- W empik go
Historie dobrych porodów - ebook
Historie dobrych porodów - ebook
Macie przed sobą 14 historii dobrych porodów. Zapytacie „Po co?”. Powód jest bardzo prosty: o złych historiach mówi się dużo, a o dobrych niewiele. Jeśli pytamy rodziców, ile dobrych opowieści o porodach słyszeli — zgłasza się garstka. Jeśli pytamy o niezbyt dobre historie, to każdy z nas je słyszał. Wiemy, że poród może być dobrym doświadczeniem. Zainspiruj się naszymi historiami i daj sobie szansę na dobry poród. Przeczytaj je, a następnie napisz swoją — 15 historię dobrego porodu.
Kategoria: | Rodzina |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-600-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień dobry :)
Miło mi Cię poznać.
Nazywam się Agnieszka Wódz i razem z Pauliną Kołosowską prowadzę Fundację Będziemy Rodzicami, a Ty masz przed sobą czternaście historii dobrych porodów.
Bardzo się cieszę, że sięgasz po tę wyjątkową publikację. Jeśli interesuje Cię, jak, dlaczego i po co ona powstała, to przeczytasz o tym tutaj, jeśli nie, to zapraszam od razu do przeczytania historii.
We wrześniu 2015 roku ruszyła pierwsza edycja Niesamowitej Szkoły Rodzenia w ramach projektu Będziemy Rodzicami, który rok później przekształcił się w Fundację Będziemy Rodzicami.
Nasze pierwsze dziecko to Kaja, pierworodna BR, urodziła się w 18 listopada 2015 roku. Dla naszych rodziców organizujemy grupę wsparcia i mamy kontakt z nimi oraz ich dziećmi również po urodzeniu. Podczas takich spotkań i rozmów na różne tematy okazało się, że wiele mam ma dobre wspomnienia z porodu. To był pierwszy impuls do powstania tej publikacji. Potem pojawiały się kolejne mamy i tak powstał pomysł, aby spisać te historie i podzielić się nimi z innymi rodzicami, którzy oczekują na dziecko.
Może zapytacie „Po co?”. Powód jest bardzo prosty: o złych historiach mówi się dużo, a o dobrych niewiele. Pracując z rodzicami, często pytam, ile dobrych opowieści o porodach słyszeli — zgłasza się garstka (myślę, że statystycznie nie przekraczamy dziesięciu procent). Jeśli pytam o te niezbyt dobre historie, to praktycznie każda z nas je słyszała, są przekazywane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie, opowiadane z wielkim przejęciem. I to właśnie one kształtują nasze podejście do porodu, są jak nasiona. Zasiewamy je w głowie, a one kiełkują i rosną. Jeśli je regularnie karmimy, stają się coraz mocniejsze i większe.
Gdy nadchodzi moment, że Wy stajecie się rodzicami, to możecie albo zostać z tymi przekonaniami, albo świadomie dokonać wyboru, jak chcecie przywitać swoje dziecko. Tak jak zrobili to rodzice, którzy opowiedzieli swoje historie w tej publikacji.
Jestem głęboko przekonana, że im więcej dobrych historii przekazujemy, im częściej i głośniej o nich mówimy, tym więcej rodziców otwiera się na to, że poród może być dobrym doświadczeniem.
Czym dla nas jest dobry poród?
Składa się na niego kilka elementów. Jednym z najważniejszych jest świadoma akceptacja rzeczywistości, tej, w której się znajdujesz, a nie tej, którą sobie wyobrażasz. Poród jest nieprzewidywalny, więc łatwiej jest nam go dobrze przeżyć, jeśli jesteśmy w stanie zaakceptować to, co ze sobą niesie. Przypomina trochę pogodę, ale niezależnie od tego czy świeci słońce, czy pada deszcz, jest zimno czy gorąco, możesz się cieszyć z tego, co dostajesz. A dostajesz swoje dziecko, które dojrzewało i rosło w brzuchu przez ostatnie dziewięć miesięcy i przyszedł czas, kiedy możesz je wreszcie powitać na świecie.
Dobry poród to taki, gdy możesz opowiedzieć, co działo się z Twoim dzieckiem w trakcie porodu. Gdy pomimo bólu i wysiłku, jaki Ci towarzyszy, koncentrujesz się na dziecku i poświęcasz mu więcej uwagi niż temu, że boli, jest niewygodnie, trwa tak długo i jest wyczerpujące. Jako dorosła osoba, znasz to uczucie. Twoje dziecko dopiero je poznaje, a Ty możesz mu pomóc lepiej je przeżyć. To Twoja rola. Pokaż dziecku, że towarzyszące Ci uczucia są po to, abyście mogli się spotkać po drugiej stronie brzucha. Wszyscy razem.
W naszej fundacji bardzo lubimy mówić, że poród jest rozpakowaniem pięknego prezentu.
Tymczasem bardzo często jest traktowany wyłącznie w kategoriach fizjologii. Uważam, że takie podejście jest niewystarczające i powoduje wiele rozczarowań. Oczywiście poród dotyka naszego ciała, które jest przekaźnikiem pomiędzy nami a dzieckiem. Potencjał biologiczny pozwala stworzyć nowe życie, ale ciąża i poród to nie tylko fizjologia, skurcze, masowanie, rozwarcie, itd. Porodu nie można traktować wyłącznie fizjologicznie. Fizjologia oczywiście odgrywa znaczącą rolę, ale koncentrowanie się tylko na fizyczności jest błędem. Nie bez powodu mówi się, że jest to stan błogosławiony.
Poród, jako spotkanie z nowym człowiekiem, dotyka również naszego umysłu i naszej duszy. Nasze nastawienie oraz więź są kluczowymi elementami dobrego porodu. To co myślimy, jak sobie wyobrażamy to, co nas czeka i jaki mamy do tego stosunek, decyduje o tym, jakie będzie nasze doświadczanie porodu. Na zajęciach uczymy rodziców, jak pogłębiać wieź z dzieckiem, co bezpośrednio przyczynia się do lepszego zrozumienia małego człowieka. Czasami bywa tak, jak w moim przypadku, że potrafimy rozumieć dziecko od pierwszych chwil po urodzeniu.
Pomagamy rodzicom zrozumieć siebie, dziecko, przygotować na to, co niespodziewane oraz zaakceptować rzeczywistość, jaką zastaną, a nie tę, którą sobie wyobrazili. Pracujemy intensywnie nad podniesieniem pewności siebie w roli rodzica.
Myślę, że to właśnie te czynniki sprawiają, że tak wiele naszych mam doświadcza porodu jako czegoś dobrego, ekstremalnego, ale pozytywnego. Nie oznacza to oczywiście, że poród jest przyjemny jak jedzenie czekolady, bo nie jest. Jest tam również ból, czasami bardzo duży, jest odrobina lęku. Niemniej jednak wszystkie te opowieści są przykładem, jak ogromną rolę odgrywa nasza wiara w to, że dobre rozwiązanie jest możliwe, że otwarcie się na różne scenariusze przynosi dobre efekty. Uważam, że nie jest ważne, czy poród odbywa się naturalnie, czy też przez cesarskie cięcie (choć najlepszym wyjściem jest poród naturalny, to czasami nie mamy wyboru), najistotniejsze jest jednak to, jak go przeżyjemy i jak się do niego nastawimy.
Od tej pory, nasze życie i życie naszego partnera już nigdy nie będzie takie samo. Nasze dziecko dostaje swoje życie. A my dostajemy miłość, której nic nigdy nie będzie w stanie zastąpić. Ta miłość warta jest każdej ceny, bólu, bezsennych nocy, rąk i kręgosłupa obolałych od noszenia. Takiej miłości nie otrzymamy od nikogo innego. Pamiętajmy o tym, bo to właśnie miłość jest sensem porodu.
Masz przed sobą czternaście historii dobrych porodów. Są tam nie tylko historie mam, które ukończyły nasze kursy, lecz również tych, które znalazły własne sposoby na dobry poród.
Jest tu również miejsce na piętnasty poród — Twój.
Zapisz go, opisz ze wszystkimi szczegółami, a będzie to piękna pamiątka dla Twojego dziecka. Jedyna i niepowtarzalna.
Życzę miłej lektury!!!
AGNIESZKA WÓDZ
Mama Marcina, Igora i Kajetana
Prezes Fundacji Będziemy Rodzicami
Trener mentalnyMarta Ślusarczyk:
Ja, Ty, My.
Ile może ważyć rodząca się miłość? Moja ważyła 4 kg 540 g i miała na imię Fryderyk.
Był 7 lutego 2016 r. Godzina 14.37. Niedziela. Urodziłam Fryderyka w Szpitalu im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Tym samym, w którym 29 lat wcześniej przyszedł na świat jego tata.
Do siódmego miesiąca ćwiczyłam na tzw. fitnessie dla przyszłych mam. Starałam się dużo odpoczywać, słuchać uważnie mojego organizmu i troszczyć się o kontakt z Fryderysiem. Często do niego mówiliśmy, opowiadaliśmy mu z mężem różne historie, czytaliśmy bajki. Kilka razy zdarzyło mi się nawet, że szłam ulicą i mówiłam do niego o tym co widzę, co oznaczają dźwięki które właśnie słyszymy. Jak wygląda ten świat, który na niego czeka. Kiedy byłam w ciąży, dużo z mężem podróżowaliśmy więc Fryderyś poznał mnóstwo nowych smaków i kuchni, od bawarskiej po śródziemnomorską, ale najbardziej zasmakowała mu kuchnia babci Ani. Nadal za nią przepada.
Kiedy byłam w ciąży, najbardziej lubiliśmy pomidorową, rosół, wołowinę i kotlety. Poza tym dużo słodkiego. Teraz Fryderyś najchętniej jadłby mięsko, mięsko, oraz mięsko. Poza tym, najbardziej ok jest spaghetti i rosół.
Dbałam o to, żeby moje ciało było w jak najlepszej kondycji, ale również o to, żeby wyglądać jak najbardziej kobieco. Chodziłam na masaże dla kobiet w ciąży i na manicure dla wszystkich kobiet. Spotykałam się z przyjaciółmi, którzy ładowali moje akumulatory. Mnóstwo wiedzy i pozytywnej energii dawały mi też zajęcia w szkole rodzenia prowadzonej przez Fundację Będziemy Rodzicami. To stamtąd mi się wzięło mówienie do Fryderysia „w brzuchu”, opisywanie mu świata i wsłuchiwanie się w swoje potrzeby. Byłam zdrowa, szczęśliwa i nie dałam się nikomu zwariować.
Pamiętam, że prosiłam Fryderyka, żeby się nie rodził w środku nocy, tylko dał mi się wyspać przed akcją. Pierwsze wody zaczęły mi odchodzić o 6 rano. Spokojnie się wykąpałam, spakowałam, przejrzałam notatki które zrobiłam sobie w Będziemy Rodzicami i pojechaliśmy z mężem do szpitala. Nie wiedziałam wprawdzie do końca jak ten poród będzie wyglądał, ale byłam na niego przygotowana. Mój dobry nastrój wzmocniła jeszcze piękna pogoda. To był taki jasny, słoneczny dzień. Bardzo miło wspominam personel z bloku ginekologiczno-operacyjnego w Narutowiczu. Byłam zaskoczona, że wszyscy są tacy mili i serdeczni. Poczułam się jak o w „Na dobre i na złe”. No i byłam bezpieczna, bo obok był mój mąż. To było dla mnie największe wsparcie. Dzięki niemu czułam, że nic złego mi się nie może stać, bo przecież jest On!
Od początku nastawialiśmy się na to, że będziemy rodzić razem. Kiedy się okazało, że konieczne będzie cesarskie cięcie (bo Fryderyk był bardzo duży), było nam smutno, ale tylko przez chwilę, bo zaraz sobie wytłumaczyliśmy, że chodzi o zdrowie i życie naszego syna. Najtrudniejszy był dla mnie moment przewiezienia na salę operacyjną. Na szczęście razem ze mną, poszła tam położna, którą wcześniej poznałam. Na miejscu były też dwie asystentki, które mocno ściskałam za ręce w czasie znieczulenia. Nie, nie chodziło o ból. Raczej o strach i potrzebę żeby się kogoś chwycić. Dostałam znieczulenie ogólne i odpłynęłam, a Fryderykiem zajął się jego tata, który go przywitał, kangurował, przytulał i dał mu odczuć, że jest kochany i oczekiwany.
Doskonale pamiętam chwilę w której zobaczyłam Fryderysia po raz pierwszy. Pokazał mi go mąż na ekranie telefonu. Zanim się wybudziłam, zrobił mu chyba z setkę zdjęć. Zaczęłam płakać. Z wzruszenia, emocji i stresu, który w końcu ze mnie zszedł. To była taka ulga, jak po zdaniu magisterki, a nawet jeszcze większa! Nigdy wcześniej aż tak się nie bałam jak na tej sali porodowej. Potem się dowiedziałam od męża, że moment w którym mnie na tą salę zabrali, był chwilą największego strachu, również w jego życiu. Nie będę opowiadać, że cesarka, to nic takiego, bo to nie prawda. Przez jakiś czas jest naprawdę ciężko, ale jest też moment wielkiej euforii, kiedy wreszcie można zobaczyć swoje dziecko i ma się pewność, że jest całe i zdrowe. Wtedy uruchamia się fabryka endorfin, a kreska na brzuchu, staje się szczęśliwą pamiątką.
Co mi najbardziej pomogło? Przede wszystkim obecność mojego męża i jego troska o Fryderysia i o mnie. Przez cały okres ciąży był bardzo pomocny. Mówił do brzuszka, czytał mu bajki, przytulał, całował. Nie panikował podczas porodu. Bardzo się o nas bał, ale ten lęk szybko mu przeszedł, kiedy zobaczył Fryderysia. Opowiadał mi potem, że jak wziął naszego syna na ręce, to Fryderyś wczepił się rączkami w jego włosy na klacie. Otworzył usta i szukał cycusia. Wtedy mąż go przytulił i powiedział „Witaj na świecie, jestem twoim tatą”.
Ciąża, ani poród nie zawsze przebiegają tak, jak byśmy tego chcieli. Nie wszystko można przewidzieć i nie na wszystko damy radę się przygotować, dlatego tak ważne jest to, żeby skorzystać z wiedzy innych osób i mieć zgodę na to, co się dzieje. Zdarzają się cesarki, komplikacje i baby plus, spowodowany hormonami. Zdarza się, że czujemy się cudownie i że czujemy się fatalnie. Jeden i drugi stan jest czymś normalnym. Ważne, żeby wsłuchać się w swoje potrzeby i potrzeby swojego dziecka i jasno i szczerze, te potrzeby komunikować, nie tylko światu, ale również samej sobie.
Z dzieckiem można normalnie żyć: jeździć na wakacje, chodzić do muzeum i na wystawy (no, może na kino trzeba trochę zaczekać), spotykać się z przyjaciółmi, poznawać nowe miejsca. Dziecko niczego nie odbiera, a jeśli już coś odbiera, to tylko zdrową dawkę egoizmu. Kolejną cenną rzeczą, jest to, żeby dać przestrzeń wokół dziecka, również jego tacie i pozwolić mu, na pełną udział w opiece i jego wychowaniu. Nie róbcie z siebie matek Polek, perfekcjonistek. Szczęśliwa mama, to szczęśliwe dziecko i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej!
Dziękuję dziewczynom z Fundacji Będziemy Rodzicami, za ich wiedzę dotyczącą ciąży, porodu i pielęgnacji dziecka, ale również za to, że nauczyły mnie i mojego męża myśleć zdrowo o macierzyństwie i ojcostwie. Dzięki Wam, jesteśmy bardziej świadomymi rodzicami. Mamy nadzieję, że to zaowocuje szczęśliwym życiem naszego dziecka.
Magda Rymarz: Tylko nie oglądaj filmów z porodów
Słowa „Jest Pani w ciąży” są jak magiczne zaklęcie. Od tej pory nic już nie będzie takie samo.
Lenka przyszła na świat 23 marca 2016 r. Miałam wtedy 26 lat.
Cieszyłam się, że zostanę mamą, ale słowo poród, było dla mnie synonimem słowa ból. Zwyczajnie się tego bólu bałam. Ale w miarę upływu czasu, lęk się zmniejszał. Zamiast myśleć o tym, „jak to będzie”, zaczęłam myśleć „Kto to będzie” i byłam tej Małej Istotki z mojego brzucha bardzo ciekawa.
Dzięki dziewczynom z Fundacji Będziemy Rodzicami dowiedziałam się, że dobrze jest opracować sobie plan porodu, ale jednocześnie się do tego planu nie przywiązywać i nie mieć sobie za złe, jeśli coś pójdzie inaczej. Jeden z pierwszych punktów mojego planu brzmiał „Chcę swoje dziecko urodzić w sposób naturalny”.
Kiedy byłam w ciąży, wiele kobiet mówiło „Tylko nie oglądaj filmików z porodów”. Oczywiście, że oglądałam. Porody w domu, w szpitalu, rodzinne i indywidualne… Wszystkie, które widziałam miały szczęśliwy finał. Patrząc na nie, nie myślałam o bólu rodzących matek, tylko o tym, że za chwilę pojawi się dziecko. Chciałam wiedzieć jak najwięcej. Dlatego czytałam, pytałam, oglądałam i zadawałam setki pytań kobietom, które już rodziły. Dzisiaj się śmieję, że zachowywałam się w taki sposób, jakbym się przygotowywała do egzaminu, a nie do porodu. Ale ta skrupulatna wiedza bardzo się przydała. Choćby z tak prozaicznego powodu, że kiedy zaczął się poród, nie zadawałam dziesiątków pytań o to, co teraz, co potem, jakie to jest badanie itd. itp. Dzięki temu, byłam spokojniejsza.
Pod koniec ciąży miałam cholestazę. To jest taka typowo ciążowa dolegliwość, związana z nieprawidłową pracą wątroby. U mnie, objawiała się ona tym, że wieczorami swędziało mnie całe ciało. Zbagatelizowałam to, bo myślałam, że to efekt opuchlizny, która pod koniec ciąży była już spora. Jeśli cholestaza występuje wcześniej, to się ją leczy, ale w moim przypadku to nie miało sensu, bo ciąża była już donoszona. Lekarz uznał, że wywołamy poród w dniu, w terminie wyznaczonym podczas mojej pierwszej wizyty.
Od rana podawano mi oksytocynę. Po kilku godzinach rozwarcie miało już 7 cm, ale dziecko nadal było bardzo wysoko, w dodatku badanie KTG wykazało, że traci puls. W tej sytuacji lekarz uznał, że najbardziej bezpieczna będzie cesarka. Podpisałam zgodę i pojechałam na stół operacyjny. Okazało się, że to była bardzo mądra decyzja, bo Lenka była tak owinięta pępowiną, że w zasadzie miała szelki na ramionach i bez tej operacji mogłaby się nie urodzić albo zostać podduszona. W sumie cały poród trwał 7 godzin. Przez cały czas był ze mną mój mąż. Do czasu cesarki dużo ze sobą rozmawialiśmy. Co jakiś czas przychodziła położna, która pytała, czy wszystko jest w porządku i wracała do innych obowiązków, a my dalej przeżywaliśmy moje skurcze.
Najfajniejszym momentem porodu, oprócz chwili w której zobaczyłam Lenkę, było podanie gazu rozweselającego. Wprawił mnie w tak dobry nastrój, że byłam niemal pewna tego, że urodzę dziecko bez znieczulenia, bez cesarki i w bardzo dobrym humorze. Zdecydowanie mniej odczuwałam też sam ból. Następnym razem też chciałabym rodzić w Szpitalu na Ujastku i skorzystać z tej opcji, bo bardzo dobrze to na mnie podziałało. Można wręcz powiedzieć, że miałam dobre wspomnienia z porodu. Dzień później zaczął się kryzys. Wpadłam w dół i zobaczyłam te chwile z zupełnie innej perspektywy. Poród wydawał mi się czymś okropnym i nic mnie nie cieszyło. Dzisiaj myślę, że miałam jakiś rodzaj depresji poporodowej. Kiedy wyszłam ze szpitala, czułam się skrzywdzona przez lekarza. Myślałam, że ta operacja nie była wcale potrzebna. Byłam przekonana, że już nigdy nie pójdę do lekarza. Niestety musiałam wrócić tydzień później na zdjęcie szwów.
Na szczęście te trudne doświadczenia i uczucia zaczynają mi się już zacierać w pamięci. Dużo lepiej pamiętam to, co dobre… że byłam w stanie się zająć Lenką tuż po cesarce, mimo że większość kobiet nie czuje się wtedy na siłach. Ja też nie miałam tych sił za dużo, na szczęście Lenka była bardzo spokojna i przespała niemal całą noc. W międzyczasie przychodziła pielęgniarka, która ją przewijała, za co jestem jej ogromnie wdzięczna. Trudno jest przecież ogarniać dzieci na oddziale, pomagać paniom, które mają dzieci przy sobie i jeszcze pomagać kobiecie po cesarce, która nic nie jest w stanie samodzielnie przy dziecku zrobić.
Dziwię się, że większość kobiet nie mówi lub nie chce mówić o dolegliwościach i trudnościach, które są normalnym następstwem porodu. Mówimy na co dzień o różnych problemach zdrowotnych, a o tym, co dotyka niemal każdą rodzącą kobietę — milczymy. O depresji poporodowej mówi się bardzo mało albo wcale. Chętniej opowiadamy o tym, co różowe, a ten spadek hormonów jest jak ciemna kartka, którą się szybko przewraca, żeby nikt jej nie zauważył. W efekcie kolejne kobiety wstydzą się o tym mówić. Nie mówimy też, że po porodzie bolą piersi, że boimy się, by laktacja nie zakończyła się fiaskiem, bo przecież „każda dobra matka powinna karmić dziecko piersią”. Nikt nie uprzedza, że laktacja się będzie normowała przez 3 miesiące. Usłyszałam o tym dopiero od mojej mamy.
Po powrocie do domu byłam bardzo drażliwa. Śmiejemy się z mężem, że przez kilka tygodni miał w domu zupełnie inną osobę. Wszystko było nie tak, nawet jego spojrzenie. Na wszystkie uwagi reagowałam płaczem. Nie byłam w stanie się powstrzymać. Potrzebowałam kilku tygodni, żeby się pozbierać. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie, bo na co dzień jestem raczej radosną osobą.
Najintensywniej pamiętam chwilę, w której położna przytuliła Lenkę do mojego policzka i powiedziała „Zobacz, mamo, to jest twoja córcia”. Ważyła zaledwie 2700 g i miała 48 cm. Wcześniej lekarz mówił, że będzie raczej 3,5-kilogramowym bobasem. Na szczęście wszystko z nią było w porządku. Oczywiście była najpiękniejszym dzieckiem na oddziale (śmiech). Później podali dziecko tacie, a mnie pozszywali i zawieźli na salę. Podobno czekałam tam na Lenkę dwie godziny, ale byłam tak podekscytowana, że nie czułam upływu czasu i rozłąki. Pamiętam tylko, że kiedy wieźli mnie z sali porodowej na poporodową, Szymon, który był wtedy moim narzeczonym, a dzisiaj jest mężem, podbiegł do wózka na którym jechałam i powiedział, że mi dziękuje za Lenę, i że jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie. Pierwszy raz widziałam łzy w jego oczach. Był dla mnie ogromnym wsparciem. Wziął na siebie wszystkie sprawy organizacyjne związane z porodem. Patrzył, jakie leki dostaję, dopytywał, co się będzie po nich działo. A po porodzie, szanował moje życzenia i potrzeby. Pilnował m.in. żeby nikt mnie nie odwiedzał tuż po porodzie, bo chciałam być tylko z nim i z Leną.
Wspólny poród nauczył nas pokory. Wcześniej Szymek mówił, że spokojnie damy radę i będzie dobrze. No i finalnie było. Ale zobaczył, że to nie jest bułka z masłem i zdał sobie sprawę, że ciąża i poród, to ogromne wyzwanie dla organizmu i psychiki. To nie jest tak, że nosimy dziecko przez 9 miesięcy, potem je rodzimy i wszystko jest „spoko”.
Co bym poradziła przyszłym mamom? Żeby przede wszystkim od początku ciąży angażowały swoich partnerów. Dziecko nie należy tyko do matki, ojciec też powinien mieć udział w opiece nad nim, od pierwszych chwil jego życia płodowego. Drugą ważną rzeczą jest przygotowanie swojego ciała i psychiki. Bardzo polecam szkołę rodzenia. Szczególnie taką, która nie jest skoncentrowana tylko na gimnastyce i ćwiczeniach oddechowych, bo tego można się nauczyć z YouTube, tylko skłoni nas do przemyślenia wielu spraw związanych z dzieckiem. Dobrym pomysłem są zajęcia dla par, bo z jednej strony zbliżają, a z drugiej wiele rzeczy uświadamiają i prowokują do odpowiedzi na różne pytania, np. w jaki sposób będziemy później decydować o dziecku, jak powinniśmy je odżywiać, czy będziemy je chrzcić, czy nie, jakie mamy pomysły na jego wychowanie. Warto to sobie wcześniej przegadać, żeby potem uniknąć konfliktów i niedopowiedzeń.
Polecałabym też wszystkim mamom, żeby się nie nastawiały i nie planowały dokładnie porodu, jak będą wtedy wyglądać, ile przytyją i jak będą się zachowywać. Niektórzy jeszcze przed pojawieniem się dziecka mówią „nie będę mu dawać smoczka”, a potem się okazuje, że dziecko go bardzo potrzebuje. Dobrze jest wiedzieć, czego się chce, ale jednocześnie pamiętać, że wszystko zweryfikuje się w trakcie porodu i po nim. Nastawianie się, że coś na pewno się pojawi albo nie, może tylko wywołać rozczarowanie. Dziecko nie powinno być kimś, kogo będziemy próbowali dopasować do jakiegoś schematu. Jest jedynym i niepowtarzalnym człowiekiem. Dlatego trzeba dać mu przestrzeń do rozwoju, a nie zamykać w klatce swoich wyobrażeń.
Anna Jędrysko:
Życie pozapłodowe istnieje!
Mojej córce Kai nie śpieszyło się na ten świat. Urodziła się 18 listopada listopada 2015 r., dziesięć dni po wyznaczonym terminie i to tylko dlatego, że została z mojego brzucha „wykurzona”. Śmiałam się później, że nie wierzyła w życie pozapłodowe.
Do ósmego miesiąca ciąży intensywnie pracowałam. Nie zajmowałam się tym, co i jak powinnam przygotować. Zostawiłam sobie na to ostatnie dwa miesiące przed porodem. To był czas tylko dla mnie. Chciałam uporządkować przestrzeń wokół siebie. Pozbyć się niepotrzebnych rzeczy, myśli i emocji. Nazbierać jak najwięcej pozytywnej energii. Odprężyć się i zrelaksować, żeby przyjąć dziecko z radością.
Lubię wiedzieć i rozumieć to, co wiem, dlatego dużo czytałam na temat porodu i macierzyństwa. Jedną z lektur, która była mi szczególnie bliska, stała się książka „Odkrywam macierzyństwo” Preeti Agrawal. Autorka przypomniała mi, jak wielka mądrość tkwi w naturze i jak wiele możemy zyskać, kiedy się w tę mądrość wsłuchamy. Poszłam też na kilka kursów, które poszerzyły moją wiedzę na temat porodu i pierwszych lat życia dziecka. Najcenniejszy okazał się ten, prowadzony przez Fundację Będziemy Rodzicami, ponieważ nie ograniczał się tylko do biologii, fizjologii i wychowania, ale pokazał, jak ważna w tym całym procesie jest psychika rodziców i ich dziecka. Dowiedzieliśmy się, w jaki sposób możemy z nim stworzyć więź już w życiu płodowym.
Ponadto medytowałam i słuchałam wizualizacji, które wprawiały mnie w dobry nastrój. Dzięki nim łatwiej mi było przetrwać bezsenne noce, które dopadły mnie w drugiej połowie ciąży. Nie zapomniałam też o swoim ciele, w końcu to wewnątrz niego znajdowało się nasze dziecko. Zaczęłam tańczyć taniec brzucha. Na YouTube jest mnóstwo filmików z ciężarnymi hinduskami, które czerpią z tego tańca radość. Pomyślałam „Czemu nie?”. Potem okazało się, że to była jedyna rzecz, która przynosiła mi ulgę podczas bólu kręgosłupa. Co ciekawe, Kaja chyba pamięta te orientalne piosenki, bo do dzisiaj żywo na nie reaguje.
W dniu, w którym przyszła na świat, była straszna ulewa. Stałam przy szpitalnym oknie, czekając na męża, i nuciłam _November Rain_ Guns N’ Roses. Kiedy okazało się, że Kaja nie wyjdzie sama i trzeba podłączy mi kroplówkę z oksytocyną, która ma wywołać poród, byłam bardzo niezadowolona. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że dłuższe oczekiwanie może być ryzykowne, dlatego nie powiedziałam „nie”. Oksytocyna zaczęła dość szybko działać i Kaja wysłała sygnał „OK, już do was idę”. Ból stawał się trudny do zniesienia. O wiele mniej go odczuwałam podczas ruchu. Dlatego wstałam z łóżka, kucałam, tańczyłam i wykonywałam różne dziwne wygibasy. W tym czasie mąż mocno mnie wspierał i traktował prądem. Nie, to nie był prąd 220V (śmiech). Na czas porodu pożyczyliśmy od znajomych aparat TENS-a, który pomaga uśmierzyć ból w naturalny sposób. Mąż uruchamiał go, kiedy pojawiał się skurcz, a ponieważ oksytocyna zwiększa ich częstotliwość, to mi tego prądu nie żałował.
Po wykonaniu kolejnych badań, lekarz i położna nie dawali mi większych szans na naturalny poród. Uznali, że Kaja jest po prostu za duża. Wizja cesarki jeszcze bardziej mnie zmotywowała. Po sześciu godzinach pracy nad rozwarciem (a miało już ponad 10 cm) stwierdziłam, że chociażby nie wiem co się działo, będę dalej przeć i koniec. Dziesięć minut, dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt i… położna zaczęła bić mi brawo. Kaja schodziła coraz niżej i niżej, aż w końcu wyszła na świat. Ta cała akcja była jak sen… Nawet nie zauważyliśmy, że przez sześć godzin w koło leciała orientalna muzyka, którą przyniósł mój mąż. Kiedy ją wyłączył, położna odetchnęła z ulgą, mówiąc „Mam nadzieję, że państwo nie słuchacie tego w domu”.
Co było najważniejsze? Myślę, że najważniejsze jest to, co sami myślimy o porodzie. Dla mnie, to było mistyczne doświadczenie. Towarzyszy mu ból, bardzo intensywny, ale jest to zupełnie inny rodzaj bólu niż ten, jaki dotąd znałam, bo wiedziałam, że niesie ze sobą nowe życie.
Wiele kobiet twierdzi, że w czasie bolesnych skurczy, ulgę przynosił im ciepły prysznic. Pomyślałam, że to prawda, bo mi też bardzo pomógł, ale wtedy zauważyłam, że odpięła mi się kroplówka z oksytocyną, co oznaczało zatrzymanie akcji porodowej. Dlatego rady z prysznicem nie mogę w swoim przypadku potwierdzić. W ogóle z tymi radami dla przyszłych mam jest tak, że każda z nas dostaje ich tysiące. Niektórzy przekazują je w taki sposób, jakby były sprawdzone na sto procent. Tylko przez kogo? Przecież to, że coś zadziałało w przypadku innej kobiety, nie oznacza, że zadziała również u mnie. Dlatego dobrze jest wiedzieć i umieć jak najwięcej, ale nie wyłączać z powodu całej tej wiedzy swojej intuicji. Nasz organizm najlepiej wie, czego mu w danym momencie potrzeba i nas o tym informuje.
To nie oznacza, że nie miałam żadnego kryzysu. Oczywiście, że miałam! Włącznie z tym, że chciałam wyjść z pokoju, żeby się to wszystko wreszcie skończyło. Wtedy weszła położna i powiedziała, że jest pełne rozwarcie i niedługo będzie po wszystkim. Kiedy to usłyszałam, wstąpiły we mnie nowe siły, a wraz z nimi pojawiła się Kaja.
Co mi najbardziej pomogło? Oczywiście mąż, który „rodził” razem ze mną i robił wszystko to, czego potrzebowałam, a na co sama nie miałabym kompletnie siły. Pomagał mi w ćwiczeniach, uruchamiał TENSa, schładzał mnie mokrym ręcznikiem, trzymał moją nogę do porodu. Nie mówił „nie”, kiedy ja mówiłam „tak”. Nawet przez chwilę nie dał mi odczuć, że może coś wiedzieć lepiej. Kiedy rozmawialiśmy później na ten temat, powiedział, że wielu facetów myśli, że udział w porodzie to będzie jakieś metafizyczne doświadczenie, ekstremum porównywalne do jazdy na roller-coaster, a tak naprawdę jedyne co ojciec dziecka może zrobić, to być wsparciem dla jego mamy. Zatroszczyć się o to, czego potrzebuje w danej chwili i być, po prostu być.