Horyzont Nadziei - ebook
Ucieczka z ogarniętej wojną Ukrainy była dopiero początkiem. Natasza znalazła schronienie, przyjaźń i nowe życie, ale los nie pozwolił jej zaznać spokoju. Strata, z którą przyszło się zmierzyć, na zawsze zmieniła jej serce. To opowieść o sile, odwadze i nadziei – nawet wtedy, gdy świat wali się w gruzy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788384313084 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ukraina Przedmieścia Mariupola, noc
Natasza stała w półmroku, przyciśnięta do matki tak mocno, jakby chciała zapamiętać na zawsze ciepło jej ramion. Czuła pod policzkiem znajomy zapach — mieszankę dymu z pieca i taniego mydła — tak codzienny, a w tej chwili stający się bezcenną kotwicą, która już za chwilę miała zostać brutalnie wyrwana.
Wokół panował chaos. Krzyki mieszały się z odgłosami silników i nerwowych kroków. Dzieci płakały, ktoś upuścił walizkę, a jej zawartość rozsypała się na błotnistą ziemię — ubrania, buty, kawałek chleba. Ludzie deptali je w pośpiechu, nie patrząc pod nogi. Każdy biegł tylko w jednym kierunku — ku granicy, ku obietnicy wolności, której nikt nie potrafił nazwać ani zagwarantować.
Z oddali niósł się głuchy huk. Każdy wybuch przypominał bicie serca — natarczywe, nieubłagane, coraz szybsze. Czas na decyzję skończył się wiele godzin temu. Teraz pozostało już tylko iść.
Powietrze było ciężkie od strachu. Na dłoniach matki Natasza czuła drobne, zimne krople potu.
— Musisz iść, córeczko — szept matki był drżący, a jednak stanowczy, jakby chciała siłą wcisnąć jej odwagę do serca. — Tutaj nie masz przyszłości. Tam… może znajdziesz życie.
Łzy piekły ją w oczy, ale wiedziała, że nie może się cofnąć. Ojciec, z twarzą wpatrzoną w ciemność, podał jej niewielki, zużyty plecak. Był jedynym, co udało się spakować w ostatniej chwili. W środku: ciepły sweter, butelka wody i mała, zniszczona fotografia rodziny. Zdjęcie, które trzymała teraz w dłoni tak mocno, że paznokcie wbijały się w papier.
— Będziemy na ciebie czekać. Wrócisz po nas, kiedy to wszystko się skończy — powiedział ojciec. Jego głos załamał się na ostatnim słowie, ale szybko odchrząknął, udając siłę.
Natasza chciała coś odpowiedzieć, powiedzieć im, że kocha, że nie zostawi, że wróci… Ale gardło zaciśnięte strachem i żalem nie pozwoliło wydać żadnego dźwięku.
Nagle poczuła szarpnięcie. Ktoś z tłumu — wysoki mężczyzna o szorstkich dłoniach — chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę otwartego samochodu.
Natasza odwróciła się po raz ostatni. W tamtym spojrzeniu, którym objęła rodziców, zostawiła całą swoją przeszłość — dom, dzieciństwo, przyjaciół, bezpieczny świat, który rozpadł się w jednej chwili.
Wsiadła do auta. Silnik zawarczał, a światła reflektorów przecięły ciemność jak ostrza.
Droga przed nią była nieznana, obca, budząca lęk, ale wiedziała jedno — już nigdy nic nie będzie takie samo. Przypatrywała się pustej, wijącej się szosie i czuła, że nie ma już dokąd wracać.
Jedynym, co jej pozostało, była droga naprzód. Musiała iść przed siebie, krok po kroku, nawet jeśli każdy kolejny stawiała w ciemności.
Żeby przeżyć.
Samochód toczył się powoli przez gęstą, nieprzeniknioną ciemność, a Natasza wpatrywała się w okno, jakby za szybą mogła znaleźć odpowiedź na wszystkie palące ją pytania.
Droga była pełna dziur i wybojów, dziwnie cicha, jakby świat zapadł się w sobie. Co jakiś czas, w snopach światła z reflektorów, pojawiały się opuszczone w rowach wózki dziecięce, rozrzucone walizki i pogięte rowery — ciche świadectwa i ślady tych, którzy uciekali tuż przed nimi.
W oddali majaczyły czarne sylwetki spalonych domów, a ich puste okna patrzyły na nią niczym martwe, czarne oczodoły. Czuła, jakby przejeżdżała przez cmentarzysko swojego dzieciństwa, przez zgliszcza dawnego życia. Każdy widok wbijał w jej serce kolejny, niewidzialny sztylet.
Nagle samochód gwałtownie zahamował. Na drodze, niczym widmo, wyrosła barykada z worków z piaskiem i betonowych bloków. Uzbrojeni żołnierze w zimnych mundurach wyszli z cienia, a światła latarek przeszyły wnętrze auta. Natasza wstrzymała oddech, kurczowo zaciskając dłonie na pasku plecaka. Czuła, jak drżenie kierowcy przenosi się na całe auto.
„Dokumenty” — warknął jeden z żołnierzy, nie odrywając wzroku od pasażerów. Jego głos był zimny i pozbawiony emocji.
Kierowca z drżącym głosem podał jakieś papiery. Każda sekunda wleczenia się w miejscu zdawała się być wiecznością. Natasza czuła, jak jej serce wali tak głośno, że zaraz zdradzi całą jej obecność. Miała wrażenie, że każdy żołnierz patrzy właśnie na nią.
Po kilku minutach, które dłużyły się w nieskończoność, żołnierze z niechęcią odsunęli barykadę. Samochód ruszył naprzód, a powietrze w kabinie było ciężkie jak ołów. Nikt nie ośmielił się odezwać.
Kilka godzin później, gdy zatrzymali się na poboczu, by zatankować i odpocząć, Natasza wysiadła, by zaczerpnąć chłodnego powietrza. W świetle reflektorów zobaczyła skuloną grupę ludzi przy zwalonym drzewie. Było tam troje dzieci owiniętych w brudne koce, wychudzona kobieta w zbyt cienkim płaszczu i starszy mężczyzna z brodą, który trzymał na kolanach zniszczoną gitarę bez strun.
Ich twarze były wychudzone, a w spojrzeniach malowała się pustka. Kobieta uniosła głowę i uśmiechnęła się blado, jakby sam fakt, że widzi kogoś jeszcze żywego, dawał jej odrobinę otuchy.
„Dokąd jedziesz?” — zapytała cicho, głosem zachrypniętym od zimna i pragnienia.
Natasza zawahała się. Sama nie wiedziała, czy ta podróż miała jakikolwiek cel. Granica, obcy kraj, może bezpieczeństwo — wszystko to brzmiało jak bajka opowiadana dziecku, żeby mogło zasnąć.
„Daleko” — odpowiedziała wymijająco.
Starszy mężczyzna skinął głową, jakby rozumiał więcej, niż Natasza była gotowa powiedzieć. „Daleko to zawsze lepiej niż tutaj” — szepnął, a w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie, ale też mądrość.
Dzieci spojrzały na nią wielkimi oczami. Najmłodsze, z włosami sklejającymi się w brudne kosmyki, uniosło do ust kawałek suchej skórki chleba i powoli przeżuło, jakby każdy kęs miał trwać wiecznie.
Kiedy kierowca zawołał ją z powrotem do samochodu, Natasza jeszcze przez chwilę patrzyła na nich, zapamiętując ten obraz. Wiedziała, że ci ludzie zostaną na poboczu — może przeżyją, a może nie. A ona jechała dalej, jakby sama droga zmuszała ją do wyboru między własnym życiem a cudzym losem, ale w jej oczach pojawiła się inna iskra. Po raz pierwszy czuła, że naprawdę walczy. Walczy o to, by ich losy nie podzieliły się na takie same historie.
Samochód zatrzymał się przy zniszczonej przystani, gdzie powietrze pachniało solą, wilgocią i starymi rybami. W półmroku Natasza dostrzegła znajomą sylwetkę skuloną pod latarnią, której migotliwy, żółty blask padał na zmęczoną twarz wujka.
— Wuju…? — wyszeptała, głos ugrzązł w gardle.
Odwrócił się gwałtownie. Jego twarz na moment rozjaśniła się, a oczy zabłysły.
— Natasza! Co ty tu robisz? Ostrzegano cię… — westchnął.
— Uciekam… jak wszyscy — odpowiedziała cicho. — Nie mam dokąd pójść. Wszędzie to samo.
Rybak przesunął dłonią po zniszczonej czapce.
— To dobrze, że trafiłaś na mnie. Uciekam do Rumunii. Morze jeszcze mnie słucha… może i ciebie ocali. Nie ma tu dla nas przyszłości.
— A jeśli nie? — spytała, strach ściskał jej gardło.
Spojrzał jej prosto w oczy, poważnie, pełen żalu.
— Lepiej próbować i utonąć, niż zostać tutaj i czekać na śmierć. Pamiętaj — zawsze możesz wybrać.
Nie dyskutowała. Wsiadła na kuter. Silnik jęknął, odbijając od brzegu, a pokład kołysał się pod jej stopami.
Cisza trwała chwilę. Potem wuj odezwał się ponownie:
— Natasza… pamiętaj, człowiek zawsze ma wybór. Nawet jeśli wydaje się, że nic nie ma. Morze nauczyło mnie, że trzeba płynąć dalej, nawet kiedy wydaje się, że to bez sensu.
Chciała odpowiedzieć, ale huk rozdarł noc. Jasny błysk oślepił ją na moment. Kuter podskoczył i rozpadł się z trzaskiem.
— Trzymaj się liny! — krzyknął wuj, ale fala uderzyła w nich z siłą taranu, porwawszy go natychmiast.
Natasza wpadła do lodowatej wody. Zimno paliło skórę, panika ściskała płuca. Rękami szarpała się, łapiąc kawałek drewna. Obok dostrzegła wujka — twarz blada, wysiłek malował się w oczach.
— Wuju! — krzyczała. — Nie puszczaj!
— Płyń, płyń, moje dziecko — odpowiedział ochryple. — Płyń dalej…
Morze wciągało go, a ona walczyła, paraliżowana zimnem.
Zimna woda natychmiast wdzierała się pod ubranie, przeszywając ciało jak setki ostrych igieł. Każdy ruch stawał się wysiłkiem graniczącym z niemożliwością. Oddech Nataszy zamieniał się w parę, której ledwo mogła łapać między drżeniem i bólem mięśni. Ciało zdradzało ją stopniowo — drżenie przeradzało się w drgawki, a zimno wgryzało się w kości, kradnąc siły z każdą sekundą. Morze nie było tylko wodą — było lodowatym więzieniem, które gotowe było wciągnąć ją pod powierzchnię w jednej chwili.
Każdy oddech, każdy ruch rąk, każda próba utrzymania się na powierzchni stawały się walką o życie. Zimno paraliżowało, ale w sercu tliła się iskra nadziei –w oddali pojawiły się światła. Wielki statek przecinał mrok.
Ktoś zauważył Nataszę. Lina oplotła jej ramię, silne ramiona wciągnęły ją na pokład. Leżała ociekając wodą, dygocząc, łapiąc oddech.
Spojrzała w czarne, wzburzone fale. Tam został wuj. Morze zabrało go bezpowrotnie. Jego słowa wciąż brzmiały w jej głowie: „płyń dalej”.
A ona? Ocalała. Cudem, przypadkiem. I nawet nie wiedziała jeszcze, że właśnie teraz zaczyna się jej droga w zupełnie nowy, nieznany świat.Rozdział 2 — Przyjaciele czy wrogowie
Natasza ocknęła się w półmroku. Powieki miała ciężkie, a głowa pulsowała od bólu. Przez moment nie wiedziała, gdzie jest — wszystko pachniało obco: olejem, rdzą i wilgocią. Metalowa ściana, przy której leżała, drżała od pracy potężnych silników, a ten rytmiczny, monotonny warkot wprowadzał ją w stan otępienia. Statek. Morze. Huk eksplozji. Obrazy wróciły nagle, jak uderzenie fali.
Spróbowała się podnieść, ale całe ciało miała obolałe, a mięśnie paliły przy każdym ruchu. Ubranie wciąż przesiąknięte zimną wodą przyklejało się do skóry, wywołując nieprzyjemny dreszcz. Ktoś przykrył ją grubym, wełnianym kocem, który otulał ją jak kokon. Na stoliku obok stał emaliowany kubek z parującą herbatą.
— Żyjesz w ogóle? — usłyszała po rosyjsku chrapliwy głos.
Natasza podniosła głowę. W drzwiach kajuty stał mężczyzna w brudnym kombinezonie roboczym, którego ręce umazane były smarem. Miał surową twarz, a w jego oczach można było dostrzec zmęczenie i ostrożność. Patrzył na nią, jakby oceniał, ale w jego spojrzeniu brakowało jawnej wrogości.
— Gdzie ja… gdzie ja jestem? — wychrypiała, czując, jak jej głos łamie się na suchym powietrzu.
— Na „Wostoku”. — odpowiedział krótko, bez emocji. — Statek handlowy, płyniemy do Stambułu.
Słowo „Stambuł” uderzyło ją niczym fizyczny cios. To nie miało tak wyglądać. Ucieczka miała prowadzić w nieznane, a nie do konkretnego portu, który kojarzył się z handlem i niebezpieczeństwem. Serce zabiło jej mocniej.
— Dokumenty? — spytał, a w jego oczach pojawił się cień nieufności. Zrobił krok w jej stronę, a Natasza skuliła się pod kocem.
Zamarła. Opuściła wzrok, zaciskając palce na wełnie. Miała pustkę w kieszeniach. Nie miała nic. Ani paszportu, ani walizki, nawet zdjęcia z wujkiem. Została jej tylko pamięć.
Cisza przeciągała się, a wibrujący odgłos maszyn tylko ją potęgował. Czuła na sobie jego wzrok.
— Tak myślałem — mruknął mężczyzna, a w jego głosie pobrzmiewało zrezygnowanie. — Kapitanowi to się nie spodoba. Ale… — westchnął i sięgnął po kubek. — Pij. Zanim przyjdzie, musisz mieć trochę siły.
Podał jej herbatę, a w tym prostym geście było więcej człowieczeństwa niż w całej wojennej ucieczce, którą przeszła. Poczuła zapach ziół i poczuła ulgę.
Natasza podniosła wzrok. Nie wiedziała jeszcze, czy to przyjaciel, czy wróg. Ale ciepło kubka w jej dłoniach sprawiło, że pierwszy raz od dawna poczuła coś na kształt nadziei. I zdała sobie sprawę, że nawet jeśli uciekła od wojny, jej walka dopiero się zaczyna.
Drzwi kajuty zaskrzypiały i otworzyły się gwałtownie. Do środka wszedł mężczyzna w długim, granatowym płaszczu marynarskim. Jego sylwetka była postawna, a ruchy spokojne, jakby każdy krok miał podkreślać władzę, którą posiadał. Miał siwe, surowo przycięte włosy i twarz naznaczoną bliznami od wiatru i słońca. Kapitan. Nie było wątpliwości, że to on rządzi na tym statku.
Mechanik odsunął się na bok, prostując się niemal odruchowo.
— Panie kapitanie… — mruknął, a w jego głosie pobrzmiewało posłuszeństwo. — Znaleźliśmy ją w wodzie. Jeszcze żyje.
Kapitan zmrużył oczy. Jego spojrzenie spoczęło na Nataszy, tak ostre, że dziewczyna aż wzdrygnęła się pod kocem. Czuła się, jakby był w stanie przeniknąć jej myśli i zobaczyć jej strach.
— Kto ty jesteś? — zapytał twardo, po rosyjsku. — I skąd się tu wzięłaś?
Natasza otworzyła usta, ale głos ugrzązł jej w gardle. Zdołała jedynie wykrztusić:
— Ja… ja nie…
— Dokumenty — przerwał jej, nie podnosząc głosu, ale jego ton brzmiał jak wyrok. Był to rozkaz, który nie znosił sprzeciwu.
Mechanik spojrzał na nią krótko, a potem odwrócił wzrok, unikając konfrontacji. Nie zamierzał jej bronić. W jego oczach nie było wrogości, a jedynie świadomość, że są pewne zasady, których nie wolno łamać.
Natasza poczuła, jak kubek drży w jej dłoniach, a ciepło, które dało jej nadzieję, nagle zaczęło parzyć.
Kapitan powoli wszedł głębiej do kajuty. Zatrzymał się tuż obok stolika i oparł dłonie na blacie. Metal zaskrzypiał pod ciężarem. W ciszy słychać było tylko niskie buczenie silników i krople wody skapujące z jej mokrych włosów.
— Nie lubię pasażerów znikąd — powiedział, akcentując każde słowo. — Ludzie bez nazwiska, bez historii, bez papierów… to zawsze kłopoty.
Nachylił się lekko, tak że czuła zapach soli i tytoniu, którym przesiąknięty był jego płaszcz. Jego twarz była tak blisko, że widziała białą bliznę przecinającą brwi i cień nieogolonego zarostu.
— Pytam po raz ostatni — jego głos stał się cichszy, lecz bardziej niebezpieczny. — Kim jesteś?
Kapitan patrzył na nią twardym, nieprzeniknionym wzrokiem. Nie mrugał, a jego spojrzenie było niczym laser. Natasza zacisnęła palce na kocu, czując na sobie ciężar jego spojrzenia. Wiedziała, że nie ma szans, by wymyślić wiarygodne kłamstwo.
— No, słucham — rzucił krótko kapitan. — Oszczędź mi opowieści.
Natasza przełknęła ślinę. Mimo jego tonu, postanowiła mówić prawdę. — Nazywam się Natasza Natanienko — powiedziała cicho, drżącym głosem. — Pochodzę z Mariupola.
Słowo „Mariupol” zadziałało jak iskra. Kapitan zmrużył oczy.
— Uciekłam… — kontynuowała, czując jak łzy zbierają się jej pod powiekami. — Bałam się wojny. Wszystko zostało zniszczone.
Kapitan nie mrugnął, nie zmienił wyrazu twarzy. Słuchał w milczeniu, jakby oceniał wagę każdego jej słowa.
— Podczas ucieczki spotkałam wujka — ciągnęła, zbierając w sobie odwagę. — Był rybakiem. Miał kuter… chciał mnie zabrać do Rumunii. Ale… — jej głos załamał się. — Trafiliśmy na minę. On… on zginął.
Ostatnie zdanie wymknęło się jak szept. Natasza nie odwróciła wzroku, patrzyła na kapitana, pozwalając łzom spływać po policzkach.
Mechanik nerwowo przełknął ślinę, a jego oczy uciekły na bok. W ciszy rozległo się tylko głośniejsze buczenie silnika.
Kapitan prostował się powoli. Zastukał palcami o blat stołu, a echo tego stukotu brzmiało jak osąd.
— Wojna — powtórzył, bez emocji, ale jego głos brzmiał głęboko. — Zawsze niesie ze sobą rozbitków. Pytanie, co z nimi zrobić.
Przez krótką chwilę wydawało się, że zaraz każe ją wyrzucić za burtę albo zamknąć w ładowni. Ale jego oczy złagodniały o ułamek sekundy — ledwie dostrzegalnie.
— Dokumentów nie masz. a co masz. Pieniądze? — spytał, a Natasza pokręciła głową. — No cóż. — Westchnął. — Słuchaj uważnie. Na tym statku obowiązują zasady. Nie masz prawa tu być. Ale wyrzucić cię z powrotem do morza… — urwał, a kącik ust drgnął w czymś, co mogło być cynicznym uśmiechem. — Nie jestem jeszcze takim potworem.
Natasza odetchnęła, ale jej serce biło jak szalone.
Kapitan odwrócił się do mechanika, wydając rozkaz, jakby rozmawiał o zwykłym towarze.
— Andriej, zamknij ją w kajucie. Pilnuj, żeby nikt jej nie widział. Zajmę się tym później.
Metalowe drzwi zamknęły się z głuchym szczękiem. Echo tego dźwięku rozniosło się po małej, ciasnej kajucie, a potem nastała głucha cisza. Natasza została sama.
Powietrze pachniało olejem i wilgocią, a słabe światło żarówki pod sufitem migotało, jakby miało zaraz zgasnąć. Była wyczerpana, ale sen nie nadchodził — każdy szum statku, każde skrzypnięcie kadłuba przypominało jej o tym, że jest w pułapce.
Zwinęła się pod cienkim, szorstkim kocem, ściskając go, jakby mógł ją ochronić. Wciąż miała przed oczami twarz wujka — ostatnie spojrzenie, ostatnie słowa. Myśl o tym, że nie udało jej się go uratować, dusiła ją bardziej niż zimno.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Mogła to być godzina, a może tylko kilka minut. Nagle usłyszała ostrożne stukanie do drzwi. Zamarła, a jej serce podskoczyło do gardła.
Zamek zgrzytnął i drzwi uchyliły się nieznacznie. Do środka wsunęła się znajoma sylwetka — Andriej, mechanik. W dłoni trzymał talerz z gorącą zupą i kawałkiem chleba.
— Kapitan kazał cię zamknąć — powiedział półgłosem, jakby usprawiedliwiał się sam przed sobą. — Ale nie kazał, żebyś głodowała.
Postawił talerz na stoliku, nie patrząc jej w oczy.
— Dziękuję… — wyszeptała Natasza. Jej głos drżał.
Andriej wzruszył ramionami. — Nie dziękuj. To tylko jedzenie. — Zawahał się, po czym zerknął na nią szybko, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale brakowało mu odwagi.
Wreszcie dodał cicho: — Uważaj na słowa. Tu każdy patrzy, każdy słucha. Nie wszystkim spodoba się, że tu jesteś.
Po tych słowach wyszedł, zostawiając ją z ciepłą zupą i jeszcze większą ilością pytań.
Korytarz cuchnął olejem i tytoniem, a każdy krok Andrieja niósł się echem po wąskich, metalowych ścianach. Gdzieś pod pokładem dudnił silnik. W uszach wciąż brzmiał mu drżący głos dziewczyny, jej ciche „dziękuję”.
Kapitan czekał na końcu korytarza. Oparty o reling, trzymał w dłoni papierosa, którego żar rozświetlał ostrą linię jego szczęki. Patrzył w ciemność za burtą, jakby coś chciał wyczytać z tańczących fal.
— I co? — rzucił, nie odrywając wzroku od morza. — Żyje?
Andriej przystanął, czując, jak gardło mu wysycha.
— Dałem jej zupę. Jest wystraszona. To tylko dziewczyna, kapitanie.
Kapitan powoli dmuchnął dymem, jakby każde słowo musiało w nim dojrzeć.
— Dziewczyna bez dokumentów.Ani paszportu ani legitymacji.Bez rodziny. Bez nikogo, kto by się po nią zgłosił. — Wreszcie spojrzał na Andrieja. — A wiesz, co to znaczy?
— Że nikt się o nią nie upomni — odpowiedział mechanik cicho. — Ale to nie powód, żeby traktować ją jak ładunek.
Kapitan odwrócił się gwałtownie. Jego oczy były twarde jak stal.
— A jak mam ją traktować? Jak pasażera z biletem pierwszej klasy? — Zmrużył oczy. — Jeśli w Stambule wejdzie straż portowa i znajdzie u nas uchodźcę, stracimy wszystko. Statek, wolność, może i życie.