- W empik go
Horror utajonej świątyni - ebook
Horror utajonej świątyni - ebook
Opowiadanie z czasów sprzed zdobycia Sandomierza w roku 1809 przez wojska Księstwa Warszawskiego, ale nie historyczne, lecz „z dreszczykiem”, budzące dreszcz grozy, którego lepiej nie czytać po zmroku. Najbardziej ujmujący w tym opowiadaniu jest styl pisarski Sarwy. Język autora jest bardzo dojrzały i dopracowany. Nie nadużywa kwiecistych metafor czy patetycznych opisów. Pisze pięknie i przystępnie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-151-9 |
Rozmiar pliku: | 78 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niewielkim saloniku urządzonym dość biednie, ale przecież czysto i schludnie, obok kaflowego pieca, na bujanym wiklinowym fotelu siedziała kobieta, licząca niezbyt wiele ponad czterdzieści lat. Naprzeciw niej, o dziesięć – a może i piętnaście – lat starszy mężczyzna, chudy i tyczkowaty, przycupnął na skraju pociemniałego ze starości dębowego krzesła i splótłszy ręce na piersiach, pochylił się mocno ku przodowi:
– Wierzaj mi aśćka, na nic dobrego się nie zanosi. Nie darmo Austriaki miotają się od wczoraj po całym mieście, jakby poszaleli.
Słowa te wyrzekł pan Roch Krukoski, aptekarz, a dla podkreślenia ich wagi lekko uniósł się z siedzenia i wyprostowawszy palec wskazujący, wycelował go w stronę słuchaczki.
Słuchaczką zaś ową była Anna Jordanowa, całkiem apetycznie jeszcze wyglądająca wdówka, do której pan Roch – co było publiczną tajemnicą – smalił cholewki. Tyle że bez widoków na powodzenie, bo chociaż Jordanowa lubiła go, to jednak nie na tyle, aby wiązać się z nim świętym węzłem małżeńskim.
– I to tylko z owego miotania się Austriaków wnosisz pan, panie Krukoski...
– Rochu! Rochu! – przerwał jej mężczyzna.
– ... no dobrze, panie Rochu, iż coś złego wisi w powietrzu?
– A owszem, owszem. Nielicha to poszlaka, wszakże przecie – tu aptekarz z niepokojem rozejrzał się wokół, jakby w obawie, aby nie zostać podsłuchanym – doszły do mnie także i pewne wieści.
– Et, plotki zapewne! Pan zawsze chętnie na plotki ucha nadstawia.
– Oj, niesprawiedliwa pani jesteś dla mnie, pani Anno. Można by pomyśleć, że ja się w plotkach kocham niczym cyrulik, albo i przekupka z Małego Rynku. To czegom się onegdaj dowiedział, to sprawa poważna!
– Hm...
Z owego „hm...” pani Jordanowej trudno było odgadnąć czy zachęca swojego rozmówcę, aby kontynuował temat, czy może raczej wolałaby, iżby go poniechał.
Ale aptekarz owo „hm...” zrozumiał jako zachętę i ściszywszy głos, a potem raz jeszcze nerwowo rozglądnąwszy się naokoło, powiedział:
– Pani Anno. Miła pani Anno! Ponoć nasze wojsko pod wodzą samego księcia Józefa Poniatowskiego przeszło Wisłę pod Warszawą i prawym jej brzegiem zbliża się ku Sandomierzowi.
– A to po co?
– Jak to po co? – obruszył się Roch. – No przecież po to, aby odebrać nasz Sandomierz Austriakom i przyłączyć go do Księstwa Warszawskiego!
Pani Jordanowa aż otwarła usta ze zdumienia, lecz zmitygowawszy się, czym prędzej zakryła je dłonią.
– A to ci wiadomość! – zawołała po chwili, oswoiwszy się nieco z nowiną. – Tylko czy aby pewna?
– Cicho! Cicho aśćka! Toć jeszcze kto posłyszeć może o czym tu rozprawiamy i narobi nam kłopotu u Niemców. Anna spojrzała na aptekarza karcąco:
– Aleś pan, panie Rochu strachliwy! Aż wstyd!
– Nie strachliwy, wcale nie strachliwy, tylko ostrożny. A owo różnica! No, ale na mnie już czas! Pora wracać do domu, bo tylko patrzeć jak się zrobi całkiem ciemno.
Pan Roch Krukoski, aptekarz i poważny obywatel sandomierski, właściciel dwu kamienic, jednej w Rynku, drugiej zaś przy ulicy Panny Maryi, z galanterią tracącą nieco wiekiem osiemnastym, ucałował dłoń podaną mu przez gospodynię i wyszedł z saloniku, odprowadzony aż na dwór.
Po chwili dało się słyszeć głośne szczęknięcie skobla ryglującego nadgryzione zębem czasu i stoczone przez korniki drzwi, zbite z grubych sosnowych desek, co mogło oznaczać tylko jedno, iż mieszkańcy tego niewielkiego domku wciśniętego w kąt pomiędzy okazałą kamienicę, a mur miejski, zaraz udadzą się na spoczynek.
Pani Anna odprawiwszy gościa, zapaliła świeczkę i przebrawszy się do snu, rozścieliła łóżko stojące w kącie saloniku poza parawanem z barwnej, kwiecistej materii. Wiedzieć bowiem trzeba, iż ów salonik (nie bardzo zresztą zasługujący na tę nazwę) pełnił jednocześnie ową bardziej prozaiczną funkcję, a to ze względu na ciasnotę panującą w trzyizbowym – ledwo – domku.
Będąc już gotowa do snu, wzięła w rękę lichtarz z osadzoną w nim płonącą łojówką i wysunąwszy się do niewielkiej sionki, postukała zaciśniętą w kułak dłonią w jedne z dwojga jeszcze wychodzących do tegoż pomieszczenia drzwi i zapytała:
– Michaś! Syneczku! A śpisz już?!
– Jeszcze nie, mamo – posłyszała odpowiedź. – Jeszcze nie, ale jużem rozebrany i leżę pod pierzyną.
– Nie głodnyś?
– Nie, nie! Tylkom okrutnie zmęczony. Dobranoc.
– Skoroś syneczku zmęczony to śpij. Nie będę ci przeszkadzać. A nie zapomnij o pacierzu.
– Już zmówiłem.
Skoro tylko ucichły matczyne kroki i z trzaskiem zamknęły się drzwi saloniku, ów Michał, młodzieniec z wyglądu piętnastoletni, wysunął się spod pierzyny i na palcach podszedł do okna.
Ubrany był bynajmniej nie w nocną koszulę, lecz do wyjścia: w spodnie, kurtkę, a nawet miał buty na nogach, których najwidoczniej nie ściągnął, układając się w pościeli na wypadek, gdyby matka nie zadowoliła się samą tylko rozmową przez drzwi, ale jeszcze przyszła go ucałować na dobranoc, jak to czasami robiła.
Bacząc, by nie narobić hałasu, otwarł okno na oścież i przelazłszy przez parapet, zsunął się na ziemię. Nie sprawiło mu to nadmiernego kłopotu, okienko bowiem owo znajdowało się nie wyżej niż na dwie stopy ponad powierzchnią gruntu.
Obejrzawszy się raz i drugi przez ramię, czy go przypadkiem matka nie spostrzegła, cicho niczym kot przemknął obok ściany frontowej i minąwszy gęsty krzak kolcowoju rosnący przy furtce, wysunął się na ulicę.
Ciemno było, choć oko wykol. Michał jednakże szedł pewnie, bo przecież posuwał się drogą, na której od urodzenia nieomal znał każdy kamień, każdą dziurę. Chociaż nie minęła jeszcze połowa maja, noc była wyjątkowo ciepła.
Od Wisły czuć było lekkuchny podmuch wietrzyku, w gęstych zaroślach obok winnicy duchackiej, jakiś ptak wykrzykiwał w ciemności swą tęsknotę za towarzyszką.
Ziemia pachniała wilgocią, świeżo pozieleniałą trawą i wiosennymi kwiatami, których pełno było wszędzie tam, gdzie ludzka stopa nie była w stanie dosięgnąć ich i zadeptać.
Gdy obłok zakrywający dotąd pyzatą twarz księżyca odpłynął na bok, zrobiło się całkiem widno. Srebrzysta poświata rozlała się szeroko po murach i dachach domostw, zalśniła tajemniczo w szybach kościelnych okien, rozjaśniła brukowane kocimi łbami uliczki, ciemność zaś – budząca dreszcz trwogi – schowała się tylko w kątach i załomach, pod gęstymi koronami drzew i w zwartym gąszczu dzikich bzów, róż i kolcowojów, porastających pustacie pozostałe po zburzonych przed laty, na skutek wojennych pożóg, domów.
Michał doszedł do Rynku. Rozległy plac z czerniejącą pośrodku bryłą ratusza był pusty, tak pusty, jak i cała reszta z wolna pogrążającego się we śnie Sandomierza. W niewielu tylko oknach majaczył nikły poblask palących się świec, świadczący o tym, iż tam jeszcze czuwają ludzie. Zegar na kolegiackiej dzwonnicy jął wybijać godzinę dziesiątą, a w ułamek chwili później dołączył się doń zegar z ratuszowej wieży.
Na dźwięk zegarów chłopak wzdrygnął się przestraszony i skrywszy się w czarnej czeluści sieni jednej z kamienic, poczekał, aż znów miasto spowije cisza.
Gdyby go zapytać w jakimż to celu instynktownie poszukał schowu, zapewne nie umiałby tego wytłumaczyć. Czuł się podniecony z dwu powodów: po pierwsze tym, co udało mu się podsłuchać z rozmowy matki z aptekarzem, a co bardzo rozpaliło jego wyobraźnię, a po drugie samym faktem nocnej eskapady.
Gdy zegary umilkły, wysunął się z sieni i wyciągając nogi, najbardziej jak się dało, przemknął przez Rynek, a potem skręcił w ulicę św. Marii Magdaleny, coraz częściej potocznie nazywanej Zamkową, ponieważ stromo opadała ze szczytu Wzgórza Miejskiego, do podnóża Wzgórza Zamkowego.
Przy owej właśnie ulicy, prawie na wprost dawnego konwentu Ojców Dominikanów, których wyrzucili stamtąd „arcykatoliccy” i „wysoce ucywilizowani” Austriacy, zagrabiając gmach na własne cele, a klasztorny kościół św. Marii Magdaleny zamieniając na magazyn żywności, przy owej zatem ulicy, w jednej z odrapanych kamieniczek, na parterze, mieszkał najserdeczniejszy przyjaciel Michała, Fabian Saniewski.
Ów ostatni również liczył nie więcej niż lat piętnaście i podobnie jak Michał uważał się za całkiem dorosłego.
Obydwaj chłopcy byli serdecznymi przyjaciółmi ze szkolnej ławy, a uczęszczali do szkoły wydziałowej, w gmachu dawnego jezuickiego Collegium Gostomianum.
Michał zbliżył się do okna izdebki druha i delikatnie zastukawszy w ramę, jednocześnie zawołał przytłumionym głosem:
– Fabian! Ej, Fabian!
Ale ani stukanie, ani wołanie nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, Fabian nie odpowiedział.
Dopiero wówczas, gdy Michał zirytowany brakiem reakcji ze strony przyjaciela, jął – nie bacząc na późną porę – z całych sił łomotać we framugę. W oknie pokazała się twarz Fabiana, któremu z trudem przychodziło otrząsnąć się z pierwszego, a więc najmocniejszego snu.
Przecierając oczy pięściami i ziewając szeroko, rzekł:
– A! To ty, Michasiu! Ale dlaczego się drzesz po nocy i spać nie pozwalasz? Cóż się takiego stało?
– Cicho! O nic nie pytaj! Przyodziej się co rychlej i wyjdź do mnie. Nie będziemy rozmawiać przez okno, bo mogliby nas przydybać twoi rodzice i kłopot gotów. Mam takie nowiny, że zdębiejesz, gdy je posłyszysz!
– A nie mogłyby owe nowiny poczekać do rana?
Fabian najwyraźniej nie miał ochoty opuszczać ciepłej pościeli i wałęsać się nocą po mieście.
– Takiś przyjaciel? – z wyrzutem w głosie zapytał Michał.
– Toż ja od środka aż płonę, żeby się z tobą nowiną podzielić, narażam na gniew matki, wymykam cichaczem z domu, a ty?
– No dobrze już, dobrze. Zaczekaj chwilę, wciągnę tylko portki i zaraz wylezę do ciebie.
Istotnie. Michał nie czekał zbyt długo. Nie minęło i pięć minut, gdy okno izdebki Fabiana rozwarło się na całą szerokość, a on sam usiadłszy na parapecie, zsunął się na ziemię. Później odwróciwszy się, starannie okno przymknął, a uporawszy się z tym, mruknął:
– No? No co mi chciałeś powiedzieć?
Ale Michał szarpnął go tylko za rękę i ruszył szparko przed siebie. Pół szedł, pół biegł, aż znaleźli się obok parkanu odgradzającego od ulicy stary, wpół zdziczały sad osaczający z dwu stron wysmuklą Bramę Krakowską.
Ów sad był miejscem, które obydwaj chłopcy często odwiedzali, tu bowiem, zaszyci w gąszczu dzikich bzów, kolcowoju, trzmieliny i bylicy nienarażeni na niczyje wścibstwo, mogli bez przeszkód i zupełnie bezpiecznie oddawać się marzeniom o życiu pełnym przygód, o podróżach do dalekich krajów, o sławie zdobytej w bitwach. Słowem – marzeniom jakże typowym dla już nie dzieci, a jeszcze nie mężczyzn.
Gdy przysiedli na wielkim głazie, który......................................