Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hotel Magnifique - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Hotel Magnifique - ebook

Jani zawsze marzyła o tym, by uwolnić się od opieki nad młodszą siostrą Zosą oraz pracy w garbarni i wyrwać się z portowego miasta Durc. Któregoś razu nadarza się niepowtarzalna okazja: w mieście pojawia się Hotel Magnifique.

Ten niezwykły hotel słynie nie tylko ze swoich magicznych właściwości, ale i zdolności przemieszczania się – każdego ranka zatrzymuje się w innym miejscu. Jani i jej siostra nie mają dość pieniędzy, by w nim zamieszkać, ale mogą się w nim… zatrudnić. Jako świeżo upieczone członkinie personelu szybko odkrywają jednak, że luksusowy Hotel Magnifique za zasłoną przepychu skrywa wiele ponurych sekretów, a kontraktu zawartego z właścicielem nie da się zerwać.

Jani wraz z jedynym sojusznikiem – irytująco przystojnym portierem Belem – podejmują wyzwanie rozwikłania mrocznych tajemnic hotelu. Los Zosy i pozostałych pracowników jest w ich rękach. Jani musi zaryzykować wszystko, co kocha, by jej misja się powiodła, a stawka jest wyjątkowo wysoka…

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-11-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

- PRO­LOG -

Kurierka dostała jedną krótką instruk­cję: dostar­czyć chłopca, nim wybije pół­noc. Pro­ste – tyle tylko, że zazwy­czaj dostar­czała prze­syłki w ciągu dnia, a nie małych chłop­ców w środku nocy.

Zle­ce­nie wią­zało się z sowitą zapłatą, ale nie dla­tego je przy­jęła. Zro­biła to, ponie­waż kie­ro­wała nią cie­ka­wość.

Zasta­na­wiała się, dla­czego to zamożne mał­żeń­stwo zwró­ciło się aku­rat do niej. Dla­czego ojciec chłopca odmó­wił zapi­sa­nia adresu, tylko wyszep­tał go jej na ucho, i dla­czego matka chłopca zano­siła się pła­czem. Naj­bar­dziej jed­nak zasta­na­wiało ją to, kto odbie­rze chłopca, skoro adres, pod który miała go dostar­czyć, nie był domem ani żad­nym fizycz­nym obiek­tem, lecz prze­strze­nią pomię­dzy dwoma budyn­kami – pustą alejką po dru­giej stro­nie mia­sta.

Chło­piec wyglą­dał cał­kiem zwy­czaj­nie, a jego gładka, mie­dziana cera była tylko o odcień ciem­niej­sza od jej wła­snej. Jed­nak gdy ruszyli, zwie­sił głowę, jak gdyby gęste nocne powie­trze kła­dło się cię­ża­rem na jego ramio­nach.

Kurierka wyce­lo­wała świa­tło latarni w mrok, odga­nia­jąc cie­nie z rosną­cym poczu­ciem nie­po­koju. Przy­po­mniały się jej opo­wie­ści dziadka – szep­tanki o magii kry­ją­cej się w róż­nych zakąt­kach tego świata i o dzie­ciach, które spo­tkał tra­giczny los.

Mimo że dawno wyro­sła z bajek, przy­spie­szyła kroku.

Gdy od celu dzie­liła ich tylko jedna prze­cznica, chło­piec zaczął się ocią­gać. Chwy­ciła więc go za chude ramię i cią­gnąc, prze­pro­wa­dziła go przez ostat­nią ulicę, po czym przy­sta­nęła.

Alejki nie było. W jej miej­scu stał dziwny, wydłu­żony, wci­śnięty w wąską prze­strzeń budy­nek, ide­al­nie wpa­so­wany pomię­dzy dwie roz­pa­da­jące się kamie­nice po bokach.

Z mroku przy wej­ściu do budynku wynu­rzyła się jakaś postać.

Kurierka prze­cią­gnęła chłopca za sie­bie.

– Czy to tobie mam dostar­czyć dziecko?

Postać, kim­kol­wiek była, unio­sła w górę długi, cienki przed­miot. Zapło­nęła krwi­sto­czer­wona świeca, roz­świe­tla­jąc nie­bie­skie oczy i bladą twarz mło­dego męż­czy­zny.

Kurierka szu­kała wzro­kiem zapałki, która wyja­śni­łaby poja­wie­nie się pło­mie­nia; nie da się prze­cież ot tak zapa­lić świecy. Chyba że…

Z jej koniuszka spły­wały kłęby poły­sku­ją­cego zło­tego dymu. Roz­lał się na ulicę, owi­ja­jąc się wokół kurierki jak wąż. Maleń­kie kule gazu brzę­czały i migo­tały jak ważki albo dro­binki kurzu odbi­ja­jące blask księ­życa. Albo coś jesz­cze innego. Zapach­niało olej­kiem mię­to­wym, potem palo­nym cukrem, jakby ktoś zapo­mniał o bul­go­czą­cym w garnku kar­melu, po nich zaś nad­gni­łymi cytru­sami.

Męż­czy­zna prze­szedł przez złoty dym i wziął chłopca za rękę niczym ojciec. Chło­piec przez chwilę stał w pół­kroku, potem jed­nak _dobro­wol­nie_ odszedł wraz z męż­czy­zną w kie­runku wąskiego budynku.

Kurierka przy­ci­snęła dłoń do piersi i poczuła, że jej serce bije ury­wa­nym ryt­mem, moc­niej niż kie­dy­kol­wiek. Wszystko było nie tak. Rzu­ciła się, by powstrzy­mać męż­czy­znę, ale złoty dym owi­nął się wokół jej kostek, krę­pu­jąc jej ruchy. Otwo­rzyła usta, żeby krzyk­nąć, ale nie dobył się z nich żaden, nawet naj­słab­szy dźwięk.

W chwili, gdy męż­czy­zna przy­sta­nął na progu budynku, dziew­czyna zła­pała się za gar­dło. Z prze­ra­że­niem patrzyła, jak uśmie­cha się, obna­ża­jąc ostre zęby, a potem przy­kuca, zbli­ża­jąc swą nie­zwy­kłą twarz do twa­rzy chłopca.

– Chodź – powie­dział. – Mam dla cie­bie ide­alną pracę.

Męż­czy­zna otwo­rzył drzwi i wepchnął dziecko do środka.

W momen­cie, gdy zamknęły się za nimi drzwi, dym roz­pły­nął się w powie­trzu. Po chwili wysiłku kurierka znów była w sta­nie poru­szać sto­pami. Pod­bie­gła w stronę budynku, by zaraz gwał­tow­nie się zatrzy­mać, bo oto na jej oczach cały gmach znik­nął, zosta­wia­jąc po sobie jedy­nie pokrytą prze­ro­śnię­tymi chwa­stami i spo­witą mro­kiem aleję.ROZDZIAŁ 1

- 1 -

Moją sio­strę czę­sto naj­pierw było sły­chać, a dopiero póź­niej widać. Tak też było tam­tego wie­czora. Miękki głos Zosy dobie­gał przez otwarte okno stan­cji u madame Bézier. Przy­po­mi­nał głos naszej matki – przy­naj­mniej do chwili, gdy Zosa zain­to­no­wała spro­śną rymo­wankę, porów­nu­jącą wraż­liwą część męskiej ana­to­mii do pew­nego owocu.

Wśli­zgnę­łam się do środka. W tłu­mie loka­to­rek stan­cji nikt nie zwró­cił na mnie uwagi. Dwie młod­sze dziew­czyny uda­wały, że tań­czą z nie­wi­dzial­nymi part­ne­rami, jed­nak wszyst­kie pozo­stałe wle­piały wzrok w moją sio­strę, naj­bar­dziej uta­len­to­waną ze wszyst­kich.

Pokoje na stan­cji u madame Bézier były wynaj­mo­wane szcze­gólny rodzaj dziew­cząt. Pra­wie każda z nich miała zaję­cie sto­sowne dla jej wul­gar­nego języka: pra­co­wały na drugą zmianę w fabryce lub w kuchni bądź na dowol­nym innym nisko­płat­nym sta­no­wi­sku w _vieux quais_ – na sta­rym nabrzeżu w Durc. Sama pra­co­wa­łam w Gar­barni Fréllac, gdzie kobiety krzą­tały się nad garn­kami stward­nia­łego ałunu i kubłami barw­ni­ków. Zosa była inna.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego! – wykrzyk­nę­łam, gdy skoń­czyła śpie­wać.

– Jani! – Zosa aż pod­sko­czyła.

Jej olbrzy­mie brą­zowe oczy błysz­czały na tle bla­dej, oliw­ko­wej, o wiele za szczu­płej twa­rzy.

– Zja­dłaś kola­cję?

Zosta­wi­łam jej coś, nim wyszłam, ale przy tylu współ­lo­ka­tor­kach jedze­nie czę­sto zni­kało.

– Tak. Nie musisz co wie­czór mnie o to pytać – burk­nęła.

– Oczy­wi­ście, że muszę. Jestem twoją star­szą sio­strą. To moja życiowa misja.

Zosa zmarsz­czyła nos, a ja dałam jej w niego prztyczka. Pogrze­ba­łam w tor­bie i wyło­wi­łam z niej gazetę, która kosz­to­wała mnie połowę dniówki, i wci­snę­łam ją Zosie do ręki.

– Twój pre­zent, madame.

Tu, w Durc, uro­dziny nie były świę­tem obsy­pa­nym cukrem-pudrem; musia­ły­śmy na nie ciężko zapra­co­wać, przez co ceni­ły­śmy je wyżej niż złoto.

– Gazeta?

– Sprawdź dział ogło­szeń. – Otwo­rzy­łam dzien­nik z prze­bie­głym uśmiesz­kiem.

Wewnątrz znaj­do­wały się oferty zatrud­nie­nia w skle­pach z suk­niami wie­czo­ro­wymi, w ciast­kar­niach i per­fu­me­riach, na sta­no­wi­skach, na które ni­gdy nie przy­jęto by trzy­na­sto­latki, która nie wyglą­dała na wię­cej niż dzie­sięć lat. Na szczę­ście to nie o nie mi cho­dziło.

Pomi­nę­łam je i wska­za­łam pal­cem ogło­sze­nie, które poja­wiło się we wszyst­kich gaze­tach w mia­steczku zale­d­wie godzinę wcze­śniej.

Atra­ment miał jaskrawy, pur­pu­rowy kolor, jak krwi­ste maki w Ali­gney albo gnie­ciony ame­ty­stowy welur. Wyróż­niał się niczym świa­tło latarni na tle morza czerni i bieli.

Dziew­częta zgro­ma­dziły się wokół nas i wszyst­kie pochy­la­ły­śmy się nad pur­pu­ro­wym tuszem, który skrzył się bla­skiem dorów­nu­ją­cym oszli­fo­wa­nemu kamie­niowi księ­ży­co­wemu.

W ogło­sze­niu nie podano adresu. Słynny hotel go nie potrze­bo­wał. Zja­wiał się z grub­sza co dzie­sięć lat w tej samej sta­rej alejce śród­mie­ścia. Teraz było tam pew­nie całe mia­sto, naiw­nie cze­ka­jąc na szansę na pobyt w nim.

Wiele lat temu, kiedy hotel zja­wił się tu ostat­nim razem, więk­szość zapro­szeń dorę­czono kilka dni wcze­śniej wyłącz­nie do naj­bo­gat­szych miesz­kań­ców mia­sta. Dzień przed przy­by­ciem hotelu kilka dro­go­cen­nych zapro­szeń otrzy­mały przy­pad­kowe osoby z tłumu. W gro­nie tych szczę­śliw­ców zna­la­zła się nasza gospo­dyni, Minette Bézier.

Tam­tego dnia o pół­nocy goście weszli do hotelu i znik­nęli wraz z całym budyn­kiem. Wyszli z niego dwa tygo­dnie póź­niej, poja­wia­jąc się zni­kąd w alejce.

Zadrgały mi palce, gdy wyobra­zi­łam sobie, że łamię pie­częć na moim zapro­sze­niu. Jed­nak nawet gdyby się nam poszczę­ściło i zdo­by­ły­by­śmy je, na­dal musia­ły­by­śmy opła­cić pokój, a nie nale­żały one do naj­tań­szych.

Zosa ścią­gnęła brwi.

– Chcesz, żebym poszła na roz­mowę?

– Nie do końca. Na roz­mowę pójdę ja. _Cie­bie_ zabie­ram na prze­słu­cha­nie na posadę śpie­waczki.

Minęły cztery lata, odkąd zabra­łam ją na pierw­sze prze­słu­cha­nie – nie poszło po naszej myśli i nie mogłam znieść ryzyka, że prze­ży­jemy to samo ponow­nie, dla­tego prze­sta­ły­śmy pró­bo­wać. Dziś jed­nak były jej uro­dziny, a do tego cho­dziło o _ten_ Hotel Magni­fi­que. A to coś zupeł­nie innego. Ide­al­nego.

– Hotele zawsze potrze­bują śpie­wa­czek. To jak?

Odpo­wie­działa uśmie­chem, który poczu­łam w całym ciele, włącz­nie z pal­cami u stóp.

Jedna ze star­szych dziew­cząt wetknęła pukiel tłu­stych blond wło­sów za różowe ucho.

– To ogło­sze­nie to pod­pu­cha. To, że zatrud­nią któ­rąś z nas, gra­ni­czy z cudem.

Wypro­sto­wa­łam się.

– Wcale nie.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami i obró­ciła się na pię­cie.

– Rób­cie, co chce­cie. Ja na waszym miej­scu nie tra­ci­ła­bym czasu.

– Myślisz, że ma rację? – spy­tała Zosa, a jej deli­katna buzia wygięła się w pod­kówkę.

– Abso­lut­nie nie – odpo­wie­dzia­łam, może zbyt szybko.

Gdy zmar­twie­nie na twa­rzy Zosy się pogłę­biło, po cichu zaklę­łam i prze­su­nę­łam kciu­kiem po sta­rym naszyj­niku naszej matki.

Nic nie­warty łań­cu­szek wyko­nany był z wer­da­ne­ryj­skiego, twar­dego jak stal złota. _Maman_ zwy­kła żar­to­wać, że mój krę­go­słup jest zro­biony wła­śnie z niego. Czę­sto się­ga­łam po wisio­rek, kiedy potrze­bo­wa­łam jej rady odno­śnie Zosy. Nie żeby kie­dy­kol­wiek mi jej udzie­liła – ciężko ocze­ki­wać tego od zmar­łych matek.

– Hotel nie zamie­ściłby ogło­sze­nia, gdyby nikt nie miał szansy dostać pracy. Jutro poka­żemy im, na co nas stać. Kiedy odkryją, jakie jeste­śmy wspa­niałe, będziemy mogły na zawsze poże­gnać się z tym miej­scem.

Myśl ta roz­grzała mnie niczym roz­ża­rzony węgiel.

Gdy roz­pro­sto­wy­wa­łam jeden z ciem­nych loków Zosy, tak jak zazwy­czaj robiła to _maman_, trzę­sły mi się dło­nie.

– Pokażmy to ogło­sze­nie madame Bézier. Wie na temat hotelu wię­cej niż kto­kol­wiek.

Zosa przy­tak­nęła z bły­skiem w oczach. Zabra­łam gazetę z ogło­sze­niami z jej ręki i pode­rwa­łam się z miej­sca. Dziew­częta popę­dziły za mną na górę do mojego ulu­bio­nego pokoju, salonu na trze­cim pię­trze, w któ­rym, jesz­cze zanim madame Bézier kupiła cały budy­nek, zatrzy­my­wali się mary­na­rze. Pokój wypeł­niały półki pełne prze­sta­rza­łych map oce­anów i atla­sów odle­głych miejsc, które czę­sto prze­glą­da­łam.

Madame Bézier sie­działa przy kominku, opie­ra­jąc odziane w poń­czo­chy nogi o para­pet. Na zewnątrz deszcz nie­mi­ło­sier­nie chło­stał port w Durc, zmie­nia­jąc mia­sto, któ­rego nie cier­pia­łam, w mokrą plamę.

Usta kobiety zaci­snęły się na widok wdzie­ra­ją­cego się do pokoju tłumu dziew­cząt.

– O co cho­dzi tym razem?

Poda­łam jej stronę z gazety. Blask ognia padł na pur­pu­rowy atra­ment, a mina madame Bézier zrze­dła.

– Coś nie tak? – spy­tała dziew­czyna sto­jąca za mną.

Madame Bézier prze­nio­sła wzrok nad komi­nek, na opra­wiony w szkło kawa­łek per­ga­minu sprzed bli­sko dekady: jej zapro­sze­nie. W sła­bym świe­tle pur­pu­rowy atra­ment błysz­czał iden­tycz­nie jak w ogło­sze­niu.

– A więc Hotel Magni­fi­que powró­cił.

Otwo­rzyły się drzwi i do pokoju wci­snęło się jesz­cze kilka cie­kaw­skich dziew­cząt, które prze­py­chały się, aby móc rzu­cić okiem na to, co się dzieje.

– Sły­sza­łam, że do śnia­da­nia goście popi­jają płynne złoto z kie­lisz­ków do szam­pana – ode­zwała się któ­raś z nich.

W odpo­wie­dzi wtrą­ciły się kolejne, dzie­ląc się zasły­sza­nymi pogło­skami.

– Ponoć w podusz­kach nie ma pie­rza, tylko przę­dza z chmur.

– Sły­sza­łam, że hotel co noc trzy­krot­nie prze­mie­rza całą zie­mię…

– A ele­ganccy por­tie­rzy są w rze­czy­wi­sto­ści ksią­żę­tami z dale­kich kra­jów.

– Założę się, że rów­nie ele­gancko całują.

Dziew­czyna o beżo­wym odcie­niu skóry i rumia­nych policz­kach wyko­nała wul­garny ruch języ­kiem. Na szczę­ście uszedł on uwa­dze Zosy. Na jej twa­rzy zakwitł za to uśmiech.

Szkoda, że nie ist­niał żaden spo­sób, żeby prze­ko­nać się, czy pogło­ski są praw­dziwe. W chwili zamel­do­wa­nia w hotelu goście pod­pi­sy­wali kon­trakt, w któ­rym zrze­kali się wspo­mnień. Poza baga­żem jedyną rze­czą, z którą wra­cali, było poczu­cie obez­wład­nia­ją­cego szczę­ścia. Madame Bézier wyznała kie­dyś, że musiała okła­dać swoją obo­lałą od cią­głego uśmie­cha­nia się żuchwę lodem.

Zain­try­go­wana zer­k­nę­łam na naszą gospo­dy­nię. Miała zamglony wzrok, jak gdyby powrót hotelu przy­wró­cił jej wspo­mnie­nia. Otwo­rzy­łam usta, aby o to zapy­tać, jed­nak Zosa mnie ubie­gła.

– Czy widziała pani maître’a?

_Maître d’hôtel_, wła­ści­ciel i zarządca hotelu, cie­szył się rów­nie wielką sławą, co sam hotel.

Madame Bézier ski­nęła głową z zado­wo­le­niem.

– Hotel zja­wił się w Durc, kiedy byłam jesz­cze mło­dym i ład­nym dziew­czę­ciem. _Maître_ miał na twa­rzy naj­szer­szy uśmiech, jaki w życiu widzia­łam. Dosłow­nie błysz­czał, wita­jąc zgro­ma­dzone tłumy. Potem zerwał z powie­trza kwiat i rzu­cił w moją stronę. – Madame Bézier wyko­nała ruch, jakby łapała malutki kwiat. – Pach­niał niczym cia­sto z jago­dami, a potem roz­pły­nął się w moich dło­niach. Minęła ponad dekada, zanim hotel zja­wił się ponow­nie, a przez ten czas _maître_ ani tro­chę się nie zmie­nił.

– Miał na sobie ten sam strój? – zapy­tała któ­raś z dziew­cząt.

– Nie, głup­ta­sie. _Wyglą­dał_ tak samo. Ta sama twarz. Ten sam urok. Nie zesta­rzał się nawet o dzień. Nic dziw­nego – w końcu to naj­po­tęż­niej­szy sumi­na­riusz na świe­cie.

Dziew­częta wes­tchnęły na dźwięk tego słowa: _sumi­na­riusz_ w daw­nym języku wer­da­ne­ryj­skim ozna­czał cza­ro­dzieja.

Poza hote­lem sumi­na­riu­sze sta­no­wili ogromne zagro­że­nie. Mówiło się, że magia wzbiera w ich krwi w okre­sie doj­rze­wa­nia i eks­plo­duje z nie­okieł­znaną mocą, która może zra­nić – lub zabić – każ­dego, kto w tym cza­sie znaj­duje się w pobliżu.

Nie­któ­rzy twier­dzili, ze magia wylewa się z nosa dziecka, two­rząc ciemny obłok. Inni, że przy­po­mina czarne jak smoła palce zaci­ska­jące się wokół dzie­cię­cego gar­dła. Do momentu eks­plo­zji nie spo­sób było odróż­nić zwy­kłego dziecka od sumi­na­riu­sza.

Rzecz jasna krą­żyły pogło­ski na temat zna­ków, jakich nale­żało wypa­try­wać. Wymie­niano cał­ko­wi­cie absur­dalne objawy, takie jak głód krwi czy czer­nie­jące języki. Mówiono, że nie­które dzieci mimo śmier­tel­nych ran wra­cały do żywych za sprawą magii, która, jak się oka­zy­wało, pły­nęła w ich żyłach. Nikt jed­nak nie był w sta­nie tego udo­wod­nić.

Nie­za­leż­nie od tego, jak było naprawdę, magia sta­no­wiła tak duże nie­bez­pie­czeń­stwo, że w Ver­danne przez wieki topiono lub palono na sto­sie dzieci, które podej­rze­wano o bycie sumi­na­riu­szami.

Jed­nak wewnątrz hotelu magia nie sta­no­wiła zagro­że­nia. Powszech­nie wia­domo było, że _maître_ zacza­ro­wał sam budy­nek, dzięki czemu sumi­na­riu­sze, któ­rych zatrud­niał, mogli doko­ny­wać zadzi­wia­ją­cych czy­nów, nie raniąc przy tym nawet muchy. Nie wia­domo, jak udało mu się tego doko­nać, każdy jed­nak chciał prze­ko­nać się o tym na wła­sne oczy.

Nim któ­ra­kol­wiek z nas zdą­żyła zadać kolejne pyta­nie, madame Bézier kla­snęła w dło­nie.

– Już późno. Wszyst­kie do swo­ich pokoi.

– Chwi­leczkę – powie­dzia­łam. – Czy teraz, gdy hotel powró­cił, coś sobie pani przy­po­mniała? Czy jest on tak magiczny, jak wszy­scy mówią?

Gdy tylko wypo­wie­dzia­łam te słowa, poczu­łam się głu­pio, że zapy­ta­łam.

Ale madame Bézier nie zaśmiała się ani nie uznała tego za dziwne. Popa­trzyła za to tęsk­nym wzro­kiem na swoje stare zapro­sze­nie.

– Wiem z całą pew­no­ścią, że bar­dziej – odpo­wie­działa z nutką gory­czy.

Ja także była­bym roz­go­ry­czona, gdy­bym nie mogła przy­po­mnieć sobie naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego okresu w moim życiu. Madame cisnęła ogło­sze­nie w ogień, po czym odsko­czyła do tyłu.

– _Mon Dieu_.

Papier zajął się ogniem, naj­pierw różo­wym, a następ­nie zie­lo­nym i szkar­łat­nym, prze­mie­nia­jąc komi­nek w olśnie­wa­jący pokaz tęczo­wych pło­mieni. Ogień wystrze­lił w górę i wypeł­nił komin, two­rząc spek­takl, który przy­ku­wał wzrok bar­dziej niż witryny skle­powe na bul­wa­rze Mari­gny.

– To _magia_ – wyszep­tała Zosa.

Włosy zje­żyły mi się na karku. Nie bez powodu Hotel Magni­fi­que wzbu­dzał sen­sa­cję. W nor­mal­nym świe­cie magia była rzadka, nie­bez­pieczna, i nale­żało uni­kać jej za wszelką cenę. Jed­nak w hotelu było zupeł­nie odwrot­nie, a jutro, być może, będzie nam dane wresz­cie zoba­czyć ją na wła­sne oczy.ROZDZIAŁ 2

- 2 -

Następ­nego ranka wil­gotny wiatr z połu­dnia przy­wiał na stare nabrzeże śli­skie algi. Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­śli­zgi­wa­ły­śmy się wzdłuż doków pomię­dzy roz­ła­do­wu­ją­cymi palety ryba­kami i mat­kami żegna­ją­cymi synów-żegla­rzy.

– Jani, spójrz – Zosa wska­zała na wpły­wa­jącą do portu barkę. – Myślisz, że to ta nasza?

– Trudno powie­dzieć.

Cztery lata temu, po śmierci naszej matki, wyda­łam nie­bo­tyczną ilość dublo­nów na prze­prawę podobną barką z Ali­gney, naszej nie­wiel­kiej, poło­żo­nej w głębi lądu wio­ski.

Podróż trwała pięć dni. Zosa spę­dziła ten czas, roz­my­śla­jąc o bibe­lo­tach, które można kupić w Durc, takich jak koron­kowe mitenki albo meta­lowe, pasia­ste pude­łeczka różu, któ­rym sma­ro­wała twarz _maman_. Mnie zaś przez całą drogę nie scho­dził uśmiech z twa­rzy. Wie­rzy­łam, że moje życie dopiero się zacznie.

Nasze odczu­cia ule­gły zmia­nie, gdy tylko opu­ści­ły­śmy pokład. Doki były pełne ludzi. Zosa miała wów­czas dzie­więć lat, więc kaza­łam jej trzy­mać się bli­sko mnie. Wtedy dotarło do mnie, że wszy­scy moi bli­scy albo nie żyją, albo zostali w Ali­gney. Zna­la­zły­śmy się zupeł­nie same w obcym mie­ście, wyłącz­nie z mojej winy.

Opusz­cze­nie domu było błę­dem. Dla­tego przez ostat­nie kilka mie­sięcy odkła­da­łam każdy grosz na podróż powrotną do Ali­gney. Jed­nak tempo, w jakim przy­by­wało oszczęd­no­ści, nie napa­wało opty­mi­zmem. Dzięki hote­lowi zapewne uda­łoby się nam wró­cić do domu o lata szyb­ciej.

Na tę myśl wstrzy­ma­łam oddech i mój umysł zalały wyraźne, cudowne wspo­mnie­nia domu. Nie­mal czu­łam nie­równe kocie łby, po któ­rych bie­ga­łam jako dziecko, a w brzu­chu tru­skawki, któ­rymi zaja­da­łam się latem, zry­wa­jąc je z obsy­pa­nych nimi krze­wów.

– Z drogi – wark­nęła blada kobieta, przy­trzy­mu­jąc etolę z wydro­wego futra i wyry­wa­jąc mnie z zamy­śle­nia.

Okrą­żyła nas, uwa­ża­jąc, aby za bar­dzo się nie zbli­żyć.

Zosa dotknęła dziur w swo­jej wyj­ścio­wej sukience.

– Pew­nie myśli, że wypeł­zły­śmy spod doków. Wszy­scy wyglą­dają dziś tak wytwor­nie.

Zdję­łam z głowy fal­ba­nia­sty, liliowy kape­lusz. Cho­ciaż wyglą­dał potwor­nie sta­ro­świecko, był naj­pięk­niej­szą rze­czą, jaką mia­łam. Pochy­li­łam się i nało­ży­łam go Zosie na głowę niczym koronę.

– Nikt nie wygląda rów­nie olśnie­wa­jąco jak my, madame – oświad­czy­łam, a na widok jej uśmie­chu uro­sło mi serce. – A teraz się pospieszmy. Sam _maître d’hotel_ czeka na nas z pod­wie­czor­kiem.

Minę­ły­śmy stare doki i zna­la­zły­śmy się w cen­trum mia­sta. Z kra­wę­dzi dachów zwi­sały kaskady pur­pu­ro­wych cho­rą­gie­wek, a każdy próg zdo­biły różowe i zie­lone goź­dziki. Ni­gdy nie widzia­łam podob­nie świą­tecz­nego wystroju – wszystko ze względu na przy­by­cie hotelu.

– Ale tłum – zachi­cho­tała Zosa, gdy skrę­ci­ły­śmy w uliczkę nie­da­leko słyn­nej alei. – Nie widzę wła­snych stóp.

Musia­łam inter­we­nio­wać, żeby nie wpa­dła pod nogi dużej grupy ludzi.

– Jeśli nie będziesz uwa­żać, ktoś nastąpi ci na te piękne stópki i będzie płacz.

Zosa wyko­nała obrót.

– Trudno. Jest cudow­nie.

– Do momentu, aż stra­cimy się z oczu.

Myśl, że zgu­bię ją w tłu­mie, zawsze wypro­wa­dzała mnie z rów­no­wagi.

– Robisz wszystko, żeby uprzy­krzyć sobie dzień?

– Wyznaję zasadę, że czas na przy­jem­no­ści jest dopiero _po_ obie­dzie – prze­ko­ma­rza­łam się.

– Naprawdę?

– Daj już spo­kój – powie­dzia­łam i pokie­ro­wa­łam ją na plac zaj­mo­wany przez arty­stów ulicz­nych w saty­no­wych kami­zel­kach i z twa­rzami ukry­tymi pod maskami z _papier-mâché_.

Zosa odsko­czyła do tyłu, gdy jedna z arty­stek w masce, na któ­rej nama­lo­wano kapiące krwawe łzy, wyrwała się naprzód z pie­śnią na ustach.

_Sumi­na­riusz użył magii,_

_zamie­nił żonę w stos._

_Żar stra­wił jej oczy i strza­skał kości_ –

_Ach, marny był jej los!_

Sły­sza­łam te słowa wiele razy. Sumi­na­riu­sze wciąż byli tema­tem wielu pie­śni i opo­wie­ści, nawet jeśli od dawna nikt ich nie widział. W ciągu ostat­nich dzie­się­cio­leci spo­ty­kano ich tak rzadko, że ludzie prze­stali uwa­żać magię za zagro­że­nie, zaczęła za to budzić ich cie­ka­wość; poluź­niono też wer­da­ne­ryj­skie prawo. Obec­ność hotelu tylko wzma­gała fascy­na­cję. Ludzie tak bar­dzo pra­gnęli doświad­czyć magii, że zapo­mi­nali o swo­ich lękach, tak jak zapo­mina się, że pośrodku pola można zgi­nąć od raże­nia pio­ru­nem.

– Myślisz, że zoba­czymy dziś jakie­goś sumi­na­riu­sza? – spy­tała Zosa.

– Oby tylko _w środku_, gdzie _maître_ zapew­nia wszyst­kim bez­pie­czeń­stwo.

– Założę się, że _maître_ jest bar­dzo przy­stojny.

– Przede wszyst­kim jest dla cie­bie za stary – wyce­dzi­łam i dałam jej prztycznka w nos. – Nie zatrzy­mujmy się.

Chwilę potem minę­ły­śmy dwóch męż­czyzn o brą­zo­wej skó­rze i pod­eks­cy­to­wa­nych uśmie­chach. Każdy z nich ści­skał grubą kopertę. Zapro­sze­nia.

– Tym razem mamy sze­ścioro zwy­cięz­ców! – roz­legł się okrzyk.

– Już ich wybrano?

Zrze­dła mi mina. Kon­kurs był spra­wie­dliwy – dzięki niemu każdy mógł mieć nadzieję na odwie­dze­nie hotelu. Mimo to poczu­łam ukłu­cie zazdro­ści, któ­rego nie potra­fi­łam się pozbyć. Nim zro­bi­łam kolejny krok, Zosa pocią­gnęła mnie za rękaw z taką siłą, że o mały włos nie wyrwała mi ręki.

– Hej!

– Czy możesz łaska­wie się odwró­cić? – Wska­zy­wała na coś pal­cem.

Wtedy go zoba­czy­łam.

Hotel spra­wiał wra­że­nie, jakby od zawsze był czę­ścią wąskiej alejki mię­dzy Apo­thi­ca­ire Riche­lieu i Maison du Thé. Jego fasadę pokry­wały drew­niane listwy, a poje­dyn­cza kolumna okien się­gała aż do pią­tego pię­tra. W środku nie mogło się mie­ścić wię­cej niż dzie­sięć cia­snych pokoi. Nad drzwiami wisiała deko­ra­cyjna tablica, która nie paso­wała do tego obskur­nego budynku. Wid­niały na niej dwa ozdob­nie zawi­jane, inkru­sto­wane masą per­łową wyrazy: HOTEL MAGNI­FI­QUE.

– Cie­kawe – skwi­to­wa­łam z nutą roz­cza­ro­wa­nia. Hotel niczym się nie wyróż­niał.

U szczytu budynku umiesz­czono poje­dyn­cze okrą­głe okno, dwa razy więk­sze od pozo­sta­łych, w któ­rym stało kilka suku­len­tów. Szczę­ścia­rze. Nie rozu­mia­łam tylko, jak prze­miesz­czały się z miej­sca na miej­sce. Ani jak robił to cały budy­nek.

Krą­żyły plotki o tym, że hotel odwie­dził każdy zaką­tek świata. Byłam dobra z geo­gra­fii – Ver­danne, naj­więk­sze pań­stwo na kon­ty­nen­cie, gra­ni­czyło z poszar­pa­nymi górami Ska­adi na pół­nocy i z tar­ga­nym wia­trem Pre­etem na wscho­dzie. Za nimi roz­ta­czały się więk­sze pań­stwa, a jesz­cze dalej oce­any z nie­skoń­czoną liczbą miejsc, które tylko cze­kały na odwie­dziny. Świat był roz­le­gły i nie­po­jęty, a jed­nak ten budy­nek prze­mie­rzył go w cało­ści.

Obie gwał­tow­nie wypro­sto­wa­ły­śmy się na dźwięk kobie­cego krzyku.

– To _maître_!

Przy wej­ściu stał młody męż­czy­zna.

– Widzia­łam, jak roz­da­wał zapro­sze­nia – cią­gnęła kobieta. – Wrę­czył róże pierw­szej zwy­cięż­czyni, która weszła do hotelu.

– Wie­dzia­łam! Jest wspa­niały – zachwy­cała się Zosa.

Musia­łam zmru­żyć oczy. Pro­mie­nie słońca padały pro­sto na niego, spra­wia­jąc, że lśnił niczym świeżo wybity dublon. _Maître_ miał na sobie czarną libe­rię, która kon­tra­sto­wała z jego jasną kar­na­cją.

Madame Bézier miała rację. Naj­więk­szy sumi­na­riusz na świe­cie był nie­wiele star­szy ode mnie. Miał jakieś dzie­więt­na­ście, góra dwa­dzie­ścia lat. Był wręcz szo­ku­jąco młody. A przy­naj­mniej na takiego wyglą­dał.

W jakiś spo­sób męż­czy­zna ten zdo­łał zacza­ro­wać cały budy­nek i spra­wić, że sumi­na­riu­sze, któ­rych zatrud­niał, mogli bez­piecz­nie prak­ty­ko­wać magię, a goście bez­piecz­nie ją oglą­dać.

– Witamy. – _Maître_ zerwał z powie­trza tuli­pan i wrę­czył go star­szej kobie­cie o brą­zo­wej skó­rze i sze­ro­kim uśmie­chu, kiedy ta dokuś­ty­kała do wej­ścia, ści­ska­jąc mocno swoje zapro­sze­nie. – Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – powie­dział do mło­dej kobiety o ala­ba­stro­wej cerze, która także trzy­mała w dłoni zapro­sze­nie, a chwilę póź­niej: – Cóż za nie­sa­mo­wity kape­lusz, _made­mo­iselle_ – zwró­cił się do jej córeczki, kiedy prze­cho­dziły przez drzwi tuż przed parą pod­eks­cy­to­wa­nych męż­czyzn.

_Maître_ odchrząk­nął.

– Dzię­kuję wszyst­kim za przy­by­cie. Zapra­szam ponow­nie, gdy Hotel Magni­fi­que zjawi się następ­nym razem.

Męż­czy­zna pochy­lił się w wytwor­nym ukło­nie. Gdy się pod­niósł, spo­mię­dzy jego dłu­gich pal­ców wyło­niły się lilie. Pod­rzu­cił je do góry. Kwiaty prze­kształ­ciły się w maleń­kie ptaki, które roz­pły­wały się w poły­skli­wym pur­pu­ro­wym dymie z każ­dym ude­rze­niem skrzy­deł. Kiedy spoj­rza­łam w dół, maître’a nie było.

Nie­sa­mo­wite. W miej­scu, w któ­rym uprzed­nio stał, poja­wiła się lina blo­ku­jąca drzwi wej­ściowe i tabliczka o tre­ści: _Wstęp tylko dla gości i per­so­nelu._

– Jak myślisz, czy prze­słu­cha­nia odby­wają się w środku? – zapy­tała Zosa.

– Nie mam poję­cia, ale zamie­rzam się tego dowie­dzieć.

Przyj­rza­łam się tabliczce z infor­ma­cją. Szyb­kie zaj­rze­nie do środka nie mogło zaszko­dzić.

– Pocze­kaj tu na mnie.

Prze­py­cha­jąc się łok­ciami przez tłum, weszłam po schod­kach i prze­śli­zgnę­łam się pod liną. Na poma­lo­wa­nych czar­nym lakie­rem drzwiach wygra­we­ro­wano trzy słowa nie więk­sze od kciuka: _le monde entier_.

Cały świat.

Słowa poru­szyły coś wewnątrz mnie, jakby mnie nawo­ły­wały.

Pocią­gnę­łam za klamkę i otwo­rzy­łam drzwi, ale nie spo­sób było cokol­wiek zoba­czyć. Zro­bi­łam krok naprzód. Jed­nak zamiast zna­leźć się w środku, zde­rzy­łam się z nie­wi­dzialną ścianą.

Pró­bu­jąc się wyco­fać, pod pal­cami poczu­łam coś, co wyda­wało się być war­stwą szkła wypeł­nia­jącą fra­mugę. A przy­naj­mniej tak sądzi­łam do czasu, gdy wysu­nęła się przez nie dłoń i zła­pała mnie za nad­gar­stek. Z krzy­kiem odkry­łam, że dłoń nale­żała do mło­dego por­tiera.

Zamru­ga­łam, pró­bu­jąc pojąć, jak to moż­liwe, że otwarte wej­ście było jed­no­cze­śnie ścianą, przez którą temu chło­pa­kowi udało się tak po pro­stu przejść.

Nie, nie chło­pa­kowi. Był zbyt wysoki, a pod jego libe­rią wyraź­nie ryso­wały się mię­śnie. _Maître_ był pora­ża­jąco blady, za to ten młody męż­czy­zna był jego prze­ci­wień­stwem. Cie­pły, mie­dziany odcień skóry pod­kre­ślał jego żywe, brą­zowe oczy, które wła­śnie wpa­try­wały się we mnie kar­cąco.

– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapy­tał po wer­da­ne­ryj­sku, z akcen­tem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam.

Spoj­rza­łam w górę na budy­nek hotelu i przy­po­mnia­łam sobie atlasy wypeł­nia­jące salon madame Bézier, kon­tury lądów, które obry­so­wy­wa­łam pal­cem. To, że tak stara budowla była w sta­nie podró­żo­wać tak daleko, wydało mi się nie­praw­do­po­dobne.

– Gdzie byli­ście wczo­raj? – spy­ta­łam.

– Minutę drogi stąd – odpo­wie­dział uprzej­mie męż­czy­zna.

Kiedy spró­bo­wa­łam zba­dać ścianę, zamknął drzwi.

– Tylko goście i per­so­nel mają wstęp do środka.

Ach tak. Prze­klęta tabliczka.

– Gdzie odby­wają się prze­słu­cha­nia?

– Chcesz sta­rać się o posadę w hotelu?

Wyda­wał się zasko­czony, przez co się nastro­szy­łam. Posła­łam mu prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Co w tym dziw­nego?

Oboje pod­sko­czy­li­śmy, gdy nagle drzwi do hotelu otwo­rzyły się na oścież. Na zewnątrz wyszła grupa gości. Na szyi niskiej, ciem­no­skó­rej kobiety bły­snął naszyj­nik z lapis lazuli. Za nią podą­żał gość o skó­rze tak jasnej, że pra­wie bia­łej, która w ciągu minuty spie­kłaby się w let­nim słońcu Durc.

Goście śmiali się, a za nimi uno­siła się zmy­słowa woń, od któ­rej zmię­kły mi kolana.

– Co to za zapach?

– Jaśmin pustynny. Nic szcze­gól­nego.

Na pewno nie okre­śli­ła­bym go tymi sło­wami. Mogła­bym zjeść go na deser.

– Jest prze­piękny. Skąd pocho­dzi?

– Nie­stety bar­dzo mi się spie­szy. Nie mam czasu zaba­wiać nie­mą­drych dziew­cząt.

– _Par­don_?!

– Wyję­łaś mi to z ust – powie­dział z prze­ką­sem, po czym spró­bo­wał mnie wymi­nąć.

Nie mogłam wejść do budynku sama i cho­ciaż por­tier dopro­wa­dzał mnie do szału, był jedy­nym pra­cow­ni­kiem poza maîtrem, któ­rego spo­tka­łam. Chwy­ci­łam go za ramię.

– Gdzie są prze­słu­cha­nia?

– Nie rozu­miesz, że jestem zajęty?

– Więc lepiej pospiesz się i odpo­wiedz.

Popa­trzył na mnie prze­cią­gle, po czym zba­dał wzro­kiem ulicę. Pró­bo­wa­łam namie­rzyć to, czego szu­kał, ale widzia­łam tylko tłum ludzi. Wstrzy­ma­łam oddech, kiedy odgar­nął lok z mojej szyi.

– Na twoim miej­scu poszedł­bym pro­sto do domu i uda­wał, że hotelu ni­gdy tu nie było – powie­dział ści­szo­nym gło­sem, po czym minął mnie i znik­nął w tłu­mie.ROZDZIAŁ 4

- 4 -

_Maman_ powie­działa kie­dyś, że praw­dziwy dar zawsze się ujawni. Kiedy skoń­czy­łam jede­na­ście lat, w końcu zro­zu­mia­łam, co miała na myśli.

Festi­wal zbio­rów w Ali­gney, znany jako Fête de la Mois­son, zawsze odby­wał się na początku jesieni. Doro­śli popi­jali _vin de fram­bo­ise_ pod gwiaz­dami i wymie­niali się plo­nami póź­nego lata, a ucznio­wie _maman_ dawali występy, aby uzbie­rać datki na szkołę muzyczną.

Tam­tego roku Zosa bła­gała, żeby móc wystą­pić pod­czas festi­walu. „Jesz­cze nie teraz, ma _petite pêche_”, napo­mi­nała _maman_. „Jesteś za mała, brzo­skwinko”. Ja jed­nak uwa­ża­łam, że moja sio­stra była na tyle dobra, aby móc zaro­bić kilka dublo­nów, za które chcia­ły­śmy kupić puszkę kar­mel­ków wypa­trzoną w witry­nie skle­po­wej. Zawi­nięte w złotą folię wyglą­dały bajecz­nie, a pod ety­kietą skry­wały krótką, eks­cy­tu­jącą histo­ryjkę. Zde­ter­mi­no­wana, by je mieć, wplo­tłam wstążki we włosy Zosy i zabra­łam ze spi­żarki skrzynkę na jabłka. Po zacho­dzie słońca poma­sze­ro­wa­ły­śmy na skraj mia­steczka, gdzie odby­wał się festi­wal.

Wystawcy stali za swo­imi kunsz­tow­nie poma­lo­wa­nymi kra­mami, oświe­tla­nymi przez migo­czące świa­tła lata­re­nek ozdo­bio­nych wyrzeź­bio­nymi sce­nami z baśni. Ogar­nął mnie wstyd z powodu naszej sta­rej skrzynki i o mało nie zawró­ci­łam. Jed­nak Zosa się na to nie zgo­dziła, a w moje dło­nie wbi­jały się drza­zgi, gdy tasz­czy­łam tę okropną skrzynkę. Nie chcia­łam, żeby oka­zało się, że dźwi­ga­łam ją na próżno.

Uni­ka­jąc _maman_, zakra­dły­śmy się za ostat­nie sto­iska, na któ­rych roz­kła­dali się wystawcy przy­jeż­dża­jący jako ostatni. Roz­po­zna­łam madame Durand, ukła­da­jącą na bla­cie stos z bakła­ża­nów ze swo­jego ogródka. Gdy wyko­py­wa­łam na boki kamie­nie, aby zro­bić dla nas miej­sce, zadarła swój czer­wo­nawy nos do góry. Przed naszym sto­iskiem wysta­wi­łam pla­kat zachę­ca­jący do wpłat, który sama nama­lo­wa­łam, i pusty słoik po mące.

Stara madame Durand prych­nęła z kpiną, a we mnie aż zawrzało. Za to Zosa zupeł­nie ją zigno­ro­wała. Wsko­czyła na skrzynkę i zaczęła śpie­wać tak pięk­nie, że wszy­scy prze­rwali swoje zaję­cia, aby jej posłu­chać.

Słu­cha­łam śpiewu Zosy od tak dawna, że jej głos w moich uszach brzmiał rów­nie zwy­czaj­nie, jak jej chra­pa­nie, ale ota­cza­jący nas ludzie reago­wali na niego zupeł­nie ina­czej. Wokół nas zebrał się mały tłu­mek. „Śpiewa jak sło­wik! To anioł! Co za nie­zwy­kła kru­szyna!”, szem­rali mię­dzy sobą. Wtedy zja­wiła się _maman_, zasła­nia­jąc dło­nią usta.

„To koniec”, pomy­śla­łam. „Wycią­gnie nas stąd za uszy”. Ale dłoń _maman_ opa­dła, uka­zu­jąc uśmiech. W jej oczach lśniły łzy, a ja roze­śmia­łam się z ulgą, także na dźwięk dublo­nów wpa­da­ją­cych do sło­ika po mące. Wszystko za sprawą mojej sio­stry.

Czę­sto zasta­na­wia­łam się, czy Zosa pamięta tam­ten dzień i czy był dla niej tak samo ważny jak dla mnie. Dziś, wiele lat póź­niej, sta­ły­śmy w obli­czu nagrody dalece prze­wyż­sza­ją­cej wypeł­niony mone­tami słój po mące.

Księ­życ spo­wił Hotel Magni­fi­que poświatą z lśnią­cego sre­bra. Bel otwo­rzył pola­kie­ro­wane na czarno drzwi. Świa­tła zda­wały się ostrzej­sze niż przed­tem. Ści­ska­jąc w dło­niach zapro­sze­nie, wysu­nę­łam palce nad pro­giem. Nie wyczu­łam nie­wi­dzial­nej ściany.

– Witaj, podró­żu­jąca!

Prze­sad­nie oży­wiony kobiecy głos zadźwię­czał mi w uszach.

– Kto to był?

Bel posłał mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Czy możesz prze­stać wszystko utrud­niać? Może i trzy­masz worek bez­war­to­ścio­wych gra­tów, ale ja za to niosę osóbkę o wyjąt­kowo wysta­ją­cych kościach.

Gdy dalej sta­łam w miej­scu, popchnął mnie do przodu i potknę­łam się o próg. Otwo­rzy­łam usta, żeby się poskar­żyć, ale nie dobyły się z nich żadne słowa. Znik­nął rybi zapach, a w jego miej­sce poja­wiła się woń kwia­tów z poma­rań­czową nutą. No i ten widok…

Budy­nek nie zmie­ściłby się ani w sta­rej alei, ani w miej­scu pięć­dzie­siąt razy więk­szym.

Hotel był wielki niczym pałac.

W tyl­nej czę­ści par­teru pię­trzyły się kolo­sal­nych roz­mia­rów schody. Z pułapu zwi­sały wypeł­nione świe­cami kule przy­po­mi­na­jące świe­cące wino­grona. Nad nimi każdy mili­metr sufitu zdo­biły złote listwy i fili­gra­nowe syl­wetki zwie­rząt, zaś ściany wokół były ude­ko­ro­wane tape­tami we wzór z ciem­nych kwia­tów. Gdy się im przy­pa­try­wa­łam, płatki _powie­wały_ jak na wie­trze.

Było tego tyle, że ledwo obej­mo­wa­łam wszystko wzro­kiem.

Wokół całej sali znaj­do­wały się prze­pie­rze­nia ze szkła rtę­cio­wego, które two­rzyły przy­tulne kąciki wypo­czyn­kowe, wyście­łane różo­wymi podusz­kami z frędz­lami. W jed­nym z tak wydzie­lo­nych miejsc stały gigan­tyczne sza­chy, a reali­stycz­nie wyglą­da­jące kró­lowe ubrane były w zwiewne tuniki jak bogi­nie.

W sze­regu wnęk wzdłuż tyl­nej ściany mie­ściły się obite plu­szem loże. Zawie­si­łam wzrok na trzech ogrom­nych fote­lach w kształ­cie księ­życa, które znaj­do­wały się przy drzwiach. Ema­no­wały bla­skiem i koły­sały się, wisząc w powie­trzu.

Sto­jący obok nich rząd wóz­ków baga­żo­wych cią­gnął się do oka­za­łej recep­cji. Choć nikt jej nie obsłu­gi­wał, powierzch­nię blatu zaj­mo­wał kil­ku­pię­trowy tort przy­brany płat­kami róż, obok któ­rego stała wieża z pie­czo­ło­wi­cie umiesz­czo­nych jeden na dru­gim kie­lisz­ków do szam­pana.

Wstrzy­ma­łam oddech, gdy w naj­wy­żej poło­żo­nym kie­liszku zamu­so­wał płyn i zaczął wyle­wać się na boki. Wkrótce na bla­cie recep­cji z jesz­cze przed chwilą pustych kie­lisz­ków lała się magiczna fon­tanna szam­pana.

Za nią roz­cią­gał się naj­wspa­nial­szy widok ze wszyst­kich: gigan­tyczna, się­ga­jąca sufitu szklana kolumna, w któ­rej zamknięto coś na kształt ogrodu.

Świa­tło księ­życa sączyło się pomię­dzy bia­łymi pną­czami, rosną­cymi aż do punktu, w któ­rym kolumna sty­kała się z gale­rią na dru­gim pię­trze. Wysoko w górze wielki ptak sfru­nął na gałąź, na któ­rej sie­działy inne ptaki. Kolumna oka­zała się olbrzy­mich roz­mia­rów wolierą, która pięła się w górę przez sam śro­dek hotelu.

W nie­któ­rych skle­pach na bul­wa­rze Mari­gny można było zoba­czyć egzo­tyczne ptaki w klat­kach. Zosę bawił spo­sób, w jaki stro­szyły swoje kolo­rowe pióra. Jed­nak grube szkło woliery na pozio­mie lobby nie pozwa­lało przyj­rzeć się dokład­nie jej wnę­trzu. To, co trzy­mano w środku, z pew­no­ścią nie przy­po­mi­nało pta­ków w Durc.

Zatrza­snęły się drzwi fron­towe. Obró­ci­łam się i zaha­czy­łam ręka­wem o gałąź drzewa poma­rań­czo­wego, które wyra­stało wprost z pod­łogi. Jego grube korze­nie wiły się ku górze, kru­sząc frag­menty mar­muru. Z gałęzi zwi­sały liście o wosko­wej powierzchni i lśniące poma­rań­cze, które wyda­wały się śli­skie w dotyku. Zain­try­go­wana, dotknę­łam jed­nej z nich. Owoc się zako­ły­sał.

– Nie ruszaj ich – powie­dział Bel.

Posta­wił Zosę na pod­ło­dze i z prze­ra­że­niem na twa­rzy prze­su­nął wzro­kiem od mojej szyi po zapro­sze­nie madame Bézier.

– Coś nie tak?

– Sta­rze­jesz się.

Pod­nio­słam dłoń i nie mogłam pojąć tego, co zoba­czy­łam. Moja skóra była obwi­sła. Moje knyk­cie prze­bi­jały sfla­czałe ciało. Prze­bie­głam pal­cami po oboj­czy­kach, wzdry­ga­jąc się przy dotyku skóry zwi­sa­ją­cej tam, gdzie powinna być napięta. Moje nad­garstki pokryły się star­czymi pla­mami. A przy­naj­mniej tak myśla­łam, dopóki nie zmie­niły koloru na czarny i nie zaczęły piec, gnić i wydzie­lać cie­czy. Kiedy z jed­nej z ran wypełza dorodna larwa, poczu­łam, jak zbiera mi się na wymioty.

Wcale się nie sta­rza­łam. Roz­kła­da­łam się niczym zepsuta ryba na słońcu.

– Jani, co się dzieje? – Zosa przy­su­nęła się do mnie.

– Nie pod­chodź – wychry­pia­łam.

Moja obwi­sła skóra zadrżała. W tym tem­pie w ciągu kilku minut będę tru­pem.

Nim się spo­strze­głam, Bel ruszył pędem przez lobby. Ostry skurcz prze­szył mój bok. Potknę­łam się i prze­wró­ci­łam poma­rań­czowe drzewo. Jedna z poma­rań­czy ode­rwała się, ude­rzyła o pod­łogę i roz­trza­skała na kawałki. Nawet będąc w obec­nym sta­nie, zmarsz­czy­łam brwi. Owoce prze­cież nie mogły roz­pa­dać się w ten spo­sób.

Ude­rzyła mnie kolejna fala bólu i opa­dłam na kolana. Bel wró­cił chwilę póź­niej z arku­szem per­ga­minu. Był to kon­trakt.

– Zrób coś – jęk­nę­łam.

Zosa załkała.

Bel poło­żył przede mną kon­trakt i kała­marz z pur­pu­ro­wym atra­men­tem. Jed­nym ruchem sprę­ży­no­wego noża nakłuł mój kciuk i skie­ro­wał kapiącą krew do kała­marza w chwili, gdy zegar na placu w Durc zaczął wybi­jać pół­noc.

Nim wybrzmiał po raz ósmy, zdo­ła­łam pod­pi­sać się peł­nym imie­niem i nazwi­skiem. Tuż przed dzie­sią­tym wybi­ciem dzwonu Bel zaczął wer­to­wać strony jakiejś wiel­kiej księgi przy wej­ściu. Następ­nie wycią­gnął swój klucz na łań­cuszku i wsu­nął go w zamek drzwi. Po wszyst­kim sta­nął z czo­łem opar­tym na ich czar­nym lakie­rze, a mię­śnie jego ple­ców wzno­siły się i opa­dały. Zegar zadzwo­nił po raz jede­na­sty.

Nie byłam w sta­nie spoj­rzeć na swoje dło­nie, a raczej na to, co z nich zostało. Sie­dzia­łam więc, oszo­ło­miona, cze­ka­jąc na dwu­na­ste wybi­cie zegara. Ale ono ni­gdy nie nastą­piło.

Bel ukuc­nął i utkwił we mnie wzrok. Nim jego głowa opa­dła na skrzy­żo­wane ramiona, zdo­ła­łam doj­rzeć cień uśmie­chu.

– Witamy z powro­tem.

– Rze­czy­wi­ście – potwier­dziła ze zdu­mie­niem Zosa.

Dotknę­łam swo­jej szyi i policz­ków. Skóra już z nich nie zwi­sała.

– Następ­nym razem, gdy jakaś inna mądra­liń­ska będzie usi­ło­wała dostać się do środka ze sta­rym zapro­sze­niem, przy­po­mnij mi pro­szę, że to fatalny pomysł – powie­dział Bel, ale byłam zbyt poru­szona, aby dać się spro­wo­ko­wać.

– Jest po pół­nocy. – Zosa sko­czyła na równe nogi i pod­bie­gła do naj­bliż­szego okna, aby spró­bo­wać zaj­rzeć za zacią­gnięte zasłony.

– Nie jeste­śmy już w tej alei w Durc, prawda? – zapy­ta­łam Bela.

Jego brwi złą­czyły się w jedną linię.

– Jeste­śmy w _jakiejś_ alei. – Pod­niósł się i zro­bił krok w moją stronę, ale zatrzy­mał się, gdy nastą­pił na jeden z odłam­ków poma­rań­czy. – Zbi­łaś poma­rań­czę? Wygląda na to, że wyko­ny­wa­nie pole­ceń nie jest twoją naj­moc­niej­szą stroną.

Posła­łam mu pełne iry­ta­cji spoj­rze­nie, ale on był już zajęty wyrzu­ca­niem pozo­sta­łych odłam­ków – pozby­wa­niem się wszel­kich dowo­dów tego, co zro­bi­łam. Potem zba­dał mnie wzro­kiem tak zawzię­cie, jak nie badał mnie jesz­cze nikt, a już na pewno nie męż­czy­zna. Paliła mnie skóra. Bel nachy­lił się ku mnie, ale mnie nie dotknął. Wziął za to do ręki pod­pi­sany przeze mnie kon­trakt i zaklął.

– Czy coś się nie zga­dza?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: