Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hitman - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hitman - ebook

Sopot, ulica Monte Cassino. Ludzie wychodzący z kina „Bałtyk”. Wśród nich prawie czteroletni chłopiec, jego babcia i ojciec, który bezskutecznie próbuje przywołać malca. Ten jednak nie zamierza ustąpić i dąsa się nadal. Babcia tłumaczy jego zachowanie: „Przestraszył się, bo widział, jak się utopiłeś!”. Dziecko to Juliusz Machulski, jego ojciec – Jan Machulski, a dopiero co wyświetlony film – „Ostatni dzień lata” – pierwszy film dla dorosłych, jaki obejrzał przyszły twórca takich hitów jak: „Vabank”, „Seksmisja”, „Kingsajz” i „Kiler”. Tą historią rozpoczyna on cykl swoich felietonów o polskim i światowym kinie, teatrze i swoim życiu, na które patrzy z perspektywy lat okiem doświadczonego reżysera. „Kto myśli, że Juliusz Machulski jest wyłącznie najlepszym reżyserem komedii w Polsce, ten będzie zaskoczony tą książką. Julek też świetnie pisze (nie tylko scenariusze, jak widać). Dopiero teraz zobaczyłam, jak bardzo Jego filmy są osobiste. Jakim czułym i uważnym obserwatorem jest ich autor. I jak – mimo sukcesów, rozczarowań i upływu lat – wiernie służy swym pierwszym miłościom, zachowując ciekawość i wrażliwość tego chłopca, którego spotkałam jako studenta pierwszego roku reżyserii... Przeczytałam «Hitmana» jednym tchem – ze wzruszeniem, rozbawieniem i wdzięcznością”.

Agnieszka Holland

„Każdy rozdział jego życia to nowelka filmowa często z przedowcipnymi dialogami. On sam w głównej roli z imponującą pamięcią szczegółów. A przede wszystkim z tym arcyinteligentnym poczuciem humoru, którym zawsze nas uwodził”.

Jerzy Stuhr

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-142-5
Rozmiar pliku: 6,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Kino Bałtyk

W Sopocie na ulicy Monte Cassino, przed kinem Bałtyk, niespełna czteroletni chłopczyk, marszcząc brwi, spogląda na trzydziestoletniego przystojniaka, który uśmiecha się do niego szeroko:

– No, chodź do mnie! Czego się boczysz?

To syn i ojciec.

Malec niechętnie patrzy w jego stronę i chowa się za spódnicę babci, która tłumaczy zachowanie wnuka:

– Przestraszył się, bo widział, jak się utopiłeś!

Wokoło stoją ludzie, którzy właśnie wyszli z kina. Śmieją się. Nie dlatego chłopczyk się boi. On widział, jak tata całuje inną panią i jak się do niej umizga na plaży. Trochę to dziwne, bo obok stoi mama i wcale się nie złości. Nikt zresztą się nie złości. Widać, że w tym całym towarzystwie tylko mały ma ponurą minę. Zdecydowanie nie chce do ojca. Jeszcze nie teraz. Może za godzinę.

Jest 4 sierpnia 1958 roku.

Mało jest takich dni w początkach dziecięcej pamięci, które można przyszpilić w czasie z taką dokładnością. Ale to jest na pewno tego rodzaju dzień. Ten malec to ja, a przystojniak – mój ojciec Jan Machulski. Właśnie wyszliśmy z sopockiej premiery filmu Ostatni dzień lata Tadeusza Konwickiego. Pierwszego filmu dla dorosłych, jaki widziałem w życiu. Trochę mi się mieszają te światy. Co jest naprawdę? Niby przed chwilą widziałem, że tata się utopił, a tu się śmieje ze mnie. I kto to była ta pani?

Są wakacje, mieszkam z babcią i mamą w Gdyni w domku z ogrodem. Tata wpada do nas czasem w marynarskim mundurze, bo jest marynarzem na ORP „Orzeł”.

Życie jest czasem dziwne. Rzeczywiście pamiętam tamte chwile i jeszcze kilka innych: tata rozmawia z panem z motorem. Pan się śmieje i nosi prostokątne ciemne okulary. Zaprasza do teatru.

O! Teatr bardzo lubię! Rodzice biorą mnie często ze sobą do teatru, bo widocznie nie mają co ze mną zrobić. Na scenie jest rozpięta siatka, taka sama jak w ogrodzeniu przedszkola w Lublinie, przez które przekradamy się z chłopakami. Ten pan w ciemnych okularach właśnie jest pchany na tę siatkę przez jakichś innych złych panów.

Jako (zbyt) młody widz uczestniczę w legendarnym przedstawieniu w Teatrze Wybrzeże. To Kapelusz pełen deszczu w reżyserii Andrzeja Wajdy. A ten pan w okularach to Zbigniew Cybulski. Nie bez powodu Sopot jest ważnym ogniwem całej mojej historii.

Prawie 40 lat później – w tym samym miejscu, przed tym samym kinem Bałtyk na Monte Cassino – Zbigniew Cybulski patrzy z pamiątkowej płaskorzeźby, jak rozmawiam przez telefon komórkowy. Właśnie mnie informują, że mój najnowszy film miał otwarcie na 160 tysięcy widzów. To rekord! Stojąca obok kobieta skacze z radości. Ta kobieta to moja żona Ewa. Jest wrzesień 1997 roku. A ten film to Kiler.

50 lat później, zimą 2008, piszę te słowa nie dalej niż 500 kroków od tego samego, ale nieczynnego dziś, niestety, kina Bałtyk. Siedzę w naszym sopockim mieszkaniu na ulicy Czyżewskiego. Oboje z Ewą zawsze chcieliśmy być bliżej morza.

Od kiedy pamiętam, morze było dla mnie bardzo ważne. Wakacje nie nad morzem, ale – nie daj Boże – w górach nie były wakacjami. Wiedziałem, że za morzem jest kraj: Afryka. Znałem też jeszcze inny kraj: Niemcy, a w nim ludzi, którzy wywoływali wielkie wojny i zawsze przegrywali. A my zwyciężaliśmy. My, to znaczy tata i dziadek. My, Polacy.

Tata zbudował dla mnie ze skrzynek tratwę. Wydawało mi się, że odpłynąłem na niej już dość daleko od brzegu. Kiedy zbliżyłem się do Afryki, nieco przestraszony tata wszedł po szyję do morza i wyciągnął tratwę na brzeg. I nie zobaczyłem Afryki.

Zawsze wolałem morze od gór, mimo że urodziłem się nad jeziorami, w Olsztynie. Ale stamtąd nic nie pamiętam. Rodzice zmieniali teatry jak kolejarze stacje. W wieku trzech lat mieszkałem już w Olsztynie, Opolu i Lublinie. Ale zawsze wakacje były nad morzem. Trzy razy z rzędu zatrzymywaliśmy się w leśniczówce Szklana Huta niedaleko Waplewa. Po 45 latach odnalazłem ją przy okazji jakiegoś festiwalu w Gdyni. Poza lasem i leśnymi ścieżkami prowadzącymi do morza i do miasta wszystko jest inne. Zero wspomnień, zero nostalgii, wszystko zwietrzało...

Z Opola pamiętam jedną rzecz. Babcia wzięła mnie do jakiegoś ogromnego domu, gdzie na ścianie wisiał duży pan poprzybijany gwoździami do drzewa. Krew lała mu się z rąk i nóg. Mały mózg pracował na najwyższych obrotach, ale za nic nie mógł zrozumieć, jakie to okoliczności sprawiły, że ten pan znalazł się w tak pożałowania godnej sytuacji. Pamiętam tylko strach i niechęć, jakie ten widok wzbudzał.

Potem wiele razy widziałem w kościołach ukrzyżowanego Chrystusa, ale ten pierwszy raz to był wstrząs. Musiało to być w Opolu, bo herb tego miasta wrył mi się w pamięć. Pół krzyża i pół ptaka. Zastanawiałem się, gdzie się podziało drugie pół. W tym wypadku – pół czarnego orła. W domu nie mówiło się ani o religii, ani o polityce. Rodzice żyli wyłącznie teatrem.

O polityce mówili za to moi starsi koledzy mieszkający dwa piętra wyżej. Bracia Wacek i Wiktor. Wacek, starszy o jakieś osiem lat – co wówczas było pokoleniową przepaścią – rozprawiał o czasach, kiedy ludzie nie będą potrzebowali pieniędzy, żeby coś kupić. W sklepie wszystko będzie leżało na półkach i każdy weźmie sobie tyle, ile będzie potrzebował. To się miało nazywać „komunizm”. I miało wkrótce nadejść. I pewnego dnia komunizm zjawił się w Lublinie!

W nowo otwartym sklepie towary leżały na półkach i ludzie chodzili i brali sobie, co chcieli, i kładli do drucianych koszyków. Spytałem Wacka, czy to już to. Czy to komunizm? – Prawie – odpowiedział. – Można sobie brać, ile się chce, ale potem w kasie trzeba zapłacić. Ten przejściowy etap do komunizmu nazywał się „sklep samoobsługowy”.

O religii mówiła mi trochę babcia, ale dopóki nie znalazłem gdzieś ilustrowanego katechizmu, to religia mnie nie interesowała. Dopiero te anioły, króle, lwy, rycerze, Filistyni zaczęli przemawiać do mojej wyobraźni. Bo bardzo lubiłem rysować. Lekcje religii kojarzyły mi się z rysunkami scen komiksowych z Biblii.

Pod koniec jakichś wakacji, jak zwykle nad morzem, tata powiedział:

– No, to pora jechać do łodzi.

Co dla mnie było oczywiste, no bo kiedy jechać do łodzi, jak nie nad morzem. Zresztą bawiłem się kilka razy w rybackich łodziach na plaży i pamiętałem, że mi to bardzo odpowiadało. Pojechaliśmy ze znajomymi ich samochodem i we troje gnieździliśmy się na tylnym siedzeniu. Ta łódź musiała znajdować się gdzieś bardzo daleko, bo podróż trwała i trwała. Kilka razy zasypiałem i się budziłem. Nad ranem wreszcie dojechaliśmy do łodzi, która, ku mojemu bezgranicznemu rozczarowaniu, okazała się miastem.

Okolicznością osładzającą rozczarowanie było tylko to, że mieszkały tu obie moje babcie. No i dziadkowie. A dziadkowie byli wyjątkowi – jeden, bo chciał się od babci uwolnić, a drugi, bo miał laskę. Chodzi o drewnianą oczywiście. Pamiętam mieszkanie babci Zosi, mamy mamy, na ulicy Obrońców Stalingradu, naprzeciwko Teatru Powszechnego. Stalingrad zawsze kojarzył mi się bardziej z babcią niż z bitwą, ze Stalinem w ogóle nie. To było stare mieszkanie na parterze z wysokimi sufitami, gdzie czułem się bardzo, ale to bardzo mały.

Do snu pakowali mnie zawsze pod pierzynę w pokoju, gdzie w nocy paliła się czerwona lampka przy świętym obrazku. Ta lampka, pamiętam, nieco mnie niepokoiła i napawała lękiem. Ale kiedy zakopany w pościeli zasypiałem, słuchając radia – to byli Matysiakowie, jak się później dowiedziałem, poznawszy głos aktora grającego Klemensa – czułem się bezpiecznie. W mieszkaniu babci Zosi było wiele bardzo ciekawych skrytek na różne różności. Lubiłem obudzić się rano i gdy rodzice i dziadkowie jeszcze spali, buszować po szufladach, zakamarkach kredensu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie oprócz ciekawości tak tam przyciągało (chyba zamknięty czas przedwojenny, jak to sobie dziś uświadamiam). Te wszystkie fotografie, ordery dziadka, płyty, a szczególnie wymienne igły gramofonowe, części instrumentów, na ogół perkusyjnych. Potem dowiedziałem się, że dziadek ze swoim bratem prowadzili sklepik i punkt naprawy takich instrumentów. Wpadłem też w zachwyt, kiedy odkryłem stare klasery ze znaczkami.

Wtedy zrozumiałem, że na świecie są też inne kraje. Nie tylko Afryka i Niemcy. Chociaż akurat znaczków niemieckich było w tych klaserach najwięcej.

Dziadek Oleś – ten z laską – recytował wierszyk, który bardzo lubiłem. Nazywało się to Idylla maleńka taka:

Idylla maleńka taka:

Wróbel połyka robaka,

Wróbla kot dusi niecnota,

Pies chętnie rozdziera kota,

Psa wilk z lubością pożera,

Wilka zadławia pantera.

Panterę lew rwie na ćwierci,

Lwa – człowiek, a sam po śmierci

Staje się łupem robaka.

Oto idylla maleńka taka...

Odtąd słowo „idylla” kojarzyło mi się przez długi czas z pożeraniem się nawzajem.

Lubiłem Łódź z innego jeszcze powodu. Bo było tam zoo, a w Lublinie go nie było. Uważałem, że to najbardziej interesujące miejsce na ziemi. A małpy to po prostu coś genialnego! Jechało się do tego zoo tramwajem (taki pojazd też nie jeździł ulicami Lublina), który pachniał drewnem – tramwaje miały wówczas wiele elementów drewnianych – i obwarzankami. Jakoś tak się składało, że zawsze wtedy dostawałem obwarzanki na papierowym sznurku – przypuszczam, że sprzedawano je przy wejściu do zoo. Zwierzęta, które znałem jedynie z kolorowych obrazków z mieszkania dziadków, nagle objawiały mi się naprawdę. Lew! Słoń! Żyrafa! Zebra! Krokodyl! Nosorożec! Hipopotam! Papugi! No i małpy! To było za wiele wrażeń jak na jedno popołudnie! Koniecznie marzyłem o przeprowadzce do Łodzi właśnie z powodu zoo. Gdy się wreszcie przeprowadziliśmy, byłem w tym wymarzonym miejscu może ze dwa razy.

W Lublinie mieszkaliśmy w Alejach Racławickich 23, blok 3, mieszkania 19. Dziś ta ulica nazywa się Szarych Szeregów, ale mieszkanie nadal należy do Teatru Juliusza Osterwy, a w każdym razie zajmuje je rodzina jednego z aktorów. Byłem w nim w 1994 roku w czasie dokumentacji do filmu, który w końcu nie powstał. I znowu, kiedy wszedłem, zero sentymentów, wspomnień. Wszystko jest inne, chociaż w kamiennym parapecie rozpoznałem wydrążoną przeze mnie dziurę, więc niby to samo...

Lublin na przełomie lat 50. i 60. był miastem, w którym czuło się, że wojna niedawno się skończyła. Być może dlatego, że resztki AK-owskiego podziemia ciągle jeszcze działały. Tego oczywiście wtedy nie wiedziałem, ale to, że ojciec któregoś z moich inteligenckich kolegów z klasy czy z bloku siedział w więzieniu, nie było rzadkością. W tym czasie, w październiku 1963 roku, oddziały SB i ZOMO robiły obławę gdzieś w podlubelskiej wsi na ostatniego partyzanta AK Józefa Franczaka pseudonim „Lalek”. Z jednej strony w radiu nowy angielski zespół The Beatles, a z drugiej – władza ludowa ganiająca po jakiejś chłopskiej zagrodzie i strzelająca do biedaka.

2.

Lepszy od Romea

Lubiłem słuchać radia. Szczególnie przemawiał mi do wyobraźni Teatr Polskiego Radia. Pamiętam kilka takich audycji. Na przykład Studium w szkarłacie wg Arthura Conan Doyle’a i jakąś inscenizację opowiadań De Amicisa. Nie cierpiałem wiadomości, bo bałem się, że zapowiedzą wybuch wojny. Zawsze wyłączałem odbiornik, gdy szedł dziennik, wierząc, że jak czegoś nie usłyszę, to tego nie ma. Wszystkie konflikty świata brały się dla mnie z radia. Gdyby ludzie zajmowali się czymś ważniejszym niż podawanie wiadomości, na przykład przeżywaniem tragedii rodzin Montecchi i Capuletti, świat wyglądałby dziś inaczej.

Romeo Montecchi i Julia Capuletti to była w moim dzieciństwie bardzo ważna para. Przede wszystkim dlatego, że tata grał Romea i strasznie dużo się pojedynkował na szpady, i zawsze wygrywał. Trochę żałowałem, że Julii nie grała mama, no ale nie można mieć wszystkiego. Tata zresztą przynosił czasem te szpady – które naprawdę były sportowymi floretami – do domu. Bardzo mi imponowało, kiedy się ze mną pojedynkował. Czasem udało mi się nawet wygrać. Zdarzało mi się być lepszym od Romea! Rzadko który pięciolatek może tak o sobie powiedzieć. Szermierka to chyba pierwszy sport, który mnie zafascynował – potem tych dyscyplin było strasznie dużo, ale w żadnej nie byłem dobry. A zafascynował być może dlatego, że od cięcia szpady zginął Karol Świerczewski, pan, który jako dziecko chodził do naszej szkoły podstawowej. Z tego powodu, że stracił życie, wmurowali jego twarz w owalnym kółku przy wejściu.

To, że to od szpady zginął pan Świerczewski, wyobraziłem sobie podczas uroczystości na jego cześć, kiedy zobaczyłem żołnierza na podwórku szkolnym ze srebrzystą klingą szpady wbitą w brzuch. Szpada była giętka i drgała na wietrze, ale żołnierz w żelaznym hełmie twardo tkwił na posterunku i ani drgnął. „Tak musiał też stać bohaterski generał Świerczewski, który się szpadom nie kłaniał”, pomyślałem wówczas. Oczywiście potem dotarło do mnie, jak zginął naprawdę. A całkiem niedawno dowiedziałem się, że to właśnie koledzy generała miesiąc po tej uroczystości, w październiku 1963 roku, ganiali w podlubelskiej wsi Majdan ostatniego polskiego partyzanta Józefa Franczaka, aż ranny, nie chcąc dać się złapać, strzelił sobie w usta. Po latach też zrozumiałem, że ten żołnierz ze szpadą w brzuchu był po prostu radiotelegrafistą ze srebrną anteną nadajnika radiostacji. Życie jest zawsze bardziej trywialne. Moja wersja wydarzeń podoba mi się bardziej. Szpady, miecze, a w ogóle kult rycerstwa i białej broni wzmógł się znacznie po obejrzeniu premiery Krzyżaków. Czegoś takiego jeszcze nie było! Naoczny dowód na to, że koniec końców jesteśmy od wieków lepsi od naszych podstępnych niemieckich sąsiadów. Oglądałem Krzyżaków z otwartymi ustami, z przerwą na wyjście do toalety – Zbyszko wtedy akurat walczył z niedźwiedziem – i tej nieobecności nie mogłem sobie darować, aż do następnej projekcji tego filmu, siedem lat później, już w Warszawie.

Mniej więcej w tym samym czasie emitowano w telewizji serial Wilhelm Tell. W mojej rodzinie nie było jeszcze telewizora – nie dlatego, że nie było nas stać. Być może tata, aktor teatralny i filmowy, doszedł do wniosku, że skoro naczelnik poczty nie ma w domu skrzynki pocztowej – on nie musi mieć telewizora. Podzielałem ten pogląd bez przekonania. Czułem się okradziony z uczestnictwa w życiu bohaterskiego Zorro, o którym koledzy, nieliczni szczęśliwi odbiorcy ówczesnej TVP, z wypiekami na twarzy opowiadali na przerwach.

Pomyślałem sobie, że życia i twórczości Wilhelma Tella nie przepuszczę! Wprosiłem się do kolegi – jakoś inni, nawet najbiedniejsi, mieli telewizory! – na któryś z kolejnych odcinków. Niewprowadzony w zawiłości fabuły obserwowałem poczynania średnio sympatycznych, moim zdaniem, brodatych obdartusów ganiających po ekranie w jakichś niezbyt świeżych łachmanach. Całym sercem byłem po stronie zakutych w stal, czystych, ogolonych i dobrze wychowanych cywilizowanych rycerzy. Ale jak na złość przez cały odcinek im się nie wiodło. Obdartusy co i rusz wyprowadzały ich w pole. Wreszcie pod koniec odcinka, kiedy przywódca brudasów, po przepięknej akcji kulturalnych panów rycerzy, został postrzelony z kuszy, wydarł się z mojej piersi okrzyk radości, jaki wydaje się dziś z okazji gola strzelonego w ostatniej minucie doliczonego czasu. Byłem jedynym wśród tuzina ciasno zbitych wyznawców Wilhelma Tella, który się cieszył. Wszyscy patrzyli na mnie jak na czarną owcę. Po chwili zrozumiałem swoje faux pas. Ten trafiony z kuszy obdartus to był właśnie Wilhelm Tell. No cóż, zawsze ciągnęło mnie do lepszego świata.

Dwie najważniejsze pasje mojego życia, czyli kino i miłość do języków obcych, zaczęły się w latach 60. ubiegłego wieku w Lublinie. Miłość do kina podsycał tata. Sam kinoman, uznawał ten element edukacji za absolutnie nieodzowny. Mama natomiast zgodziła, jak się wówczas mówiło, panią od angielskiego, która przychodziła po lekcjach w szkole do naszego domu ku rozpaczy babci Jasi („Dzieciakowi z tą nauką nie dają spokoju, zabierają mu ostatnie lata dzieciństwa na jakieś komplety!”).

Pani od angielskiego przynosiła ze sobą kolorowe disnejowskie amerykańskie książeczki, które wtedy były wystarczającym powodem do fascynacji tym tajemniczym nierozszyfrowanym jeszcze zasobem obcych słów i lepszego świata. Pamiętam pięć słówek, jakich nauczyłem się na pierwszej lekcji: a bear, a bed, a bee, a bell, a boy. Jak widać, zadowalała mnie wtedy jedna litera. Irytujące było to „a” przed każdym z nich, ale na tyle nie byłem dociekliwy, aby z tego powodu zrywać lekcje.

Od tamtej pory minęło już ponad 45 lat, mówię dziś po francusku, rosyjsku i hiszpańsku, ale angielski, a szczególnie amerykański angielski, jest dla mnie najważniejszy. Uczę się go do dziś, a im więcej go poznaję, tym bardziej czuję, jak mało wiem.

Jestem szczęśliwy, że nie muszę czekać na tłumaczenia i czytam wszystkie ważne książki po angielsku we właściwym momencie – to znaczy kiedy zostają wydane. Zawdzięczam to mamie, jej uporowi, że z jakiegoś powodu ta nauka zawsze była ważna. Tak więc angielski to był prezent od mamy, francuski – od taty, rosyjskiego, w ramach ruchu oporu jako języka okupanta, nie uczyłem się w szkole, co powodowało różne nieprzyjemne sytuacje. Dopiero kiedy ożeniłem się z Rosjanką, zrozumiałem, że może to być piękny język. Ale hiszpański to już tylko i wyłącznie mój wybór. Zacząłem się go uczyć po czterdziestce i chyba najbardziej lubię mówić właśnie w tym języku, mimo że go najsłabiej znam. Nie sposób kochać język, nie lubiąc i nie interesując się kulturą kraju, z którego pochodzi. Tak zaczęła się moja przygoda z Hiszpanią. Według mnie najpiękniejszym miejscem w Europie.

3.

Kowboje nie kłamią

Pewnego razu tacie znudziło się być Romeem i marynarzem – został kowbojem. W lubelskim teatrze pojawiła się amerykańska sztuka Zaklinacz deszczu, a w niej tata w kapeluszu, w koszuli z frędzlami, z koltami przy pasie, w typowym kowbojskim komplecie ubraniowym zaklinał deszcz. Bardzo pochwalałem ten wybór. Kowboj był przecież najbardziej pożądanym zawodem na świecie. W moim przekonaniu umacniały mnie filmy z kraju na trzy litery, które pokazywały ciężkie, ale jakże ciekawe życie tej grupy zawodowej: Jeździec znikąd, Siedmiu wspaniałych, Złamana strzała, Rio Bravo. Czyż mógł istnieć lepszy los niż los kowboja? Chociaż ze Złamaną strzałą miałem drobny kłopot, bo tam obok kowbojów pojawiali się jeszcze ciekawsi panowie. Indianie. Bycie Indianinem oznaczało pozycję o szczebel wyżej na drabinie społecznej. Tę powszechnie znaną prawdę ilustrowały wysiłki również rodzimej kinematografii. Właśnie miał wejść na ekrany film I ty zostaniesz Indianinem. To wydarzenie było dla mnie oczywistym wynikiem takich oddolnych społecznych oczekiwań. Żałowałem trochę, że tata, chociaż grał w tym filmie bardziej kowboja i biegał z pistoletem jako kapitan MO, nie został Indianinem, ale miałem nadzieję, że z czasem z kowboja na Indianina awansuje. Tak się złożyło, że uroczysta premiera Indianina miała się odbyć również w Lublinie. Bardzo na nią czekałem. Miałem naszykowany papierowy pióropusz, w którym zamierzałem na niej wystąpić.

Był początek września 1962 roku, a więc rok szkolny miał się dobrze zacząć. Tak pomyślałem i natychmiast przywołałem pecha. A pech chciał – w takich razach pech zawsze chce – że w dzień premiery dostałem w szkole pierwszą w życiu dwóję – dziś pałę. Z języka polskiego. Była to druga klasa podstawówki, a więc nie przelewki. Dwójkę dostałem za brak pracy domowej, ale bolała jak prawdziwa. Nie mogłem wrócić z dwóją do domu. Nie tego dnia. Cóż było robić? Zostawiłem zeszyt z feralną oceną w szkole, rozumując logicznie, że jak zniknie zeszyt, zniknie też niedostateczny stopień.

W domu podczas odrabiania lekcji próbowałem odegrać scenę, jak to gdzieś mi się zeszyt zawieruszył. W kilkuminutowej, pełnej gestykulacji improwizacji dochodziłem powoli do wniosku, że pewnie mi ktoś go w szkole ukradł. Ktoś zazdrosny o moje postępy w nauce. Nie wypadło to przekonywająco. Rodzice byli przecież aktorami. Tata zadał mi kilka podchwytliwych pytań. W końcu pękłem. I przyznałem się do wszystkiego.

Tata docenił moje wyznanie, ale całość występu mu się nie spodobała. Nie miał żalu o złą ocenę, tylko o to, że chciałem go okłamać. A tego nie mógł mi wybaczyć. Oczywiście kara była nieunikniona. A tak się niezręcznie składało, że wieczorem była ta premiera. Mieliśmy w domu pakt, że nigdy, przenigdy nie wolno kłamać. Kowboje przecież nie kłamią, a już na pewno nie Indianie. I jak ja chciałem zostać Indianinem? Musiałem ponieść karę.

– Dobrze – zgodziłem się pośpiesznie. – Chętnie poniosę ją jutro, bo dzisiaj idziemy do kina.

– Do kina? – spytał tata. – Do jakiego kina?

– No, na premierę Indianina!

– Kłamca ma iść do kina?

Oczywiście o żadnym filmie nie było mowy, tak brzmiał werdykt rodziców. Apelowałem o łagodniejszy wymiar kary.

– To co? – spytał tata sarkastycznie. – Wolałbyś lanie?

Zacząłem się zastanawiać, co bardziej boli. Trzy razy pasem w dupę czy niezobaczenie filmu o Indianach, którzy właśnie pojawili się w naszym kraju? Zabrało mi to z pół sekundy, zanim zdecydowałem, że wolę zobaczyć film. Tacie też było niewesoło, bo okazało się, że w procesie, w którym był na razie prokuratorem i sędzią, będzie musiał być także katem. Ale skoro się rzekło „Howgh!”, wyrok musiał zostać wykonany. Wówczas po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że kino wymaga czasem cierpienia, ale – a tak było w przypadku filmu I ty zostaniesz Indianinem – potrafi to potem wynagrodzić.

Wieczorem, siedząc na widowni kina Kosmos, byłem szczęśliwy. O laniu dawno zapomniałem, fotele w nowo otwartym kinie były na szczęście miękkie. Nie rozumiałem tylko, dlaczego wodza Apaczów grał Jurand ze Spychowa z innego ulubionego mojego filmu Krzyżacy, ale doszedłem do wniosku, że Indianie to tacy dzisiejsi rycerze.

Ponieważ najlepsze filmy, jakie wybierałem z repertuaru w gazecie, były z kraju na trzy litery, chciałem się dowiedzieć, co te trzy litery USA oznaczają. Jakież było moje zdumienie, kiedy wytłumaczono mi, że to po prostu Ameryka! To dlaczego USA? Bo krócej niż „Ameryka”, brzmiała odpowiedź. To jeszcze krócej byłoby „A”, oponowałem. Na to koledzy z podwórka: „No tak, ale to mogłoby znaczyć także Austrię albo Australię”. „A jest coś takiego?”. „Tak, to są inne kraje”. Nie dowierzałem. „To, że jest państwo Polska, Afryka, Niemcy i Ameryka, to nie wystarczy?”. Okazało się, że nie. „A komu to jest potrzebne?”. Na to koledzy z podwórka nie mieli odpowiedzi.

Toteż jak tylko zauważyłem w osiedlowym papierniczym nowość wydawniczą pt. Zwierzęta siedmiu kontynentów – do wycinania, natychmiast zacząłem nadrabiać luki w geografii. Z zeszytu Australia i Oceania wyciąłem i wygiąłem kangura, psa dingo, koalę, dziobaka i kolczatkę. Zwierzęta z siedmiu kontynentów długo walały się potem po różnych kątach. Kudu wyłaziło nagle spod wanny, impala opalała się na okiennym parapecie, okapi wyglądało z babcinych kapci, to samo robiły watusi, kapibara i gnu. Większości tych zwierząt nie widziałem na żywo, ale nazwy pamiętam do dziś. W tym samym czasie moje geograficzno – zwierzęce zainteresowania zespoliły się w jedno. Zostałem filatelistą, i to na tyle nieprzejednanym, że gdy po latach zagraniczni przyjaciele, wiedząc, że przyjechałem z Polski, pytali, czy czuję się komunistą, zawsze odpowiadałem:

– Nie. Filatelistą.

Do dziś pozostał mi z tamtych czasów skromny zbiór zwierząt na znaczkach z hiszpańskich kolonii: Ifni, Fernando Poo, Hiszpańskiej Gwinei i Sahary. Moje dotychczasowo uporządkowane geograficznie życie – Polska, Niemcy, Afryka, Ameryka – uległo rozdrobnieniu na tysiące małych kawałków, z których każdy był innym państwem. Jakieś Burundi, jakiś Katar, Seszele, Fidżi, Sumatra, Tuwa, Magyar Posta?! Straszny bałagan! Zrozumiałem, że muszę znaleźć sobie inne hobby.

Mniej więcej w tym samym czasie odkryłem, że żyją w Polsce ludzie, którzy z powodu swoich zajęć przypominają trochę kowbojów czy Indian. Byli to harcerze. Te namioty w lesie, nocne ogniska, drewniane totemy, laski, krzyże, kowbojskie chusty, pasy, sznury, sprawności! Ale przede wszystkim prawdziwa broń, stawiająca jej posiadacza w jednym rzędzie z wodzami Apaczów. Bo czy można wyobrazić sobie bardziej indiański nóż niż finka, czyli nóż fiński – długie śmiercionośne ostrze z ebonitową rękojeścią? A wszystko to w specjalnej, przypiętej do pasa pochwie, jaką nosili w filmach Indianie. Najwięksi szczęśliwcy mogli być nawet posiadaczami harcerskich tomahawków, czyli toporków.

I tu przyszło pierwsze rozczarowanie. Jako siedmiolatek nie mogłem zostać harcerzem, tylko zuchem. A „zuch” to już nie brzmiało po indiańsku. Z finki jednak nie zrezygnowałem. O wiele groźniejsza niż scyzoryk, była niezbędna na co dzień na podwórku. Przede wszystkim do gry w noża – tak się w Lublinie mówiło na pikuty. W tamtych czasach finka była tym, czym dziś iPod czy PlayStation. Przyjemnie zabijała czas. Oprócz tego, że grało się nią w noża lub rzucało do celu, można było także za jej pomocą strugać i rzeźbić – od fujarek z tataraku po okręty z kory. Szybko zrozumiałem, że do posiadania finki nie jest potrzebne harcerstwo.

Wówczas pojawił się na gościnnych występach w Lublinie teatr lalkowy z Bukaresztu. Przedstawienie nazywało się Tajemniczy mister X i było gangsterskim musicalem dla dzieci. Byłem oszołomiony! Największe wrażenie robiły na mnie efekty specjalne i sceny zbiorowe. Pamiętam rozpierduchę w jakimś speak-easy barze, gdzie z 50 kukiełek (jawajek) naparza się między sobą. Waliły się po głowach czym popadnie, głowy rozlatywały się na wszystkie strony. Pistolety błyskały ogniem. Mr. X rzucał nożem, zabijając przeciwników. Wszystko grało, buczało i dymiło. I pomyśleć, że to wszystko za sprawą skromnego teatru z Rumunii.

Potem już w dorosłym życiu tylko trzy przedstawienia olśniły mnie w podobny sposób. To Sen nocy letniej Petera Brooka, Biesy Andrzeja Wajdy i Umarła klasa Tadeusza Kantora.

Tata zaczął grać w przedstawieniu w lubelskim Teatrze Lalki i Aktora. Był ulicznym grajkiem Jeanem, który śpiewał i rozmawiał z kukiełką o imieniu Guignol. Do dziś pamiętam słowa jednej pieśni: „Jak na wagary, ja idę przez Paryż, Francuzi mówią Pari”... Nie rozumiałem słowa „wagary” i „Paryż”. Tata szybko objaśnił mi, że to stolica jeszcze jednego państwa, o którym nigdy nie słyszałem – Francji. No i tak za pomocą teatrów kukiełkowych pojawiły się w moim życiu dwa nowe kraje: Rumunia i Francja.

Zrozumiałem, że chcę zostać aktorem lalkowym, co było wygodniejsze i bezpieczniejsze niż zwykły aktor teatralny, gdyż na scenie pojawiały się tylko lalki – pacynki, marionetki czy najbardziej wypasione – jawajki. W dzielnicowym domu kultury koło mnie działało akurat kółko lalkarskie. Czym prędzej się do niego zapisałem. Od razu dostałem rolę lisa, który uprzykrza życie bohaterce bajki – Małgosi. Po kolejnych psotach Małgosia w końcu łapie lisa szelmę i razem z kolegą Jasiem łoi mu skórę. Ale tu nastąpił inscenizacyjny problem, bo lis w moim wykonaniu za nic nie chciał dać się złapać. Fruwał nieprzepisowo metr nad bezradnymi Jasiem i Małgosią, aż pan instruktor musiał interweniować. Zabrał mi rolę. Nie pozostało mi nic innego, jak oddalić się z godnością.

(Reminiscencję tego lalkarskiego epizodu wykorzystałem po latach w Matkach, żonach i kochankach. Wiktoria, grana przez Anię Romantowską, miała podobny problem z jednym z młodocianych bohaterów, którego lalka też nie pozwalała się złapać).

Zrozumiałem, że muszę wrócić do harcerstwa. Ale to nastąpiło dopiero po naszej przeprowadzce do Łodzi. W 1964 roku razem z moim przyjacielem z klasy i klatki schodowej z naszego osiedla Januszem Gauerem – późniejszym operatorem filmowym Deja vu i V.I.P. – zapisaliśmy się do młodszoharcerskiej drużyny. Pilnie chodziliśmy na zbiórki zapatrzeni w naszego zastępowego druha Andrzeja – dla podkomendnych Jędrka. Druh zastępowy Jędrek wkrótce stał się naszym idolem. Był wyprężony jak struna i cztery lata od nas starszy, co znaczyło, że wie już wszystko. Emanował z niego spokój wynikający z opanowania do perfekcji kowbojsko – indiańskich obyczajów, a także głębokie przekonanie, że jeśli coś od życia będziemy wymagać, życie na pewno tym wymaganiom sprosta. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to się nazywa charyzma. Obaj z Januszem chcieliśmy być kiedyś tacy jak on.

Pamiętam, że druh miał dziwne nazwisko. Babcia wytłumaczyła mi, że jego nazwisko oznacza rodzaj kaszy. Nie chciałem wierzyć. Druh Jędrek nie pochodzi od Siedzącego Byka ani od Szalonego Konia, tylko od kaszy? Kiedy rok później rodzice wyprowadzali się z Łodzi, oprócz rozstania z najbliższymi przyjaciółmi, z Januszem właśnie, żałowałem zerwania więzi z charyzmatycznym druhem zastępowym. Nie przypuszczałem, że rozstajemy się na 40 lat.

W tym czasie stałem się harcerzem pełną gębą. Zdobyłem wprawdzie tylko stopień tropiciela, ale miałem ze 30 sprawności. W trzech rajdach świętokrzyskich przeszedłem po górach 300 kilometrów, byłem na różnych obozach, ale nie miałem już nigdy takiego druha zastępowego jak Jędrek.

Po latach go odnalazłem. Pewnego dnia telewizyjne Wiadomości podały niusa, w którym rozpoznałem mojego idola z dzieciństwa. Nie było wątpliwości, że to był druh Jędrek! Wprawdzie o 40 lat starszy, ale to ta sama zaczesana do tyłu fryzura, dziś lekko posiwiała, to samo spojrzenie. Doszły okulary i nie był już taki wysoki, jak nam się wtedy wydawało, ale tego nosa tapira i oczu sarny nie sposób było zapomnieć! To był mój druh zastępowy!

Nie wiem, ile sprawności zdobył przez ten czas, ale nadal wiele wymagał od życia i najwyraźniej umiał te wymagania realizować. Obecnie piastował zaszczytny urząd posła RP z ramienia SLD ziemi łódzkiej, a za chwilę miał otrzymać pseudonim, z którym przeszedł do historii. Mój druh Jędrek w dorosłym życiu nazywał się Andrzej „Full Wypas” Pęczak.

4.

Idol

Gdyby tam siedzieli czterej beatlesi razem wzięci, zrobiliby mniejsze wrażenie. Też ich lubiłem, ale nie tak jak Jego. A wtedy, w tę sierpniową niedzielę 1965 roku, na rynku w Kazimierzu nad Wisłą, na krawężniku, otoczony wianuszkiem kobiet, siedział mój Idol! Ten powalający uśmiech, ten niewymuszony luz, ta zamszowa kurtka i mokasyny!

Ja miałem dziewięć lat, on – 33.

Był moim ulubionym aktorem filmowym, mimo że nie widziałem żadnego filmu, w którym grał główną rolę. To znaczy nie widziałem żadnego filmu w całości, ale widziałem go we fragmentach wielu komediowych ról, a przede wszystkim w genialnym programie telewizyjnym, gdzie mój Idol rej wodził. Turlałem się ze śmiechu po podłodze, oglądając jego występy.

Bez wątpienia był dla mnie największym komediowym aktorem świata. Nie zastanawiałem się, jak tata musi się czuć z tego powodu. Przecież sam miał komediowe ambicje i dobrze mu to na scenie wychodziło. Ale nawet jeśli był o Niego zazdrosny, to tego nie okazywał.

Wpadłem na mojego Idola akurat w momencie, kiedy szliśmy z babcią na obiad.

– Babcia! Muszę Go poznać! Zagadaj do Niego!

– A co ja mu powiem? – babcia nie była przekonana.

– Powiedz, że jesteś mamą taty, a tatę On zna! – szarpałem babcię za rękę.

– Aj! Daj mi spokój! Nie będę się wygłupiać! – babcia nie chciała się zbłaźnić.

– Ale to jest Kobiela!!! – wysyczałem babci w ucho.

– Jak tata wróci, może on jeszcze tu będzie! – próbowała pertraktować babcia.

– Tata wraca za trzy dni! Do tego czasu będzie tu siedział na krawężniku???! – nie dawałem sobie zamydlić oczu.

Babcia nie miała wyjścia i pociągnęła mnie w stronę jadłodajni z obiadami domowymi, gdzie się stołowaliśmy w Kazimierzu. Jadłem w pośpiechu, przeklinając los, że akurat dziś jesteśmy sami, że tata z mamą musieli wyjechać do Łodzi, że właśnie przechodzi mi przed nosem niepowtarzalna szansa wymienienia z największym światowym aktorem komediowym poglądów na tematy filmowe. Przeczucie mnie nie myliło. Kiedy wracaliśmy z obiadu, Idola na krawężniku już nie było.

Spędzaliśmy wakacje w Kazimierzu dlatego, że tata kręcił tu film Wyspa złoczyńców. Kiedy zdjęcia się skończyły, rodzice zostawili mnie na wczasach z babcią i wrócili do domu, do Łodzi. I wtedy pewnej niedzieli pojawił się Bobek Kobiela. Ten program w telewizji, w jakim Go podziwiałem, nazywał się Poznajmy się i był dla mnie wówczas najśmieszniejszym programem telewizyjnym, jaki w ogóle istniał. W czasach telewizji „na żywo” mógł trwać nawet trzy godziny, wszystko zależało od inwencji Bogumiła Kobieli, Jacka Fedorowicza i reżysera Jerzego Gruzy.

Po latach zrozumiałem, że przenosili oni na nasz rodzimy szklany ekran – w beztroskich czasach, kiedy prawo autorskie się nie liczyło – pomysły kolegów z amerykańskiej telewizji. To był taki Saturday Night Live, tyle że u nas. Po raz pierwszy w polskiej TV wykorzystywano komiczne efekty „ukrytej kamery”. Pamiętam, jak Stanisław Tym chodził po ulicach Warszawy w kajdankach, prosząc przypadkowych przechodniów, żeby pomogli mu się z nich uwolnić, były też klasyczne już dziś numery z gadającą skrzynką pocztową czy uciekającym banknotem na niewidocznej żyłce. Wtedy to była nowość. I to nie tylko dla takiego gówniarza jak ja. To była nowość dla całego kraju.

Kobiela z Gruzą jeździli do Ameryki z kabaretowymi występami i oglądając tamtejszą telewizję, wyłapywali co smakowitsze kąski. Dzięki Poznajmy się czułem się obywatelem lepszego, wolnego świata. A teraz przegapiłem jedyną w swoim rodzaju szansę na spotkanie z ulubieńcem! Wiedziałem, że los nie da mi drugiej. Że to było wszystko, na co mogłem liczyć. Po południu przygnębiony i niepocieszony wałęsałem się po sadzie przy domu, w którym wynajmowaliśmy pokój, strugając jakąś łódeczkę z kory. Aż usłyszałem głos:

– Kolego? Czy nie zerwałbyś dla mnie jemioły?

Poznałbym ten głos wszędzie! Odwróciłem się błyskawicznie. Dziesięć metrów ode mnie na ścieżce prowadzącej wzdłuż owocowych sadów nad Wisłę stał mój Idol i szczerzył zęby w uśmiechu. Wianuszek pięknych pań zatrzymał się o kilka kroków za nim. Obejrzałem się za siebie, chcąc się upewnić, że chodzi o mnie, ale w sadzie poza mną nie było nikogo. Spojrzałem jeszcze raz. To nie było przywidzenie. Na ścieżce stał genialny aktor Bogumił Kobiela i najwyraźniej mówił do mnie „kolego”!

To była rozmowa tylko między mną a nim. Panie taktownie milczały i tylko się patrzyły. Szybko odrzuciłem kretyńską łódeczkę. Nie wiem, dlaczego nagle zaschło mi w gardle. Nie mogłem wydobyć słowa. To pewnie ten upał sprawił.

– No jak? – jeszcze raz przemówił Idol tylko i wyłącznie do mnie. – To zerwiesz dla mnie tej jemioły? – wskazał ręką na koronę drzewa wysokiego na jakieś 20 metrów. Spojrzałem tam, ale niczego nie dostrzegłem. Nie wiedziałem, co to jest jemioła, ale natychmiast, bez namysłu kilkakrotnie skinąłem głową. Idol kilka sekund czekał na to, że przemówię, ale widocznie doszedł do wniosku, że pewnie trafił mu się wiejski głupek niemowa, których pełno kręciło się w tamtych latach po całej Polsce, i dodał z uśmiechem:

– Ja będę wracał tędy za jakąś godzinę, to wtedy bym ją sobie zabrał. Tę jemiołę.

Jeszcze raz kilkakrotnie potaknąłem głową. Idol namyślał się przez sekundę, jakby oceniał, czy właściwej osobie powierzył zadanie, ale potem kiwnął głową i powiedział:

– No, to na razie, stary! – i odszedł w stronę rzeki.

Wiedziałem, że czymkolwiek ta jemioła jest – muszę ją mieć! Puściłem się pędem w stronę domu, krzycząc, bo właśnie odzyskałem mowę:

– Babcia! Kobiela! Jemioła! – zdyszany wytłumaczyłem babci, co się stało.

Potem babcia wytłumaczyła mi, co to jest jemioła. Że to roślina, chwast, rosnąca na drzewach, pod którą można się bezkarnie całować. Teraz zrozumiałem powagę misji powierzonej mi przez mojego Idola i nadzieję w oczach wianuszka dziewcząt, które mu towarzyszyły. Potem wspólnie odszukaliśmy gospodarza domu i ja jeszcze raz powtórzyłem opowieść o spotkaniu z Kobielą. Gospodarz, pan Janusz, nie bardzo rozumiał, dlaczego misja, jaką mi powierzył Idol, jest aż tak ważna, ale szaleństwo w moich oczach musiało go przekonać. Pierwsza drabina okazała się za krótka.

– Nie macie dłuższej?! – gorączkowałem się. Dłuższa też okazała się za krótka. Trzy kolejne drabiny z okolicznych domów także nie wytrzymały próby wysokości. Nie chciałem się przyznać, że stanąłem twarzą w twarz z tak zwaną mission impossible. Wiedziałem też, że raz rozpoczęta „Operacja drabina” musi dojść do skutku. Uratował mnie przebłysk geniuszu.

– Związać drabiny! Trzeba związać drabiny! – zawołałem.

– Jak związać? – pan Janusz był sceptyczny, ale ze smutkiem chyba zrozumiał, że niestety to jest rozwiązanie.

– Sznurem! Liną! Drutem! Co tam macie!

Pan Janusz i sąsiedzi od dawna nie mieli chyba tak konkretnego wytyczonego celu.

Wreszcie po półgodzinie splatania, wiązania i zbijania gwoździami gigantyczna, 20-metrowa drabina była gotowa. Złapałem sekator i rzuciłem się na nią pierwszy jak Achilles na mury Troi! Pan Janusz złapał mnie za ramię.

– O! Na pewno nie! Ty tam na pewno nie pójdziesz!?

Musiałem ustąpić i oddać sekator. Na drzewo po jemiołę wspiął się jeden z sąsiadów, członek Ochotniczej Straży Pożarnej.

Po 40 minutach od chwili zamówienia jemioła była gotowa do odebrania. Stałem z olbrzymim jej naręczem na środku ścieżki łączącej wiślaną plażę z centrum Kazimierza. Właśnie mijała godzina, o której mój Idol miał wracać znad rzeki. Zapadł zmrok, a On nie nadchodził.

– Czy nie ma innej drogi? – pytałem gorączkowo.

– Nie obok naszego sadu – odpowiedzieli gospodarze.

Rozkazałem rozpalić ogniska albo przynajmniej świece! W odpowiedzi babcia ściągnęła mnie ze ścieżki za kołnierz, bo było wpół do jedenastej w nocy. Niepocieszony poszedłem spać, nie wypuszczając jemioły z rąk.

Dalszego ciągu wakacji nie pamiętam. Były nieważne. Kiedy wrócili rodzice, opowiedziałem im oczywiście o fiasku mojej misji specjalnej zadedykowanej Kobieli.

– Nic się nie martw – pocieszał mnie tata. – Co ma wisieć, nie utonie – myślał najwyraźniej o jemiole. – Jeszcze się spotkacie.

– Jak? Kiedy? – nie wierzyłem. – Wszystko przepadło!

Ale tata miał rację. Jesienią tego samego roku, gdy byłem w trakcie odrabiania arytmetyki, do domu wpadł nagle tata.

– Ubieraj się. Idziemy!

– Ale lekcje?

– Lekcje nieważne! Idziemy.

W rzadkich chwilach, kiedy słyszało się od rodziców, że lekcje nie są ważne, nie należało się zastanawiać. Rzuciłem książki w kąt i byłem gotowy do drogi. Pruliśmy naszym moskwiczem przez wieczorną Łódź. Kiedy wjechaliśmy na ulicę Więckowskiego, zrozumiałem, że zmierzamy do Teatru Nowego, gdzie pracowali rodzice.

– Co się stało? – próbowałem się dowiedzieć.

– Zobaczysz! – tata był wyjątkowo jak na niego tajemniczy.

– Co zobaczę?

– Wagabunda! Szybko, bo przerwa się skończy! – odpowiedział, kiedy wchodziliśmy od tyłu, wejściem dla aktorów. „Wagabunda” mówiło mi jeszcze mniej niż swego czasu „jemioła”, ale zanim otworzyłem usta, żeby zapytać, tata otworzył dobrze mi znane drzwi do jednej z garderób i weszliśmy do środka. Przed charakteryzatorskim lustrem na krześle wisiała marynarka, która, dziś to wiem, nazywa się smokingowa, a z boku na leżance odpoczywał jakiś człowiek w białej koszuli. Na nasz widok podniósł się z kanapy.

– O, cześć! – powiedział do mnie. – Chciałem cię strasznie przeprosić, że wtedy czekałeś na próżno. Basia chciała popływać łódką i jakoś się zeszło.

To był On! Mój Idol!

– Strasznie mi potem brakowało tej jemioły. Orientujesz się dlaczego? – Bobek Kobiela puścił oko i wyciągnął do mnie rękę, a kiedy mu podałem swoją, potrząsnął po przyjacielsku.

– Słyszałem od Janka, że chciałeś ze mną pogadać. Wal śmiało! – usiadł okrakiem na krześle, tyłem do oświetlonego lustra.

Ja przycupnąłem na brzeżku leżanki i wtedy wróciły stare, znane z Kazimierza nad Wisłą objawy. Kompletnie zaschło mi w gardle. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa. A Bogumił Kobiela uśmiechał się zachęcająco, bez wątpienia całkowicie dla mnie i do mnie. Siedzieliśmy tak we trójkę przez chwilę. Potem, a jakże, mój Idol zmierzwił mi włosy, mówiąc: – No, już się tak na mnie nie gniewaj! – i zaczęli z tatą wspominać przez chwilę stare czasy, kiedy spotykali się na letnich, studenckich obozach szkół aktorskich. Później pani inspicjentka ogłosiła koniec przerwy.

Na pożegnanie Bogumił Kobiela ponownie podał mi rękę i powiedział:

– Fajnie się z tobą gadało. Następnym razem, jak ci obiecam, że będę tamtędy wracał, to będę tamtędy wracał.

Przełknąłem ślinę i skinąłem głową, że to się rozumie samo przez się. Rzeczywiście fajnie się z nim gadało.

Ale to nie był koniec przygody. Czekała nas druga część programu kabaretu Wagabunda. Po raz pierwszy widziałem go na scenie na żywo i z tak bliska. Mój Idol był genialny! Nigdy potem tak się w życiu nie śmiałem. A ponieważ siedziałem w pierwszym rzędzie, chyba zauważył, jak ryczę ze śmiechu, bo mrugnął do mnie! Albo mi się tylko tak zdawało? Tak czy owak, dawno nie byłem tak szczęśliwy.

Kiedy pięć lat później, także w czasie wakacji, nadeszła wiadomość, że Bogumił Kobiela zginął na skutek samochodowego wypadku, długo nie mogłem się z tym pogodzić.

Jedyne, co mogłem dla Niego zrobić, to po latach, już jako producent filmowy, ufundować mu w Łodzi na chodniku ulicy Piotrkowskiej pamiątkową, mosiężną gwiazdę z Jego nazwiskiem.

Na pamiątkę naszego spotkania z jemiołą w Kazimierzu nad Wisłą 35 lat wcześniej...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: