Horyzont zdarzeń - ebook
Horyzont zdarzeń - ebook
Luksusowy wycieczkowiec, piękne Rosjanki, seksowna Amerykanka i kapitan Wojska Polskiego Andrzej Wirski.
Wizja potężnej, nowoczesnej Rosji, marzenia o Emiracie Kaukaskim i koszmar trzeciej wojny światowej.
Starcia najpotężniejszych armii od Władywostoku po Gdańsk, najnowocześniejsza technika w służbie najbardziej pierwotnych instynktów.
Szeregowcy, generałowie, agenci wywiadu, cywile – bohaterowie straceńczych akcji i ofiary nuklearnych eksplozji.
W najnowszej powieści Vladimir Wolff po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych i z niebywałym rozmachem kreuje obraz świata na krawędzi zagłady... lub nowej ery.
Zapraszamy na pokład m/s „Valkiria”, na rejs ku nieodległej przyszłości...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-45-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SANTA MONICA – KALIFORNIA, USA | 24 września, godzina 22:51
Nie mam pojęcia, jak to wszystko się zaczęło.
Na pewno nie przed tygodniem, kiedy otrzymałem propozycję, ale dużo wcześniej. Może rok, a może dwa lata temu? Nie, raczej nie.
Odkąd sięgam pamięcią, wiele spraw nie dawało mi spokoju – lubiłem być najlepszy, obojętnie, za co się zabierałem. Baseball? Proszę bardzo. Szkolna liga należała do mnie. Futbol? Jeszcze lepiej. Ze swoimi stu osiemdziesięcioma pięcioma centymetrami wzrostu i wagą osiemdziesięciu pięciu kilogramów może nie byłem idealnym zawodnikiem, ale braki nadrabiałem sprytem i walecznością. Wszyscy twierdzili, że mam serce do walki. Pojawiły się nowe możliwości – liga akademicka była gotowa dać mi szansę – namawiano mnie i zachęcano. Może bym w to brnął, lecz zdawałem sobie sprawę, że nie tym chcę się zajmować.
Mój starszy brat Tom przynajmniej wiedział, co chce dostać od losu. Został gliną. Zwykłym, pieprzonym krawężnikiem. Granatowy mundur i spluwa stanowiły odtąd całą treść jego życia. Niedługiego zresztą, bo zakończonego strzelaniną z gangiem MS-13. Trzy kule w pierś, jedna w głowę. Żałosny koniec.
Pożegnaliśmy Toma w pewien marcowy, deszczowy poranek. Wszystko było tak jak należy. Koledzy gliniarze ustawieni w równy szereg, salwa honorowa i zwinięty w trójkąt sztandar okrywający wcześniej trumnę.
Trochę trwało, zanim opadły emocje. Ja i moja siostra Sheila jakoś się z tym uporaliśmy, rodzicom było najtrudniej. Na szczęście Tom nie zdążył wziąć ślubu, więc nie pozostawił nieutulonej w żalu żony. Tess, z którą się zadawał, nie wyszła z roli, ale mimo wszystko małżeństwem nie byli.
Po śmierci Tommy’ego przez pewien czas sam chciałem zostać policjantem i móc bezkarnie strzelać do tych parszywych psów ile wlezie. W efekcie zużywałem na strzelnicy całe kartony amunicji z każdej możliwej broni, poczynając od rewolwerów, przez śrutówki, po automaty. Przy okazji okazało się, że mam do tego dryg. Instruktorzy kiwali głowami i chwalili.
Jak zwykle wszystko spieprzyłem sam. Nic nie pomogło tłumaczenie, że trzymam działkę trawki na własny użytek. Ze względu na pamięć o Tomie nie wyciągnięto konsekwencji, jednak drzwi akademii zamknęły się przede mną raz na zawsze.
Kiedy człowiek ma dziewiętnaście lat, nie bardzo wie, o co w życiu chodzi.
Kierunek studiów, owszem, wybrałem właściwie: psychologia. Po dwóch semestrach rzuciłem go w diabły. Jak miałbym zostać psychoanalitykiem, skoro nie mogłem poradzić sobie sam ze sobą?
Wyjechałem do Meksyku przewietrzyć płuca.
Włóczęga po Baja pozwalała zapomnieć o problemach. Proste życie i proste przyjemności.
•
Wyświetlacz u dołu monitora pokazał 23:00. Shepard podkręcił radio, chcąc wysłuchać wiadomości.
Jak informuje policja, podczas strzelaniny na parkingu przed centrum handlowym w Tucson w Arizonie zginęło siedem osób, a jedenaście zostało rannych. Szaleniec poddał się policji zaraz po opróżnieniu ostatniego magazynka.
Stan co najmniej trzech poszkodowanych lekarze oceniają jako krytyczny. – Głos spikerki ociekał słodyczą. – Prezydent Obama wygłosił krótkie oświadczenie, w którym zaapelował o solidarność z rodzinami ofiar.
•
Co on może o tym wiedzieć?
Baja była piękna, acz nudna. Miasta dostarczały większych emocji. Wojna karteli o strefy wpływów trwała w najlepsze. La Familia Michoacana, Kartel Zatokowy i Sinaloa tudzież pomniejsze organizacje brały się za łby. Efekty codziennie oglądałem na własne oczy. Od kul, bomb, maczet ginęły tysiące osób. Okrucieństwo przekraczało wszelkie granice. Armia i policja tymczasem stały z boku, obserwując, co z tego wyniknie.
To wtedy po raz pierwszy napisałem artykuł do gazety. Nie taki zwykły, o widokach i wrażeniach turysty, który zje nieświeże tacos, ale analityczny, z solidną podbudową źródłową, okraszony zdjęciami, które sam wykonałem.
Bez większych nadziei rozesłałem materiał do paru dzienników. Po kilku dniach odezwały się trzy z nich – bynajmniej nie ogólnokrajowe, ale zwykłe lokalne szmatławce, koncentrujące się na sprawach najbliższej okolicy i niemogące wyasygnować z budżetu odpowiednich środków na korespondentów zagranicznych. Spadłem im jak z nieba.
Wybrałem nie ten, który płacił najwięcej, tylko ten, który oferował możliwości rozwoju.
Studia dziennikarskie na uniwersytecie stanowym w LA dały mi wiele. Zdobyłem podstawy wiedzy o zawodzie i wyrobiłem sobie styl. W tym czasie wyjeżdżałem jeszcze dwa razy: raz ponownie do Meksyku, bo zainteresowanie tematem nie gasło; następnie na Haiti, które spustoszył huragan, a zaraz potem wiele osiedli przysypały lawiny błota. Z obu wypraw napisałem relacje.
Stawałem się znany. Etat mogłem otrzymać od ręki jeszcze przed ukończeniem studiów. I tutaj pojawiło się kolejne pytanie – czy praca za biurkiem odpowiada mojemu temperamentowi? O, nie. Jako wolny strzelec nie zarobię więcej, ale przynajmniej nie utyję przy klawiaturze.
•
Spikerka nie przestawała memłać pod nosem. Następna stacja.
•
Po pierwszych akordach „Paint in Black” zawsze przechodziły mi ciarki po plecach. W tym utworze jest coś niepokojącego. Podobno odnosi się do wojny w Wietnamie. Jezu, kto dziś o tym pamięta? Już pierwsza i druga wojna w Zatoce zlewały się w jedną. Kogo obchodziło, kiedy to było i co działo się pomiędzy nimi? Podobnie Afganistan i cała masa miejsc będących tylko punktami na mapie. Świat gna do przodu jak opętany. Nic nie potrafi przykuć uwagi dłużej niż na dwa, trzy dni. Obojętnie, jaki dramat – ludzie mają to gdzieś. Dzieje się zbyt dużo, by wszystko ogarnąć, a ja właśnie wybieram się za ocean. Rosja ponownie jest w modzie. Mam pojechać, rozejrzeć się i wybrać tematy, które mogą zainteresować amerykańskiego czytelnika – propozycja nęcąca, bo pozostawiająca szerokie pole manewru.
•
Stonesi nie przestali grać, ale przez głos Jaggera przebiły się werble i dźwięki trąbki. Dłoń wyciągnięta ku odbiornikowi zamarła. Usłyszał chór:
From the Halls of Montezuma
To the shores of Tripoli
We fight our country’s battles
In the air, on land, and sea
Znają to wszystkie dzieci. Jak trwoga, to jedyny ratunek w US Marines, tylko skąd to się wzięło? Jaka stacja nadaje takie kawałki? To nie jest trendy.
Hymn jednak trwał w najlepsze.
Jeżeli to miało być memento dla podróży – zabrzmiało fatalnie.
POGRANICZE CZECZEŃSKO-DAGESTAŃSKIE | 25 września, godzina 08:54
Chłód przyszedł tego roku szybciej niż zwykle. Doku Umarow dopiął kurtkę w kamuflażu maskującym i popatrzył na odległe szczyty Kaukazu. Jego pokancerowana twarz z wydatnymi ustami i czarną brodą nie wyrażała żadnych emocji, co wcale nie znaczyło, że ich nie czuł. Właściwie z coraz większym trudem nad nimi panował. Tyle razy wymykał się siepaczom Kadyrowa, że stracił rachubę. Mylił tropy i sam atakował, odgryzając się gdzie popadnie. Ostatnie lata wyglądały jak niekończąca się sekwencja zadawanej przemocy. Do tej chwili Allah czuwał, chroniąc lidera Emiratu Kaukaskiego.
Śmierć i tak przyjdzie po niego wcześniej czy później. Nie można jej oszukiwać bez końca.
Najbardziej bał się zdrady. Każdego można złamać bądź przekupić, bo każdy ma jakiś czuły punkt i nikt nie jest wolny od ułomności. Druga strona posiadała wszelkie atuty, on tylko jeden – każdy chętny mógł zostać męczennikiem.
Z miejsca, gdzie się znajdował, wysoko na stoku pokrytego lasem wzgórza obserwował śmigłowiec przelatujący parę kilometrów dalej. Czarny punkcik z niebywałą prędkością pokonywał przestrzeń. A więc nie chodziło o tropienie niedobitków, tylko o transport ludzi lub sprzętu.
Gdzie te czasy, gdy mogli nawiązać z przeciwnikiem w miarę równorzędną walkę, kiedy Basajew i Jordańczyk Chattab wkroczyli do Dagestanu, ogłaszając tego pierwszego przywódcą republiki islamskiej? Od tamtej pory zginęli wszyscy komendanci polowi i prezydenci. Pozostał on.
Amir przestał zajmować się helikopterem i ponownie wrócił do sprawy, która przywiodła go w te okolice.
Emisariusz wyglądał na Saudyjczyka i raczej nie przywykł do takiej dziczy. Trudy podróży znaczyły bruzdy na smagłej twarzy. Ciemne włosy miał obcięte krótko na wojskową modłę, ale dłonie wskazywały, że więcej czasu spędzał przy komputerze i w salach konferencyjnych niż na strzelnicy i poligonie. Wyrażał się jasno i precyzyjnie. Bez trudu można go było sobie wyobrazić w garniturze za tysiąc dolarów zamiast w ciemnych bawełnianych spodniach i szarej bluzie. Choć wyglądał na zziębniętego, zachowywał się spokojnie i powściągliwie. Dostał zadanie i musi je wypełnić.
Oferta była szczodra.
Aż za bardzo.
Pięćdziesiąt milionów euro do wyłącznej dyspozycji. Pierwszą transzę może przekazać na konto lub w gotówce w każde miejsce wskazane przez amira. Wszystko bez żadnych warunków wstępnych. Z depozytem amir może zrobić, co zechce – zakopać w ziemi lub wykorzystać według własnego uznania. Nie padło słowo o dżihadzie. Jakby nie chodziło o miliony euro, tylko o pięćdziesiąt rubli.
Na pytanie o ofiarodawców usłyszał enigmatyczne: przyjaciele. Miał niewielu przyjaciół. Ostatnio ich liczba znacznie spadła.
Wpływały co prawda większe i mniejsze sumy, wystarczające na utrzymanie działającego ruchu oporu, ale wysokie wpłaty pochodziły tylko od kilku darczyńców. Emiraty lub Arabia Saudyjska, nikt inny nie zdobyłby się na podobny wysiłek, wspomagając dawno zapomnianą wojnę.
Nie widział powodu, by wypytywać o detale. Emisariusz powiedział tyle, ile chciał, a raczej mógł powiedzieć. Paru ochroniarzy amira chętnie wyciągnęłoby z niego więcej, nawet rzeczy, o których już dawno zdążył zapomnieć, tylko czy tak postępuje muzułmanin otrzymujący szczodry dar? Podziękował, wysławiając Allaha i wszystkich przyjaciół. Arab zrobił podobnie – to zaszczyt, że spotkał tak wielkiego wojownika; darczyńcom zależało głównie na bezpośrednim kontakcie, zapewnieniu o swojej dobrej woli i życzeniach pomyślności. Uzgodnili ostatnie szczegóły i emisariusz odszedł, poprowadzony przez przewodnika.
Umarow poczekał jeszcze trochę, przysypując stopą niewielkie ognisko. Jego myśli krążyły daleko. Jeżeli czekała ich ostateczna rozgrywka, to dar spadł prosto z nieba.ROZDZIAŁ PIERWSZY
NISKA ORBITA OKOŁOZIEMSKA
Wielkie, nieruchome do tej pory zwierciadło satelity nagle drgnęło i zaczęło błyskawicznie korygować kąt nachylenia, aby pomimo prędkości ponad dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę utrzymać w polu widzenia ten sam fragment Morza Peczorskiego.
Holowniki powoli ciągnęły kanciastą konstrukcję po gładkiej jak stół tafli wody. Dzięki ogromnej rozdzielczości aparatury orbitalnej można było dostrzec szczegóły przemieszczanej konstrukcji – kratownice wieży wiertniczej i szkieletu, klocki modułów mieszkalnych i roboczych, plątaninę rur.
Charakterystyczny układ elementów pozwalał nawet z kosmosu rozpoznać platformę półzanurzalną „Neftegaz-3” – nabytą całkiem niedawno przez mieszane, holendersko-duńsko-rosyjskie konsorcjum od upadającej spółki z Hiszpanii – nie największą ani najbardziej zaawansowaną technologicznie na świecie, ale solidnie zmodernizowaną i wysłaną na północ, by dołączyła do kilku innych, już prowadzących odwierty na tym akwenie.
Ciekawie robiło się jeszcze dalej na wschód. W niektórych miejscach platformy stały całkiem blisko siebie, tworząc coś na kształt pływających miasteczek. Wokół nich uwijały się małe jednostki dostarczające sprzęt i wyposażenie.
Cyfrowy sygnał popłynął przez sieć satelitów łącznościowych do centrum rozpoznania na ziemi.
Operator wybrał kilka najbardziej charakterystycznych zdjęć i opisał je na podstawie metadanych, po czym przesłał do analityka, którego zadaniem było porównanie ich z obrazami dostarczonymi wcześniej przez inne satelity i aktualizacja na tej podstawie obszernego raportu omawiającego rozbudowę rosyjskiej infrastruktury poszukiwawczo-wiertniczej na obszarze Arktyki. Pół godziny później starszy analityk mógł zacząć wiązać dane rozpoznania obrazowego z informacjami pozyskanymi inną drogą, aby dodać nowe linie trendu i prognozy oparte na kontroli wszelkich operacji finansowych, logistycznych oraz monitoringu procesów decyzyjnych na różnych szczeblach władzy i biznesu w Rosji i krajach z nią kooperujących.
Po następnych czterdziestu minutach materiał wylądował na biurku wyższego urzędnika Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, który przejrzał informacje bez nadmiernego entuzjazmu. Za pół godziny miał stanąć przed kierownictwem własnej firmy i zreferować zagadnienie. Oczywiście przeanalizował wszelkie dostępne dane. Szczegóły wryły się w pamięć jak data urodzin żony, dwójki dzieci i numer polisy ubezpieczeniowej.
Jak wiedział z doświadczenia, nadmiar bardziej przeszkadzał, niż pomagał. Tracił w ten sposób szerszy horyzont, sam gubiąc się w mało istotnych szczegółach. Wystarczyło jedno celnie rzucone pytanie, a całą prelekcję trafiał szlag. Na swoje nieszczęście nie był tak błyskotliwy, jak by chciał. Pracowity owszem, błyskotliwy – nie.
Z ciężkim sercem zajrzał do notatek. Przydadzą się później do ewentualnego raportu. Na razie musiała wystarczyć własna pamięć i giętki język. Sprawdził godzinę. Lepiej być za wcześnie, niż spóźnić się pół minuty. Pewnie i tak odczeka swoje pod drzwiami, zanim zostanie poproszony do środka.
Wstał zza biurka i skierował się do toalety. Umył ręce, nie wiedzieć czemu pokryte warstewką potu, poprawił włosy i podciągnął krawat. Poczuł się jak przed balem maturalnym. Wjechał dwa piętra wyżej i zameldował się w sekretariacie dyrektora. Zgodnie z przewidywaniami musiał poczekać.
Tylko raz uniósł głowę do góry, kiedy przez pomieszczenie przeszedł asystent szefa w towarzystwie efektownej brunetki. Pogrążeni w rozmowie nawet nie zauważyli, że ktoś czeka na wezwanie. Asystent dwoił się i troił, nadskakując dziewczynie. Wcale mu się nie dziwił.
•
– Jak wcześniej wspominałem, generał jest niezwykłym człowiekiem. – John Spencer obawiał się jednego: że mimo wysiłków, jakie podejmował, wciąż nie zrobił na gościu należytego wrażenia.
Przedstawicielka doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego uśmiechała się, kiwała głową i odpowiadała co najwyżej „tak” lub „nie”.
Może ożywi się jeszcze później, na jego sugestie dotyczące wypicia wspólnej kawy? Oczywiście nie w kantynie, tylko w jego biurze.
Cały urok, wcześniej niezawodny, jeżeli chodzi o personel pomocniczy, obecnie zdawał się nie działać.
– Nie wiem, czy pani się orientuje, ale razem z generałem wiele przeszliśmy.
– Doprawdy?
– Tak, ostatnio...
– John, przestań przynudzać. – Generał Keith Alexander poderwał się zza biurka, by przywitać gościa. – Jestem niezmiernie rad. – Uścisnęli sobie dłonie. – Wiedziałem... – dodał zupełnie nieoczekiwanie.
– Co takiego? – zapytała.
– Że plotki o pani urodzie wcale nie są przesadzone.
– Jest mi bardzo miło.
Rozejrzała się po gabinecie, próbując znaleźć miejsce do siedzenia.
– Proszę tutaj, przy mnie. – Alexander wskazał stół konferencyjny. – To będzie mała narada.
– Z której i tak będę musiała sporządzić notatkę służbową. Pan nie wie, jaki jest Gary.
– Służbista w każdym calu – odpowiedział dyrektor Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. – John, bądź tak dobry i przynieś nam kawę. Jaką pani pije?
– Dziś wypiłam już dwie. Na razie wystarczy.
– Ooo… – Generał wyglądał na niepocieszonego. – W takim razie...
– Najlepiej, jak zaczniemy.
– Oczywiście. Johny, zawołaj kogo trzeba.
Odwróciła nieco głowę w stronę okna. Roztaczał się za nim widok na lasy stanu Maryland. To lepsze od oglądania gigantycznego parkingu, jaki otaczał kompleks z trzech stron. Z własnego biura widziała jedynie waszyngtońską ulicę. Tyle tylko, że mogła pławić się w blasku władzy, której splendor częściowo spływał i na nią.
Po drugiej stronie hartowanej szyby przyświecało przyjemnie słońce. Pomyślała o spacerze. Dobrze by jej zrobił. Zwłaszcza odrobina świeżego powietrza i ta swoboda w wyborze kierunku, bo jak dotąd albo ją wozili ze spotkania na spotkanie, albo przesiadywała w części Białego Domu przeznaczonej dla Gary’ego Craiga.
– Są już chyba wszyscy – powiedział Keith Alexander. – Kto zacznie? A tak, nie jesteśmy dzisiaj sami. Jest z nami asystentka prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Naszych przyjaciół szczególnie interesuje to, co wiemy na temat…, na temat... John, przypomnij mi.
– Eksploatacji złóż w przestrzeni arktycznej. – Spencer wywiązał się znakomicie ze swojej roli.
– Jak najbardziej.
Zastępcy Alexandra nawet nie drgnęli, w przeciwieństwie do zasiadającego po przeciwnej stronie urzędnika.
– Steve, zaczynaj – ponaglił asystent dyrektora.
– Nie jest dobrze. To, co obserwujemy, stanowi efekt działań i decyzji podjętych wiele miesięcy wcześniej. Wbrew naszym przewidywaniom Rosjanie nie odpuszczają. Postawili wszystko na jedną kartę i jak widać, są zdeterminowani.
– Jakie płyną stąd zagrożenia?
– Co tu dużo mówić, zaanektowali niemal pół Arktyki bez większych sprzeciwów opinii międzynarodowej.
– Są ważniejsze sprawy – mruknął generał.
– Kiedy my mamy wzrok skierowany na południe, oni robią co chcą na północy. – Urzędnik wskazał na zdjęcia, które ukazały się na ściennym ekranie. – Proszę zobaczyć. Nie mówię tu o incydentalnych przypadkach, jednej czy dwóch platformach, ale o brutalnym zajęciu terytorium, które jak do tej chwili nie ma jednoznacznego statusu prawnego.
– I te góry lodowe nie utrudniają im żeglugi? – Keith Alexander z zainteresowaniem przyglądał się fotografiom.
– Wcale. Pokrywa lodowa w ciągu ostatniej dekady uległa osłabieniu. Za następne dziesięć, dwadzieścia lat może zniknąć całkowicie...
– To nazbyt optymistyczne szacunki – wtrącił John Spencer.
– Ja tak nie uważam. Naukowcy od lat monitorują te zjawiska.
– To znaczy od kiedy? – Asystent wiedział, jak pognębić niesfornego prelegenta.
– Dokładnie nie wiem.
– John, daj spokój. Nie o to chodzi. – Generał spojrzał na urzędnika z niechęcią. – Kiedy... przepraszam, ujmę to inaczej, eee… jaki był początek, bo chyba nie wszyscy tu obecni posiadają odpowiednią wiedzę?
– Moim zdaniem wszystko zaczęło się od tak zwanego przejścia północnego, czyli szlaku żeglugowego wzdłuż północnych wybrzeży ówczesnej Rosji, otwartego pomiędzy majem a wrześniem. Wszelki wywóz bogactw naturalnych Syberii mógł odbywać się wyłącznie tędy. Dwanaście tysięcy mil morskich od Murmańska po Cieśninę Beringa. W czasach zimnej wojny szlak nabierał jeszcze dodatkowego znaczenia. Znajdował się dostatecznie daleko, by nikt niepowołany nim się nie interesował. To na samym początku. Z czasem oni wprowadzili atomowe lodołamacze, a my, dysponując napędem jądrowym na okrętach podwodnych, byliśmy w stanie zajrzeć tu i tam. Trwało to do końca epoki Gorbaczowa. Później nowe cele, nowe wyzwania.
– Aż do ostatnich wypadków.
– Nie da się ukryć, że w tych okolicznościach nasza sytuacja jest skomplikowana już choćby z przyczyn od nas niezależnych. Wystarczy spojrzeć na mapę.
– Patrzę i co? – niecierpliwie odpowiedział Spencer.
– Geografia działa na ich korzyść. Ta wielka inwestycja w Zatoce Jańskiej jest tego najlepszym dowodem. Nie licząc wywiadu satelitarnego, praktycznie nie ma tam jak dotrzeć. Przestrzenie są ogromne. Ulokowanie agenta wśród personelu prawie niewykonalne.
– To, co posiadamy, nam wystarczy – prychnął asystent dyrektora.
– Jest przeceniane... – niespodziewanie wtrąciła przedstawicielka doradcy prezydenta.
– Ma pani w tej kwestii jakieś doświadczenia? – chciał wiedzieć generał.
– Owszem.
– Nie przestaje mnie pani zadziwiać.
– Wcale nie miałam takiego zamiaru.
– Widzisz, John, a ja myślałem, że kieruję najbardziej nowoczesną agencją wywiadowczą na tej planecie. W tym, co pani mówi, jest sporo racji.
– Kamera nie zastąpi człowieka.
– Właśnie. Jakieś pomysły?
Pracownicy Agencji Bezpieczeństwa Narodowego popatrzyli na siebie, lecz nikt nie chciał pierwszy podjąć tematu.
– No?
– Obecnie nie widzę takiej możliwości – odezwał się dyrektor odpowiedzialny za sprawy operacyjne. – Możemy zwerbować kogoś z Rosjan. Tak będzie najlepiej.
– O ile wiem, rosyjskie służby bezpieczeństwa na wstępie prześwietlają cały personel. To wyłącznie zaufani ludzie. Nam nie jest potrzebny zwykły pracownik czy robotnik mieszający beton, tylko ktoś postawiony znacznie wyżej.
– Możemy się rozejrzeć za kimś właściwym. – John Spencer podparł głowę dłonią.
– To wymaga czasu.
– Inwestycja w przyszłość.
– Możemy o tym pomyśleć – podjął za nich decyzję Alexander. – Zobaczymy, co to da. Zajmiesz się tym. – Wskazał palcem na dyrektora operacyjnego. – Na razie dowiedzmy się, czy któraś z innych rządowych agencji ma tam dojścia. Może CIA?
– Popytam.
– To ważne.
Jedyną kobietę w tym towarzystwie nie przestawał zadziwiać fakt, jak szybko przechodzono do porządku nad dość skomplikowanymi sprawami. Ci mężczyźni tutaj przypominali dzieci. Problemy rozwiązywali błyskawicznie, jakby ulokowanie agenta w kluczowym dla przeciwnika miejscu było tak samo łatwe, jak zrobienie zakupów w markecie. Ot, poszukamy kogoś, na pewno się zgodzi, nawet zaklaszcze z radości, mogąc z nimi współpracować. Zupełnie jak mali chłopcy.
– Myślicie, panowie, że to takie proste?
Odpowiedziała jej cisza.
– Nie rozumiem – pierwszy odezwał się Spencer. Alexander miał dość rozumu, by na razie milczeć. – Jesteśmy najlepiej zorganizowaną siecią wywiadowczą na świecie. Już sama NSA dysponuje możliwościami, jakimi nie może poszczycić się średniej wielkości państwo. Możemy praktycznie wszystko. Nie ma takiego obszaru, na którym nie działamy.
– Jak się okazuje, jest.
– No dobrze. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale rozważania o szpiegach to dla nas co najwyżej umysłowa rozrywka. My zajmujemy się wyłącznie zwiadem elektronicznym, nie agenturalnym. To dobre dla tych mięśniaków z pozostałych agencji.
– John, nie zagalopowałeś się za bardzo? – Dalszy słowotok powstrzymał generał. – Proszę dalej, miss Austin.
– Nie jesteśmy sami, jak dobrze wiecie. Często bywa tak, że nasi sojusznicy posiadają równie dobre dojścia. Muszą je posiadać. Nie mają aż tylu satelitów i tych wszystkich elektronicznych zabawek. Hołdują zasadzie starego dobrego wywiadu i niejednokrotnie wychodzą na tym lepiej.
– Nie przypominam sobie takiej sytuacji. – John Spencer przyozdobił twarz szelmowskim uśmiechem.
– A ja owszem. Mam przypomnieć pewien wrześniowy poranek?
– Nastąpił zator informacyjny.
– Tak to się nazywa?
– Dajcie spokój, czasu nie cofniemy. – Generał wtrącił się do przybierającej coraz ostrzejszy obrót rozmowy. – Od tamtej pory wiele zrobiliśmy, niemniej wszelkie sugestie są dla nas cenne. Czy mamy zwrócić uwagę na kogoś w szczególności? Jakieś sugestie?
Zapanowała nad mimiką twarzy, starannie maskując uczucia. Najwidoczniej niewiele to pomogło.
– Coś się stało? – zapytał Keith Alexander z troską w głosie.
– Ależ nie. – Szybko doszła do siebie.
– O ile pamiętam, miała pani jakiś niemiłe wspomnienia z... – Generał nie potrafił zlokalizować miejsca. Nie potrafił, a może nie chciał.
– To było w Izraelu.
– Ależ oczywiście. Teraz pamiętam. Ileż nas to kosztowało nerwów...
– Nie wiedziałam.
– Ma pani wielu przyjaciół, moja droga, naprawdę wielu.
Żeby Gary wiedział, co ona musi znosić. Pewnie wykorzystuje jej urodę z pełną świadomością. Potrafiła być przekonująca czy nawet owinąć sobie wokół palca niejednego politycznego przeciwnika prezydenckiego doradcy. Tam, gdzie Craig nie miał szans nic zdziałać, ona załatwiała wszystko za niego. Oczywiście istniały pewne ograniczenia. Kobiety pracowały w całej administracji i na różnych stanowiskach. Z jednymi dogadywała się szybciej, z innymi wcale. Co zrobić. Przynajmniej ci tutaj gotowi byli na jakieś uwagi z jej strony.
– W interesującej nas sprawie nie jesteśmy osamotnieni. Jest jeszcze parę krajów równie mocno zainteresowanych tematem, nie wspominając o prywatnych firmach, również zaangażowanych w wydobycie.
– Są przy tym zazdrośni jak mąż o nowo poślubioną żonę. Stoją ze spluwą u drzwi domu i nie dopuszczą nikogo – wtrącił asystent.
– Taa... – Szef NSA wydął wargi. – Niektórzy już próbowali. – Zaraz zamilkł, jakby przypomniał sobie, że nie należy mówić za dużo.
Ashley spojrzała kokieteryjnie.
– Mówi pan o tym...
– Ja wiem, że ma pani najwyższy priorytet, jeżeli chodzi o informacje, ale nie o wszystkim musimy rozmawiać.
– A mnie się wydawało zupełnie co innego. O wyprawie USS „California” wiem więcej, niż panowie sądzą.
– Naprawdę? – odetchnął Keith Alexander.
– To pierwsza sprawa, jaką zajmowałam się po przyjściu do biura.
– Więc nie jest dla pani tajemnicą, jak to się wszystko skończyło. Mieliśmy sporo szczęścia. Dzięki Bogu nikt nie zginął. Przepraszam, powiedziałem coś nie tak?
– Zginął.
Generał uniósł brwi.
– Jakiś pracownik cywilny – pośpieszył z pomocą Spencer.
– Właśnie – skwitował Alexander. – Tylko on. Szczegóły wyleciały mi z pamięci. Zdaje się, że uczestniczyła w tym jeszcze jakaś firma konsultingowa.
– Tak ich można nazwać.
– Norwedzy czy Szwedzi?
– Jakoś tak.
– Zaczęło się źle, choć w konsekwencji skończyło sukcesem. Dobrze, że nie musiałem sprzątać całego bałaganu.
Jak zwykle zrobili to inni – pomyślała Ashley. Zwierzchnik NSA wydawał się miły. Zastanawiał tylko ten powtarzający się frazes o zapomnieniu tego czy innego detalu. Sztuczka tak stara, że aż nieprzyzwoita. Przywoływana co chwila traciła sens. Generał Keith Alexander posiadał umysł jak żyletka i o pojemności największych klastrów używanych przez Agencję. Inaczej podlewałby ogródek w Wirginii i jeździł na zloty weteranów, a nie stał na jej czele.
– Nastąpił wówczas splot niepomyślnych okoliczności – podsumował Spencer. – Czytałem raporty. To wszystko pech. Niemniej zawsze jakaś metoda.
– John, proponujesz wysłać tam kolejnego podwodniaka?
– Nie tak od razu, chociaż może byłoby warto?
– Marynarka na to nie pójdzie. Wolą dmuchać na zimne. – Dyrektor do spraw operacyjnych wydawał się sceptyczny. – Ledwo wynieśli cało głowy z jednej kabały. Nie będą chcieli pchać się w kolejną.
– To nie jest celem naszego spotkania – przypomniał generał. – Flota ma własne problemy. Nas czeka jasno określone zadanie i tego się trzymajmy.
– Na obecnym etapie nie widzę możliwości. Może za parę tygodni coś się wyklaruje.
– Czyli monitorujemy cały obszar i protestujemy na forum ONZ-etu, choć w gruncie rzeczy nie istnieje szansa zablokowania inwestycji – podsumowała Ashley.
– Zainwestowali tam miliardy. Prawnych środków nie mamy i zdaje się mieć nie będziemy. Jedyna metoda to wejść w rejon z własnymi firmami. Zająć jak najwięcej, dopóki istnieją ku temu możliwości.
– Wbijmy flagę na biegunie i powiedzmy, że jest nasz – zaśmiał się Spencer.
– Bardzo zabawne, John, bardzo.
– A czemu nie?
– Mało mamy zmartwień?
– Jeszcze jedno ani nam nie pomoże, ani nie zaszkodzi.
– Proszę nie słuchać, miss Austin.
– Mnie się ten pomysł podoba.
– Właśnie. Kto będzie protestował? Pingwiny? Już widzę, jak występują na forum Zgromadzenia Ogólnego. Te pierwsze strony w gazetach.
– Zaraz ujmą się za nimi obrońcy zwierząt i cała reszta popaprańców – powiedział urzędnik odpowiedzialny za referat.
– Szkoda, że nie protestują obecnie.
– Widocznie niektórym więcej uchodzi.
Dyskusja zaczęła się rwać. Ashley doszła do wniosku, że właściwie nie dowiedziała się niczego konkretnego. Owszem, starali się. Czy to ich wina, że odległość i niegościnny teren ograniczały środki rekonesansowe do paru opcji? Już poprzednim razem widziała, jak to się załatwia. Nikt tak łatwo nie zrezygnuje z przewidywanych zysków sięgających gigantycznych kwot. To już nawet nie miliardy dolarów, euro czy juanów. Chodziło o przyszłość wielu krajów. W tym i jej.
– Dobrze, sprawy energetyczne odłóżmy na później.
Urzędnik wstał i skinął głową. Jego zadanie dobiegło końca. Pozostałe kwestie, jakie będą omawiać, już go nie dotyczyły. Wyszedł odprowadzany spojrzeniami.
– John, co dalej?
– Jest tego trochę.
– Zacznij od najważniejszego.
– Ten cholerny Asad wciąż siedzi na stołku.
PRZESTRZEŃ POWIETRZNA NAD EUROPĄ | 15 października, godzina 07:55
Jak to szło? Jakoś tak: postęp cywilizacyjny to wynik zmian klimatycznych, rozwoju handlu i technologii oraz ruchów społecznych, a nie jednostek.
Dobre, tylko gdzie się z tym zetknął? Książka, wykład czy wypowiedź eksperta w telewizji? I jeszcze o tych jednostkach. Niezupełnie mógł się z tym zgodzić. Czasami jakiś sukinsyn nadawał rozwojowi zupełnie odmienny kierunek. Najczęściej wsteczny. A może musiało tak być, żeby reszta świata nie ustawała w wysiłkach. Może?
Przekręcił się na fotelu lotniczym, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń. Na szczęście zajmujący miejsce obok towarzysz podróży spał, lekko pochrapując. Unosząca się w powietrzu woń płynu do golenia STR 66 drażniła nozdrza. Jak na urzędnika oddelegowanego do europejskiej filii jego sąsiad nie miał wyrafinowanego gustu. Na dodatek cały poprzedni wieczór zamęczał go statystykami sprzedaży produktów, które wprowadzali na rynek. Uspokoił się dopiero po solidnym drinku, pozwalając Shepardowi zająć się własnymi myślami.
Ponownie przejrzał notatki. Zatrzymał się na części historycznej. Gdy sporządzał odpis, wydawało się to zabawne. Car Paweł I uduszony w 1801 przez własnych doradców za wiedzą synów Aleksandra, Konstantego i Mikołaja. Schedę przejmuje Aleksander, który umiera w klasztorze w Taganrogu w 1825. Okoliczności nie są jasne. Następnie Mikołaj I, zmarły w 1855 po całej serii porażek, z których przegrana w wojnie krymskiej załamała go zupełnie. Mówiono, że został otruty. Aleksandra II zabija w 1881 bomba terrorysty Hryniewieckiego. Aleksander III umiera na skutek wcześniejszych zamachów, no i Mikołaj II, rozstrzelany przez bolszewików. Ciekawy kraj. Nie ma co. A następne sto lat wyglądało znacznie gorzej.
Ciągle nie wiedział, czego się spodziewać. Zasięgnął języka tu i tam. W końcu trafił do znajomego znajomego. Ten nie był Rosjaninem, tylko Polakiem. Na wieść o wyprawie roześmiał się w głos. Udzielił mu kilku wskazówek i polecił parę adresów. Jeśli przypadkiem znajdzie się w Warszawie, ma zapytać o..., na pewno nie będzie rozczarowany. Przewinął jeszcze raz wszystkie telefony i adresy. Wtedy pomysł wydawał się przedni, obecnie taki sobie.
Pasażerski Boeing 747 rozpoczął procedurę lądowania. Wyjrzał, na ile pozwalały warunki, na zewnątrz. Październik to nie najlepsza pora na podróżowanie, chyba że na południe. Nie widział co prawda wiele, bo wszystko po drugiej stronie szyby rozpływało się w najróżniejszych odcieniach szarości, ale już to sobie wyobrażał. Po wylądowaniu pojedzie do hotelu, weźmie prysznic, zje coś i wykona parę telefonów. Łyknie nieco egzotyki, bo równie dobrze mógłby się znaleźć po ciemnej stronie Księżyca.
•
– Pan Norton Shepard?
– Tak.
– To pański bagaż?
– Owszem.
– Proszę otworzyć.
Dziewczyna wyglądała całkiem atrakcyjnie, tylko czy wszystkie urzędniczki na wszystkich lotniskach świata noszą tak koszmarne uniformy? Ten tutaj w kolorze zgniłej zieleni i z taką samą okrągłą czapką wyglądał fatalnie.
Pracownica Urzędu Celnego, a może Straży Granicznej starała się być miła, choć widać było, że po parogodzinnej służbie najchętniej poszłaby do domu.
Rozpiął suwak sportowej torby, starając się nie okazać zniecierpliwienia.
– Broń, narkotyki?
– Nawet gdybym posiadał, to raczej nie odpowiedziałbym twierdząco.
Twarde spojrzenie szarych oczu wyraźnie wskazywało, że jest w tarapatach.
– Proszę za mną.
Zabrał bagaż i ruszył w stronę pomieszczeń przeznaczonych dla personelu.
Na cholerę mu to było? Powinien grzecznie odpowiedzieć, zamiast silić się na błyskotliwe uwagi.
Weszli do pokoju bez okien. Nim zdążył zamknąć drzwi, zjawił się kolejny funkcjonariusz. Podskoczył, kiedy pies, niemiecki owczarek wielkości cielaka, otarł się o jego nogi. Krótki dialog w nieznanym szeleszczącym języku, kolejna postać, tym razem w szarym garniturze. Ciekawe, co z tego wyniknie.
– Pan jest obywatelem Stanów Zjednoczonych, panie eee… Shepard? – Ten w cywilu zajrzał do paszportu.
– Tak. – Potulnie kiwnął głową.
– I oczywiście zdaje pan sobie sprawę, dlaczego się tu znalazł?
– Nie bardzo.
– Zadano panu proste pytanie.
– Jakoś nie potrafiłem oprzeć się prostej odpowiedzi, gdy ujrzałem tę ładną urzędniczkę.
Tym razem napotkał lodowate i pogardliwe spojrzenie dziewczyny. Pies obwąchał torbę Nortona. Oblizał się różowym językiem i wrócił pod drzwi.
– Rozumiem, że mam to otworzyć.
– Tak będzie najlepiej.
Szarpnął za suwak i wysypał zawartość na blat stołu. Celnik założył parę lateksowych rękawiczek i przetrząsnął garderobę. Trochę trwało, zanim przerzucił stos. Niezrażony niepowodzeniem przejrzał boczne kieszenie i samą torbę.
– Tu widzę wizę do Rosji?
– Jadę tam napisać reportaż.
– Jest pan dziennikarzem?
– Wolnym strzelcem.
– I Warszawa zupełnie przypadkiem znalazła się na trasie pańskiej podróży?
– Nie do końca. Chciałem odwiedzić parę osób, porozmawiać.
– Proszę kupić jakieś cieplejsze rzeczy. Tam, gdzie się pan wybiera, bywa zimno.
– Słyszałem.
– Może pan iść i na przyszłość radzę uważać na słowa.
– Na pewno dostosuję się do tych wskazówek.
Zwinął wszystko w jedną kulę i wepchnął z powrotem do czarnej sportowej Nike. Czuł się upokorzony. Właściwie nic nie zrobił. Głupi żart i zaraz tyle zamieszania.
Opuścił terminal i wsiadł do taksówki. Podał adres hotelu w centrum. Samochód ruszył wolno, poszukując odpowiedniego pasa ruchu. Jak na razie poranek spieprzył dokumentnie.
•
Pierwszy telefon – kompletna pomyłka. Przez dłuższą chwilę nikt nie odbierał, aż w końcu włączyła się automatyczna sekretarka.
Drugi nie był zły, tyle tylko że rozmówca przebywał w innym mieście i miał wrócić za parę dni. Tyle czasu nie posiadał.
Kolejny okazał się nieaktualny, a przy czwartym nie słyszał nawet sygnału.
Pozostała ostatnia możliwość. Naciskał kolejne klawisze z pewnym niepokojem. Jak tak dalej pójdzie, wizyta w Polsce okaże się zupełnym niewypałem.
– Halo? – Zdecydowany męski głos. Nie jest źle.
– Czy rozmawiam z panem Kosińskim? – zapytał wolno, ciekaw, czy tamten zna angielski.
– We własnej osobie – usłyszał wyraźną odpowiedź.
– Mamy wspólnych znajomych. – Szybko wyjaśnił, jak zdobył numer telefonu. – Jestem przejazdem, a z tego, co wiem, jest pan właściwą osobą... że tak powiem: jedyną, która może wprowadzić mnie w temat.
– Układy scalone, procesory?
– Ależ nie. Jestem dziennikarzem.
Shepard wstrzymał oddech. Od decyzji rozmówcy zależało dalsze postępowanie.
– To przypadek, że jestem w Warszawie. Właściwie wybieram się gdzie indziej – dopowiedział na wszelki wypadek.
– Dobrze, zapisz sobie adres. Około osiemnastej pasuje? Wcześniej nie mogę. Właśnie wychodzę na uczelnię.
– Doskonale. – Norton na kawałku gazety zanotował nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. – Jeśli się nie zgubię, będę o czasie.
Przerwał połączenie i zerknął na zegarek. Ledwo dochodziło południe. Trochę pokima, zje obiad i zobaczy, co to miasto ma do zaoferowania.
Trzy i pół godziny później Shepard wyszedł na ulicę. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo i przed siebie. Parę wysokościowców, z których zwłaszcza jeden przyciągał wzrok. Poszukał przejścia przez jezdnię i zatrzymał się na chodniku po przeciwnej stronie.
Większość przechodniów pognała do metra, ale nie on. Wyciągając długie nogi, poszedł w kierunku umownego centrum, rozglądając się na obie strony. Trudno powiedzieć, czego się spodziewał. Zupełnie nie miał wyobrażenia ani miasta, ani kraju. Tych parę zdjęć z netu zupełnie nic nie mówiło, chociaż jeden budynek rozpoznawał na pewno, ten z iglicą wyglądający jak nie do końca dopracowany projekt któregoś z renomowanych biur architektonicznych. Sam gmach jeszcze by uszedł, tylko po co te przystawki z boku? Widział, że są cztery, wyrastające z każdego rogu. Zadarł głowę. Dostrzegł ludzi na tarasie widokowym. Co mu szkodzi?
Szkolna wycieczka podążała właśnie w kierunku wejścia. Wolnym krokiem, by nie przyciągać niczyjej uwagi, poszedł za nią. W środku kupił bilet i udał się w stronę wind. Jazdę do góry jeszcze mógł znieść, start – i wnętrzności zostawały na podłodze. Gorzej w dół. Nie znosił uczucia, kiedy wątroba chciała zobaczyć, co jest na zewnątrz. Obserwował cyferki znaczące mijane piętra. Winda zwolniła i zatrzymała się. Minął hol i wyszedł na taras.
Szkoda, że pogoda nie dopisała. Granice miasta określała delikatna, szara mgiełka na horyzoncie. Gdzie nie spojrzał, to samo. Przespacerował się wkoło, zapamiętując charakterystyczne miejsca. Może późnej o nie zapyta.
Wiatr zacinał mżawką. Od razu zrobiło się chłodniej i wilgotniej.
Zjechał i ponownie znalazł się w punkcie wyjścia. Zapytał o ulicę dwie chichoczące nastolatki. Złamał w ten sposób pierwszą zasadę miejskiego surwiwalu – nigdy nie pytaj kobiet o drogę – ale nie przejął się tym zbytnio. Zostały trzy godziny. Zdąży choćby na czworakach.
Nieco dalej dostrzegł sklep z odzieżą. Raczej dostosuje się do rady celnika. Już tutaj było chłodno, a co dopiero dalej na wschód.
Kupił kraciastą watowaną koszulę, jakiej używają wędkarze i kierowcy ciężarówek, i zaraz założył na grzbiet. Do tego grube skarpetki i bluza z kapturem. Trochę zeszło, zanim sprzedawczyni znalazła odpowiedni rozmiar. Okazało się, że jest niewymiarowy.
Dziwny kraj. Wygodne sportowe buty zamienił na żółte traperki Catepillara. O mało nie poznał sam siebie w lustrze. To, co pozostało, spakował do plastikowej reklamówki.
Zlokalizował adres jakieś pół godziny przed osiemnastą. Dobra, nie wprosi się ot tak sobie. Zawrócił do miejsca, gdzie przed chwilą widział market. Poszukał stoiska z alkoholem. Wybrał sześciopak Guinnessa i butelkę Jima Beama.
Zobaczy, co z tego wyjdzie.
Na pięć minut przed wyznaczonym czasem był gotów. Kamienica wyglądała na przyjemne miejsce. Jasna elewacja, trawnik przed wejściem i klony wzdłuż ulicy.
Sprawdził numer mieszkania, wkraczając do klatki, która o dziwo nie była zamknięta. Pierwsze piętro. Jest. Numer piąty. Zadzwonił.
Cisza.
Ponowił próbę. To samo. Jasna cholera, ale się wkopał. Nie będzie stał jak palant. Zniechęcony ruszył ku schodom.
Na dole szczęknęły drzwi. Usłyszał szybkie kroki i na półpiętrze przystanął mężczyzna w podobnym wieku co on.
Przybysz zerknął na zegarek.
– Jest za trzy.
– Nie ma sprawy. Jestem za wcześnie.
Dopiero kiedy Polak stanął przed Shepardem, ten dostrzegł, jaki jest wysoki i potężnie zbudowany. Jak to się mówi, kawał chłopa. Uścisk ręki też miał niczego sobie.
– Maciek.
– Norton.
– Zapraszam.
Otworzył zamek kluczem i rozwarł drzwi na oścież przed gościem.
– Przepraszam za bałagan.
– Mieszkasz sam? – zapytał Shepard. – Sorry, to niedyskretne pytanie.
– Trudno powiedzieć. Pewna osoba nie może się zdecydować.
– Rozumiem.
– A tam, rozumiesz. Siadaj.
Dziennikarz przystanął na środku dużego pokoju. Wiedział, że europejskie mieszkania są znacznie mniejsze od tych w jego kraju, ale żeby aż tak?
– Czym się zajmujesz?
– Wykładam elektronikę. – Przysiedli na fotelach naprzeciw siebie. – Kończę doktorat, takie tam życiowe zakręty. Za rok, jak dobrze pójdzie, otrzymam stypendium na MIT.
– Jestem pod wrażeniem.
– Nowoczesne technologie.
– Wojskowe?
– Najpierw wojskowe, potem cywilne. Jak zawsze.
Norton wyciągnął piwo i flaszkę z torby.
– Nie wiedziałem, co lubisz.
– Byle nie kwiaty. Tak jest świetnie.
– Bałem się, że możesz być niepijący.
– Ciekawe przypuszczenie. – Otworzyli puszki i przelali zawartość do wysokich szklanek. – Mów, co cię sprowadza.
– Mam kłopot. Jadę do Rosji, a zupełnie nie wiem, czego się spodziewać.
– I przypadkiem zahaczyłeś o Warszawę.
– Dostałem parę namiarów na osoby stąd, a żadnego tam. – Pokazał palcem w powietrzu, o co mu chodzi.
– Owszem, bywałem na wschodzie parę razy w różnych sprawach, tylko powiedz konkretnie, co chcesz wiedzieć.
– Wszystko.
– Tego to nawet sam Pan Bóg nie wie – serdecznie roześmiał się Kosiński. – Podobno Europejczycy nie myślą tak samo jak Amerykanie, ale Rosja jest zupełnie odmienna.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– Jest specyficzna. Sprawy i rzeczy, które uważasz za oczywiste, jak niezależne sądy czy kwestie administracyjne, tam takie nie są. Za wszystko trzeba zapłacić. Korupcja jest przerażająca.
– Zaraz. – Shepard łyknął potężny haust piwa. – Jak to za wszystko? U lekarza, prawnika, w hotelu?
– Dodatkowe usługi. Wystarczy, że zobaczą, jak poruszasz się samochodem na obcej rejestracji, i wydoją do cna.
– Nie rozumiem.
– Wmanewrują w łamanie przepisów. Jak chcesz pojechać dalej, musisz zabulić. Spotkało mnie to kilkukrotnie. Najlepiej, jak wcześniej przygotujesz wiele banknotów pięcio- i dziesięcioeurowych. Od biedy mogą być dolary.
Kosiński rozparty na fotelu nagle zdał sobie sprawę, jak długą przebył drogę.
Młody naukowiec z perspektywami. A wcale tak się nie zapowiadało. Zamienił czarny podkoszulek na garnitur, taki ze średniej półki. Wszystko za pierwsze publikacje w zachodniej fachowej prasie. Ze starej paczki był właściwie jedynym, który robił taką karierę. Reszta zagubiła się w powodzi codziennych spraw. Niektórych stracił z oczu jeszcze parę lat temu. Kilku wyjechało szukać szczęścia gdzie indziej. Wkrótce i on opuści to miejsce.
Na chwilę zapomniał o obowiązkach gospodarza, choć Amerykanin nie wyglądał na zrażonego. Z zainteresowaniem oglądał miejsce, gdzie Kosiński przechowywał pamiątki – jakieś bibeloty, pocztówki i zdjęcia na półkach przy rzędach równo ustawionych książek.
Norton wstał i podszedł bliżej. Zdjęcie przedstawiało niewątpliwie gospodarza pozującego wraz z drugim mężczyzną, ubranym w polowy mundur i beret na głowie.
– Kumpel?
– Nawet bliski. On by znał odpowiedzi na większość twoich pytań.
– A gdzie jest teraz?
– Skąd mam wiedzieć? Wpada raz na parę miesięcy. Czasami częściej, czasami rzadziej.
– Służy?
– A jak myślisz?
– Jasne. Głupio pytam. – Przyjrzał się uważnie postaci. – GROM?
– Coś w tym rodzaju, nie wiem dokładnie. – Polak wzruszył ramionami.
– Szkoda.
Sylwetka blondyna o kwadratowej szczęce nie pozwalała o sobie zapomnieć.
– Skąd właściwie wiesz o GROM-ie?
– To tak, jakbyś zapytał o Delta Force czy Rangerów.
– On jest Rangerem.
– Naprawdę?
– Skończył szkolenie. Później już niewiele mówił o tym, czym się zajmuje. To już tyle lat.
Shepard nie bardzo wiedział, co Kosiński ma na myśli. Na wszelki wypadek wolał nie pytać. Po co wpędzać gospodarza w jeszcze większe przygnębienie?
– Powiedz, Norton, na cholerę ci ta cała Rosja? Mało masz tematów pod bokiem?
– Lubię być w miejscu, w którym dużo się dzieje.
– Przejrzałem dzisiejszą prasę. Tam nie dzieje się nic.
Dziennikarz pochylił się w przód.
– Na razie – zaznaczył. – Ale uwierz, to się szybko zmieni.
– Skąd wiesz?
– Bo tam, gdzie się pojawiam, zawsze robi się nieliche zamieszanie.
– To kiedy wyjeżdżasz?
•
Następnego dnia Shepard obudził się z potężnym bólem głowy. Na dodatek nie był w hotelu, tylko na kanapie w salonie Kosińskiego.
Zamrugał powiekami i usiadł na posłaniu. Parę razy prychnął i chrząknął, udrożniając nos i gardło. Przełyk domagał się natychmiastowego zwilżenia, wymaszerował więc do kuchni.
Imprezka niczego sobie.
Zwilżył usta. Od razu lepiej. Sprawdził godzinę. Do wyjazdu pozostała równo doba. Z tego, co pamiętał, Kosiński obiecał, że dzisiejszy wieczór będzie niepowtarzalny i przedstawi Nortona paru ludziom, których warto znać.
Nie powiedział nie. Przecież właśnie po to przyjechał.