- W empik go
Hotel Bankrut - ebook
Hotel Bankrut - ebook
Brak konieczności myślenia o pieniądzach to przywilej osób, które je mają.
Menadżerka z kredytem we frankach, młoda projektantka mody na umowie śmieciowej, emerytka i właściciel lombardu - różne grupy wiekowe i społeczne, różne typy osobowości. Gdyby życie każdego z nich potoczyło się szczęśliwie, pewnie nigdy by się nie poznali. Niespodziewane problemy finansowe gromadzą ich pod wspólnym dachem Hotelu Bankrut. Prawdziwa do bólu, a zarazem lekka i pełna zwrotów akcji opowieść o współczesnych warunkach życia w Polsce.
Trafna diagnoza społeczna ujęta w atrakcyjną powieściową formę - zaciekawi miłośników twórczości Houellebecqa.
Magdalena Żelazowska (ur. 1984) - pisarka, blogerka, dziennikarka, podróżniczka. Od 2018 roku mieszka w Stanach Zjednoczonych. Autorka wielu artykułów i reportaży o Nowym Jorku i Ameryce, znana też z książek "Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata", "Hotel Bankrut" oraz "Zachłanni".
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-4243-2 |
Rozmiar pliku: | 336 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leon
Odłożył śrubokręt i stuknął w obudowę starego radia. Przy odrobinie wysiłku mógł je spieniężyć jako cacko w stylu retro. Senny głos z trzeszczącego odbiornika donosił, że rocznie z Łodzi ubywał jeden procent populacji. Łatwo policzyć, jak to się skończy. Telewizja i gazety codziennie trąbiły o kryzysie. Czarne chmury recesji od lat zasnuwały światowe niebo. Bezrobocie, spekulacje, pik franka, mielizna na giełdzie. Powódź hiobowych wieści od lat zalewała globalną wioskę, a Łódź była jak lejek, do którego spływa całe zło. Centralny punkt kontynentu zmienił się w epicentrum regresu. Dni Łodzi były policzone. Mimo to trwała, gdy drżenie dzwonka tańczącego nad drzwiami wywołało Leona z zaplecza. Lubił ten dźwięk. Wnosił coś pozytywnego do ponurych wizyt, składanych w jego przybytku. Brzmiał jak śmiech dziecka cieszącego się z każdych odwiedzin. Osobiście uważał, że solidny, wykuty w lśniącym metalu dzwonek przydawał każdemu punktowi handlowo-usługowemu pewnego staroświeckiego prestiżu. Był też przyjaźniejszy dla ucha niż elektroniczne brzęczki, emitujące kakofoniczne melodyjki. Jednak od czasu incydentu z listami dźwięk otwieranych drzwi zaczął budzić w nim niepokój, którego nie potrafił się pozbyć.
W progu lombardu stał mężczyzna w taniej, zdeformowanej od wielokrotnego noszenia kurtce, z przewieszoną przez ramię ortalionową torbą. Wytarł znoszone buty o plecioną wycieraczkę i pewnym krokiem podszedł do lady.
– Pokaż, co chcesz zastawić, a powiem ci, kim jesteś – mruknął Leon ledwie słyszalnie.
Stał się ekspertem w dziedzinie analiz życiorysów na podstawie znoszonych do niego przedmiotów. Przychodzili tu ludzie najróżniejszej maści: emeryci i renciści, ale i studenci, przewlekle bezrobotni, ale też byli dyrektorzy, biznesmeni i kierowniczki, zamieszkałe w melinach konkubiny i eksżony bogaczy, niedoszli przedsiębiorcy z mnóstwem nierealnych pomysłów oraz wiecznym brakiem kapitału, księża i prostytutki. Czasem nawet trafił się ktoś znany, zapomniany polityk albo przebrzmiała gwiazda. Lombard przyciągał każdego, kto znalazł się w potrzebie.
Leon starał się podchodzić do wszystkich uczciwie i bez uprzedzeń. Trafiali do niego złodzieje i pijaczkowie cichaczem wynoszący domowe sprzęty, ale tych odsyłał z kwitkiem. Miał swój honor. Na każdy towar musiał dostać porządny papier: dowód zakupu lub imienne poświadczenie. Nie brał kradzionego ani rzeczy zabranych rodzinie. Obsługiwał tylko tych, którzy przychodzili na własny rachunek. I na własne życzenie.
– Co pan mówił? – zapytał facet po drugiej stronie lady. Chudy, zgarbiony, w
niedzisiejszej brodzie, z twarzy podobny do nikogo.
– Pytałem, z czym pan przychodzi.
Udając zajętego, Leon wertował zeszyt w kratkę, nie zatrzymując wzroku na rozmówcy. Klienci nie lubili, gdy spojrzeniem wprawiało się ich w zakłopotanie. Ostatnio jednak popełnił w ten sposób błąd. To dlatego nie mógł sobie przypomnieć twarzy mężczyzny od listów w ciężarówce.
– Kieł.
– Słucham? – Teraz Leon żądał wyjaśnień, podnosząc głowę.
Facet otworzył torbę. Wyciągnął z niej długi na metr cios słonia z precyzyjnie wyrzeźbionymi, miniaturowymi figurkami afrykańskich wojowników.
– Kość słoniowa. Koronkowa robota – powiedział z uznaniem.
– Panie, przecież to nielegalne.
– Trzydzieści lat temu przepisy były inne. Właściwie nabiera już wartości zabytkowej. Przyzna pan, że piękny. Cokół jest mahoniowy.
– Nic z tego, nie chcę kłopotów.
– To sztuka. – Brodacz nie dawał za wygraną.
– Więc idź pan do muzeum.
– Żarty. W Internecie też nie wystawię, bo zaraz mnie namierzą.
– A ja miałbym ryzykować?
– Możesz go pan ustawić z boku jako prywatną własność. A gdy komuś wpadnie w oko, to się po cichu dogadacie. – Klient mrugnął, gładząc falliczną rzeźbę.
– Codziennie ktoś mi to proponuje. Zamiast lombardu, musiałbym prowadzić skład podejrzanych pamiątek.
– Tym razem gra jest warta świeczki. Można sporo zarobić.
– Nie jestem zainteresowany – Leon trwał przy swoim. – Coś jeszcze?
– A idź pan w cholerę! Nie umiesz się pan poznać na wartości, to pójdę gdzie indziej. Ja się prosił nie będę.
W rzeczywistości nie robił nic innego. Nie dalej jak jutro wróci z podkulonym ogonem, zniżając cenę i dorzucając gratisy. Leon znał ten typ. Desperado. Biedny i wściekły. Nie miał wyboru i wszyscy o tym wiedzieli. A on wiedział, że inni wiedzą, i dlatego się wściekał.
Desperado to na ogół mężczyzna w wieku nieokreślonym, ani młody, ani stary. Ma za sobą tak zwaną przeszłość, czyli rozwód, plajtę albo zwolnienie z pracy, z którego nigdy się nie podniósł. Ewentualnie ciężki wypadek, co to przedwcześnie uczynił go rencistą. Kiedyś żyło mu się nieźle, w każdym razie nie odstawał od normy. Jednak nadmierna wrażliwość i nieprzystosowanie do zasad wściekłego kapitalizmu eksmitowały go poza nawias i uczyniły niepotrzebnym. Na skutek życiowej nieudolności zostawał sam, bez kobiety. Zdezorientowany prowadził swoje żałosne męskie gospodarstwo. Nieporadnie gotował i sprzątał, czując się przy tym jak stara pierdoła. Z oszczędności i lenistwa donaszał ciuchy, które lata świetności, tak jak on sam, miały już za sobą. Świadomy swojej beznadziei, rzecz po rzeczy wyprzedawał to, co mu jeszcze zostało. Kończył się.
Skąd u Leona taka przenikliwość? Z życia. Leon umiał wyczuć, kto znalazł się na dnie, bo sam już tam trafił. To dlatego dziś było mu wszystko jedno. Czasem ktoś mu groził, ale na próżno. Leon beznamiętnie stawiał czoła półświatkowi, lekceważąc obietnice kulki w łeb w zamian za brak chęci współpracy. Wyrzucał anonimy i żądania haraczu, śmiał się z głuchych telefonów, cierpliwie wstawiał wybite zęby i szyby. Pod tym względem przypominał swoich klientów. Człowiek, który nie ma nic do stracenia, przestaje odczuwać lęk. A on zapomniał, jak to jest się bać. Tylko jedna osoba mogła mu o tym przypomnieć. Autor listów wypełniających wnętrze podrzuconej do lombardu zabawki. To, że postanowił je doręczyć właśnie teraz, nie mogło wróżyć nic dobrego.
Na początku Leon pomyślał: „To pomyłka, to mnie nie dotyczy”, ale to nie mógł być przypadek. Jedyne logiczne wytłumaczenie zdawało się tak oczywiste, że aż niewyobrażalne. Przed pewnymi sprawami nie ma ucieczki. Można się miotać lub trwać w bezruchu, a i tak cię dopadną. Nawet pieniądze nie są w stanie kupić spokoju. Nie bał się jutra, ale nie potrafił się obronić przed przeszłością. Mógł tylko czekać.
Weronika
Ostatnie szkolenie, jakie zaliczyła przed otrzymaniem wypowiedzenia, dotyczyło zarządzania ryzykiem. Kurs ukończyła z tradycyjnym wyróżnieniem, mimo to prywatnie poległa już na pierwszym etapie: fazie rozpoznania. Nie połączyła kropek w postaci utraty przez firmę jednej trzeciej klientów, kilkuletniego zatrzymania rynkowych stawek i odgórnie zarządzonego cięcia kosztów. W związku z tym poddanie przegapionego ryzyka analizie jakościowej (głębokie gówno) i ilościowej (wartość kredytu pomniejszona o mizerne oszczędności) nie miało większego sensu. Dlaczego tego nie przewidziała? Przecież odkąd pamięta, ciągle czegoś się spodziewała.
Kiedy była mała, odliczała dłużące się w nieskończoność dni, dzielące ją od pójścia do szkoły. Po pierwszych kilku miesiącach spędzonych w szkolnej ławce, gdy prysł czar nowości, a powiało nudą, zaczęła tęsknić za wakacjami. W drugiej połowie sennej podstawówki marzyła o liceum, które miało być jak Beverly Hills 90210, ale zawiedziona już przed półmetkiem, nie mogła doczekać się studiów. Później, jako znużona teoretycznymi zajęciami i przereklamowanymi imprezami studentka, chciała szybko pójść do pracy, zdobywać doświadczenie i wreszcie zaznać niezależności. Wynajmując obskurny pokój w akademiku, przenosiła się myślą do czasu, gdy będzie już miała własne mieszkanie.
Weronika zawsze widziała coś na horyzoncie. Ale kiedy to, na co czekała, wreszcie nadchodziło, zazwyczaj spotykał ją zawód. Coś się nie zgadzało z opisem, czegoś wciąż brakowało. Jej wymarzone życie zawsze znajdowało się o krok od miejsca, gdzie aktualnie stała. Cały czas miała wrażenie, że je goni. Na zakrętach migał jego jaskrawy, obiecujący koniuszek. Wystarczyło tylko chwycić. Próbowała różnych sztuczek. Na przykład: wybierała starszych facetów, bo chciała przeskoczyć frustrujący etap związków z niedojrzałymi rówieśnikami, potrzebującymi czasu, by dorosnąć. Nie zamierzała im go poświęcać. Kiedy oni opornie wyciągaliby życiowe wnioski, jej skóra traciłaby gęstość, a ona sama, znużona ciągłym wybaczaniem i holowaniem, stałaby się zgorzkniała i nieatrakcyjna. Błąd. Albo: studiowała i jednocześnie pracowała. Kto powiedział, że trzeba skończyć jedno, by zacząć drugie? Tym sposobem po obronie dyplomu nie została seryjną stażystką, tylko awansowała na kierownika zespołu w dużej agencji public relations. Dzięki temu kilka lat później przyznano jej kredyt na mieszkanie o powierzchni, na którą innych stać po trzydziestu latach pracy. A trzydzieści lat Weronika miała w dniu zakupu i nie wyobrażała sobie spędzania najlepszego okresu życia w wynajmowanych klitkach. Czas, jaki pozostał jej do sześćdziesiątych urodzin, zamierzała spędzić, ciesząc się własnym M.
Mimo pewnego niedosytu, dopingującego ją przecież do działania, wszystko układało się zgodnie z planem. Weronice na ogół odpowiadała ta przewidywalność, dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Tylko czasami bywała odrobinę rozczarowująca.
„Co jeszcze może mnie spotkać, o czym z góry nie wiem? – myślała, patrząc w lusterko służbowego samochodu, który w ostatnim czasie często grzązł w korkach. – Skończyłam studia, zarabiam niezłe jak na łódzkie standardy pieniądze, jestem samowystarczalna. Przepracuję kilkadziesiąt lat, odbędę ileś podróży, parę razy zmienię fryzurę, z nudów kupię zwierzę lub wymyślę sobie jakieś hobby. Ewentualnie zwiążę się z kimś na stałe”. Wymieniała standardowe punkty programu zapełniającego czas między młodością a starością. Lepiej już być nie mogło, pogodziła się z tym.
Nie wzięła pod uwagę jednego: jej plan nie obejmował tego, że coś może pójść źle. A tu proszę, niespodzianka. Kto by pomyślał, jednak życie potrafi zaskoczyć. Po początkowym zdumieniu Weronika zrobiła to, co umiała najlepiej: przystąpiła do realizacji procedur. A te nakazywały przejść do następnego punktu: planowanie reakcji.
Kinga
– Co zamierzasz?
Ciotka Marianna, zwana w rodzinie Marianem, odczekała z pytaniem całe pięć minut, pozwalając Kindze zdjąć płaszcz i nawet wnieść walizkę do pokoju. I tak długo, jak na jej możliwości. Należała do osób, które obcych pytają o zarobki, a krewnych o życie płciowe. Może brała w ten sposób odwet za wszystkie niewygodne uwagi, wysłuchane w życiu z racji jej staropanieństwa.
– Wszystko mam umówione.
Kinga usiadła na wąskim tapczanie i odruchowo wygładziła dłonią naruszoną powierzchnię szydełkowej narzuty, jakby ten gest miał zaświadczyć, że nie będzie sprawiać kłopotu. Ciotka oparła się o futrynę i położyła dłoń w miejscu, gdzie powinna znajdować się talia.
– Pracę masz?
– Koleżanka szuka zastępstwa w sklepie odzieżowym. Jest w ciąży i chciała polecić kogoś sprawdzonego.
– Nie chce, żeby ktoś obcy ją wygryzł – zdiagnozowała ciotka. – Dobrze się
znacie?
– Chodziłyśmy razem do odzieżówki. Ela ma do mnie zaufanie.
W klasie nie przyjaźniły się szczególnie blisko. Jedna cicha, z nosem w książkach, druga rozkrzyczana, dobra przede wszystkim z wuefu. Elka, bardziej obrotna, wyjechała z miasteczka zaraz po skończeniu technikum. Kinga przez kilka lat po szkole łudziła się, że uda jej się zostać w rodzinnych stronach. Nie lubiła zmian, była raczej mało przebojowa, ale sumienna. Pewnie właśnie dlatego Elka zwróciła się do niej. Kiedy Kinga odebrała telefon z pytaniem, czy jest zainteresowana, zdziwiła się, ale przyjęła propozycję. Druga taka szansa mogła się nie powtórzyć.
– Czyli zostajesz na dłużej?
– Pomieszkam u cioci tylko przez pewien czas, dopóki czegoś nie znajdę. Tak
się umawiałyśmy.
– Ja cię nie wyganiam, ale wszystko kosztuje. Jakoś się dogadamy. Zawsze
lepiej być przy rodzinie niż płacić obcemu.
Kinga miała co do tego pewne wątpliwości. Spojrzała na maleńki pokój o łososiowych ścianach. Większość przestrzeni pochłaniała zwalista dwudrzwiowa szafa, w połowie wypełniona ciotczynym dobytkiem. Wolny skrawek podłogi zajmował nie więcej niż metr kwadratowy. Od świtu całym pomieszczeniem trzęsły tramwaje, które rozpędzały się na długim i prostym odcinku torów biegnących przed kamienicą. Popołudniami zaś pokój nieznośnie nagrzewał się od słońca wpadającego przez zachodnie okna. Kinga wiedziała, bo nocowała tam już wcześniej. Przyjechała przywieźć rzeczy i zmierzyć czas dojazdu do nowej pracy. Lubiła czuć się przygotowana.
Pomijając pewne niedogodności, czekało ją miękkie lądowanie. Mimo to, wysiadając na dworcu Łódź Kaliska, czuła się nieswojo. Wiedziała, dokąd pójść, miała mieszkanie i pracę, a jednak towarzyszył jej trudny do wytłumaczenia niepokój. Przystanęła na chwilę, pozwalając się wyprzedzić tłumowi, wylewającemu się z pociągów i autobusów. Pasażerowie szybkim krokiem rozchodzili się na przystanki lub łapali taksówki. Ona nie miała tu jeszcze swoich spraw, do których mogłaby się spieszyć.
Zatrzymała się. Czuła potrzebę, żeby jakoś uczcić tę chwilę. Pierwszy dzień przybysza. Tyle razy śledziła książkowe i filmowe historie bohaterów wyruszających po lepsze jutro. Z węzełkiem na kijku, workiem zarzuconym na ramię lub z rękoma w pustych kieszeniach pełni nadziei stawali w centrum Paryża, Nowego Jorku albo Hollywood, w oszołomieniu rozglądając się wokół. Dziś sama stała u progu nowego rozdziału. Wyciągnęła rączkę walizki i pociągnęła ją za sobą. Poszła pieszo, choć sceneria nie bardzo przypominała tę fabularną.
Łódź. Kiedyś ziemia obiecana, dziś raczej leżąca odłogiem. Kinga słyszała przygnębiające prognozy. Stała się świadkiem detronizacji miasta z drugiego największego do pozycji mocno średniego. Rówieśnicy z jej stron mówili, że nie ma tu już czego szukać i lepiej od razu startować dalej. Podobno Łódź się kończyła. Dla niej miała być początkiem.
Marsz nie był szczególnie przyjemny i trwał o wiele dłużej, niż zakładała. Kółka walizki uciążliwie grzęzły w wyszczerbionych chodnikach. Nieskoszona trawa na skwerkach sięgała kolan, ukrywając zbutwiałe kikuty po ławkach. W bramach szczerzyły się napuchnięte, nietrzeźwe twarze. Miasto ciągnęło się w nieskończoność, płaskie i rozwlekłe, jakby ktoś przejechał po nim wałkiem. Spleśniałe kamienice w pijackim widzie pożeniono z gierkowskimi kubikami, przepalone neony ochryple szeptały o dawnym blasku, a fasady budynków oblepiały pstrokate szyldy i niekończące się ciągi rusztowań. Zupełnie jakby zawstydzone utratą dawnej świetności miasto próbowało ukryć swoje zmurszałe oblicze. Ale Kinga pod warstwą kurzu i zniszczenia umiała dostrzec wspomnienie czarującej przeszłości. W śródmieściu stało blisko cztery tysiące kamienic, w większości dziewiętnastowiecznych. Przez uchylone drzwi zapuszczonych klatek migały kręcone schody, kiedyś omiatane przez wytworne suknie dam. Po kocich łbach, błyskających tu i ówdzie z uszczerbków w asfalcie, dawniej toczyły się konne powozy. Zdawać by się mogło, że zza poczerniałych, powybijanych szybek w oknach opuszczonych fabryk wciąż dobiega stukot tkalni i przędzalni, a znad farbiarni unoszą się mgiełki barwników, przydające kolorów posiwiałym chmurom nad miastem. Dawna stolica mody. Dziewiętnastowieczne centrum europejskiego włókiennictwa, kwitnące fabrykanckimi willami i pałacami zdobnymi w sztukaterie. Miasto wielkich fabryk, wielkich fortun i wielkich nadziei, które usnęło przez jakąś tragiczną pomyłkę. Ale wciąż jeszcze mogło obudzić się do życia.
Kinga zamierzała mieć w tym swój udział. Zdecydowała, że ona i Łódź powinny dać sobie szansę. Tu, u źródła najstarszych odzieżowych tradycji, chciała zostać projektantką mody. Przyjechała z precyzyjnym planem i teczką pełną szkiców. Wierzyła w to miasto.
„A miasto uwierzy we mnie”, postanowiła, przebijając się przez łódzkie ulice.
Łucja
„Najbardziej żal tych młodych. Co oni mają teraz za życie? Niby jest lepiej niż kiedyś. Są komórki, Internety, samoloty fruwające po całym świecie, istne czary! – Łucji do dziś nie może się to wszystko pomieścić w głowie. – Do tego sklepy pełne wspaniałości, w których półki uginają się od smakołyków. Serki, wędlinki, czekolady, a wszystkiego po kilkadziesiąt rodzajów. Nic tylko chodzić z koszyczkiem i nabierać! A ciuszki! Chińczyki szyją takie cudeńka, że aż żal nie kupić. I wcale niedrogo! Sukieneczki, torebeczki, pantofelki, do wyboru, do koloru”.
Ach, gdyby mogła choć raz się tak obkupić, kiedy była młoda! Starczyłoby jej na całe życie, bo to spędziła w barwach przeważnie szarych. No, ale Łucja czasy młodości miała już za sobą. Dziś była starą babcią, której piękne fatałaszki ani nie były potrzebne, ani jej nawet nie przystawały. Lubiła sobie tylko pooglądać. Zupełnie nie rozumiała młodych dziewczyn, wkładających na siebie jakieś bure worki. I te paskudne, masywne okulary! Wyglądały w nich na ciotki-klotki. Nawet wiekowa Łucja takich nie nosiła, bo byłoby jej nieładnie.
Sama do przepisanych przez okulistę szkieł dobrała cieniusieńkie oprawki na łańcuszku, cudne jak biżuteria. Cieszyła się nimi jak wszystkimi dobrodziejstwami wolnego kraju, który wyszedł na prostą po latach niełatwej historii, i codziennie dziękowała Bogu. Nie mogła się nadziwić nowoczesnym budynkom, czystym pociągom, eleganckim samochodom. Rodacy na ulicach prezentowali się atrakcyjnie i zamożnie − od tych wszystkich ubrań i kosmetyków wyładnieli, odmłodnieli. Umieli się uczesać, pachnęli perfumą i byli szczupli. Łucja lubiła ich obserwować, gdy w soboty i niedziele sprzedawała ogrodowe kwiaty. Siedziała na murku przy przystanku i całymi godzinami patrzyła. Niektórzy kupowali u niej z litości, że starowinka wystaje po całych dniach. A przecież robiła to dla przyjemności. Specjalnie na tę okazję wiązała apaszkę i kręciła włosy. Sąsiadkom mówiła, że wychodzi do miasta. W końcu nie kłamała.
A jednak coś było z tym krajem nie tak.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.