Hotel Magnifique - ebook
Hotel Magnifique - ebook
Jani zawsze marzyła o tym, by uwolnić się od opieki nad młodszą siostrą Zosą oraz pracy w garbarni i wyrwać się z portowego miasta Durc. Któregoś razu nadarza się niepowtarzalna okazja: w mieście pojawia się Hotel Magnifique.
Ten niezwykły hotel słynie nie tylko ze swoich magicznych właściwości, ale i zdolności przemieszczania się – każdego ranka zatrzymuje się w innym miejscu. Jani i jej siostra nie mają dość pieniędzy, by w nim zamieszkać, ale mogą się w nim… zatrudnić. Jako świeżo upieczone członkinie personelu szybko odkrywają jednak, że luksusowy Hotel Magnifique za zasłoną przepychu skrywa wiele ponurych sekretów, a kontraktu zawartego z właścicielem nie da się zerwać.
Jani wraz z jedynym sojusznikiem – irytująco przystojnym portierem Belem – podejmują wyzwanie rozwikłania mrocznych tajemnic hotelu. Los Zosy i pozostałych pracowników jest w ich rękach. Jani musi zaryzykować wszystko, co kocha, by jej misja się powiodła, a stawka jest wyjątkowo wysoka…
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-11-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- PROLOG -
Kurierka dostała jedną krótką instrukcję: dostarczyć chłopca, nim wybije północ. Proste – tyle tylko, że zazwyczaj dostarczała przesyłki w ciągu dnia, a nie małych chłopców w środku nocy.
Zlecenie wiązało się z sowitą zapłatą, ale nie dlatego je przyjęła. Zrobiła to, ponieważ kierowała nią ciekawość.
Zastanawiała się, dlaczego to zamożne małżeństwo zwróciło się akurat do niej. Dlaczego ojciec chłopca odmówił zapisania adresu, tylko wyszeptał go jej na ucho, i dlaczego matka chłopca zanosiła się płaczem. Najbardziej jednak zastanawiało ją to, kto odbierze chłopca, skoro adres, pod który miała go dostarczyć, nie był domem ani żadnym fizycznym obiektem, lecz przestrzenią pomiędzy dwoma budynkami – pustą alejką po drugiej stronie miasta.
Chłopiec wyglądał całkiem zwyczajnie, a jego gładka, miedziana cera była tylko o odcień ciemniejsza od jej własnej. Jednak gdy ruszyli, zwiesił głowę, jak gdyby gęste nocne powietrze kładło się ciężarem na jego ramionach.
Kurierka wycelowała światło latarni w mrok, odganiając cienie z rosnącym poczuciem niepokoju. Przypomniały się jej opowieści dziadka – szeptanki o magii kryjącej się w różnych zakątkach tego świata i o dzieciach, które spotkał tragiczny los.
Mimo że dawno wyrosła z bajek, przyspieszyła kroku.
Gdy od celu dzieliła ich tylko jedna przecznica, chłopiec zaczął się ociągać. Chwyciła więc go za chude ramię i ciągnąc, przeprowadziła go przez ostatnią ulicę, po czym przystanęła.
Alejki nie było. W jej miejscu stał dziwny, wydłużony, wciśnięty w wąską przestrzeń budynek, idealnie wpasowany pomiędzy dwie rozpadające się kamienice po bokach.
Z mroku przy wejściu do budynku wynurzyła się jakaś postać.
Kurierka przeciągnęła chłopca za siebie.
– Czy to tobie mam dostarczyć dziecko?
Postać, kimkolwiek była, uniosła w górę długi, cienki przedmiot. Zapłonęła krwistoczerwona świeca, rozświetlając niebieskie oczy i bladą twarz młodego mężczyzny.
Kurierka szukała wzrokiem zapałki, która wyjaśniłaby pojawienie się płomienia; nie da się przecież ot tak zapalić świecy. Chyba że…
Z jej koniuszka spływały kłęby połyskującego złotego dymu. Rozlał się na ulicę, owijając się wokół kurierki jak wąż. Maleńkie kule gazu brzęczały i migotały jak ważki albo drobinki kurzu odbijające blask księżyca. Albo coś jeszcze innego. Zapachniało olejkiem miętowym, potem palonym cukrem, jakby ktoś zapomniał o bulgoczącym w garnku karmelu, po nich zaś nadgniłymi cytrusami.
Mężczyzna przeszedł przez złoty dym i wziął chłopca za rękę niczym ojciec. Chłopiec przez chwilę stał w półkroku, potem jednak _dobrowolnie_ odszedł wraz z mężczyzną w kierunku wąskiego budynku.
Kurierka przycisnęła dłoń do piersi i poczuła, że jej serce bije urywanym rytmem, mocniej niż kiedykolwiek. Wszystko było nie tak. Rzuciła się, by powstrzymać mężczyznę, ale złoty dym owinął się wokół jej kostek, krępując jej ruchy. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale nie dobył się z nich żaden, nawet najsłabszy dźwięk.
W chwili, gdy mężczyzna przystanął na progu budynku, dziewczyna złapała się za gardło. Z przerażeniem patrzyła, jak uśmiecha się, obnażając ostre zęby, a potem przykuca, zbliżając swą niezwykłą twarz do twarzy chłopca.
– Chodź – powiedział. – Mam dla ciebie idealną pracę.
Mężczyzna otworzył drzwi i wepchnął dziecko do środka.
W momencie, gdy zamknęły się za nimi drzwi, dym rozpłynął się w powietrzu. Po chwili wysiłku kurierka znów była w stanie poruszać stopami. Podbiegła w stronę budynku, by zaraz gwałtownie się zatrzymać, bo oto na jej oczach cały gmach zniknął, zostawiając po sobie jedynie pokrytą przerośniętymi chwastami i spowitą mrokiem aleję.ROZDZIAŁ 1
- 1 -
Moją siostrę często najpierw było słychać, a dopiero później widać. Tak też było tamtego wieczora. Miękki głos Zosy dobiegał przez otwarte okno stancji u madame Bézier. Przypominał głos naszej matki – przynajmniej do chwili, gdy Zosa zaintonowała sprośną rymowankę, porównującą wrażliwą część męskiej anatomii do pewnego owocu.
Wślizgnęłam się do środka. W tłumie lokatorek stancji nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dwie młodsze dziewczyny udawały, że tańczą z niewidzialnymi partnerami, jednak wszystkie pozostałe wlepiały wzrok w moją siostrę, najbardziej utalentowaną ze wszystkich.
Pokoje na stancji u madame Bézier były wynajmowane szczególny rodzaj dziewcząt. Prawie każda z nich miała zajęcie stosowne dla jej wulgarnego języka: pracowały na drugą zmianę w fabryce lub w kuchni bądź na dowolnym innym niskopłatnym stanowisku w _vieux quais_ – na starym nabrzeżu w Durc. Sama pracowałam w Garbarni Fréllac, gdzie kobiety krzątały się nad garnkami stwardniałego ałunu i kubłami barwników. Zosa była inna.
– Wszystkiego najlepszego! – wykrzyknęłam, gdy skończyła śpiewać.
– Jani! – Zosa aż podskoczyła.
Jej olbrzymie brązowe oczy błyszczały na tle bladej, oliwkowej, o wiele za szczupłej twarzy.
– Zjadłaś kolację?
Zostawiłam jej coś, nim wyszłam, ale przy tylu współlokatorkach jedzenie często znikało.
– Tak. Nie musisz co wieczór mnie o to pytać – burknęła.
– Oczywiście, że muszę. Jestem twoją starszą siostrą. To moja życiowa misja.
Zosa zmarszczyła nos, a ja dałam jej w niego prztyczka. Pogrzebałam w torbie i wyłowiłam z niej gazetę, która kosztowała mnie połowę dniówki, i wcisnęłam ją Zosie do ręki.
– Twój prezent, madame.
Tu, w Durc, urodziny nie były świętem obsypanym cukrem-pudrem; musiałyśmy na nie ciężko zapracować, przez co ceniłyśmy je wyżej niż złoto.
– Gazeta?
– Sprawdź dział ogłoszeń. – Otworzyłam dziennik z przebiegłym uśmieszkiem.
Wewnątrz znajdowały się oferty zatrudnienia w sklepach z sukniami wieczorowymi, w ciastkarniach i perfumeriach, na stanowiskach, na które nigdy nie przyjęto by trzynastolatki, która nie wyglądała na więcej niż dziesięć lat. Na szczęście to nie o nie mi chodziło.
Pominęłam je i wskazałam palcem ogłoszenie, które pojawiło się we wszystkich gazetach w miasteczku zaledwie godzinę wcześniej.
Atrament miał jaskrawy, purpurowy kolor, jak krwiste maki w Aligney albo gnieciony ametystowy welur. Wyróżniał się niczym światło latarni na tle morza czerni i bieli.
Dziewczęta zgromadziły się wokół nas i wszystkie pochylałyśmy się nad purpurowym tuszem, który skrzył się blaskiem dorównującym oszlifowanemu kamieniowi księżycowemu.
W ogłoszeniu nie podano adresu. Słynny hotel go nie potrzebował. Zjawiał się z grubsza co dziesięć lat w tej samej starej alejce śródmieścia. Teraz było tam pewnie całe miasto, naiwnie czekając na szansę na pobyt w nim.
Wiele lat temu, kiedy hotel zjawił się tu ostatnim razem, większość zaproszeń doręczono kilka dni wcześniej wyłącznie do najbogatszych mieszkańców miasta. Dzień przed przybyciem hotelu kilka drogocennych zaproszeń otrzymały przypadkowe osoby z tłumu. W gronie tych szczęśliwców znalazła się nasza gospodyni, Minette Bézier.
Tamtego dnia o północy goście weszli do hotelu i zniknęli wraz z całym budynkiem. Wyszli z niego dwa tygodnie później, pojawiając się znikąd w alejce.
Zadrgały mi palce, gdy wyobraziłam sobie, że łamię pieczęć na moim zaproszeniu. Jednak nawet gdyby się nam poszczęściło i zdobyłybyśmy je, nadal musiałybyśmy opłacić pokój, a nie należały one do najtańszych.
Zosa ściągnęła brwi.
– Chcesz, żebym poszła na rozmowę?
– Nie do końca. Na rozmowę pójdę ja. _Ciebie_ zabieram na przesłuchanie na posadę śpiewaczki.
Minęły cztery lata, odkąd zabrałam ją na pierwsze przesłuchanie – nie poszło po naszej myśli i nie mogłam znieść ryzyka, że przeżyjemy to samo ponownie, dlatego przestałyśmy próbować. Dziś jednak były jej urodziny, a do tego chodziło o _ten_ Hotel Magnifique. A to coś zupełnie innego. Idealnego.
– Hotele zawsze potrzebują śpiewaczek. To jak?
Odpowiedziała uśmiechem, który poczułam w całym ciele, włącznie z palcami u stóp.
Jedna ze starszych dziewcząt wetknęła pukiel tłustych blond włosów za różowe ucho.
– To ogłoszenie to podpucha. To, że zatrudnią którąś z nas, graniczy z cudem.
Wyprostowałam się.
– Wcale nie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i obróciła się na pięcie.
– Róbcie, co chcecie. Ja na waszym miejscu nie traciłabym czasu.
– Myślisz, że ma rację? – spytała Zosa, a jej delikatna buzia wygięła się w podkówkę.
– Absolutnie nie – odpowiedziałam, może zbyt szybko.
Gdy zmartwienie na twarzy Zosy się pogłębiło, po cichu zaklęłam i przesunęłam kciukiem po starym naszyjniku naszej matki.
Nic niewarty łańcuszek wykonany był z werdaneryjskiego, twardego jak stal złota. _Maman_ zwykła żartować, że mój kręgosłup jest zrobiony właśnie z niego. Często sięgałam po wisiorek, kiedy potrzebowałam jej rady odnośnie Zosy. Nie żeby kiedykolwiek mi jej udzieliła – ciężko oczekiwać tego od zmarłych matek.
– Hotel nie zamieściłby ogłoszenia, gdyby nikt nie miał szansy dostać pracy. Jutro pokażemy im, na co nas stać. Kiedy odkryją, jakie jesteśmy wspaniałe, będziemy mogły na zawsze pożegnać się z tym miejscem.
Myśl ta rozgrzała mnie niczym rozżarzony węgiel.
Gdy rozprostowywałam jeden z ciemnych loków Zosy, tak jak zazwyczaj robiła to _maman_, trzęsły mi się dłonie.
– Pokażmy to ogłoszenie madame Bézier. Wie na temat hotelu więcej niż ktokolwiek.
Zosa przytaknęła z błyskiem w oczach. Zabrałam gazetę z ogłoszeniami z jej ręki i poderwałam się z miejsca. Dziewczęta popędziły za mną na górę do mojego ulubionego pokoju, salonu na trzecim piętrze, w którym, jeszcze zanim madame Bézier kupiła cały budynek, zatrzymywali się marynarze. Pokój wypełniały półki pełne przestarzałych map oceanów i atlasów odległych miejsc, które często przeglądałam.
Madame Bézier siedziała przy kominku, opierając odziane w pończochy nogi o parapet. Na zewnątrz deszcz niemiłosiernie chłostał port w Durc, zmieniając miasto, którego nie cierpiałam, w mokrą plamę.
Usta kobiety zacisnęły się na widok wdzierającego się do pokoju tłumu dziewcząt.
– O co chodzi tym razem?
Podałam jej stronę z gazety. Blask ognia padł na purpurowy atrament, a mina madame Bézier zrzedła.
– Coś nie tak? – spytała dziewczyna stojąca za mną.
Madame Bézier przeniosła wzrok nad kominek, na oprawiony w szkło kawałek pergaminu sprzed blisko dekady: jej zaproszenie. W słabym świetle purpurowy atrament błyszczał identycznie jak w ogłoszeniu.
– A więc Hotel Magnifique powrócił.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wcisnęło się jeszcze kilka ciekawskich dziewcząt, które przepychały się, aby móc rzucić okiem na to, co się dzieje.
– Słyszałam, że do śniadania goście popijają płynne złoto z kieliszków do szampana – odezwała się któraś z nich.
W odpowiedzi wtrąciły się kolejne, dzieląc się zasłyszanymi pogłoskami.
– Ponoć w poduszkach nie ma pierza, tylko przędza z chmur.
– Słyszałam, że hotel co noc trzykrotnie przemierza całą ziemię…
– A eleganccy portierzy są w rzeczywistości książętami z dalekich krajów.
– Założę się, że równie elegancko całują.
Dziewczyna o beżowym odcieniu skóry i rumianych policzkach wykonała wulgarny ruch językiem. Na szczęście uszedł on uwadze Zosy. Na jej twarzy zakwitł za to uśmiech.
Szkoda, że nie istniał żaden sposób, żeby przekonać się, czy pogłoski są prawdziwe. W chwili zameldowania w hotelu goście podpisywali kontrakt, w którym zrzekali się wspomnień. Poza bagażem jedyną rzeczą, z którą wracali, było poczucie obezwładniającego szczęścia. Madame Bézier wyznała kiedyś, że musiała okładać swoją obolałą od ciągłego uśmiechania się żuchwę lodem.
Zaintrygowana zerknęłam na naszą gospodynię. Miała zamglony wzrok, jak gdyby powrót hotelu przywrócił jej wspomnienia. Otworzyłam usta, aby o to zapytać, jednak Zosa mnie ubiegła.
– Czy widziała pani maître’a?
_Maître d’hôtel_, właściciel i zarządca hotelu, cieszył się równie wielką sławą, co sam hotel.
Madame Bézier skinęła głową z zadowoleniem.
– Hotel zjawił się w Durc, kiedy byłam jeszcze młodym i ładnym dziewczęciem. _Maître_ miał na twarzy najszerszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Dosłownie błyszczał, witając zgromadzone tłumy. Potem zerwał z powietrza kwiat i rzucił w moją stronę. – Madame Bézier wykonała ruch, jakby łapała malutki kwiat. – Pachniał niczym ciasto z jagodami, a potem rozpłynął się w moich dłoniach. Minęła ponad dekada, zanim hotel zjawił się ponownie, a przez ten czas _maître_ ani trochę się nie zmienił.
– Miał na sobie ten sam strój? – zapytała któraś z dziewcząt.
– Nie, głuptasie. _Wyglądał_ tak samo. Ta sama twarz. Ten sam urok. Nie zestarzał się nawet o dzień. Nic dziwnego – w końcu to najpotężniejszy suminariusz na świecie.
Dziewczęta westchnęły na dźwięk tego słowa: _suminariusz_ w dawnym języku werdaneryjskim oznaczał czarodzieja.
Poza hotelem suminariusze stanowili ogromne zagrożenie. Mówiło się, że magia wzbiera w ich krwi w okresie dojrzewania i eksploduje z nieokiełznaną mocą, która może zranić – lub zabić – każdego, kto w tym czasie znajduje się w pobliżu.
Niektórzy twierdzili, ze magia wylewa się z nosa dziecka, tworząc ciemny obłok. Inni, że przypomina czarne jak smoła palce zaciskające się wokół dziecięcego gardła. Do momentu eksplozji nie sposób było odróżnić zwykłego dziecka od suminariusza.
Rzecz jasna krążyły pogłoski na temat znaków, jakich należało wypatrywać. Wymieniano całkowicie absurdalne objawy, takie jak głód krwi czy czerniejące języki. Mówiono, że niektóre dzieci mimo śmiertelnych ran wracały do żywych za sprawą magii, która, jak się okazywało, płynęła w ich żyłach. Nikt jednak nie był w stanie tego udowodnić.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, magia stanowiła tak duże niebezpieczeństwo, że w Verdanne przez wieki topiono lub palono na stosie dzieci, które podejrzewano o bycie suminariuszami.
Jednak wewnątrz hotelu magia nie stanowiła zagrożenia. Powszechnie wiadomo było, że _maître_ zaczarował sam budynek, dzięki czemu suminariusze, których zatrudniał, mogli dokonywać zadziwiających czynów, nie raniąc przy tym nawet muchy. Nie wiadomo, jak udało mu się tego dokonać, każdy jednak chciał przekonać się o tym na własne oczy.
Nim którakolwiek z nas zdążyła zadać kolejne pytanie, madame Bézier klasnęła w dłonie.
– Już późno. Wszystkie do swoich pokoi.
– Chwileczkę – powiedziałam. – Czy teraz, gdy hotel powrócił, coś sobie pani przypomniała? Czy jest on tak magiczny, jak wszyscy mówią?
Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, poczułam się głupio, że zapytałam.
Ale madame Bézier nie zaśmiała się ani nie uznała tego za dziwne. Popatrzyła za to tęsknym wzrokiem na swoje stare zaproszenie.
– Wiem z całą pewnością, że bardziej – odpowiedziała z nutką goryczy.
Ja także byłabym rozgoryczona, gdybym nie mogła przypomnieć sobie najbardziej ekscytującego okresu w moim życiu. Madame cisnęła ogłoszenie w ogień, po czym odskoczyła do tyłu.
– _Mon Dieu_.
Papier zajął się ogniem, najpierw różowym, a następnie zielonym i szkarłatnym, przemieniając kominek w olśniewający pokaz tęczowych płomieni. Ogień wystrzelił w górę i wypełnił komin, tworząc spektakl, który przykuwał wzrok bardziej niż witryny sklepowe na bulwarze Marigny.
– To _magia_ – wyszeptała Zosa.
Włosy zjeżyły mi się na karku. Nie bez powodu Hotel Magnifique wzbudzał sensację. W normalnym świecie magia była rzadka, niebezpieczna, i należało unikać jej za wszelką cenę. Jednak w hotelu było zupełnie odwrotnie, a jutro, być może, będzie nam dane wreszcie zobaczyć ją na własne oczy.ROZDZIAŁ 2
- 2 -
Następnego ranka wilgotny wiatr z południa przywiał na stare nabrzeże śliskie algi. Trzymając się za ręce, prześlizgiwałyśmy się wzdłuż doków pomiędzy rozładowującymi palety rybakami i matkami żegnającymi synów-żeglarzy.
– Jani, spójrz – Zosa wskazała na wpływającą do portu barkę. – Myślisz, że to ta nasza?
– Trudno powiedzieć.
Cztery lata temu, po śmierci naszej matki, wydałam niebotyczną ilość dublonów na przeprawę podobną barką z Aligney, naszej niewielkiej, położonej w głębi lądu wioski.
Podróż trwała pięć dni. Zosa spędziła ten czas, rozmyślając o bibelotach, które można kupić w Durc, takich jak koronkowe mitenki albo metalowe, pasiaste pudełeczka różu, którym smarowała twarz _maman_. Mnie zaś przez całą drogę nie schodził uśmiech z twarzy. Wierzyłam, że moje życie dopiero się zacznie.
Nasze odczucia uległy zmianie, gdy tylko opuściłyśmy pokład. Doki były pełne ludzi. Zosa miała wówczas dziewięć lat, więc kazałam jej trzymać się blisko mnie. Wtedy dotarło do mnie, że wszyscy moi bliscy albo nie żyją, albo zostali w Aligney. Znalazłyśmy się zupełnie same w obcym mieście, wyłącznie z mojej winy.
Opuszczenie domu było błędem. Dlatego przez ostatnie kilka miesięcy odkładałam każdy grosz na podróż powrotną do Aligney. Jednak tempo, w jakim przybywało oszczędności, nie napawało optymizmem. Dzięki hotelowi zapewne udałoby się nam wrócić do domu o lata szybciej.
Na tę myśl wstrzymałam oddech i mój umysł zalały wyraźne, cudowne wspomnienia domu. Niemal czułam nierówne kocie łby, po których biegałam jako dziecko, a w brzuchu truskawki, którymi zajadałam się latem, zrywając je z obsypanych nimi krzewów.
– Z drogi – warknęła blada kobieta, przytrzymując etolę z wydrowego futra i wyrywając mnie z zamyślenia.
Okrążyła nas, uważając, aby za bardzo się nie zbliżyć.
Zosa dotknęła dziur w swojej wyjściowej sukience.
– Pewnie myśli, że wypełzłyśmy spod doków. Wszyscy wyglądają dziś tak wytwornie.
Zdjęłam z głowy falbaniasty, liliowy kapelusz. Chociaż wyglądał potwornie staroświecko, był najpiękniejszą rzeczą, jaką miałam. Pochyliłam się i nałożyłam go Zosie na głowę niczym koronę.
– Nikt nie wygląda równie olśniewająco jak my, madame – oświadczyłam, a na widok jej uśmiechu urosło mi serce. – A teraz się pospieszmy. Sam _maître d’hotel_ czeka na nas z podwieczorkiem.
Minęłyśmy stare doki i znalazłyśmy się w centrum miasta. Z krawędzi dachów zwisały kaskady purpurowych chorągiewek, a każdy próg zdobiły różowe i zielone goździki. Nigdy nie widziałam podobnie świątecznego wystroju – wszystko ze względu na przybycie hotelu.
– Ale tłum – zachichotała Zosa, gdy skręciłyśmy w uliczkę niedaleko słynnej alei. – Nie widzę własnych stóp.
Musiałam interweniować, żeby nie wpadła pod nogi dużej grupy ludzi.
– Jeśli nie będziesz uważać, ktoś nastąpi ci na te piękne stópki i będzie płacz.
Zosa wykonała obrót.
– Trudno. Jest cudownie.
– Do momentu, aż stracimy się z oczu.
Myśl, że zgubię ją w tłumie, zawsze wyprowadzała mnie z równowagi.
– Robisz wszystko, żeby uprzykrzyć sobie dzień?
– Wyznaję zasadę, że czas na przyjemności jest dopiero _po_ obiedzie – przekomarzałam się.
– Naprawdę?
– Daj już spokój – powiedziałam i pokierowałam ją na plac zajmowany przez artystów ulicznych w satynowych kamizelkach i z twarzami ukrytymi pod maskami z _papier-mâché_.
Zosa odskoczyła do tyłu, gdy jedna z artystek w masce, na której namalowano kapiące krwawe łzy, wyrwała się naprzód z pieśnią na ustach.
_Suminariusz użył magii,_
_zamienił żonę w stos._
_Żar strawił jej oczy i strzaskał kości_ –
_Ach, marny był jej los!_
Słyszałam te słowa wiele razy. Suminariusze wciąż byli tematem wielu pieśni i opowieści, nawet jeśli od dawna nikt ich nie widział. W ciągu ostatnich dziesięcioleci spotykano ich tak rzadko, że ludzie przestali uważać magię za zagrożenie, zaczęła za to budzić ich ciekawość; poluźniono też werdaneryjskie prawo. Obecność hotelu tylko wzmagała fascynację. Ludzie tak bardzo pragnęli doświadczyć magii, że zapominali o swoich lękach, tak jak zapomina się, że pośrodku pola można zginąć od rażenia piorunem.
– Myślisz, że zobaczymy dziś jakiegoś suminariusza? – spytała Zosa.
– Oby tylko _w środku_, gdzie _maître_ zapewnia wszystkim bezpieczeństwo.
– Założę się, że _maître_ jest bardzo przystojny.
– Przede wszystkim jest dla ciebie za stary – wycedziłam i dałam jej prztycznka w nos. – Nie zatrzymujmy się.
Chwilę potem minęłyśmy dwóch mężczyzn o brązowej skórze i podekscytowanych uśmiechach. Każdy z nich ściskał grubą kopertę. Zaproszenia.
– Tym razem mamy sześcioro zwycięzców! – rozległ się okrzyk.
– Już ich wybrano?
Zrzedła mi mina. Konkurs był sprawiedliwy – dzięki niemu każdy mógł mieć nadzieję na odwiedzenie hotelu. Mimo to poczułam ukłucie zazdrości, którego nie potrafiłam się pozbyć. Nim zrobiłam kolejny krok, Zosa pociągnęła mnie za rękaw z taką siłą, że o mały włos nie wyrwała mi ręki.
– Hej!
– Czy możesz łaskawie się odwrócić? – Wskazywała na coś palcem.
Wtedy go zobaczyłam.
Hotel sprawiał wrażenie, jakby od zawsze był częścią wąskiej alejki między Apothicaire Richelieu i Maison du Thé. Jego fasadę pokrywały drewniane listwy, a pojedyncza kolumna okien sięgała aż do piątego piętra. W środku nie mogło się mieścić więcej niż dziesięć ciasnych pokoi. Nad drzwiami wisiała dekoracyjna tablica, która nie pasowała do tego obskurnego budynku. Widniały na niej dwa ozdobnie zawijane, inkrustowane masą perłową wyrazy: HOTEL MAGNIFIQUE.
– Ciekawe – skwitowałam z nutą rozczarowania. Hotel niczym się nie wyróżniał.
U szczytu budynku umieszczono pojedyncze okrągłe okno, dwa razy większe od pozostałych, w którym stało kilka sukulentów. Szczęściarze. Nie rozumiałam tylko, jak przemieszczały się z miejsca na miejsce. Ani jak robił to cały budynek.
Krążyły plotki o tym, że hotel odwiedził każdy zakątek świata. Byłam dobra z geografii – Verdanne, największe państwo na kontynencie, graniczyło z poszarpanymi górami Skaadi na północy i z targanym wiatrem Preetem na wschodzie. Za nimi roztaczały się większe państwa, a jeszcze dalej oceany z nieskończoną liczbą miejsc, które tylko czekały na odwiedziny. Świat był rozległy i niepojęty, a jednak ten budynek przemierzył go w całości.
Obie gwałtownie wyprostowałyśmy się na dźwięk kobiecego krzyku.
– To _maître_!
Przy wejściu stał młody mężczyzna.
– Widziałam, jak rozdawał zaproszenia – ciągnęła kobieta. – Wręczył róże pierwszej zwyciężczyni, która weszła do hotelu.
– Wiedziałam! Jest wspaniały – zachwycała się Zosa.
Musiałam zmrużyć oczy. Promienie słońca padały prosto na niego, sprawiając, że lśnił niczym świeżo wybity dublon. _Maître_ miał na sobie czarną liberię, która kontrastowała z jego jasną karnacją.
Madame Bézier miała rację. Największy suminariusz na świecie był niewiele starszy ode mnie. Miał jakieś dziewiętnaście, góra dwadzieścia lat. Był wręcz szokująco młody. A przynajmniej na takiego wyglądał.
W jakiś sposób mężczyzna ten zdołał zaczarować cały budynek i sprawić, że suminariusze, których zatrudniał, mogli bezpiecznie praktykować magię, a goście bezpiecznie ją oglądać.
– Witamy. – _Maître_ zerwał z powietrza tulipan i wręczył go starszej kobiecie o brązowej skórze i szerokim uśmiechu, kiedy ta dokuśtykała do wejścia, ściskając mocno swoje zaproszenie. – Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział do młodej kobiety o alabastrowej cerze, która także trzymała w dłoni zaproszenie, a chwilę później: – Cóż za niesamowity kapelusz, _mademoiselle_ – zwrócił się do jej córeczki, kiedy przechodziły przez drzwi tuż przed parą podekscytowanych mężczyzn.
_Maître_ odchrząknął.
– Dziękuję wszystkim za przybycie. Zapraszam ponownie, gdy Hotel Magnifique zjawi się następnym razem.
Mężczyzna pochylił się w wytwornym ukłonie. Gdy się podniósł, spomiędzy jego długich palców wyłoniły się lilie. Podrzucił je do góry. Kwiaty przekształciły się w maleńkie ptaki, które rozpływały się w połyskliwym purpurowym dymie z każdym uderzeniem skrzydeł. Kiedy spojrzałam w dół, maître’a nie było.
Niesamowite. W miejscu, w którym uprzednio stał, pojawiła się lina blokująca drzwi wejściowe i tabliczka o treści: _Wstęp tylko dla gości i personelu._
– Jak myślisz, czy przesłuchania odbywają się w środku? – zapytała Zosa.
– Nie mam pojęcia, ale zamierzam się tego dowiedzieć.
Przyjrzałam się tabliczce z informacją. Szybkie zajrzenie do środka nie mogło zaszkodzić.
– Poczekaj tu na mnie.
Przepychając się łokciami przez tłum, weszłam po schodkach i prześlizgnęłam się pod liną. Na pomalowanych czarnym lakierem drzwiach wygrawerowano trzy słowa nie większe od kciuka: _le monde entier_.
Cały świat.
Słowa poruszyły coś wewnątrz mnie, jakby mnie nawoływały.
Pociągnęłam za klamkę i otworzyłam drzwi, ale nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Zrobiłam krok naprzód. Jednak zamiast znaleźć się w środku, zderzyłam się z niewidzialną ścianą.
Próbując się wycofać, pod palcami poczułam coś, co wydawało się być warstwą szkła wypełniającą framugę. A przynajmniej tak sądziłam do czasu, gdy wysunęła się przez nie dłoń i złapała mnie za nadgarstek. Z krzykiem odkryłam, że dłoń należała do młodego portiera.
Zamrugałam, próbując pojąć, jak to możliwe, że otwarte wejście było jednocześnie ścianą, przez którą temu chłopakowi udało się tak po prostu przejść.
Nie, nie chłopakowi. Był zbyt wysoki, a pod jego liberią wyraźnie rysowały się mięśnie. _Maître_ był porażająco blady, za to ten młody mężczyzna był jego przeciwieństwem. Ciepły, miedziany odcień skóry podkreślał jego żywe, brązowe oczy, które właśnie wpatrywały się we mnie karcąco.
– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytał po werdaneryjsku, z akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam.
Spojrzałam w górę na budynek hotelu i przypomniałam sobie atlasy wypełniające salon madame Bézier, kontury lądów, które obrysowywałam palcem. To, że tak stara budowla była w stanie podróżować tak daleko, wydało mi się nieprawdopodobne.
– Gdzie byliście wczoraj? – spytałam.
– Minutę drogi stąd – odpowiedział uprzejmie mężczyzna.
Kiedy spróbowałam zbadać ścianę, zamknął drzwi.
– Tylko goście i personel mają wstęp do środka.
Ach tak. Przeklęta tabliczka.
– Gdzie odbywają się przesłuchania?
– Chcesz starać się o posadę w hotelu?
Wydawał się zaskoczony, przez co się nastroszyłam. Posłałam mu przeszywające spojrzenie.
– Co w tym dziwnego?
Oboje podskoczyliśmy, gdy nagle drzwi do hotelu otworzyły się na oścież. Na zewnątrz wyszła grupa gości. Na szyi niskiej, ciemnoskórej kobiety błysnął naszyjnik z lapis lazuli. Za nią podążał gość o skórze tak jasnej, że prawie białej, która w ciągu minuty spiekłaby się w letnim słońcu Durc.
Goście śmiali się, a za nimi unosiła się zmysłowa woń, od której zmiękły mi kolana.
– Co to za zapach?
– Jaśmin pustynny. Nic szczególnego.
Na pewno nie określiłabym go tymi słowami. Mogłabym zjeść go na deser.
– Jest przepiękny. Skąd pochodzi?
– Niestety bardzo mi się spieszy. Nie mam czasu zabawiać niemądrych dziewcząt.
– _Pardon_?!
– Wyjęłaś mi to z ust – powiedział z przekąsem, po czym spróbował mnie wyminąć.
Nie mogłam wejść do budynku sama i chociaż portier doprowadzał mnie do szału, był jedynym pracownikiem poza maîtrem, którego spotkałam. Chwyciłam go za ramię.
– Gdzie są przesłuchania?
– Nie rozumiesz, że jestem zajęty?
– Więc lepiej pospiesz się i odpowiedz.
Popatrzył na mnie przeciągle, po czym zbadał wzrokiem ulicę. Próbowałam namierzyć to, czego szukał, ale widziałam tylko tłum ludzi. Wstrzymałam oddech, kiedy odgarnął lok z mojej szyi.
– Na twoim miejscu poszedłbym prosto do domu i udawał, że hotelu nigdy tu nie było – powiedział ściszonym głosem, po czym minął mnie i zniknął w tłumie.ROZDZIAŁ 4
- 4 -
_Maman_ powiedziała kiedyś, że prawdziwy dar zawsze się ujawni. Kiedy skończyłam jedenaście lat, w końcu zrozumiałam, co miała na myśli.
Festiwal zbiorów w Aligney, znany jako Fête de la Moisson, zawsze odbywał się na początku jesieni. Dorośli popijali _vin de framboise_ pod gwiazdami i wymieniali się plonami późnego lata, a uczniowie _maman_ dawali występy, aby uzbierać datki na szkołę muzyczną.
Tamtego roku Zosa błagała, żeby móc wystąpić podczas festiwalu. „Jeszcze nie teraz, ma _petite pêche_”, napominała _maman_. „Jesteś za mała, brzoskwinko”. Ja jednak uważałam, że moja siostra była na tyle dobra, aby móc zarobić kilka dublonów, za które chciałyśmy kupić puszkę karmelków wypatrzoną w witrynie sklepowej. Zawinięte w złotą folię wyglądały bajecznie, a pod etykietą skrywały krótką, ekscytującą historyjkę. Zdeterminowana, by je mieć, wplotłam wstążki we włosy Zosy i zabrałam ze spiżarki skrzynkę na jabłka. Po zachodzie słońca pomaszerowałyśmy na skraj miasteczka, gdzie odbywał się festiwal.
Wystawcy stali za swoimi kunsztownie pomalowanymi kramami, oświetlanymi przez migoczące światła latarenek ozdobionych wyrzeźbionymi scenami z baśni. Ogarnął mnie wstyd z powodu naszej starej skrzynki i o mało nie zawróciłam. Jednak Zosa się na to nie zgodziła, a w moje dłonie wbijały się drzazgi, gdy taszczyłam tę okropną skrzynkę. Nie chciałam, żeby okazało się, że dźwigałam ją na próżno.
Unikając _maman_, zakradłyśmy się za ostatnie stoiska, na których rozkładali się wystawcy przyjeżdżający jako ostatni. Rozpoznałam madame Durand, układającą na blacie stos z bakłażanów ze swojego ogródka. Gdy wykopywałam na boki kamienie, aby zrobić dla nas miejsce, zadarła swój czerwonawy nos do góry. Przed naszym stoiskiem wystawiłam plakat zachęcający do wpłat, który sama namalowałam, i pusty słoik po mące.
Stara madame Durand prychnęła z kpiną, a we mnie aż zawrzało. Za to Zosa zupełnie ją zignorowała. Wskoczyła na skrzynkę i zaczęła śpiewać tak pięknie, że wszyscy przerwali swoje zajęcia, aby jej posłuchać.
Słuchałam śpiewu Zosy od tak dawna, że jej głos w moich uszach brzmiał równie zwyczajnie, jak jej chrapanie, ale otaczający nas ludzie reagowali na niego zupełnie inaczej. Wokół nas zebrał się mały tłumek. „Śpiewa jak słowik! To anioł! Co za niezwykła kruszyna!”, szemrali między sobą. Wtedy zjawiła się _maman_, zasłaniając dłonią usta.
„To koniec”, pomyślałam. „Wyciągnie nas stąd za uszy”. Ale dłoń _maman_ opadła, ukazując uśmiech. W jej oczach lśniły łzy, a ja roześmiałam się z ulgą, także na dźwięk dublonów wpadających do słoika po mące. Wszystko za sprawą mojej siostry.
Często zastanawiałam się, czy Zosa pamięta tamten dzień i czy był dla niej tak samo ważny jak dla mnie. Dziś, wiele lat później, stałyśmy w obliczu nagrody dalece przewyższającej wypełniony monetami słój po mące.
Księżyc spowił Hotel Magnifique poświatą z lśniącego srebra. Bel otworzył polakierowane na czarno drzwi. Światła zdawały się ostrzejsze niż przedtem. Ściskając w dłoniach zaproszenie, wysunęłam palce nad progiem. Nie wyczułam niewidzialnej ściany.
– Witaj, podróżująca!
Przesadnie ożywiony kobiecy głos zadźwięczał mi w uszach.
– Kto to był?
Bel posłał mi znaczące spojrzenie.
– Czy możesz przestać wszystko utrudniać? Może i trzymasz worek bezwartościowych gratów, ale ja za to niosę osóbkę o wyjątkowo wystających kościach.
Gdy dalej stałam w miejscu, popchnął mnie do przodu i potknęłam się o próg. Otworzyłam usta, żeby się poskarżyć, ale nie dobyły się z nich żadne słowa. Zniknął rybi zapach, a w jego miejsce pojawiła się woń kwiatów z pomarańczową nutą. No i ten widok…
Budynek nie zmieściłby się ani w starej alei, ani w miejscu pięćdziesiąt razy większym.
Hotel był wielki niczym pałac.
W tylnej części parteru piętrzyły się kolosalnych rozmiarów schody. Z pułapu zwisały wypełnione świecami kule przypominające świecące winogrona. Nad nimi każdy milimetr sufitu zdobiły złote listwy i filigranowe sylwetki zwierząt, zaś ściany wokół były udekorowane tapetami we wzór z ciemnych kwiatów. Gdy się im przypatrywałam, płatki _powiewały_ jak na wietrze.
Było tego tyle, że ledwo obejmowałam wszystko wzrokiem.
Wokół całej sali znajdowały się przepierzenia ze szkła rtęciowego, które tworzyły przytulne kąciki wypoczynkowe, wyściełane różowymi poduszkami z frędzlami. W jednym z tak wydzielonych miejsc stały gigantyczne szachy, a realistycznie wyglądające królowe ubrane były w zwiewne tuniki jak boginie.
W szeregu wnęk wzdłuż tylnej ściany mieściły się obite pluszem loże. Zawiesiłam wzrok na trzech ogromnych fotelach w kształcie księżyca, które znajdowały się przy drzwiach. Emanowały blaskiem i kołysały się, wisząc w powietrzu.
Stojący obok nich rząd wózków bagażowych ciągnął się do okazałej recepcji. Choć nikt jej nie obsługiwał, powierzchnię blatu zajmował kilkupiętrowy tort przybrany płatkami róż, obok którego stała wieża z pieczołowicie umieszczonych jeden na drugim kieliszków do szampana.
Wstrzymałam oddech, gdy w najwyżej położonym kieliszku zamusował płyn i zaczął wylewać się na boki. Wkrótce na blacie recepcji z jeszcze przed chwilą pustych kieliszków lała się magiczna fontanna szampana.
Za nią rozciągał się najwspanialszy widok ze wszystkich: gigantyczna, sięgająca sufitu szklana kolumna, w której zamknięto coś na kształt ogrodu.
Światło księżyca sączyło się pomiędzy białymi pnączami, rosnącymi aż do punktu, w którym kolumna stykała się z galerią na drugim piętrze. Wysoko w górze wielki ptak sfrunął na gałąź, na której siedziały inne ptaki. Kolumna okazała się olbrzymich rozmiarów wolierą, która pięła się w górę przez sam środek hotelu.
W niektórych sklepach na bulwarze Marigny można było zobaczyć egzotyczne ptaki w klatkach. Zosę bawił sposób, w jaki stroszyły swoje kolorowe pióra. Jednak grube szkło woliery na poziomie lobby nie pozwalało przyjrzeć się dokładnie jej wnętrzu. To, co trzymano w środku, z pewnością nie przypominało ptaków w Durc.
Zatrzasnęły się drzwi frontowe. Obróciłam się i zahaczyłam rękawem o gałąź drzewa pomarańczowego, które wyrastało wprost z podłogi. Jego grube korzenie wiły się ku górze, krusząc fragmenty marmuru. Z gałęzi zwisały liście o woskowej powierzchni i lśniące pomarańcze, które wydawały się śliskie w dotyku. Zaintrygowana, dotknęłam jednej z nich. Owoc się zakołysał.
– Nie ruszaj ich – powiedział Bel.
Postawił Zosę na podłodze i z przerażeniem na twarzy przesunął wzrokiem od mojej szyi po zaproszenie madame Bézier.
– Coś nie tak?
– Starzejesz się.
Podniosłam dłoń i nie mogłam pojąć tego, co zobaczyłam. Moja skóra była obwisła. Moje knykcie przebijały sflaczałe ciało. Przebiegłam palcami po obojczykach, wzdrygając się przy dotyku skóry zwisającej tam, gdzie powinna być napięta. Moje nadgarstki pokryły się starczymi plamami. A przynajmniej tak myślałam, dopóki nie zmieniły koloru na czarny i nie zaczęły piec, gnić i wydzielać cieczy. Kiedy z jednej z ran wypełza dorodna larwa, poczułam, jak zbiera mi się na wymioty.
Wcale się nie starzałam. Rozkładałam się niczym zepsuta ryba na słońcu.
– Jani, co się dzieje? – Zosa przysunęła się do mnie.
– Nie podchodź – wychrypiałam.
Moja obwisła skóra zadrżała. W tym tempie w ciągu kilku minut będę trupem.
Nim się spostrzegłam, Bel ruszył pędem przez lobby. Ostry skurcz przeszył mój bok. Potknęłam się i przewróciłam pomarańczowe drzewo. Jedna z pomarańczy oderwała się, uderzyła o podłogę i roztrzaskała na kawałki. Nawet będąc w obecnym stanie, zmarszczyłam brwi. Owoce przecież nie mogły rozpadać się w ten sposób.
Uderzyła mnie kolejna fala bólu i opadłam na kolana. Bel wrócił chwilę później z arkuszem pergaminu. Był to kontrakt.
– Zrób coś – jęknęłam.
Zosa załkała.
Bel położył przede mną kontrakt i kałamarz z purpurowym atramentem. Jednym ruchem sprężynowego noża nakłuł mój kciuk i skierował kapiącą krew do kałamarza w chwili, gdy zegar na placu w Durc zaczął wybijać północ.
Nim wybrzmiał po raz ósmy, zdołałam podpisać się pełnym imieniem i nazwiskiem. Tuż przed dziesiątym wybiciem dzwonu Bel zaczął wertować strony jakiejś wielkiej księgi przy wejściu. Następnie wyciągnął swój klucz na łańcuszku i wsunął go w zamek drzwi. Po wszystkim stanął z czołem opartym na ich czarnym lakierze, a mięśnie jego pleców wznosiły się i opadały. Zegar zadzwonił po raz jedenasty.
Nie byłam w stanie spojrzeć na swoje dłonie, a raczej na to, co z nich zostało. Siedziałam więc, oszołomiona, czekając na dwunaste wybicie zegara. Ale ono nigdy nie nastąpiło.
Bel ukucnął i utkwił we mnie wzrok. Nim jego głowa opadła na skrzyżowane ramiona, zdołałam dojrzeć cień uśmiechu.
– Witamy z powrotem.
– Rzeczywiście – potwierdziła ze zdumieniem Zosa.
Dotknęłam swojej szyi i policzków. Skóra już z nich nie zwisała.
– Następnym razem, gdy jakaś inna mądralińska będzie usiłowała dostać się do środka ze starym zaproszeniem, przypomnij mi proszę, że to fatalny pomysł – powiedział Bel, ale byłam zbyt poruszona, aby dać się sprowokować.
– Jest po północy. – Zosa skoczyła na równe nogi i podbiegła do najbliższego okna, aby spróbować zajrzeć za zaciągnięte zasłony.
– Nie jesteśmy już w tej alei w Durc, prawda? – zapytałam Bela.
Jego brwi złączyły się w jedną linię.
– Jesteśmy w _jakiejś_ alei. – Podniósł się i zrobił krok w moją stronę, ale zatrzymał się, gdy nastąpił na jeden z odłamków pomarańczy. – Zbiłaś pomarańczę? Wygląda na to, że wykonywanie poleceń nie jest twoją najmocniejszą stroną.
Posłałam mu pełne irytacji spojrzenie, ale on był już zajęty wyrzucaniem pozostałych odłamków – pozbywaniem się wszelkich dowodów tego, co zrobiłam. Potem zbadał mnie wzrokiem tak zawzięcie, jak nie badał mnie jeszcze nikt, a już na pewno nie mężczyzna. Paliła mnie skóra. Bel nachylił się ku mnie, ale mnie nie dotknął. Wziął za to do ręki podpisany przeze mnie kontrakt i zaklął.
– Czy coś się nie zgadza?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki