­pro­sił przy­ja­ciół, że im prze­rwał roz­mo­wę.

– A o czym­że po­gwar­ka? – spy­tał Pio­tra.

– Spo­mi­na­my se sta­re dzie­je – od­parł ko­ściel­ny – ra­czej Wa­lan­ty opo­wia­da, a ja słu­cham. Czło­wiek to nie­mal na pa­mięć umie, a nig­dy mu się nie znu­dzi, zwłasz­cza od na­ocz­ne­go świad­ka sły­szeć.

– O czym­że ta­kim?

Spra­wie­dli­wie ga­da­ją Piotr; roz­ma­wia­li­śmy o bi­twie pod War­ną. Szcze­gó­ły hi­sto­rycz­ne o btwie pod War­ną wzię­te z "Kro­ni­ki" Biel­skie­go.

– O mo­iście­wy… nie prze­ry­waj­cież so­bie; toć i ja strasz­nie bym rad usły­szał, jak to było. Na wsi lu­dzie nie­wie­la wie­dzą o świe­cie; praw­dę rzec, a nie ze­łgać, na­wet nie cie­ka­wi; a już co na­sza Po­rę­ba, to pra­wie jak za mu­rem. Pusz­cza nie­zmie­rzo­na od za­cho­du słoń­ca i od pół­no­cy, rze­ka nas opły­wa w pół­ko­le, w cięż­kiej ro­bo­cie rok za ro­kiem prze­mi­ja, człek się ro­dzi, żyje i umie­ra, nie­świa­do­my ni­cze­go. Jesz­cze ła­ska bo­ska, je­że­li zna imię naj­mi­ło­ściw­sze­go kró­la. Ach, ga­daj­cie, ga­daj­cie… ser­ce mi z cie­ka­wo­ści mło­ta­mi bije.

– Ju­ści trud­no, że­by­ście co z one­go cza­su za­pa­mię­ta­li – rzekł or­ga­ni­sta – ani was może na świe­cie jesz­cze nie było.

– A ileż ta temu bę­dzie? – spy­tał Woj­ciech.

– Cze­kaj­cie, za­raz wy­ra­chu­je­my. Mi­ło­ści­wy król Wła­dy­sław dwa­dzie­ścia lat miał, gdy zgi­nął w onej strasz­nej bi­twie. Za wiel­ką chlu­bę i cześć so­bie po­czy­tu­ję, że w jed­nych oba­śmy le­ciech byli: dla­te­go też łac­niej mi to wy­li­czyć. Tedy dziś mamy… dziś mamy… rok pań­ski… Pię­ter?

– Ty­siąc czte­rech­set­ny sie­dem­dzie­sią­ty dzie­wią­ty.

– Ju­ści, pra­wiu­teń­ko się zga­dza, bo mi się na pięć­dzie­sią­ty szó­sty ob­ró­ci­ło. Za­tem, jak raz trzy­dzie­ści pięć lat temu bę­dzie w dniu dzie­sią­tym li­sto­pa­da.

– Praw­dę ga­da­cie, że mnie na świe­cie nie było, bo mi się skoń­czy w żyt­nie żni­wa trzy­dzie­ści czte­ry roki. Ale co ta o mnie, po­wia­daj­cież od po­cząt­ku. Pię­tro­wi ta wszyst­ko jed­ność, kiej zna, jak było, a ja nie.

– A więc po­słu­chaj­cie: Jak się mi­ło­ści­wy pań go­to­wał na ona wy­pra­wę, wszyst­kie na­ro­dy i wszy­scy mo­nar­cho­wie ra­do­wa­li się, że mie­czem pol­skie­go kró­la moc tu­rec­ka zo­sta­nie na proch zgnie­cio­na. Wę­gier­skie woj­sko pod do­wódz­twem, jak­że mu to było… aha… Hu­niad, wo­je­wo­da sied­mio­grodz­ki. Więc Wę­grzy, Sied­mio­gro­dza­any i nasi, a nad wszyst­ki­mi het­ma­nem nasz mło­dy król, Wła­dy­sław. Ale się mi­ło­ści­wy pan gryzł nie­sły­cha­nie, że tak nie­wie­le miał woj­ska: ino dwa­dzie­ścia ty­się­cy. A o Tur­kach ga­da­no, że się ich ze­bra­ło ty­siąc­ów sto, tedy pięć razy tyle, co na­szych.

Wa­len­ty łyk­nął mio­du i pra­wił da­lej:

– Mnie wzię­to mię­dzy ciu­ry, do po­sług, alem się wy­pro­sił u jed­ne­go star­sze­go i po­zwo­lił mi, jak przyj­dzie do bi­twy, iść z łucz­ni­ka­mi.

– A umie­li­ście się z ku­szą ob­cho­dzić?

– Byli już tacy, co na­uczy­li – od­parł or­ga­ni­sta – a na­uczy­li nie­zgo­rzej, bo w kil­ku po­trze­bach człek po­słał po­hań­ców do pie­kła dia­błu na po­cie­chę z pół kopy, je­śli nie wię­cej. Idzie tedy chma­ra ludu, wszyst­ko zbroj­ne, wy­ćwi­czo­ne, a ta­kie ła­ko­me krwi tu­rec­kiej, ni­czym wina. Po dro­dze zam­ki bez wie­la kło­po­tu zdo­by­wa­ją nasi, gdzie nie­któ­re ze stra­chu same się pod­da­ją, a my ino na­przód a na­przód. Trze­cie­go dnia paź­dzier­ni­ka mie­sią­ca prze­pra­wi­li­śmy się przez Du­naj. Aż tu przy­jeż­dża z czte­ry ty­sią­ce woj­ska Dra­gu­la, wo­je­wo­da wo­ło­ski. Od­ra­dzał on strasz­nie na­sze­mu mi­ło­ści­we­mu panu tę tu­rec­ką wy­pra­wę; aż pła­kał pono. Wresz­cie syna wła­sne­go z ony­mi czte­re­ma ty­sią­ca­mi przy kró­lu zo­sta­wił, a sam do dom po­wró­cił. Mło­dym wte­dy był, ni­cze­go nie ro­zu­mie­ją­cy, ani mnie o to gło­wa nie bo­la­ła, kędy nas wio­dą, sze­dłem jak ba­ran za in­szy­mi, za ła­skę to so­bie ma­jąc, że mnie, chu­dzi­nę, bied­ne­go ciu­rę, choć cza­sem mię­dzy żoł­nier­stwo we­tkną. Pod jed­nym za­mecz­kiem tom się tak sie­pał, tak do­ka­zo­wał, aż mnie rot­mistrz za­uwa­żył i w na­gro­dę prze­zna­czył do po­sług mi­ło­ści­we­go pana.

– O Jezu… to­ście go mo­gli z bli­ska oglą­dać?

– No jak­że? Ma się wie­dzieć, żem się temu cud­ne­mu ob­li­czu do syta na­pa­trzył… Ile­kroć wspo­mnę o tym wszyst­kim, to go jak ży­we­go przed sobą wi­dzę.

– O mój Wa­lan­ty, po­wia­daj­cież, jaki był?

– Ro­sły był; gdy stał w polu z in­szy­mi het­ma­ny w na­ra­dzie, to z da­le­ka po­wie­wa­ły bia­łe pió­ra na jego heł­mie, pół gło­wy po­nad tam­ty­mi, Śnia­de­go był cia­ła i czar­nych wło­sów, twa­rzy po­cią­głej, a oczy… ni­cze­mu nie przy­rów­na­ne – kró­lew­skie. Za­nim usta prze­mó­wi­ły sło­wo, roz­ka­zy­wa­ły oczy. Gdy na cię spoj­rzał, ogień i mróz cię prze­la­to­wał. A w in­sze razy zno­wu, gdy te gwiaz­dy ła­ska­wie ku to­bie zwró­cił, to jak­by głos ja­kiś wo­łał wiel­ki: na ko­la­na! Iłem ja razy chciał przy­paść do nóg umi­ło­wa­ne­go kró­la i sto­py jego ca­ło­wać… inom nie śmiał. Przed na­mio­tem jak pies le­żeć i snu pań­skie­go strzec, to był za­szczyt naj­pięk­niej­szy i nie­je­den mi tego szczę­ścia za­zdro­ścił.

Za­milkł i przy­mknął oczy, szu­ka­jąc w du­szy smut­nych wspo­mnień wąt­ku.

– Ano, tedy szli­śmy a szli, ni­czym bu­rza, co po dro­dze drze­wa ła­mie i z ko­rze­nia­mi wy­ry­wa. Aże­śmy sta­nę­li pod War­ną.

– Twier­dza jaka czy sto­li­ca kró­lew­ska?

– Mia­sto nie­wiel­kie nad mo­rzem… ja­kim­si Czar­nym. Do­pie­ro­smy się tam do­wie­dzie­li, ja­kie nie­zli­czo­ne chma­ry po­gań­stwa zgro­ma­dził suł­tan Amu­rat prze­ciw nam. Za­raz po wscho­dzie słoń­ca za­czę­to usta­wiać cho­rą­gwie we­dług roz­po­rzą­dze­nia kró­lew­skie­go. Ja sta­łem przed drzwia­mi na­mio­tu, na­słu­chu­jąc, kie­dy w dło­nie kla­śnie, co zna­czy­ło, że po­słu­gi mu po­trza… Na dany znak wsze­dłem, za­trzy­ma­łem się u pro­ga i po­kło­ni­łem się do zie­mi. "Po­da­waj zbro­ję" – rzekł mi krót­ko. Upią­łem na nim wszyst­ko spraw­nie (już bym dziś chy­ba nie zdo­lił, ta­kie te sprzącz­ki i ha­czy­ki mi­ster­ne były); po­da­ję hełm, wziął go ode mnie, ali­ści wy­śli­zga mu się z rąk , to­czy się z brzę­kiem po zie­mi. Cia­ry mnie prze­szły, a król prze­że­gnał się trzy razy. Wy­cho­dzi­my na pole, gier­mek pod­pro­wa­dza ka­nia, a ten dęba sta­je, gło­wą krę­ci, za­dem rzu­ca, trzech go mu­sia­ło trzy­mać, za­nim dał wsiąść na sie­bie. Zno­wu mi coś ser­ce ści­snę­ło jak­by że­la­zną ob­rę­czą.

– I że też to mi­ło­ści­wy pań tych prze­stróg z nie­ba nie usłu­chał.

– Taki był. Wid­no po dziad­ku Ol­gier­dzie upór odzie­dzi­czył; tam­ten, po­wia­da­ją lu­dzie, sro­dze był twar­dej woli. My­śli­cie, że na tym ko­niec? Wróż­ka Cy­gan­ka skąd­si przedar­ła się do obo­zu i na świę­to­ści za­kli­na­ła kró­la, coby w pole nie wy­ru­szał. On zaś wy­tłu­ma­czył to so­bie, jako ona wieszcz­kę Tur­ko­wie po­sła­li, by ser­ce we woj­sku osła­bić. Może mu ta nie bar­dzo we­so­ło na du­szy było, ale się ino roz­śmiał i babę precz na­pę­dzić ka­zał. Ru­sza­ją tedy z obo­zu, cho­rą­ży z pro­por­cem kró­lew­skim na prze­dzie; wiatr się zry­wa nie­ma­ły.

Skrę­cił cho­rą­giew oko­ło drzew­ca, za­czem ją roz­wi­nął z na­gła i w trzy ka­wa­ły po­szar­pał.

– Znak od Boga – wes­tchnął ko­ściel­ny.

– Ry­ce­rze naj­zna­mie­nit­si, któ­rzy to wi­dzie­li, nuż bła­gać mi­ło­ści­we­go pana, coby swej dro­go­cen­nej oso­by nie na­ra­żał, a ży­cie dla do­bra oj­czy­zny sza­no­wał. Zmarsz­czył brwi, gniew­ny sro­dze, i umil­kli wszy­scy. Roz­po­czę­ła się wiel­ka bi­twa, okrop­na rzeź. Tur­cy usta­wi­li swe woj­ska w pół­ko­le, na po­do­bień­stwo księ­ży­ca, bo ten od nich wiel­kiej czci do­zna­wa. Po­mnij­cie, żem był w tłu­mie, w ści­sku, i cza­su po­ty­ka­nia się z Tur­ki jed­ne­gom ino pil­no­wał, a to, coby moje strza­ły nie chy­bia­ły celu. Tego zgieł­ku, wrza­sku, ję­ków, ło­mo­tu ko­pii ude­rza­ją­cych o pan­ce­rze, tę­ten­tu i rże­nia koni, tego za­mie­sza­nia strasz­li­we­go, na któ­re wspo­mnieć nie­po­dob­na, bo się w gło­wie za­wra­ca i wszel­kie my­śle­nie usta­je, tego wam nie wy­po­wiem, a choć­bym na­wet zdo­lił, ga­dać o tym nie chcę.

– A król mi­ło­ści­wy? – rzekł Woj­ciech i za­jąk­nął się.

– Kró­lam ja ani wi­dział wśród tego ludz­kie­go mro­wi­ska. Gdy się ty­sią­ce na ty­sią­ce, ni­czym psi wście­kli, rzu­ca­ją, wte­dy nie pyta nikt, gdzie mu stać wy­zna­czo­no, star­szy­zny już cale nie słu­cha, upa­mię­ta­nie tra­ci, czer­wo­ne łuny la­ta­ją mu przed oczy­ma; o wła­sną skó­rę, o ży­cie mu cho­dzi, nie o co in­sze­go. Tak było i ze mną. Czte­rech czy pią­ci ob­sko­czy­ło mnie ko­so­okich Ta­ta­rzy­nów z krzy­wy­mi sza­bla­mi. Bo­ska opatrz­ność spra­wi­ła, żem się mógł ple­cy­ma o ja­kiś wóz obo­zo­wy oprzeć; miecz umar­łe­mu ry­ce­rzo­wi po­przó­dzi jesz­cze z rąk wy­rwa­łem i w stra­chu nie­zmier­nym – bom śmierć nie­chyb­ną nad sobą wi­dział, ją­łem rą­bać na pra­wo i na lewo, i przed się, cięż­ki oręż obu­rącz ści­ska­jąc. A ta­kem wa­lił na oślep, żem ino za każ­dym ra­zem czuł, jako mi się miecz na czym­ciś przez oka mgnie­nie za­trzy­mu­je… Aż tu na­gle po­ciem­nia­ło mi w oczach, nogi drę­twie­ją, ru­ną­łem jak kło­da na one po­gań­skie ciel­ska, któ­rem ze­siekł Panu Chry­stu­so­wi na chwa­łę, a so­bie na dusz­ne zba­wie­nie.

– Je­zu­sie, Ma­ry­jo… ra­ni­li was?

– W tym wła­śnie naj­więk­sze mi­ło­sier­dzie oka­za­ło się nade mną, że ino ze znu­że­nia i z gło­du przy­tom­ność mię na chwi­lę od­bie­ża­ła, bom nie­mal od wscho­du słoń­ca uczci­wie pra­co­wał, a nie było cza­su-kęsa chle­ba prze­łknąć. Dziś, jak se wszyst­ko do pa­mię­ci przy­wo­łu­ję, nic in­sze­go w tym przy­da­rze­niu nie wi­dzę, ino cu­dow­ną opie­kę mego świę­te­go pa­tro­na. Bo żem ja, dwu­dzie­sto­let­ni wy­ro­stek, pierw­szy raz w ży­ciu miecz okrut­ny do rąk chwy­ciw­szy, pią­ci Ta­ta­rom dał rady, to chy­ba nie ziem­ska, ino nie­bie­ska moc spra­wi­ła. A bez to, iżem le­żał na ku­pie tru­pów krwią ocie­ka­ją­cy, to mnie już in­sze psu­bra­ty nie ty­ka­ły i wy­po­czą­łem se god­nie. – Ty­łem wam opo­wie­dział, ile oczy wi­dzia­ły i czym się ręce trud­ni­ły. Co wię­cej, to po­tem do­pie­ro za­sły­sza­łem od lu­dzi. Ale wła­śnie to in­sze leży na ser­cu, ni­czym głaz na gro­bie.

– O mój Wa­lan­ty, rzek­nij­cież aby dwa sło­wa.

– Co mam rzec? Cho­ciaż ry­ce­rze bła­ga­li i za­kli­na­li kró­la, aby zwa­żał na swą świę­tą oso­bę, on nie py­tał na prze­stro­gi, ino się rwał do boju ni­czym w tany. Gdzie naj­więk­sza ciż­ba, gdzie ino buń­czuk star­sze­go agi po­wie­wał (po na­sze­mu puł­kow­ni­ka), tam pan mi­ło­ści­wy sa­dził z ko­niem, dro­gę so­bie tru­pa­mi ście­ląc. Tur­ko­wie po­miar­ko­wa­li, co się świę­ci, więc też któ­ry ino hełm o bia­łych pió­rach zo­czył i ko­nia ci­sa­we­go, gdy nie zdo­lił w bok umknąć, rzu­cał się twa­rzą do zie­mi. A król Wła­dy­sław, jak­by się śmier­ci w służ­bie za­prze­dał, krwa­we żni­wo czy­nił, sam jed­ną strza­łą nie dra­śnię­ty. Żad­ne ufce tu­rec­kie oprzeć mu się nie mo­gły, pierz­cha­ło wszyst­ko w po­pło­chu. Naj­wa­lecz­niej­si spo­mię­dzy woj­ska Amu­ra­to­we­go byli jan­cza­ro­wie, tych na­le­ża­ło po­bić i roz­pro­szyć. Król wy­dał roz­kaz ro­tom, by szły za nim, ale Hu­niad wo­je­wo­da za ręce go chy­tał, siłę nie­przy­ja­cie­la przed oczy mu sta­wiał, śmierć nie­za­wod­ną prze­po­wia­da­jąc. Za­się mu król od­rzekł: "Wo­lej zgi­nąć, niż się co­fać". I sko­czył na­przód, nie zwa­ża­jąc, jako nie­mal sam ostał, bo Hu­nia­dy precz uciekł ze swy­mi. Wpadł tedy król mię­dzy one jan­cza­ry, ba­szę azja­tyc­kie­go, któ­ry tam się był skrył, usiekł i parł ko­niem w nie­prze­li­czo­ną gąszcz po­ha­ó­ców, pew­ny, że woj­sko tuż za nim. Tym­cza­sem jan­cza­ro­wie ochło­nę­li co nie­co, a wi­dząc, jak się król nie­bacz­nie za­pę­dził, ob­sko­czy­li go do­ko­ła, ko­nia pod nim ubi­li, po czym rzu­ciw­szy się nań jak wil­cy, ucię­li mu gło­wę. Tę wsa­dzić ka­zał ba­sza na wy­so­kie drzew­ce i z try­um­fem do na­mio­tu suł­ta­na ją za­nie­sio­no. Garst­ka na­szych, co była przy kró­lu, zgi­nę­ła wa­lecz­nie, bro­niąc pana. Po­le­gli dwaj bra­cia Tar­now­scy, dwaj Za­wi­szo­wie i inne ry­ce­rze. Taki był ko­niec bi­twy pod War­ną.

– Oj, dzię­ku­ję wam też, dzię­ku­ję, mój Wa­lan­ty; niech wam Pan Je­zus do­brym zdro­wiem za­pła­ci, że­ście nie­umie­ją­ce­go oświe­ci­li. A jak­że z wami po­tem było?

– Ano, ślu­bo­wa­łem świę­te­mu pa­tro­no­wi za jego ła­skę i cu­dow­ne od psich sy­nów oca­le­nie, że Panu Bogu w du­chow­nym sta­nie do śmier­ci już słu­żył będę. Ale wid­no nie na księ­dza mnie Pań Je­zus stwo­rzył, bom się w Kra­ko­wie do szko­ły pa­ra­fial­nej u Pan­ny Ma­ryi do­staw­szy, ino czy­ta­nia i pi­sa­nia do­ku­ment­nie na­uczył. Za­sie ła­ci­na szła jak z ka­mie­nia. Ani wy­mó­wić, ani wy­ro­zu­mieć – jed­nym sło­wem nie dało się i tyła. Gry­zło mnie su­mie­nie bez prze­stan­ku i strach ser­ce uci­skał, że obiet­ni­cy świę­te­mu Wa­len­te­mu da­nej i ślu­bu nie do­trzy­mu­ję, za co na tam­tym świe­cie jako wia­ro­łom­ca wiecz­nie go­rzeć będę. Aż nie mo­gąc wy­trwać dłu­żej w ta­ko­wej tur­ba­cji, zwie­rzy­łem się jego mi­ło­ści ba­ka­ła­rzo­wi. Ten się aż za gło­wę chy­cił, mnie­ma­jąc wraz ze mną, że bez ni­ja­kie­go wąt­pie­nia Pań Je­zus mnie grzesz­ni­ka pie­kłem skar­żę. Ale na wiel­kie moje szczę­ście na­tchnął go stróż anioł do­brą my­ślą. "Idź no, Wa­luś – po­wia­da – na prze­łaj przez ry­nek na Ży­dow­ską uli­cę. Wiesz kędy?" – "Za ma­to­ła mnie, wa­sza mi­łość, trzy­ma­cie – ga­dam – po śpiącz­ku tra­fię; dyć dzie­sięć mie­się­cy mi­nę­ło, ja­kem tu za­szedł; do Kra­ko­wam dro­gi nie zmy­lił, a Ży­dow­skiej uli­cy bym nie znał. Ko­śció­łek Św.Anny drew­nia­ny na gó­recz­ce tam stoi, a tuż śmie­ci­sko strasz­ne… Czy o tę uli­cę wa­szej mi­ło­ści cho­dzi?" – Śmie­ci­skoś za­uwa­żył, mą­dra­lo, a Col­le­gium Ma­ius wiesz gdzie?" – "Ja­kie ko­le­gium?" – ga­dam ja. – "Ot, żeś ma­toł – gada on. – Aka­de­mia przez kró­la Ja­gieł­łę fun­do­wa­na, a przez kró­lo­wę Ja­dwi­gę wy­po­sa­żo­na". – "Ju­ści, gdzie Aka­de­mia, to wiem; ale ja­ko­si in­a­czej mó­wi­li­ście" – ga­dam ja. – "Spra­wie­dli­wie cię pie­kło cze­ka – gada on – dwóch słów ła­ciń­skich nie spa­mię­tasz, a świę­te ka­płań­stwo Bogu naj­wyż­sze­mu ślu­bu­jesz. Idź­że tedy do one­go gma­chu Aka­de­mii, a o pro­fe­so­ra, prze­wie­leb­ne­go księ­dza Jana z Kęt – py­taj."

– Jak to – za­krzyk­nął Woj­ciech, prze­ry­wa­jąc mowę or­ga­ni­ście – o tym Ja­nie z Kęt po­wia­da­cie, co go cały na­ród świę­tym gło­si? Któ­re­go grób cu­da­mi sły­nie?!

– A ju­ści; jego bło­go­sła­wio­ną oso­bę mia­łem ła­skę od Boga wła­sny­mi ocza­mi oglą­dać, jego do­bro­tli­wej mowy słu­chać.

– A có­że­ście za szczę­śli­wiec taki! I pana mi­ło­ści­we­go znał, kró­lew­skiej oso­bie po­słu­go­wał, w bi­twie pod War­ną Ta­ta­rów siekł i jesz­cze wiel­kie­go świę­te­go w ży­wym cie­le oglą­dał!

– Ano słu­chaj­cie, co się da­lej dzia­ło. Więc mnie uczy ba­ka­łarz, jako mam prze­wie­leb­ne­mu pro­fe­so­ro­wi ni­ziut­ko się po­kło­nić, całą przy­go­dę pod War­ną i ono ślu­bo­wa­nie uczci­wie, przez wy­krę­tów opo­wie­dzieć i o radę pro­sić. "Coc roz­ka­że – gada – tak uczy­nisz; mąż to świą­to­bli­wy a wiel­kiej mą­dro­ści, pew­ni­kiem zdo­li roz­wią­zać ten wę­zeł i two­je su­mie­nie uspo­ko­ić."

– Ady po­płucz­cie se gar­dło, Wa­lan­ty – rzekł Piotr na­le­wa­jąc kub­ki po brze­gi. – Wa­sze zdro­wie!

– I wa­sze! – Trą­ci­li wszy­scy trzej kub­ka­mi, a or­ga­ni­sta koń­czył swe opo­wia­da­nie:

– Wszyst­ko się tak sta­ło, jako mi ów za­po­wie­dział. O mo­iście­wy… słusz­nie on świę­ty po śmier­ci nie­bie­skie pa­ła­ce za­miesz­ku­je, gdy za ży­wo­ta w ko­mó­recz­ce cia­snej a ciem­nej ni­czym wię­zień prze­by­wał. Wcho­dzę do one­go Col­le­gium Ma­ius, o pro­fe­so­ra Jana z Kęt py­tam; wska­zu­ją mi drzwi w sie­ni na dole; iz­deb­ki ma­lut­kie, jed­na do mo­dle­nia, a dru­ga miesz­kal­na. Pró­bu­ję, ino na klam­kę za­war­te, nie ma ni­ko­go. Sie­dział w sali na gó­rze, w księ­gach mą­dro­ści za­czy­ta­ny. Ja­ni­tor, co zna­czy odźwier­ny, za­pro­wa­dził mnie i przez py­ta­nia wpu­ścił; miał bo­wiem su­ro­wo na­ka­za­ne każ­de­go po­trzeb­ne­go albo pro­szą­ce­go przed jego prze­wie­leb­ność pro­wa­dzić – wte­dy wsze­dłem i Pana Je­zu­sa po­chwa­liw­szy, ci­cho u pro­ga sta­ną­łem. Przy­wo­łał mnie k'so­bie, wy­słu­chał ła­ska­wie i po­my­ślaw­szy nie naj­dłu­żej sro­gie utra­pie­nie moje całe za­ła­go­dził.

– W ja­kim spo­so­bie? – spy­tał Woj­ciech cie­ka­wie.

– Ano, pod­su­nął mi księ­gę roz­war­tą i kil­ka wier­szy gło­śno prze­czy­tać roz­ka­zał; za czym dał pió­ro, pa­pier i czar­kę z in­kau­stem i całą Mo­dli­twę Pań­ską mu­sia­łem z pa­mię­ci na­pi­sać. Po­chwa­lił, że nie dar­mo do szko­ły cho­dzę, po­tem za­sie tak rze­cze: "Nie two­jać to wina, że do ła­ciń­skie­go ję­zy­ka gło­wy nie masz; trud­na to na­uka i pierw­sze­mu lep­sze­mu nie­przy­stęp­na. Że za­sie do sa­kra­men­tu ka­płań­stwa dro­ga ino przez ła­ciń­skie wro­ta, znak prze­to z nie­ba jest wi­do­my, że cię Pań Je­zus sam ze ślu­bu zwal­nia. Je­że­li ano chcesz mimo wszyst­ko za oca­le­nie ży­cia Mu od­słu­go­wać, masz wie­le in­szych k'temu spo­so­bów".

Nie będę się roz­wo­dził, jako da­lej ze mną ga­dał, trzy­dzie­ści pięć lat mija, to i z pa­mię­ci wy­le­cia­ło nie­jed­no. Dość że mnie za­pro­wa­dził do sław­ne­go na cały Kra­ków mu­zy­ku­sa, co w ka­te­dral­nym ko­ście­le przy świę­tym na­bo­żeń­stwie na chó­rze gry­wał, i ka­zał mię uczyć na or­ga­nach. Sam pła­cił one­go na­uczy­cie­la.

– O re­ty­ści… z desz­czu pod ryn­nę! – za­wo­łał Woj­ciech.

– Za­baw­ka to w po­rów­na­niu z ła­ci­ną – od­parł or­ga­ni­sta.

– Po praw­dzie rze­kł­szy, bli­sko trzy lata ze­szło, za­ni­mem się ze wszyst­ki­mi pe­da­ła­mi i klu­cza­mi za­po­znał, nuty czy­tać na uczył, a i pal­ce, twar­de jak pa­ty­ki, ko­śla­wo stu­ka­ły po kla­wi­szach. Ale dzię­ko­wać Bogu, już ta bie­da prze­mi­nę­ła od świę­tej pa­mię­ci, a dwu­dzie­sty ósmy rok w Po­rę­bie or­ga­ni­stą Je­stem. Ino w jed­nej rze­czy zmy­lił świą­to­bli­wy pro­fe­sor.

– Cóż ta­kie­go?

– Trze­ba było ślu­bo­wa­nie choć w po­ło­wie speł­nić i w bez­żen­nym sta­nie do śmier­ci po­zo­stać… Ha, dar­mo, wy­mi­gał się człek od pie­kła, nie­chże zno­si czy­ściec. Ma­cie ta jesz­cze kap­kę mio­du, ku­mo­ter? Na zdro­wie wam!

– I wam!

– I wam!

Woj­ciech od­chrząk­nął, po­skro­bał się po gło­wie i wes­tchnął.

– Wola bo­ska; nie ma ką­ci­ka, gdzie­by nie było krzy­ży­ka…

– Chy­ba do was się ta przy­po­wiast­ka nie sto­su­je? Ma­cie ko­bie­tę zdro­wą, pra­co­wi­tą, spo­koj­ną; do­by­tek pięk­ny, dzie­ci.

– Ot wła­śnie…

– Cóż ta­kie­go?

– Utra­pie­nie z brzdą­cem…

– Waw­rzuś?

– A ino.

– Sta­ło mu się co? – spy­tał Piotr.

– Stać to mu się po praw­dzie nic nie sta­ło… ino jak Wa­lan­ty do Jana z Kęt, tak ja do was obu przy­cho­dzę rady szu­kać.

– Ho, ho, mnie ta nie wzy­waj­cie, chy­ba o Kon­du­się bę­dzie cho­dzi­ło – ode­zwał się ze śmie­chem or­ga­ini­sta – ona moja chrze­śni­ca, do Wawrz­ka mi nic.

– Ee… wia­do­mo, że co dwie gło­wy, to nie jed­na. Słu­chaj­cież oba i po­wie­dzie, co się wam zda.

– Słu­cha­my pil­nie. Wa­sze zdro­wie, ku­mie!

– Ano tedy, żeby praw­dę rzec, a nie ze­łgać, wiel­ką mam tro­skę, bo mi cosi chło­pa­ka urze­kło.

– Ale, hale… nie może to być; któż by tak – na ten przy­kład?

– Prze­cie na dzie­sięć mil wko­ło ani jed­nej cza­row­ni­cy nie uświad­czy – po­wo­li, z na­my­słem ce­dził Piotr. – Ostat­nią wójt na Za­bo­rów­ku tak rok pła­wić da­wał, a po­tem ją gdzie­si kaj­si sta­ro­ściń­scy do gro­du na sąd po­wieź­li. Od tego cza­su nie sły­chać nic.

– Ino wam się zwi­du­je czy co? Ja­kież ozna­ki ma­cie na owo urze­cze­nie? – za­py­tał Wa­len­ty.

– Kto by mu się ino raz przyj­rzał, zmiar­ko­wał­by, że nie­czy­sta spra­wa.

– Po­wia­daj­cież.

– Ano, nie­spo­koj­ność nie­zmier­na w rę­kach; ino się ze­rwie rano, pa­cierz pu­ści na py­tel, aż wstyd słu­chać; jesz­cze se nie po­śnia­dał, już byle jaką trza­skę albo sę­czek do ręki i rze­za ko­zi­kiem…

– Na wió­ry stru­że? A co mu po tym?

– Gdy­być na wió­ry, po­wie­dział­bym: głu­pie dziec­ko, bawi się. Ale w tym wła­śnie wi­dzę naj­pew­niej­szy znak urze­cze­nia, że ja­kie­si osób­ki, ptasz­ki, pie­ski wy­ra­bia i tak się za­pa­mię­ta w one j głu­po­cie, że o bo­żym świe­cie nie wie. O ja­dło nie pro­si, ga­dać do nie­go, nie sły­szy; do­pie­ro jak zwa­lę pię­ścią w kark, to się nie­co ock­nie i poj­rzy na mnie tak, jak­by mnie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział.

– Ej… co by­ście się tra­pi­li po próż­ni­cy – rzekł, mach­nąw­szy lek­ce­wa­żą­co ręką, Wa­len­ty – a nie­chże się dzie­ciak bawi, co wam to wa­dzi?

– A że­by­ście wie­dzie­li, że wa­dzi, na­wet bar­dzo; dzień w dzień ja­ko­waś szko­da albo kło­pot z jego przy­czy­ny. Cud bo­ski, jak wszyst­kie kro­wy przy­że­nie na wie­czór do domu. Ot i dziś: idę do lasu zaj­rzeć na moje bar­ci, pa­trzę, ten nie­doj­da sie­dzi na gór­ce pod brzo­za­mi, wie­cie, tam we­dle Ma­de­jo­we­go jęcz­mie­nia. Dłu­bie ko­zi­kiem bia­ły klo­cek, aż drze­wo zgrzy­pi. Pod­sze­dłem do nie­go tuż, za­glą­dam, krów­ka jak żywa. Śle­pie, rogi, uszy, ogon krzy­nę w bok od­rzu­co­ny, że się to niby przed mu­cha­mi oga­nia. Po­wia­dam wam, ażem zgłu­piał. Ale za to Kra­sa i Gwiaz­du­la hań, hań, aze nad rze­ką, a Wi­śnio­chę dia­bli wzię­li. Pół dnia zbie­ga­łem po le­sie, za­ni­mem ją od­szu­kał.

– Wy­trze­pać skó­rę, to na dru­gi raz bę­dzie uwa­żał, taka moja rada – rzekł Piotr.

– Prze­cie znam oj­cow­skie pra­wo, bi­cia mu nie ża­łu­ję. Tyle go ino omi­nie, co mat­ka mnie cza­sem przy­trzy­ma za rękę. Wszyst­ko na dar­mo: ja swo­je, on swo­je.

– Ano, nie­po­słu­szeń­stwo w tym wi­dzę i nie­dba­łość; ni­ja­kich cza­rów nie uzna­wam – ob­ja­wił swe za­pa­try­wa­nia Wa­len­ty.

– Ode­brać ko­zik, naj­lep­sze le­kar­stwo – do­dał Piotr. – A nie przy­bie­raj­cie se byle cze­go do gło­wy, ku­mo­trze; małe to jesz­cze, przyj­dą lata, przyj­dzie ro­zum.

– Spra­wie­dli­wie ga­da­cie, Bóg wam za­płać. Jed­na­ko­wo, kiej po­my­ślę, że za osiem lat cho­wa­nia po­cie­chy ni­ja­kiej ani wy­słu­gi z dziec­ka nie mam… Ot, pój­dę do domu… albo le­piej na łąkę, kto go ta wie, co zno­wu zro­bił. Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny; a zaj­rzyj­cie ta kie­dy do nas.

– Na wie­ki wie­ków. Przyj­dzie­my oba, a jak­że. Pod­czas gdy oj­ciec skar­żył się na nie­do­lę, że z ośmio­let­nie­go chło­pa­ka nie ma po­mo­cy, sta­ry ów zbrod­niarz, z ser­cem peł­nym skru­chy, pro­wa­dził ta­tu­sio­we krów­ki na pa­stwi­sko. Wid­no, szcze­rze po­sta­no­wił się po­pra­wić, bo w ręku tyl­ko pręt trzy­mał do po­ga­nia­nia upar­tej Wi­śnio­chy, a bied­ny uko­cha­ny ko­zik wsu­nął w. za­na­drze. Gdy go uży­wać za­bro­nio­no, a pa­trzeć nań po­ku­są jest do złe­go, bło­go przy­najm­niej mieć go tuż przy so­bie.

– Waw­rzek… có­żeś taki na­dę­ty jak sowa? Boli cię na wną­trzu cy może ta­tuś kij asem oła­ta­li?

Pło­wa gło­wi­na wy­su­nę­ła się przez dziu­rę w pło­cie, za nią zgrzeb­na ko­szul­ka prze­pa­sa­na kraj­ką, dwie brud­ne opa­lo­ne rącz­ki i ta­kież nogi do krwi ską­sa­ne od ko­ma­rów; krót­ko mó­wiąc, je­dy­ny ser­decz­ny przy­ja­ciel Waw­rzu­sia – Mi­ko­ła­jów Ja­siek.

– Mas se wie­dzieć, śle­po­ro­dzie brzyć­ki, ze na mnie kija nie po­trza. Raz w kie­lo cas ta­tuś mnie ze­rżną rze­my­kiem i dość. Dziś mi się na­le­ża­ło bi­cie w po­rząd­ku, ino… nie było cym. Ma­tu­sia my­ślą, ze ja nie wiem, co oni rze­myk za piec wra­zi­li, hi, hi, hi! Chodź ze mną na pa­świ­sko, bę­dzie­my się tu­łać z gór­ki. No, prę­dzej!

– Nie mogę. Po­śli na kier­mas, ka­za­li sie­dzieć w cha­łu­pie, Han­ki pil­no­wać, coby nie wy­le­cia­ła z ko­ły­ski.

– Aha, aż tu­taj sły­chać, jak krzy­cy! Da­dzą ci ma­tu­sia pia­sto­wa­nie, jak wró­cą…

– O rany!…

Skrę­cił się Ja­siek w śru­bę, prze­ci­snął przez ko­lą­ce chru­sty, już tyl­ko nogi wi­dać… już tyl­ko jed­na pię­ta… już nie ma nic.

Gwiaz­du­la na­przód, Kra­sa i Wi­śnio­cha za nią, Waw­rzek na ostat­ku, w pięk­nym ła­dzie i bez przy­gód za­szli wszy­scy czwo­ro na ta­tu­sio­wą łąkę. Chło­piec po­pę­dził kro­wy bar­dziej ku la­so­wi, żeby je księ­dzo­we żyt­ko nie ku­si­ło, a sam rzu­cił się jak dłu­gi na zie­mię i wspar­ty na łok­ciach wo­dził oczy­ma po ła­nach kwit­ną­ce­go żyta, po krzy­wych wierz­bach wzdłuż rze­ki.

"Mi­ko­ła­jów cha­łu­pa ja­ko­si jed­ną stro­ną do zie­mi przy­sia­dła – my­ślał, po­glą­da­jąc na z rzad­ka roz­sia­ne sa­dy­by, oto­czo­ne gę­stwi­ną owo­co­wych drzew. – Musi bar­dzo sta­ra, bo car­na i me­chem po­ro­śnię­ta… Nasa, to ci do­pi­ro pięk­na; ja­kie to bier­wio­na gru­be, ho! ho! je­den w je­den ze sta­rych mo­drze­wio­wych pni. Ta­tuś sami jeź­dzi­li do boru, sami ści­na­li… sami bu­do­wa­li, ino im Bła­żej ze Za­bo­rów­ka po­ma­gał. Go­da­li ta­tuś, ze ona jesz­ce bę­dzie sta­ła, jak nase pra­wnu­ki po­mrą. Co to za jed­ne te pra­wnu­ki?… A niech se ta mrą, choć­by i dziś, nic mi po nich… A jak u nas cie­pluś­ko w zi­mie! Śnie­gu na­wie­je z nie­ba tyle, co ino strze­chy ster­cą spod onych bia­ło­ści. Z rana ło­pa­ta­mi dro­gę cy­nią, zęby się drzwi dały otwie­rać. Po­tem we­dle okien od­grze­bią, bo śnie­zy­sko bło­ny po­za­sła­nia i w izbie car­na noc. Po­tem ma­tu­sia roz­pa­lą ogień, obiad wa­rzą, a my se sie­dzi­my do­oko­ła, grze­je­my się. Ino ten dym stra­śnie w oczy gry­zie, aż na­wet sa­me­mu ta­tu­sio­wi łzy lecą. Jak się weź­mie słać po izbie, to go w każ­dym ką­cie peł­no, ino bez dach nie chce iść. Boi się, coby nie zmarzł. A pod wie­czór, to nie ino ma­tu­sia, ale ta­tuś kro­kiem za drzwi nie idą, choć wro­ta moc­ne i par­kan wy­so­ki. "Głod­ne­mu wil­ku głu­pi ino do­wie­rza", ga­da­ją ta­tuś. Cie­ka­wość, dużo tez ta wsi na ca­łym świe­cie? Chy­bo nie­wie­la. Pu­sca ino i pu­sca. Ta­tuś mnie bra­li ze sobą, jak jeź­dzi­li do bar­ci miód pod­bie­rać. Tak mi się przy­krzy­ły one drze­wa i drze­wa, pod samo nie­bo. I zowu je­sce więk­se, je­sce grub­se, je­sce gę­ściej­se. Pew­ni­kiem za pu­scą to już jest ko­niec świa­ta i pie­kło, na­we­dem raz sły­sał, jak coś stra­śnie wyło. Ani chy­bi dia­bły se ro­bi­ły smak na chrze­ści­jań­skie duse. Ku­nie to ci tak chra­pa­ły ze stra­chu… Jak­że? Dia­błów by się nie bały? Ta­tuś ba­tem za­cię­li, ale nie­po­trzeb­ne, bo ze swo­jej woli gna­ły jak ten wi­cher, omal wozu nie po­trza­ska­ły o ka­mie­ni­ska i ko­rze­nie. A jak my przed cha­łu­pę za­je­cha­li, to ta­tuś ino jed­no sło­wo burk­nę­li do mat­ki; nie zmiar­ko­wa­łem ja­kie, ale mnie w te pędy ka­za­li klęk­nąć przed krzy­ży­kiem i cały pa­cierz zmó­wić. Oni my­ślą, ze ja nie zgadł, co to było! Dia­bły nas go­ni­ły i chcia­ły po­rwać do pie­kła. Ale się ta­tuś go­rzyj bali niż ja. Cię­giem ino krzy­ce­li: «Je­zu­sie, Ma­ry­jo… ra­tuj­cie nas!!» A nad ku­nia­mi to przez koń­ca świę­te krzy­że zna­cy­li. Wszyst­ko to do­brze, ino co mnie tak w ło­kieć gnie­cie? No… wi­dzi­cie lu­dzie… ko­rze­ni­sko ja­kie­si! Ehe, ju­ści, cu­dak nie ko­rze­ni­sko! Spra­wie­dli­wie wy­glą­da jak ja­scu­rec­ka. O… pysz­cek, ino slip­ki na­zna­cyć, tu zno­wu łap­ki jak raz gdzie się na­le­ży; wy­dłu­bać krzy­nę i go­to­we. Ogon ci ta dłu­goc­ki… przy­tnie się kap­kę i bę­dzie."

Wy­cią­gnął z za­na­drza ko­zik i obej­rzał się.

"Zbi­ją ta­tuś… A za co by mie­li bić? Dy kro­wy w po­rząd­ku, to mi wol­no ro­bię, co chcę."

I da­lej­że skro­bać, dłu­bać, wy­gła­dzać, za­okrą­glać, za­ostrzać; brwi zmarsz­czył, ko­niec ję­zy­ka wy­sta­wił z ust i po­ru­szał nim prę­dzej lub wol­niej, w mia­rę jak mu się ro­bo­ta le­piej lub go­rzej wio­dła. Nie w gło­wie mu Gwiaz­du­la ni Kra­sa, co gor­sza, nie w gło­wie mu ta­tuś.

Skoń­czył. Ujął dre­wien­ko w dwa pal­ce, wy­cią­gnął rękę, żeby się z da­le­ka przyj­rzeć, i prze­krzy­wiw­szy głów­kę, pa­trzał na swe dzie­ło z uśmie­chem za­do­wo­le­nia.

"Oj ty, ty… jak­bym cię na zie­mi do słoń­ca po­ło­żył, toby się two­je sio­stry i bra­to­wie zbie­gli do cię. Ino by się dzi­wo­wa­li, coś taka nie­mra­wa, Hi, hi, hi!… Jezu! A kro­wy gdzie?

Rety… lu­dzie… o mat­ko… ta­ra­są tez to ple­bań­skie żyto, ta­ra­są!"

Ze­rwał się jak opa­rzo­ny, ale i w tej mi­nu­cie roz­pa­czy i gro­zy nie za­po­mniał o rze­czach naj­waż­niej­szych; jasz­czur­kę i ko­zik wsu­nął za pa­zu­chę.

"O Je­zu­siń­ku… jak­że ja so­bie z nimi dam rady! Oj, spie­ra mnie ta­tuś, spie­ra… chy­ba mnie na śmierć ubi­ją! O rany… Kuba, Sce­pon, Bar­tek z ki­ja­mi… już po mnie!"

Nie py­ta­jąc wie­le, co się z kro­wa­mi sta­nie, po­to­czył się z gór­ki jak kula pro­sto do rze­ki.

"Niech mnie ta go­nią… Pań Je­zus mi­ło­sier­ny… może w tej stro­nie bro­du nie zna­ją, a ja znam. Rzy­ka głę­bo­ka, będą się bali."

Chlup­nął bez na­my­słu, woda go z gło­wą przy­kry­ła, ale w oka mgnie­niu o parę stóp w pra­wo wy­nu­rzy­ła się ja­sna czu­pry­na, a krok da­lej – już tyl­ko po ko­la­na. Po­su­wał się z wol­na, ma­ca­jąc nogą ostroż­nie, żeby na dziu­rę nie na­tra­fić.

Pa­rob­cy księ­dza pro­bosz­cza, za­ję­ci wy­pę­dza­niem by­dła ze szko­dy, nie spo­strze­gli w pierw­szej chwi­li, gdzie się pa­stu­szek po­dział. Kar­bo­wy Kuba wy­da­wał roz­ka­zy:

– Ty, Bar­tek, od­pro­wa­dzisz ga­dzi­nę do na­szej staj­ni; jego wie­leb­ność prze­zna­czy sam, ile dni od­rob­ku przy żni­wie ścią­gnąć z Woj­cie­cha; a smy­ko­wi to już ja skó­rę wy­ło­ję we­dle pa­miąt­ki.

– Ihi, ju­ści – szy­der­czo się ro­ze­śmiał Szcze­pan, skry­ty prze­ciw­nik, za­zdro­sny o wła­dzę Kuby – ju­ści mu tak pil­no cze­kać onej pa­miąt­ki; wi­dzi­cie, jak pięk­nie prze­bro­dził rze­kę, o! już na dru­gi brzeg się spi­na!

– Ty­siąc pie­ro­nów! Goń… ła­paj… No le­czę… co sto­isz?!

– Nie pój­dę; bro­du nie znam… pły­wać nie umiem…

– To gnaj kro­wy, nie­doj­do. Bar­tek, chodź, a raź­no!

Po­bie­gli cwa­łem. Kubę dwa razy woda z nóg zwa­li­ła, mu­siał mu Bar­tek po­dać rękę, i za­ba­wiw­szy do­bry kwa­drans le­d­wie się na dru­gi brzeg wy­gra­mo­li­li. Kar­bo­wy rzu­cił okiem po pia­sku nad­brzeż­nym, śla­dy bo­sych nó­żek bie­gły w kie­run­ku lasu. Rzu­ci­li się obaj w tę stro­nę, za­ma­ja­czy­ła im sza­ra ko­szul­ka… Waw­rzek do­padł pierw­szy krza­ków, stra­ci­li go z oczu.

"O mat­ko… już krzy­cą… wo­ła­ją na mnie! Co ta­kie­go?… Kuba wrze­scy, co mnie na śmierć za­tłu­ką! Ino mnie złap­cie pir­wy!"

Gib­ki, drob­ny a sprę­ży­sty, od­bi­jał się nóż­ka­mi od zie­mi, da­wał susy jak pił­ka, co­raz da­lej, co­raz głę­biej w las. Gło­sy go­nią­cych pa­rob­ków sła­bo już tyl­ko sły­chać było, praw­do­pob­nie zgu­bi­li ślad. Ale i dziec­ko tra­ci­ło siły. Upadł pod gę­stą lesz­czy­ną i dy­szał gło­śno.

"Ojej… kłu­je mnie w środ­ku… choć­by mnie ta i zna­leź­li, nie ruse sie… w bo­kach boli… ma­tu­siu!"

Do­ko­ła ci­sza, spo­kój, ani ptasz­ków nie sły­chać; cza­sem coś smyr­gnie po ga­łę­zi z drze­wa na drze­wo: to wie­wiór­ki się go­nią.

Waw­rzuś po­ję­czał tro­chę, po­la­men­to­wał, ale z każ­dą chwi­lą ro­bi­ło mu się lżej; bi­cie ser­ca i kłu­cie w pier­siach usta­ło, ob­ró­cił się na bo­czek, jak w nocy na sia­nie przy ma­tu­si, i usnął twar­do. Zbu­dzi­ły go sko­śne pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, prze­dzie­ra­ją­ce się do­łem po­mię­dzy pnie drzew. Roje ko­ma­rów drża­ły w świe­tla­nych smu­gach… Je­den pro­myk za­świe­cił mu w same oczy; ock­nął się i usiadł.

"A to do­pi­ro! Cóż ja w le­sie ro­bię? Aha, aha, praw­da… ale i tak mnie nie do­go­ni­li! Hi, hi, hi… Ju­ści, śmiej się głu­pi, ze cię nikt nie kupi. Ta­tuś ce­ka­ją tam na mnie ze rze­mie­niem. Ino gło­wę bez drzwi wra­że, okrop­na świa­ta, co się bę­dzie dzia­ło. Ano dar­mo, ję­ce­nie ję­ce­niem, a bi­cie bi­ciem. Trza iść, bo noc za­pad­nie. – Wstał, prze­cią­gnął się i po­pa­trzył na wszyst­kie stro­ny. – Aha, z tam­tej gę­stwi­ny tum do­padł, trza się tą samą dro­gą wra­cać".

Uszedł ze sto kro­ków i przy­sta­nął.

"Gna­łem pro­sto od rzy­ki, to te­raz pój­dę ku rzy­ce, z gór­ki na dół".

Zbiegł pręd­ko, ale za­miast spo­dzie­wa­ne­go koń­ca lasu i wi­do­ku na rze­kę, zna­lazł się w gę­stych za­ro­ślach, ludz­ką nogą z daw­na nie tknię­tych.

"Nie, mu­sia­łem tro­chę zmy­lić, za­wró­cę ku słoń­cu, ba jak raz świe­ci do wody, kiej za­cho­dzi".

Ku słoń­cu, od słoń­ca, z gór­ki, pod gór­kę, błą­kał się bied­ny dzie­ciak aż do zmierz­chu. By za­głu­szyć wzra­sta­ją­cy nie­po­kój, za­czął po­gwiz­dy­wać pa­stu­sze pio­sen­ki… wresz­cie zro­zu­miał, że nie tra­fi, wpół od­de­chu ze­rwa­ło się gwiz­da­nie, roz­pła­kał się gorz­ko. Stał bez­rad­ny, zmę­czo­ny, głod­ny, pusz­cza przed nim, pusz­cza za nim. Co­raz ciem­niej się robi… ja­kieś wiel­kie pta­ki prze­la­tu­ją ci­chym skrzy­dłem… tam za krza­kiem ktoś wzdy­cha… Su­che li­ście chrzęsz­czą… coś idzie! Waw­rzuś dech wstrzy­mu­je, przy­tu­lił się do gru­be­go buka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sapi, prze­szło bo­kiem, ci­sza.

"O rety… pew­ni­kiem była dzi­ka świ­nia, bo chrum­ca­ło. O… zno­wu cosi! Mat­ko Bo­ska, nie daj mnie!"

Wdra­pał się na gru­by ko­nar po­chy­ło zwi­sa­ją­cy, siadł na nim okra­kiem i pa­trzy. Niby to ciem­no w pusz­czy, ale peł­nia księ­ży­ca, to bo­daj gdzie­nieg­dzie mdłe świa­teł­ko mię­dzy li­ście za­glą­da.

Waw­rzuś drgnął.

"Śmi­gnę wy­żej, bo sie boje… o Jezu, zno­wu idzie! Jak tez to mru­cy, mru­cy…"

Mię­dzy krze i ko­na­ry prze­ci­ska się wiel­ki bru­nat­ny niedź­wiedź; zły cze­goś bar­dzo, bo co chwi­la przy­sta­wa, pa­zu­ra­mi zie­mię dra­pie i gło­śno mru­czy.

"Może głod­ny… a może to mat­ka, cosi jej dzie­ci ze­żar­ło?… Ła­ska bo­ska, już nic nie sły­chać. Oho, nie zle­zę ja z tego drze­wa, ani my­śle­nia…zo­sta­nę tu na noc".

Usa­do­wił się wy­god­nie na dwóch ga­łę­ziach tuż przy so­bie ro­sną­cych, ple­ca­mi się o pień oparł, przy­mknął oczy i spo­koj­ny, że mu niedź­wiedź nic nie zro­bi, usnął pra­wie na­tych­miast.

Zbu­dzi­ły go prze­raź­li­we ja­kieś niby szcze­ka­nia.

– W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­te­go, amen. – Zmó­wił cały pa­cierz: wrza­ski nie tyl­ko nie usta­wa­ły, ale sły­chać je było co­raz bli­żej… Z głę­bi pusz­czy.wy­szedł wilk z na­je­żo­ny­mi ku­dła­mi, usiadł na mchu py­skiem do księ­ży­ca i za­czął wyć…

"O prze­naj­święt­so Mat­ko… to wte­dy wil­cy byli? A ja my­ślał, że dia­bli!…"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: