Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hormonia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Hormonia - ebook

Kalina ma 45 lat i panicznie boi się dojrzałości. Słowo „menopauza” przeraża ją bardziej niż trzygłowy smok. Boi się również matki, podejmowania samodzielnych decyzji, a nawet wyjścia do kawiarni w pojedynkę. W torebce nosi listę marzeń, które pod wpływem spotkania z nieznajomym mężczyzną w końcu postanawia spełnić.

Czy rozbierze się na plaży nudystów?
Zje śniadanie w łóżku?
Zakocha się, nie zważając na nic?
A może po raz pierwszy dowie się, jak smakuje wolność?

Hormonia to książka o sile i mądrości kobiet, ale także o ich lękach i skrzętnie ukrywanych tajemnicach. O wewnętrznej harmonii. I oszalałych hormonach.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-931-1
Rozmiar pliku: 627 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Nie­bo ziew­nę­ło. A chwi­lę po­tem lu­nął deszcz tak prze­raź­li­wie gło­śny, że kto wie, czy nie sły­chać go było na­wet w Am­ster­da­mie, o któ­rym od ja­kie­goś cza­su ma­rzy­ła Ka­li­na. Gdy­by do­kład­nie przyj­rzeć się jej ma­rze­niu, oka­za­ło­by się, że jest ono nie­co od­da­lo­ne od sa­me­go Am­ster­da­mu, a do­kład­nie o czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try, bo tyle wy­no­si­ła od­le­głość mię­dzy sto­li­cą a miej­scem, w któ­rym znaj­do­wał się je­den z pięk­niej­szych ho­len­der­skich ogro­dów bo­ta­nicz­nych Keu­ken­hof – praw­dzi­we ­kró­le­stwo tu­li­pa­nów.

Trud­no po­wie­dzieć, dla­cze­go wła­śnie tu­li­pa­ny tak ją za­chwy­ca­ły. Być może mia­ło to zwią­zek z za­po­wie­dzią wio­sny, po któ­rej każ­dy spo­dzie­wa się cze­goś lep­sze­go. A może po­do­ba­ło jej się to, że tu­li­pa­ny, po let­nim sta­nie spo­czyn­ku, ko­lej­ne­go roku od­ra­dza­ją się na nowo. Ka­li­na też znaj­do­wa­ła się w sta­nie spo­czyn­ku, któ­ry trwał jed­nak zde­cy­do­wa­nie za dłu­go.

Deszcz pa­dał jak osza­la­ły. Ude­rzał w pa­ra­pet z taką siłą, że aż ugi­nał się pod nim me­tal. Ktoś kie­dyś po­wie­dział, że jed­ni sły­szą tyl­ko deszcz, inni zaś okla­ski. Ka­li­na zde­cy­do­wa­nie na­le­ża­ła do tej pierw­szej gru­py. Znaj­do­wa­ła się w sta­nie, któ­ry po­eci pięk­nie okre­śla­ją mia­nem me­lan­cho­lii. Tym­cza­sem jest to zwy­kłe odręt­wie­nie or­ga­ni­zmu, ro­dzaj apa­tii, ma­ra­zmu i nie­koń­czą­ce­go się smut­ku. Bar­dzo mrocz­ny stan, nie­ste­ty dość czę­sty u ko­biet w każ­dym wie­ku.

– Je­stem bez­na­dziej­na – oznaj­mi­ła Ka­li­na desz­czo­wi, a ten tyl­ko przy­tak­nął, stu­ka­jąc mia­ro­wo w szy­by.

Ma­rze­nie o Keu­ken­hof za­kwi­tło w jej gło­wie krót­ko po tym, jak po­now­nie wpro­wa­dzi­ła się do ro­dzin­ne­go domu, w któ­rym miesz­ka­ła już jej mat­ka Kon­stan­cja z ko­tem Pa­try­cju­szem rasy sfinks, nie­praw­do­po­dob­nie wręcz pa­skud­nym, za to nie­li­nie­ją­cym. Kot sfinks nie po­sia­dał owło­sie­nia – odro­bi­na wło­sów ro­sła mu wy­łącz­nie na uszach, ogo­nie oraz na ją­drach.

– On jest łysy – po­wie­dzia­ła kie­dyś z obrzy­dze­niem Ka­li­na, na co jej mat­ka za­re­ago­wa­ła w cha­rak­te­ry­stycz­ny dla sie­bie spo­sób – spoj­rza­ła na nią z wy­rzu­tem, odro­bi­nę chlip­nę­ła i oznaj­mi­ła:

– Ty wiesz, że ja się brzy­dzę wło­sów.

To było do­kład­nie trzy­na­ście lat temu. Kot na­dal żył, na­dal był od­ra­ża­ją­co łysy, z wy­jąt­kiem wspo­mnia­nych uszu i ją­der, a Ka­li­na na­dal czu­ła, że ze sfink­sem jej nie po dro­dze. Po­dob­nie jak z mat­ką, ale do tego nie przy­zna­ła­by się za nic w świe­cie. Wpro­wa­dzi­ła się więc po ci­chu do swo­je­go daw­ne­go po­ko­ju i aby choć odro­bi­nę po­czuć się le­piej, wy­ho­do­wa­ła so­bie ko­lej­ne ma­rze­nie, któ­re za­pi­sa­ła na taj­nej li­ście, o któ­rej ni­g­dy ni­ko­mu nie po­wie­dzia­ła.

Nu­mer osiem: Keu­ken­hof.

Cie­ka­we, ile jesz­cze lat bę­dzie mu­sia­ła cze­kać, żeby w koń­cu za­kwit­nąć jak tu­li­pan na wio­snę. Cie­ka­we, ile razy jesz­cze mat­ka wy­ci­śnie z sie­bie taką nad­pro­duk­cję opie­kuń­czo­ści, że ce­bul­ka nie bę­dzie mia­ła pra­wa wy­kieł­ko­wać, za­du­szo­na przy pierw­szej pró­bie wy­pusz­cze­nia pę­dów. Po­dob­no kie­dy dziec­ku usu­wa się ka­mie­nie spod nóg, w przy­szło­ści po­tknie się o ziarn­ko pia­sku. Ka­li­na na­wet te ziarn­ka mia­ła usu­wa­ne. Nic dziw­ne­go, że żyła jak­by obok ży­cia.

Jej kłót­nie z mat­ką były krót­kie, acz in­ten­syw­ne. W za­sa­dzie to nie były ty­po­we kłót­nie, tyl­ko ko­lej­ne roz­mo­wy pro­wa­dzą­ce do­ni­kąd. Lub do wiel­kie­go muru, któ­re­go nie moż­na ani obejść, ani prze­sko­czyć, a dra­bi­na wła­śnie się zła­ma­ła.

O, jak choć­by ta ostat­nia wy­mia­na zdań.

– Nie po­win­naś je­chać sama na wa­ka­cje – z upo­rem po­wta­rza­ła mat­ka.

– Mamo! Je­stem do­ro­sła, a na­wet wię­cej. Mam cór­kę. Mam dwie ko­ron­ki w uzę­bie­niu.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem, co ma jed­no wspól­ne­go z dru­gim – mat­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– To, że nie mam pię­ciu lat, a od pięt­na­stu ni­g­dzie sama nie wy­je­cha­łam, bo za każ­dym ra­zem uży­wasz tego sa­me­go ar­gu­men­tu. Że nie po­win­nam!

– Bo sa­me­mu nie wy­pa­da. I co? Bę­dziesz sie­dzieć w re­stau­ra­cji jak ten ko­łek, pa­trząc w swój ta­lerz zupy i uda­jąc, że na ko­goś cze­kasz? Albo może od razu dasz się zgwał­cić, bo na pierw­szy rzut oka wi­dać, że je­steś sa­mot­na, bez­bron­na i sła­ba.

No tak, bo sa­mot­na ko­bie­ta w re­stau­ra­cji musi wy­glą­dać na po­rzu­co­ną lub nie­do­sto­so­wa­ną do ży­cia w spo­łe­czeń­stwie. Wa­ka­cje w po­je­dyn­kę to do­wód na upo­śle­dze­nie i sek­su­al­ne wy­bra­ko­wa­nie.

Ka­li­na pod­skór­nie czu­ła, ja­kie ar­gu­men­ty pad­ną w dal­szej ko­lej­no­ści.

– Poza tym Kira też chce gdzieś wy­je­chać. Mam zos­tać sama?

Bin­go.

– Ale do­brze, sko­ro mu­sisz, to jedź. Nie mogę ci prze­cież za­bro­nić. – Tu po­ja­wi­ło się cha­rak­te­ry­stycz­ne siąp­nię­cie no­sem.

Ofi­cjal­nie nie.

– Ale po­daj mi pro­szę do­kład­ne na­mia­ry, gdy­by le­karz mu­siał po­wia­do­mić ro­dzi­nę.

– Jaki le­karz? – dała się zła­pać Ka­li­na.

Mat­ka prze­żu­wa­ła od­po­wiedź, chcąc nadać jej bar­dziej dra­ma­tycz­ny wy­dźwięk.

– Mam już swo­je lata. A do­kład­nie sie­dem­dzie­siąt czte­ry, więc to może być każ­dy le­karz. Taki od utra­ty przy­tom­no­ści, pa­ra­li­żu, za­wa­łu czy zwy­kłej nie­wy­dol­no­ści krą­że­nia.

– Ale to wła­śnie nie­wy­dol­ność jest przy­czy­ną za­wa­łu.

– Nie kracz.

Ka­li­na zła­pa­ła się za gło­wę.

Ni­g­dy z nią nie wy­gram.

Wy­szła na bal­kon i za­mknę­ła oczy. Pró­bo­wa­ła za­styg­nąć na mo­ment, po­zwo­lić ży­ciu pły­nąć obok i ock­nąć się do­pie­ro wte­dy, gdy mat­ka prze­sta­nie za­snu­wać po­kój czar­ny­mi wi­zja­mi wła­snej śmier­ci.

– Udar ciepl­ny. A lato ma być re­kor­do­we w tym roku pod wzglę­dem upa­łów – do­bie­gło ją jesz­cze ze środ­ka.

Za­tka­ła uszy i za­czę­ła nu­cić Lot trzmie­la.

To, co dla niej było za­bor­czo­ścią, Kon­stan­cja na­zy­wa­ła mat­czy­ną mi­ło­ścią. Wszyst­ko, co ro­bi­ła, po­dyk­to­wa­ne było tro­ską o do­bro naj­bliż­szych. Cóż złe­go jest w pod­su­wa­niu ko­muś pa­ra­sol­ki, kie­dy pada deszcz?

– Ale ty mi ją po­da­jesz rów­nież wte­dy, gdy być może do­pie­ro bę­dzie pa­da­ło! – mó­wi­ła Ka­li­na.

Kon­stan­cja nie do­strze­ga­ła żad­nej róż­ni­cy. Kie­dy ko­bie­ta sama wy­cho­wu­je dziec­ko, musi peł­nić po­dwój­ną rolę. Męża stra­ci­ła krót­ko po po­ro­dzie. Nie mia­ła siły ani ocho­ty, by za nim pła­kać, bo trze­ba było za­jąć się cór­ką. I dać jej z sie­bie tyle, by za­wsze czu­ła się bez­piecz­nie.

– Au­to­no­mia, mamo. Zro­zum, że je­stem kimś in­nym niż ty. Po­zwól mi upaść – pro­si­ła i tłu­ma­czy­ła Ka­li­na, choć naj­czę­ściej wła­sne­mu od­bi­ciu w lu­strze. Nie umia­ła z nią roz­ma­wiać, bo Kon­stan­cja wszyst­ko od­bie­ra­ła jako atak. Z cza­sem Ka­li­na prze­sta­ła wal­czyć z „nad­mi­ło­ścią” mat­ki i bier­nie pod­da­ła się ryt­mo­wi ich wspól­ne­go ży­cia.

Miesz­ka­ły w du­żej przed­wo­jen­nej wil­li, któ­ra pach­nia­ła wpraw­dzie daw­ny­mi cza­sa­mi, ale w tym za­pa­chu nic nie przy­po­mi­na­ło ojca. Kie­dyś zna­la­zła jego zdję­cie. Przy­stoj­ny, uśmiech­nię­ty, śmiesz­nie wy­go­lo­ny, w bia­łej ko­szu­li i spodniach na szel­kach. Ale chy­ba nie za­słu­żył, by za­miesz­kać w ram­ce na ścia­nie, spo­czy­wał za­tem w sta­rym kar­to­nie wraz z pocz­tów­ka­mi, sta­ry­mi ży­cze­nia­mi świą­tecz­ny­mi, ró­żo­wą wi­zy­tów­ką ja­kiejś Lu­izy i bi­le­tem na bal syl­we­stro­wy z 1964 roku. Kon­stan­cja naj­wy­raź­niej za nim nie tę­sk­ni­ła, wszyst­kie swo­je uczu­cia prze­le­wa­jąc na cór­kę.

Z cza­sem Ka­li­na ule­gła złu­dze­niu, że sta­ła się spe­cy­ficz­ną kon­ty­nu­acją mat­ki, jej ko­lej­nym wcie­le­niem. Kimś, kto nie ma pra­wa do sa­mo­dziel­ne­go ist­nie­nia. Kimś, kto jest w stu pro­cen­tach za­leż­ny od dru­giej oso­by i nie po­tra­fi roz­po­cząć wła­sne­go ży­cia. W dzie­ciń­stwie Kon­stan­cja wy­rę­cza­ła ją nie­mal we wszyst­kim. Za­wią­zy­wa­ła bu­ci­ki, cze­sa­ła wło­sy, przy­go­to­wy­wa­ła ubra­nia do szko­ły. Nie po­zwa­la­ła cho­dzić po drze­wach, grać w pił­kę z ko­le­ga­mi, a ko­le­żan­ki do­bie­ra­ła we­dług pew­ne­go klu­cza – mia­ły być z do­brych do­mów i do­brze się uczyć. Nic dziw­ne­go za­tem, że Ka­li­na nie mia­ła od­wa­gi, by prze­for­so­wać wła­sne zda­nie. Nie bun­to­wa­ła się, nie sta­wia­ła na swo­im. Kie­dy na pierw­szym roku stu­diów chcia­ła wy­pro­wa­dzić się z domu, wy­star­czy­ło, że Kon­stan­cja spoj­rza­ła na nią z „bó­lem” w oczach. Ka­li­na wy­co­fa­ła się, uzna­jąc, że to może rze­czy­wi­ście tro­chę za wcze­śnie. I za­wsze, kie­dy pró­bo­wa­ła li­znąć nie­za­leż­no­ści, mama szar­pa­ła za „smycz”. Albo ra­czej za pę­po­wi­nę. Szarp­nę­ła na­wet wte­dy, gdy Ka­li­na zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie za­szła w cią­żę.

– Dziec­ko? Prze­cież ty sama je­steś jesz­cze dziec­kiem! Nie­daw­no za­czę­łaś stu­dia, do­pie­ro wcho­dzisz w do­ro­słość, więc zu­peł­nie nie ro­zu­miem, jak mo­głaś mi to zro­bić?

Ka­li­na też była prze­ra­żo­na, na szczę­ście Kon­stan­cja sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia i za­pro­po­no­wa­ła mło­dym ro­dzi­com, by za­miesz­ka­li wspól­nie z dziec­kiem pod jej da­chem. Po­mo­że im. Bę­dzie wspa­nia­ło­myśl­na. Po dzie­się­ciu la­tach wy­pro­wa­dzi­li się do wy­na­ję­te­go miesz­ka­nia pod sil­ną pre­sją Ada­ma. Mąż Ka­li­ny na­praw­dę ce­nił swo­ją te­ścio­wą, ale co­raz moc­nej czuł pę­tlę za­ci­ska­ją­cą się rów­nież na jego szyi.

– Mu­si­my za­cząć żyć na wła­sną rękę – prze­ko­ny­wał nie­prze­ko­na­ną Ka­li­nę. Zgo­dzi­ła się w koń­cu, choć wy­rzu­ty su­mie­nia bu­dzi­ły ją każ­de­go dnia, a wie­czo­rem ko­ły­sa­ły do snu. Kon­stan­cja do­sko­na­le wi­dzia­ła, że tra­ci cór­kę, dla­te­go też za­sto­so­wa­ła stra­te­gię mat­ki bez­rad­nej. Zrzu­ci­ła Ka­li­nę z ko­lan tyl­ko po to, by usa­do­wić się na jej wła­snych. Ka­li­na co­raz bar­dziej ugi­na­ła się pod cię­ża­rem rze­ko­mej nie­za­rad­no­ści mat­ki i sta­wa­ła się bez­sil­ną po­wier­ni­cą wszyst­kich jej dra­ma­tów i kło­po­tów. W koń­cu na­bra­ła prze­ko­na­nia, że to ona jest po to, aby wspie­rać, ro­zu­mieć i trosz­czyć się o ko­goś, kto ją uro­dził i wy­cho­wał. Tak już w ży­ciu jest, że cza­sem trze­ba za­mie­nić się ro­la­mi.

Ka­li­na wy­trzy­ma­ła dwa lata w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu, mio­ta­jąc się tak na­praw­dę mię­dzy rolą cór­ki i żony. Trud­no stwier­dzić, w któ­rym domu prze­by­wa­ła czę­ściej. Aż w koń­cu Adam po­szedł w swo­ją stro­nę, a ona wró­ci­ła z Kirą do mat­ki.

– Je­steś na­resz­cie – po­wie­dzia­ła wte­dy Kon­stan­cja i moc­no ją przy­tu­li­ła.

Ka­li­na zro­zu­mia­ła, że tego domu nie uda jej się tak ła­two opu­ścić.Rozdział drugi

Ni­g­dy nie wia­do­mo, któ­ry mo­ment w ży­ciu cał­ko­wi­cie je zmie­nia. Cza­sem kop­nie czło­wie­ka prąd, a wte­dy do­zna­je on wi­zji, po któ­rych za­czy­na ma­lo­wać ob­ra­zy, cza­sem spo­ty­ka na swo­jej dro­dze guru, któ­ry na­ma­wia go, by zrzu­cił odzież i bie­gał nago po le­sie, szu­ka­jąc praw­dzi­we­go ja, a cza­sem trze­ba so­bie zła­mać ser­ce. Każ­dy po­wód jest do­bry, by spró­bo­wać cze­goś no­we­go. Naj­trud­niej jest wyjść z ko­ko­na przy­zwy­cza­jeń, zwłasz­cza ta­kich, któ­re dają po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Im­puls, któ­ry do­tknął Ka­li­nę, za­mknię­ty był w ma­łej ram­ce, w dzia­le ga­ze­to­wych anon­sów to­wa­rzy­skich.

Ogło­sze­nie było idio­tycz­ne, bo tyl­ko idio­ta mógł się nad nim cho­ciaż przez chwi­lę za­sta­no­wić.

Idio­ta lub ko­bie­ta, któ­ra kom­plet­nie nie wie, jaki bę­dzie jej ko­lej­ny krok. Z jed­nej stro­ny nie ma ocho­ty wdep­nąć w nowe ba­gno, z dru­giej – ba­brać się wiecz­nie w tym sa­mym.

Zer­k­nę­ła raz jesz­cze na anons wy­dru­ko­wa­ny w lo­kal­nej pra­sie:

„Czter­dzie­sto­dwu­la­tek, sła­bo upo­sa­żo­ny fi­nan­so­wo, lek­ko de­pre­syj­ny i odro­bi­nę scho­ro­wa­ny (choć zde­cy­do­wa­nie mniej niż po­dej­rze­wał le­karz) szu­ka ko­bie­ty, któ­ra za­bie­rze go w po­dróż po świe­cie.

Nie po­sia­dam te­le­fo­nu, ale w naj­bliż­szą so­bo­tę będę cze­kał o go­dzi­nie sie­dem­na­stej w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym, pod mi­ło­rzę­bem ja­poń­skim”.

Odło­ży­ła zdu­mio­na ga­ze­tę. To pew­nie ja­kiś dow­cip. Nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści, by nor­mal­ny czło­wiek za­mie­ścił ogło­sze­nie bę­dą­ce cał­ko­wi­tą an­ty­re­kla­mą sie­bie sa­me­go. „Sła­bo upo­sa­żo­ny fi­nan­so­wo”? „Lek­ko de­pre­syj­ny”? Może to ja­kiś eks­pe­ry­ment so­cjo­lo­gicz­ny ba­da­ją­cy re­ak­cję zwy­kłych lu­dzi na pa­ra­no­ję in­nych?

– Ka­li­nuś, masz ocho­tę na cia­sto?

Wes­tchnę­ła.

Pew­nie za­brzmi to idio­tycz­nie, ale po­dróż po świe­cie na­wet z cho­rym ban­kru­tem wy­da­ła jej się na­gle bar­dziej ku­szą­ca niż cia­sto mamy, choć było ono prze­cież do­sko­na­łe. Za­pew­ne droż­dżo­we z cze­re­śnia­mi. Albo ja­błecz­nik z pian­ką i bezą. Tyle że Ka­li­na mia­ła ocho­tę cza­sem po­być sama. Sama po­sie­dzieć w kuch­ni, wy­pić kawę bez cu­kru i bez ko­men­ta­rzy, że nad­miar kawy wy­płu­ku­je z or­ga­ni­zmu wapń i może mieć złe skut­ki dla ser­ca. Czło­wiek jest zbu­do­wa­ny z pa­ra­dok­sów pra­gnień. Gdy ni­ko­go nie ma w po­bli­żu, ma­rzy o to­wa­rzy­stwie. A kie­dy ktoś pro­po­nu­je mu cia­sto (jed­nak ser­nik z ma­li­no­wą ga­la­ret­ką), na­gle chce zjeść je w od­osob­nie­niu.

– Idę! – za­wo­ła­ła i raz jesz­cze rzu­ci­ła okiem na ogło­sze­nie.

A je­śli to nie jest dow­cip?

Kuch­nia była przy­tul­na i urzą­dzo­na bar­dzo nie w gu­ście Ka­li­ny. Ale to był dom Kon­stan­cji, wszel­kie pró­by zmian nie tra­fia­ły więc do celu. Brą­zo­we szaf­ki ze zło­ty­mi uchwy­ta­mi, zie­lo­ne ka­fel­ki na ścia­nach i wy­kła­dzi­na w okrut­ny wzo­rek. O tę wy­kła­dzi­nę za­wsze to­czy­ła z mat­ką bój i za­wsze prze­gry­wa­ła, za­nim zdą­ży­ła za­pre­zen­to­wać cały ar­se­nał ar­gu­men­tów. Że się bru­dzi, że roz­to­cza, że nie­hi­gie­nicz­na. Ka­li­na ma­rzy­ła o ja­snej, prze­stron­nej kuch­ni, z dużą ilo­ścią świa­tła, bia­ły­mi me­bla­mi i wiel­ką lo­dów­ką z bar­kiem. Chcia­ła na­wet taką ku­pić mat­ce, ale Kon­stan­cja uzna­ła, że lo­dów­ka, któ­rą mają, trzem ko­bie­tom w zu­peł­no­ści wy­star­czy.

Naj­bar­dziej bra­ko­wa­ło jej swo­bo­dy. Tak, mia­ła swój po­kój, ale nie wol­no jej było za­my­kać się na klucz.

– A je­śli za­słab­niesz? – py­ta­ła mat­ka.

Na­wet je­śli ten ar­gu­ment miał sens, Ka­li­na czu­ła się osa­czo­na.

Każ­dy czło­wiek po­trze­bu­je wol­no­ści po­le­ga­ją­cej choć­by na przej­ściu nago z po­ko­ju do ła­zien­ki. Na zje­dze­niu ciast­ka w po­ście­li. Na nie­dba­łym uło­że­niu swo­je­go cia­ła na ka­na­pie i wy­cią­gnię­ciu nóg na stół. Na po­dra­pa­niu się po wzgór­ku ło­no­wym wresz­cie.

– Nie dłub, jedz nor­mal­nie – do­bie­gło jej uszu.

– Wiesz, mamo – od­wa­ży­ła się na­gle – ty chy­ba ni­g­dy nie zo­ba­czy­łaś we mnie do­ro­słej ko­bie­ty.

– Słu­cham? – Kon­stan­cja za­sty­gła z wi­del­czy­kiem w po­ło­wie dro­gi do ust.

– Cią­gle wi­dzisz we mnie dziec­ko. Czy ja na­praw­dę ni­g­dy nie do­ro­słam?

Mat­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Kie­dy pa­trzę, jak dłu­biesz w cie­ście, mam wra­że­nie, że na­dal sie­dzisz jed­ną nogą w przed­szko­lu.

– Może mi nie sma­ku­je?

– Słu­cham? – To już był krzyk tra­fio­ne­go łu­kiem ła­bę­dzia.

– To zna­czy sma­ku­je, ale czy mo­gło­by kie­dyś na­praw­dę nie sma­ko­wać? – Ka­li­na na­gle zo­ba­czy­ła sie­bie sie­dzą­cą w ka­wiar­ni i za­ja­da­ją­cą wu­zet­kę. Była sama i było jej z tym do­brze. Piła trze­cią kawę i czy­ta­ła książ­kę.

Dla­cze­go boję się pójść sama do ka­wiar­ni?

Oczy Kon­stan­cji za­szły łza­mi.

To umia­ła ro­bić na za­wo­ła­nie – za­szlo­chać, za­łkać, roz­pła­kać się hi­ste­rycz­nie.

– Ja ostat­nio zu­peł­nie nie ro­zu­miem, o czym ty mó­wisz? Co się z tobą dzie­je?

Ka­li­na po­my­śla­ła na­gle, że nie chce, by mat­ka ze­skro­by­wa­ła jej pla­my z ubra­nia, tak jak ro­bi­ła to w dzie­ciń­stwie. Sama so­bie ze­skro­bie. Albo bę­dzie cho­dzić w brud­nych. Za­sty­gła nad cia­stem, za­pa­trzo­na w srebr­ny wzo­rek na por­ce­la­no­wym ta­le­rzy­ku.

Chcia­ła­bym mieć czer­wo­ne, kwa­dra­to­we ta­le­rze. Bez szlacz­ka.

A po­tem jej my­śli po­szy­bo­wa­ły w stro­nę uli­cy Dą­brow­skie­go. Ogród bo­ta­nicz­ny? Kom­plet­nie bez sen­su. Z dru­giej jed­nak stro­ny trud­no ocze­ki­wać od ko­goś, kto za­miesz­cza ta­kie ogło­sze­nie, stan­dar­do­we­go miej­sca spot­ka­nia typu ka­wiar­nia czy kino.

Po roz­mo­wie z mat­ką Ka­li­na zno­wu za­pa­dła w le­targ. Le­ża­ła na ka­na­pie i pa­trzy­ła bez­myśl­nie w okno. A je­śli anons to ja­kiś znak? Nie wie­dzia­ła co praw­da jaki, ale pod­skór­nie czu­ła, że do­sta­ła wy­raź­ną wska­zów­kę­ od losu.

Ogród bo­ta­nicz­ny po dłuż­szym za­sta­no­wie­niu prze­stał być tak bar­dzo głu­pim po­my­słem. To w koń­cu ide­al­ne miej­sce dla ko­goś, kto bę­dzie na tyle nie­roz­sąd­ny i przyj­dzie na spo­tka­nie. Ide­al­ne, bo bez­piecz­ne. Moż­na sta­nąć nie­co da­lej, w ukry­ciu, i oce­nić sy­tu­ację. Moż­na uda­wać, że jest się zwy­kłym spa­ce­ro­wi­czem. Albo uciec w ra­zie cze­go.

Ka­li­na ro­ze­śmia­ła się na­gle.

Mi­ło­rząb ja­poń­ski. A pod nim lek­ko de­pre­syj­ny i ciut scho­ro­wa­ny fa­cet bez gro­sza przy du­szy, któ­ry ocze­ku­je… chy­ba spon­so­rin­gu? Żad­na, ab­so­lut­nie żad­na ko­bie­ta nie pod­ję­ła­by ta­kie­go ry­zy­ka.

W so­bo­tę o szes­na­stej trzy­dzie­ści po­ja­wi­ła się w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym z dziw­nym po­czu­ciem, że co praw­da jest idiot­ką, ale po raz pierw­szy w ży­ciu za­re­ago­wa­ła spon­ta­nicz­nie na za­pach przy­go­dy.

Co oczy­wi­ście nie ozna­cza jesz­cze, że po­dej­dzie do tego fa­ce­ta, a po­tem wsią­dą w jej sa­mo­chód i po­mkną przed sie­bie ku za­cho­do­wi słoń­ca ni­czym Bon­nie i Cly­de. Tyle że bez pi­sto­le­tów. No, chy­ba że on jest uzbro­jo­ny.

Ogród bo­ta­nicz­ny w maju nie­mal zmu­szał do po­zy­tyw­ne­go my­śle­nia. A kie­dy do­dat­ko­wo świe­ci­ło słoń­ce, a wiatr wy­gry­wał na li­ściach spo­koj­ne me­lo­die w to­na­cji Fis-dur, po­ziom se­ro­to­ni­ny w or­ga­ni­zmie przy­jem­nie się uno­sił. Nic dziw­ne­go za­tem, że Ka­li­na z uczu­ciem dziw­nej lek­ko­ści za­nu­rzy­ła się w tych ma­jo­wych oko­licz­no­ściach przy­ro­dy.

Zie­leń wio­sen­na ro­man­so­wa­ła z zie­le­nią zgni­łą, cze­go efek­tem była zie­leń bu­tel­ko­wa z do­miesz­ką zło­ci­stej po­świa­ty. Ca­łość uzu­peł­nia­ły róż­no­barw­ne tu­li­pa­ny, któ­re Ka­li­na ko­cha­ła zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż sie­bie samą. Były tu i Trium­phy, i mie­szań­ce Dar­wi­na, były Cri­spy, Cot­ta­ge oraz tu­li­pa­ny li­lio­kształt­ne. Wpraw­nym okiem do­strze­gła też tu­li­pa­ny Rem­brand­ta, pa­pu­zie oraz pe­onio­we. Oczy­wi­ście dla więk­szo­ści lu­dzi tu­li­pan róż­ni się od tu­li­pa­na co naj­wy­żej ko­lo­rem, ale Ka­li­na na­le­ża­ła do osób tu­li­pa­no­lub­nych. Jej wie­dza była więk­sza, bo­gat­sza, pach­nia­ła szorst­ką zie­le­nią gnie­cio­nych li­ści oraz de­li­kat­ną nutą kwia­to­we­go pył­ku.

O szes­na­stej czter­dzie­ści sie­dem sama Ka­li­na pach­nia­ła na­to­miast stra­chem pod­szy­tym cie­ka­wo­ścią oraz prze­świad­cze­niem o wła­snej głu­po­cie. Jej uwa­gę na chwi- lę od­cią­ga­li no­wo­żeń­cy, roz­rzu­ce­ni ni­czym cha­bry na łą­kach po ide­al­nie przy­cię­tych traw­ni­kach, na drew­nia­nych ła­wecz­kach, a na­wet wśród skal­nia­ka. Na­li­czy­ła co naj­mniej osiem par, któ­re z wy­ra­zem mi­ło­sne­go kre­ty­ni­zmu na swych mło­dych ob­li­czach pró­bo­wa­ły za­ra­zić swo­im uczu­ciem oko­licz­ną ro­ślin­ność. W tym celu jed­na pan­na mło­da ca­ło­wa­ła głów­ki hia­cyn­tów, dru­ga za­wi­sła ma­low­ni­czo na ko­na­rze ja­kie­goś drze­wa, a jesz­cze inna pró­bo­wa­ła ze­spo­lić się z na­grza­nym ka­mie­niem, le­żąc na nim jak na wod­nym ma­te­ra­cu.

Ka­li­na nie mia­ła po­dob­nej ślub­nej se­sji zdję­cio­wej. Parę fo­tek pstryk­nął im za­przy­jaź­nio­ny ko­le­ga z roku, kil­ka mama pana mło­de­go, ale tych ostat­nich ni­g­dy nie zo­ba­czy­ła, bo te­ścio­wa uzna­ła, że wy­glą­da na zdję­ciach jak kro­wa ja­dą­ca na ubój, wsku­tek cze­go uni­ce­stwi­ła wszyst­kie do­wo­dy tego upo­ko­rze­nia.

Ci za­ko­cha­ni wy­glą­da­ją kre­tyń­sko, ale jed­nak tro­chę im za­zdrosz­czę.

Na szczę­ście za­zdrość zo­sta­ła wy­par­ta przez mi­ło­rząb ja­poń­ski, któ­ry gdzieś tu prze­cież rósł i cze­kał na ewen­tu­al­ne spo­tka­nie dwoj­ga zu­peł­nie ob­cych so­bie osób.

Drze­wo uj­rza­ła z da­le­ka, bo było dość duże, o cha­rak­te­ry­stycz­nych wa­chla­rzo­wa­tych li­ściach. I nie było samo. To­wa­rzy­szył mu męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, odro­bi­nę nie­do­go­lo­ny, choć może tak wła­śnie mia­ło być, ubra­ny w czar­ne spodnie i czar­ny T-shirt. Co on miał na gło­wie? Ku­cyk? Ka­li­na we­pchnę­ła nos w krzew ta­ma­rysz­ku, uda­jąc, że chło­nie jego za­pach, a ką­tem oka ob­ser­wo­wa­ła męż­czy­znę, któ­ry, co stwier­dzi­ła z dużą ulgą, nie wy­glą­dał ani na zbo­czeń­ca, ani na bez­dom­ne­go zbo­czeń­ca, ani na­wet odro­bi­nę pod­le. Wy­glą­dał nor­mal­nie, a wręcz tro­chę smut­no, co Ka­li­nie bar­dzo się spodo­ba­ło, bo smu­tek pły­nął w jej ży­łach na rów­ni z krwią.

Ser­ce trze­po­ta­ło jej w pier­siach ni­czym uwię­zio­ny ka­na­rek w klat­ce, a ona sama mia­ła po­czu­cie, że cia­ło wpa­da w dziw­ne drgaw­ki, zwią­za­ne za­pew­ne z ab­sur­dal­no­ścią ca­łej sy­tu­acji.

I wte­dy wła­śnie on na nią spoj­rzał, więc jesz­cze głę­biej wsa­dzi­ła gło­wę w ta­ma­ry­szek, aż za­sko­czo­ne jej wi­do­kiem psz­czo­ły za­bzy­cza­ły z nie­do­wie­rze­niem.

Trud­no. Nie za­bi­je mnie chy­ba w ma­jo­wą so­bo­tę, na oczach świad­ków, i nie za­ko­pie pod mi­ło­rzę­bem. Ani pod ta­ma­rysz­kiem.

Męż­czy­zna pod­szedł w jej stro­nę i przy­sta­nął ja­kieś dwa me­try przed krze­wem. Opu­ści­ła więc swo­ją kry­jów­kę, po­pra­wi­ła wło­sy, a na­wet uśmiech­nę­ła się, choć oso­ba z ze­wnątrz mo­gła­by to zin­ter­pre­to­wać jako gry­mas prze­ra­że­nia.

Tak, rze­czy­wi­ście miał ku­cyk na czub­ku gło­wy, zwią­za­ny zie­lo­ną frot­ką. Jego twarz bu­dzi­ła dziw­ną sym­pa­tię, być może za spra­wą du­żych oczu i we­so­łe­go uśmie­chu. Męż­czy­zna był dość wy­so­ki, szczu­pły i miał ład­ne dło­nie z krót­ko ob­cię­ty­mi pa­znok­cia­mi.

– Na­praw­dę za­re­ago­wa­ła pani na moje ogło­sze­nie? – Do jej uszu do­biegł dość miły, ni­ski mę­ski głos, choć o ile Ka­li­na pa­mię­ta­ła, głos jej męża rów­nież kie­dyś był miły, a po­tem na­gle prze­stał. Dla­te­go po­sta­no­wi­ła nie ule­gać uro­ko­wi pierw­sze­go wra­że­nia, tyl­ko my­śleć ra­cjo­nal­nie.

– Za­cie­ka­wi­ło mnie – przy­zna­ła od­waż­nie.

Męż­czy­zna pod­szedł bli­żej i po­dał jej dłoń. Miał bla­dą, pra­wie prze­zro­czy­stą cerę. I brą­zo­we oczy z de­li­kat­ną bursz­ty­no­wą po­świa­tą oraz po­pie­la­ty­mi plam­ka­mi. Ład­ne. Tro­chę jak oczy Kiry – inne niż wszyst­kie.

– Ko­sma – po­wie­dział.

– Słu­cham? – wy­rwa­ło jej się z nie­ukry­wa­nym zdzi­wie­niem i choć se­kun­dę póź­niej za­sło­ni­ła so­bie usta ręką, to py­ta­nie jed­nak już do­le­cia­ło do uszu męż­czy­zny i wpa­dło mięk­ko do środ­ka.

– Bar­dzo na­tu­ral­na re­ak­cja – zgo­dził się. – Ko­sma po­dob­no po­cho­dzi od grec­kie­go sło­wa „ko­smos”, ale to chy­ba jesz­cze go­rzej.

– Go­rzej?

– No… mieć na imię „ko­smos”. Pró­bo­wa­łem po­szu­kać in­nych od­mian tego imie­nia, nie­ste­ty na­tra­fi­łem tyl­ko na sło­wiań­skie znie­kształ­ce­nie Kuź­ma. Rów­nież mi nie od­po­wia­da­ło.

Ka­li­na z tru­dem po­wstrzy­my­wa­ła uśmiech.

– Ale jest pew­ne wyj­ście z tej sy­tu­acji. Otóż we Wło­szech Ko­sma wy­ma­wia się Co­si­mo, a to, musi pani przy­znać, brzmi już cał­kiem nie naj­go­rzej.

Przy­zna­ła po­przez nie­znacz­ne kiw­nię­cie gło­wą.

Ko­sma vel Co­si­mo za­pro­po­no­wał za­tem, by usie­dli na ław­ce i kon­ty­nu­owa­li dal­szą po­ga­węd­kę, któ­ra jego zda­niem szła w cał­kiem przy­jem­nym kie­run­ku. Ra­cjo­nal­na część Ka­li­ny od­ra­dza­ła jej ciąg dal­szy, ale po­nie­waż na­wet w naj­bar­dziej ra­cjo­nal­nym umy­śle tkwi pier­wia­stek cie­ka­wo­ści i sza­leń­stwa, po­zwo­li­ła so­bie na chwi­lę sła­bo­ści. Jed­ne­go była pew­na. Ko­sma, Ko­smos czy Kuź­ma był zbyt sym­pa­tycz­ny, by oka­zać się mor­der­cą. Albo ona zbyt głu­pia, by to za­uwa­żyć.

– Co miał pan kon­kret­nie na my­śli, pi­sząc o po­dró­żo­wa­niu po świe­cie?

– Ko­sma. Nie pan. Sko­ro nie ucie­kłaś na mój wi­dok po pię­ciu mi­nu­tach, a na­wet sko­rzy­sta­łaś z za­pro­sze­nia na ław­kę, przejdź­my na ty.

Ski­nę­ła gło­wą na zgo­dę.

Co ja tu ro­bię?

– Ja­kieś kon­kret­ne miej­sca?

Ko­sma oży­wił się, po­pra­wił ku­cyk i za­czął opo­wia­dać. Jego tym­cza­so­wy smu­tek naj­wy­raź­niej chwi­lo­wo znik­nął. Jed­no trze­ba mu było przy­znać – był wy­jąt­ko­wo ga­da­tli­wy.

– Pry­wat­ny Re­zer­wat Bio­lo­gicz­ny Hu­ilo-Hu­ilo… Mają tam nie­zwy­kły ho­tel, zu­peł­nie jak­by ktoś wy­bu­do­wał go z my­ślą o hob­bi­tach. Cał­ko­wi­cie oto­czo­ny przy­ro­dą, wy­ra­sta spo­śród drzew ni­czym wul­kan, a z jego szczy­tu try­ska wo­do­spad. Żeby wejść do środ­ka, trze­ba po­ko­nać pod­wie­sza­ny most z drew­na. Chciał­bym go cho­ciaż raz zo­ba­czyć na żywo.

– A gdzie to jest? – spy­ta­ła Ka­li­na.

– W Chi­le.

Z pew­no­ścią za­bio­rę cię do Chi­le. Tyl­ko naj­pierw wy­gram w to­to­lot­ka.

– Ale są też inne miej­sca. Ta­kie Je­zio­ro Ret­ba na przy­kład. Mówi się o nim, że ma bar­wę sha­ke’a tru­skaw­ko­we­go, ale wody nie da się pić, bo jest po­twor­nie za­so­lo­na. Po­dob­nie jak Mo­rze Mar­twe. Ret­ba to Se­ne­gal.

Cu­dow­nie.

– Albo ta­kie Pod­wod­ne Mu­zeum Sztu­ki, ab­so­lut­nie ma­gicz­ne miej­sce u wy­brze­ży Can­cún…

– Mek­syk – po­wie­dzia­ła Ka­li­na.

Ko­sma kiw­nął gło­wą.

– Po­dob­no znaj­du­je się tam po­nad czte­ry­sta dzieł sztu­ki, a wśród nich pły­wa­ją so­bie ko­lo­ro­we ryb­ki, żół­wie i po­ra­sta je baj­ko­wa ro­ślin­ność. Jest dużo cu­dów na świe­cie, praw­da? – uśmiech­nął się do niej.

Ka­li­na za­pa­trzy­ła się na psz­czo­łę spa­ce­ru­ją­cą po jej zie­lon­ka­wej spód­ni­cy.

Pew­nie my­śli, że to tra­wa, i za­sta­na­wia się, gdzie są kwia­ty.

– Tak – po­wie­dzia­ła w koń­cu. – Ja też znam jed­no ta­kie miej­sce.

– Tak? – oży­wił się Ko­sma. – Mon­go­lia? Man­dżur­skie ste­py? Czer­wo­na pla­ża w Sa­moa?

– Am­ster­dam.

Ko­sma za­milkł na chwi­lę, a po­tem się ro­ze­śmiał.

– Jadę w ciem­no!

– Jesz­cze się nie zde­cy­do­wa­łam, ale je­że­li w ogó­le po­dej­mę wy­zwa­nie, to ma­rzy mi się też wiel­ki ogród bo­ta­nicz­ny pod Am­ster­da­mem. Pe­łen tu­li­pa­nów.

– Ale tu­li­pa­ny chy­ba po­wo­li prze­kwi­ta­ją? – zmarsz­czył czo­ło.

– Wiem. Nie­ste­ty te­raz nie mogę je­chać, pra­cu­ję w szko­le i chy­ba nikt nie da mi urlo­pu tyl­ko dla­te­go, że pra­gnę zo­ba­czyć od­mia­nę Lady Jane.

– Jest taka?

Ski­nę­ła gło­wą.

– Na ze­wnątrz ró­żo­we, w środ­ku bia­łe. Praw­dzi­we cudo.

Psz­czo­ła uzna­ła, że spód­ni­ca Ka­li­ny jest wpraw­dzie ape­tycz­nie zie­lo­na, ale to zde­cy­do­wa­nie zbyt mało, by ze­brać py­łek. Od­le­cia­ła więc nie­co ura­żo­na, a Ko­sma spoj­rzał na Ka­li­nę z po­dzi­wem.

– Chy­ba je­steś pierw­szą ko­bie­tą, któ­ra na wi­dok psz­czo­ły nie ze­rwa­ła się z miej­sca i nie za­czę­ła wy­ma­chi­wać wszyst­kim moż­li­wy­mi koń­czy­na­mi.

– Czy­li czte­re­ma? – upew­ni­ła się Ka­li­na.

– W za­sa­dzie tak. Cho­ciaż jak tak szyb­ko ma­cha­ją, wi­dzę ich znacz­nie wię­cej.

On jest za­baw­ny. Ale nie­ste­ty man­dżur­skie ste­py od­pa­da­ją, mimo iż brzmią nie­zwy­kle ku­szą­co.

Ko­sma chy­ba czy­tał w jej my­ślach.

– Pew­nie się wy­głu­pi­łem z tymi od­le­gły­mi kra­ja­mi, co?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie, ma­rze­nia za­wsze są faj­ne, tyle że ja w two­ich nie mogę wziąć udzia­łu. Są ślicz­ne, ale dość kosz­tow­ne.

– Ten park pod Am­ster­da­mem na pew­no też jest ślicz­ny. I te tu­li­pa­ny Lady Jane, któ­rych jed­nak nie uda nam się zo­ba­czyć, bo prze­kwit­ną, rów­nież. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że się zde­cy­du­jesz – do­dał na­tych­miast, wi­dząc wzrok Ka­li­ny.

Uśmiech­nę­ła się.

– A je­śli kie­dyś bę­dziesz mia­ła ocho­tę na wa­ka­cje w po­je­dyn­kę, to po­le­cam Mu­umi Pan­na­ri­ka­hvi­lę, czy­li ka­wiar­nię Mu­min­ków w Ku­opio.

– Fin­lan­dia.

– To zde­cy­do­wa­nie bli­żej niż man­dżur­skie ste­py, przy­znasz sama.

– A co jest w tej ka­wiar­ni?

– Do­sia­da­ją się do cie­bie Mu­min­ki. Albo Buka, albo Mała Mi. Ale pod wa­run­kiem, że je­steś sama, bo to ka­wiar­nia dla sa­mot­nych. Za­ma­wiasz na­le­śni­ka ze słod­kim so­sem, a tu bach, sia­da koło cie­bie Włó­czy­kij. Albo Ta­tuś Mu­min­ka.

Mat­ka ze­mdla­ła­by na samą myśl, że do­siadł się do mnie Włó­czy­kij. Na­wet ry­sun­ko­wy.

– Kie­dyś na­wet do­pa­dła mnie taka myśl, żeby sa­mej gdzieś wy­je­chać. By­łam wte­dy świe­żo po lek­tu­rze ar­ty­ku­łu, w któ­rym au­tor udo­wad­niał, że miesz­ka­jąc w du­żym mie­ście, dzien­nie spo­ty­ka­my tyle osób, ile czło­wiek ży­ją­cy daw­niej spo­ty­kał w cią­gu ca­łe­go swo­je­go ży­cia. Po­czu­łam wte­dy, że mu­szę uciec. Wy­bra­łam na chy­bił tra­fił Ko­ło­brzeg – poza se­zo­nem, na po­cząt­ku kwiet­nia. Za­ła­twi­łam so­bie na­wet lewe zwol­nie­nie le­kar­skie. Chcia­łam po­być sam na sam ze sobą. Po­pa­trzeć przed i w głąb sie­bie, po­cho­dzić po pla­ży w sta­rych dżin­sach. Nie mu­sieć wy­glą­dać. Po­my­śleć, po­czy­tać, po­mil­czeć. No i wy­spać się. Mu­mi­nek pew­nie by do mnie nie pod­szedł, ale może cho­ciaż ja­kiś pies albo mewa?

– No i?

– No i się nie uda­ło.

– Dla­cze­go? – zdzi­wił się Ko­sma.

Ka­li­na uzna­ła, że czas wy­znań mi­nął. Wpraw­dzie roz­ma­wia­ło jej się wy­jąt­ko­wo do­brze, ale kie­dy była mała, za­wsze dzie­li­ła gumę Do­nald na dwa ka­wał­ki, je­den na dziś, dru­gi na ju­tro. To się na­zy­wa­ło roz­cią­ga­niem przy­jem­no­ści.

Bo roz­mo­wa z tym dzi­wa­kiem spod mi­ło­rzę­bu ja­poń­skie­go była na swój spo­sób przy­jem­na. Zu­peł­nie jak­by się zna­li od daw­na i dys­ku­to­wa­li, ot tak, o Mu­min­kach, dom­kach hob­bi­tów i po­dró­żach po świe­cie.

Mamo, w ży­ciu tego nie zro­zu­miesz.Rozdział trzeci

Świt przy­siadł na po­wie­kach Ka­li­ny i moc­no je do­ci­snął. Nie mia­ła siły otwo­rzyć oczu, a co do­pie­ro wstać. Zresz­tą od dłuż­sze­go cza­su spa­ło jej się wy­jąt­ko­wo do­brze, bez tego zry­wa­nia się co dwie, trzy go­dzi­ny, bez ko­niecz­no­ści sko­rzy­sta­nia z to­a­le­ty, bez mar­z­nię­cia stóp lub na­głych ude­rzeń go­rą­ca, po któ­rych mu­sia­ła prze­bie­rać pi­ża­mę. Naj­chęt­niej po­spa­ła­by jesz­cze tro­chę, w koń­cu była nie­dzie­la, ale pu­ka­nie do drzwi roz­le­gło się do­kład­nie wte­dy, gdy za­czę­ła go ocze­ki­wać.

O siód­mej pięt­na­ście roz­legł się głos mat­ki:

– Wsta­je­my, ko­cha­nie!

Ka­li­na po raz ty­sięcz­ny otwo­rzy­ła usta, by od­po­wie­dzieć: „Nie, jesz­cze tro­chę po­śpię”, ale dziw­nym tra­fem li­te­ry po raz ty­sięcz­ny uło­ży­ły się w zu­peł­nie inne zda­nie.

– Tak, już wsta­ję!

Nie­chęt­nie zrzu­ci­ła świt z po­wiek i usia­dła na łóż­ku.

Czter­dzie­ści sześć lat.

Mia­ła czter­dzie­ści sześć lat. Pra­wie, bo ka­len­da­rzo­wo jesz­cze czter­dzie­ści pięć, ale już za parę ty­go­dni ofi­cjal­nie o rok wię­cej. Uro­dzi­ła cór­kę i po­wo­li prze­cho­dzi­ła na dru­gą stro­nę mo­stu, po któ­rej – zda­niem Ka­li­ny – nie było już nic z wy­jąt­kiem sztucz­nej szczę­ki oraz ba­dań ko­lo­no­sko­pii. Być może te my­śli do­pa­dły­by ją do­pie­ro za ja­kiś czas, ale w ży­ciu Ka­li­ny wy­da­rzy­ło się coś, co znacz­nie przy­spie­szy­ło ten tok my­śle­nia.

Od trzech mie­się­cy nie mia­ła okre­su.

Jej cia­ło wy­sy­ła­ło więc wy­raź­ny sy­gnał: „Moja dro­ga, twój czas wła­śnie mija”. Ka­li­nę prze­ra­zi­ło to znacz­nie bar­dziej niż pierw­sza mie­siącz­ka. Jak to? To już? Za­czy­na­ła prze­kwi­tać, a na­dal nie po­tra­fi­ła prze­ciw­sta­wić się wła­snej mat­ce w oba­wie, że ją zra­ni, uszko­dzi, skrzyw­dzi albo do­tknie źle do­bra­nym sło­wem.

Naj­gor­sze w prze­mi­ja­niu były wspo­mnie­nia. Mo­men­ty, w któ­rych czu­ła się wol­na i tak szczę­śli­wa, że nie­mal uno­si­ła się nad zie­mią. Jak wte­dy, gdy wy­gra­ła olim­pia­dę ma­te­ma­tycz­ną i po­ko­na­ła czter­na­stu chło­pa­ków ze swo­jej szko­ły. Pod­czas ape­lu we­szła na sce­nę, a wszy­scy za­czę­li jej bić bra­wo. Były też zu­peł­nie zwy­kłe dni, kie­dy świat wy­da­wał się pięk­ny – kie­dy le­ża­ła w swo­im po­ko­ju, je­dząc ob­ra­ne ze skór­ki i po­kro­jo­ne przez mat­kę jabł­ko, i czy­ta­ła książ­ki albo ba­wi­ła się w uwię­zio­ną na zam­ku księż­nicz­kę. Niby nic ta­kie­go, a jed­nak były to chwi­le peł­ne bez­tro­ski i we­wnętrz­ne­go roz­ma­rze­nia.

Im da­lej w ży­cie, tym do­pa­dał ją więk­szy strach, że za chwi­lę ta bło­gość się skoń­czy. Na­gle nie było już ra­do­sne­go dzie­ciń­stwa, ska­ka­nia w gumę, gra­nia w kap­sle, bie­ga­nia boso po ka­łu­żach w desz­czu, choć przy cią­głych okrzy­kach Kon­stan­cji: „Wra­caj, bo się prze­zię­bisz”. Ka­li­na na­gle sta­ła się do­ro­sła i za­czę­ła bu­dzić się ze ści­śnię­tym ser­cem, że ko­lej­ny dzień z pew­no­ścią nie bę­dzie taki, jak­by chcia­ła. To samo śnia­da­nie z mat­ką, te same roz­mo­wy o ni­czym, wy­cią­ga­nie z sza­fy nud­nych ubrań i wyj­ście do pra­cy. Nie wia­do­mo kie­dy mi­nę­ła trzy­dziest­ka, czter­dziest­ka, a za chwi­lę do­pad­nie ją ży­cio­wy pół­me­tek.

Ow­szem, czło­wiek po­trze­bu­je ry­tu­ałów, bo to one dają po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, ale chy­ba każ­dy cza­sem ma­rzy o nie­spo­dzian­kach. O tym, by choć je­den dzień w roku był jak nie­roz­pa­ko­wa­ny pre­zent pod cho­in­ką.

Albo by mieć w so­bie na tyle od­wa­gi, by wy­bie­rać mię­dzy opcją A i B.

A – czy­li pój­dę dzi­siaj do pra­cy.

B – za­fun­du­ję so­bie wa­ga­ry i uciek­nę do mia­sta, by włó­czyć się bez celu po uli­cach. Spo­tkam dia­bła i zro­bi się go­rą­co.

Ka­li­na ni­g­dy nie wy­bra­ła B, bo strach przed zmia­ną przy­zwy­cza­jeń był więk­szy niż ape­tyt na nie­zna­ne.

No i była jesz­cze Kon­stan­cja.

– Spóź­nisz się, jest już za pięt­na­ście ósma, a ty jesz­cze nie za­ło­ży­łaś bu­tów – mó­wi­ła za­wsze wte­dy, gdy wa­ha­nie mię­dzy A i B było więk­sze niż za­zwy­czaj.

Ka­li­na za­po­mi­na­ła wte­dy o wszyst­kim i z po­czu­ciem winy po­mie­sza­nym ze wsty­dem bie­gła jak naj­szyb­ciej do pra­cy.

Zno­wu się nie uda­ło.

Co ten Ko­sma wczo­raj po­wie­dział?

„Mu­sisz za­cząć żyć! Zo­bacz, jak jest póź­no!” – za­wo­łał na­gle, a ona od­ru­cho­wo spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Ro­ze­śmia­ła się po­tem, ale osta­tecz­nej de­cy­zji jesz­cze nie pod­ję­ła. Za to mia­ła rand­kę, choć rze­czow­nik ten ra­czej na­le­ża­ło­by ubrać w cu­dzy­słów. „Rand­ka”. Tym ra­zem miej­sce ak­cji zo­sta­ło za­mie­nio­ne z ogro­du bo­ta­nicz­ne­go na her­ba­ciar­nię Chi­me­ra, ukry­tą w za­uł­kach Sta­re­go Mia­sta. Bo­ha­te­ro­wie po­zo­sta­li ci sami – Ka­li­na i Ko­sma, a te­ma­tem dal­szej roz­mo­wy mia­ła być ewen­tu­al­na po­dróż do­kąd­kol­wiek, choć naj­praw­do­po­dob­niej do Am­ster­da­mu.

We­szła do prze­stron­nej kuch­ni i usia­dła przy sto­le.

– Dzień do­bry, za­pa­rzy­łam zio­ła do­bre na wą­tro­bę. I na ner­wy – po­wie­dzia­ła jak zwy­kle mat­ka.

Kon­stan­cja.

Sie­dem­dzie­się­ciocz­te­ro­let­nia ko­bie­ta opo­ka. Tyl­ko teo­re­tycz­nie twar­da ni­czym ska­ła osa­do­wa, skła­da­ją­ca się z wę­gla­nu wap­nia i krze­mion­ki. Tak na­pra­wę jed­nak ła­two było ją wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Kon­stan­cja rze­ko­mo ozna­cza ko­goś sta­tecz­ne­go i nie­zmien­ne­go. To by się na­wet zga­dza­ło. Nie­zmien­nie się mar­twią­ca. Wszyst­kie ko­bie­ty w ich ro­dzi­nie do­sta­wa­ły imię za­czy­na­ją­ce się na li­te­rę K. Kon­stan­cja. Ka­li­na. I wresz­cie Kira. Pra­bab­cia zaś mia­ła na imię Kwi­ry­na.

– A moje imię coś zna­czy? – spy­ta­ła kie­dyś Ka­li­na.

– Pod na­szym do­mem rósł kie­dyś krzew ka­li­ny, był na­praw­dę pięk­ny. Tak jak ty – po­wie­dzia­ła mat­ka.

Ka­li­na wo­la­ła­by mieć bar­dziej zna­czą­ce imię, ale może rze­czy­wi­ście była tyl­ko po pro­stu ład­nym dziec­kiem. Swo­ją cór­kę na­zwa­ła Kira. Wład­czy­ni. Może ona bę­dzie mia­ła wię­cej od­wa­gi w ży­ciu i je­śli uzna, że za­miast ogór­ko­wej woli po­mi­do­ro­wą, to się­gnie wła­śnie po nią. Bo na­wet de­cy­zja do­ty­czą­ca wy­bo­ru zupy kształ­tu­je nas jako lu­dzi.

Tym ra­zem to ona przy­szła pierw­sza. Usia­dła w ką­cie pod brą­zo­wo­ce­gla­stą ścia­ną z efek­tow­ny­mi za­cie­ka­mi oraz ro­ślin­ną mo­zai­ką i za­sło­ni­ła twarz kar­tą menu.

– Cze­kam na ko­goś – uprze­dzi­ła kel­ne­ra, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, dla­cze­go jej po­licz­ki po­kry­wa bar­wa po­dob­na do ko­lo­ru kar­dy­nal­skie­go, któ­ry w krzy­żów­kach okre­śla­no szkar­ła­tem lub pur­pu­rą.

Szkar­łat­ne po­licz­ki wsty­du.

Ale niby dla­cze­go?

Czy to na­praw­dę wstyd spo­ty­kać się w tym wie­ku z męż­czy­zną w wie­ku po­dob­nym, tyle że po­zna­nym pod mi­ło­rzę­bem ja­poń­skim w pew­ną ma­jo­wą so­bo­tę? Męż­czy­zną dość prze­cięt­nym z uro­dy, ale mi­łym i wy­jąt­ko­wo za­dba­nym in­te­lek­tu­al­nie.

Na­praw­dę przy­jem­nie się go słu­cha­ło.

Gdy­by z ja­kie­goś po­wo­du zde­cy­do­wa­ła się na po­dróż z nim, i to jed­nym sa­mo­cho­dem, z pew­no­ścią nie mu­sia­ła­by oba­wiać się krę­pu­ją­cej ci­szy, za­pa­da­ją­cej jak­że czę­sto mię­dzy ludź­mi prze­ciw­nych płci. Oczy­wi­ście, zda­rza­ją się ci­sze nie­krę­pu­ją­ce, wy­ni­ka­ją­ce z na­tu­ral­nej po­trze­by chwi­lo­we­go za­mknię­cia się, jed­nak więk­szość z nich to ci­sze pa­nicz­nie wsty­dli­we, wy­wo­łu­ją­ce ner­wo­wość, po­wo­du­ją­ce nad­po­tli­wość dło­ni oraz go­ni­twę my­śli typu: „Boże, co tu jesz­cze po­wie­dzieć?”.

Ko­sma zde­cy­do­wa­nie na­le­żał do tych lu­dzi, przy któ­rych mil­cze­nie mia­ło pra­wo się udać.

– A ty gdzieś wy­cho­dzisz? – za­cze­pi­ła ją Kon­stan­cja, wi­dząc cór­kę mio­ta­ją­cą się mię­dzy ła­zien­ką a po­ko­jem.

Su­kien­ka? Spodnie? Lnia­na bluz­ka?

– Yyy… – była to wpraw­dzie mało kon­struk­tyw­na od­po­wiedź, jed­nak mat­ka Ka­li­ny zro­zu­mia­ła ją od razu.

– Dziw­ne – mruk­nę­ła tyl­ko, po czym ob­rzu­ci­ła cór­kę wzro­kiem, jak­by ta mia­ła szes­na­ście lat i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnejOd autorki

To w koń­cu rak czy cią­ża? Czy Jó­zef Ko­szał­ka na­praw­dę żyje? Czy Kon­stan­cja oszu­ka­ła cór­kę, a je­śli tak, to dla­cze­go? I co na to wszyst­ko Kira? W świe­cie ma­tek, có­rek, żon i ko­cha­nek wy­da­rzy się na­praw­dę spo­ro…

Je­śli wcią­gnę­ła Was fa­bu­ła Hor­mo­nii, to może war­to spo­tkać się z bo­ha­te­ra­mi po­wie­ści raz jesz­cze, już je­sie­nią? Wie­le wąt­ków zo­sta­nie wy­ja­śnio­nych, ale po­ja­wią się rów­nież nowe. Nie­któ­re spra­wy za­czną pły­nąć spo­koj­niej­szym ryt­mem wy­łącz­nie po to, by inne sta­nę­ły na gło­wie. Bo czy ży­cio­wa hor­mo­nia w ogó­le jest moż­li­wa? Za­pra­szam do lek­tu­ry dru­gie­go tomu se­rii Mat­ki, czy­li Cór­ki pt. Dziec­ko last mi­nu­te.Podziękowania

Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy po­lu­bi­li moje książ­ki, mój styl i spo­sób po­strze­ga­nia świa­ta.

Dzię­ku­ję Lil­ce Fa­bi­siń­skiej za oko Tup­tu­sia i cu­dow­ną przy­jaźń.

Dzię­ku­ję mo­jej ma­mie za to, że ni­g­dy nie była Kon­stan­cją, cho­ciaż też nie zno­si wi­do­ku wło­sów na umy­wal­ce.

Dzię­ku­ję moim psom, któ­re swo­imi po­trze­ba­mi fi­zjo­lo­gicz­ny­mi zmu­sza­ją mnie do odej­ścia od biur­ka z kom­pu­te­rem. W prze­ciw­nym ra­zie mo­gła­bym do nie­go przy­ro­snąć.

Dzię­ku­ję Agniesz­ce Fi­las za mo­ty­wo­wa­nie i wia­rę, że bę­dzie jesz­cze le­piej.

Dzię­ku­ję He­idi za spon­ta­nicz­ny wy­pad do Am­ster­da­mu i po­moc w zbie­ra­niu ma­te­ria­łów do książ­ki.

Dzię­ku­ję mo­je­mu Fi­lip­ko­wi za to, że w wie­ku ośmiu lat se­gre­gu­je pra­nie i wrzu­ca ja­sne do ja­sne­go, ciem­ne do ciem­ne­go, i dla pew­no­ści pyta, co zro­bić z czer­wo­nym. Oraz je­de­na­sto­let­niej Ol­dze, któ­ra choć wkro­czy­ła w wiek doj­rze­wa­nia, „pró­bu­je uspo­ko­ić swo­je hor­mo­ny i prze­jąć nad nimi wła­dzę”. Je­śli da radę te­raz, to w przy­szło­ści nie musi oba­wiać się me­no­pau­zy!

A mo­je­mu mę­żo­wi dzię­ku­ję za pięk­ne buty, któ­re na pew­no mi kupi w na­gro­dę za ko­lej­ną książ­kę.

Do zo­ba­cze­nia je­sie­nią!

Mon­schau, kwie­cień 2016

e-mail: na­ta­[email protected]

FB: http://www.fa­ce­bo­ok.com/na­ta­sza­so­cha­73/
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: