- W empik go
Hotel Vitam Aeternam - ebook
Hotel Vitam Aeternam - ebook
Życie ludzkie, krótkim jest. Niestety. A gdyby tak istniało takie miejsce, gdzie za niedużą opłatą, można byłoby je znacząco przedłużyć, pozbywając się wszystkich chorób i słabości swojego ciała, skorzystałbyś?
Hotel Vitam Aeternam, to przewrotna historia o chorobliwym pragnieniu życia i wolnej woli, wbrew wszelkim niedogodnościom, jakie w tajemniczym hotelu staną na drodze dwójki głównych bohaterów.
Krzysztof Swoboda: 30-letni obserwator, który stara się przedstawić chłodną, szarą rzeczywistość w krzywym zwierciadle, dodając jej nieco ironii i jakże potrzebnego ludziom poczucia humoru, w kraju, gdzie lato trwa zazwyczaj niecałe dwa miesiące. Mąż swojej żony, wielki sympatyk literatury science-fiction, związany emocjonalną więzią z komputerem i klawiaturą, facet, który lubi pisać. O czym tylko się da.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-353-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dokładnie, to jest nasza miejscówka. Wychodź, skarbie, pomożesz mi rozłożyć namiot.
Silnik Volkswagena Golfa zgasł. Uśmiechnięta twarz żony Darka była chyba jedynym powodem, dla którego zgodził się na wspólny wyjazd ze znajomymi w tę głuszę. Zaciągnął hamulec ręczny, wyłączył nawigację, którą po chwili umieścił w schowku, po czym leniwie otworzył drzwi, przeciągając się mocno, jakby miał nadzieję, że nudny, monotematyczny krajobraz, na jaki składały się setki drzew, zniknie sprzed oczu, a w jego miejsce powrócą bloki, autostrady i całodobowe markety. Słowem: cywilizacja.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk klaksonu. Zza zakrętu wyłoniła się leciwa, ale ciągle elegancka srebrna Vectra, a zaraz za nią, z rykiem silnika, na niedużą polanę, czasowo przemianowaną na parking dla spragnionych kontaktu z naturą, nadjechał czerwony Jeep ze stajni BMW. Z wyuczonym uśmiechem pomachał w stronę pozostałych przyjezdnych i zabrał się za wyładowywanie bagażu. Klaudia taszczyła materace, on, z braku innych opcji, wziął namiot.
– Gdzie mamy iść?! – łysy grubasek po trzydziestce, w okularach, darł się w stronę Klaudii, która wracała, aby pomóc mężowi z namiotem.
– Za ścieżką i do końca w lewo, za takim wielkim, uschniętym dębem! – rzuciła.
Darek zmrużył oczy. Podeszła, biorąc kilka części stelażu w dłonie.
– Co, kochanie, głowa znowu? – spojrzała ze współczuciem w głosie.
– Mało spałem. Wezmę proszek i będzie super – uśmiechnął się taktownie.
– Kocham cię. Zobaczysz, że poczujesz się lepiej. Świeże powietrze jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A teraz chodźmy, dobrze?
Skinął lekko głową, cały czas usiłując zakryć uśmiechem pulsujący ból, który właśnie drążył jego skroń. Prowadziła ich, niczym pasterz zagubione w nienaturalnym dlań środowisku, owieczki, na które składała się para jej przyjaciół z pracy oraz sąsiedzi, którzy również chcieli wyrwać się na kilka dni z miejskiej dżungli. Za ogólną aprobatą, wybrała totalne odludzie, gdzie od najbliższej osady dzieliło ich co najmniej kilka kilometrów jazdy po nieutwardzonych, leśnych drogach.
W ciągu kolejnej godziny, z mniejszą bądź większą pomocą Klaudii, którą dawno temu ojciec często zabierał na biwaki i polowania, trzy płachty materiału powoli zaczęły zbliżać się do tego, co dumnie można nazwać namiotami.
Ich polana miała jakieś 15–20 metrów szerokości. Nieco z boku stał kamienny krąg i pozostałości po drewnie ogniskowym, jakie zostawili tu poprzedni goście. Niespełna trzysta metrów dalej, za gąszczem krzaków płynął leniwie wąski potok z zapewne, krystalicznie czystą wodą. Usiedli na starym, dawno temu ściętym, grubym pniu. Zmęczeni, ale i szczęśliwi z dobrze wykonanej roboty. Tylko Klaudia uwijała się cały czas jak w okopach, naprędce znosząc chrust, z uśmiechem na ustach patrząc na zlanych potem pozostałych biwakowiczów.
– Panie Darku – zaczął gruby mężczyzna – jak ona to wytrzymuje? Jeśli tak samo się uwija w innych sytuacjach – na jego twarzy zaczął malować się sprośny uśmiech – to mi pana szkoda.
– Jarek, przestań – ku uciesze pozostałych, mężczyzna dostał od swojej lepszej połówki solidnego kuksańca w ramię.
– No co? My tak tylko z panem Darkiem sobie… no… Martusiu.
– Jakie ty głupoty gadasz… zostawię cię w tym lesie chyba.
– Gdzie podpałka ogniskowa? – dobiegło z namiotu.
– Weź naszą, ja mam, ja! – odezwała się elegancka brunetka o smukłej sylwetce, kocich oczach i idealnie pomalowanych paznokciach, zapewne świetnie nadających się na biwak.
Po chwili wysoki, szczupły facet z kilkudniowym zarostem i nieco przetrzebioną fryzurą z dobrze widocznymi zakolami pomagał Klaudii i naprędce wyrwanemu z dyskusji Darkowi rozpalić ognisko.
– Dzięki, Tytusku, no i oczywiście tobie, skarbie – pocałowała go, wyczekującym spojrzeniem usiłując odgadnąć, jak się czuje. Spokojne spojrzenie i ledwie co widoczny uśmiech na jego twarzy sugerowały, że wszystko wraca do normy.
– A ja mam tu coś na przełamanie lodów, zamiast kiełbasek – Jarek wyciągnął z niedużego chlebaka reklamówkę z butelką wypełnioną przeźroczystą cieczą, uśmiechając się szeroko.
– A ja mam kubeczki –dołączyła do męża rudowłosa, nieco pulchna, o zniszczonej papierosami cerze, Marta.
Klaudia spojrzała na sąsiadów, ze sztucznie naburmuszoną miną.
– O wy, alkoholicy – uśmiechnęła się – ale przecież jutro mamy plany, od samego rana.
– Pani Klaudio, damy radę. Widzi pani – wskazał na brzuch, nieumiejętnie schowany za koszulę typu moro – ta flaszeczka na sześcioro, to pikuś. Umiałbym nawet po niej po niej prowadzić, o!
Wstał i krążył w głupiej pozie wokół dopiero co rozpalonego ogniska, udając, że siedzi za kierownicą samochodu.
– Tylko nie pani. Mów mi Klaudia, ty też – uśmiechnęła się w stronę sąsiadki – i za to wypijemy bruderszaft.
– O! Doskonale – niedoszły kierowca rozsiadł się na miejscu. Kubeczki w lot wypełniły się wysokoprocentowym alkoholem.
– Jarek.
– Klaudia.
Pocałowali się w policzek. Po chwili wszyscy zgromadzeni byli już oficjalnie per ty.
– Darek, a co ty tak właściwie robisz? Sąsiadami jesteśmy już trochę czasu, wiem co robią ci nowi spod ósemki, jedenastki ale ciebie jeszcze nie rozgryzłem. Wychodzisz o świcie, wracasz po zmroku, zawsze taki skryty… jak jakiś detektyw albo szpieg – Jarek usiłował pociągnąć za język nowego kolegę.
– Szpieg to nie, ale w sumie blisko. Reporterem radiowym jestem. Takim, co zdaje relację z terenu.
– Ooo! To jak coś się stanie, to wiem, komu cynk sprzedać. Ale nie licz na wiele, bo robota w hucie to raczej nudy. A ty, Klaudia?
– Nie męcz ich tak – Marta temperowała poznawcze zapędy męża.
– W porządku. Działam w marketingu w HKS Company, pracujemy razem z Pauliną i Tytusem, którzy, wyobraźcie sobie, tam się poznali.
– Ciekawa historia. A długo jesteście razem?
– Po ślubie rok z hakiem, a razem tak, wywołana do odpowiedzi Paulina spojrzała na męża – ze trzy latka, prawda?
– Gdzieś tak…
– Chłopie, to teraz masz fajnie. A potem – spojrzał szczerząc się, do żony – potem to tylko lepiej.
Parsknęli śmiechem. Po chwili pojawiły się kiełbaski i papierowe tacki, a po kilku minutach marszu w absolutnych ciemnościach, świecąc sobie tylko telefonami, usiłując odnaleźć ledwie co widoczną w mroku ścieżkę, wiodącą na parking, gdzie zaparkowali samochody, Tytus i Darek wrócili z dużą butlą wody mineralnej i colą, za którą od razu zabrał się Jarek.
Około pierwszej w nocy, kładli się spać. Wygasili ognisko, znaleźli ustronne miejsce w krzakach, które kilka osób zdecydowało się odwiedzić. Wkrótce zasnęli głębokim, kojącym snem, mając przed oczyma wizję pobudki o ósmej rano, która ostatecznie zamieniła się w możliwą do zaakceptowania przez grupę mieszczuchów, pobudkę o dziesiątej.
***
Niebo było podzielone na dwa fronty: błękit i słońce rywalizowały zażarcie z gęstymi, ciemnymi chmurami, które jednak oddawały pole ładnej pogodzie. Na śniadanie była kawa oraz chleb razowy z serem i szynką. Jarek z namaszczeniem konsumował kolejne kęsy kanapki, wywołując ogólne rozbawienie.
– Co, mało? Chudnij, chudnij! Jak na podchodach ci Klaudia dowali, to za tydzień wróci pół ciebie – Marta świetnie bawiła się kosztem nienajedzonego męża.
– A co na obiad będzie? – Darek parsknął śmiechem.
– Pasztecik albo kiełbaski kabanosy. Do knajpy najszybciej jutro skoczymy.
– Czemu tu przyjechałem? A mogłem teraz siedzieć w jakimś sympatycznym fast-foodzie.
– Cicho!
– Jarek, to ci tylko pomoże – Paulina spojrzała na niego dobrodusznie.
W milczeniu każdy dojadł posiłek. Kilkanaście minut później, uśmiechnięta od ucha do ucha Klaudia wstała, skupiając na sobie uwagę.
– Kto chce uciekać?
– A to łatwiejsze? Bo jak on mi na zawał zejdzie? – Marta snuła przeraźliwe wizje.
– Spokojnie, Darek też na długich dystansach się nie czuje, więc na pewno nie będziemy szaleć. Tytusek i Paulinka też chyba nie chcą, prawda?
Pokiwali przecząco głowami. Klaudia westchnęła.
– To może tak: ja i Darek uciekamy, będę dyktować takie, no, rozsądne tempo. Co powiecie?
W lot zgodzili się na propozycję.
– W telefonach macie program GPS, o którym mówiłam przed przyjazdem, tak?
– Tak.
– No to co? Za pół godziny startujcie, powiedzmy, że jak do 16 nas nie znajdziecie, to się tu spotykamy, dobra? Ten program zaprowadzi was niemal za rączkę.
– Na coś mamy uważać? – wtrącił Tytus.
– Na korzenie – uśmiechnęła się – to Bieszczady. O tej porze roku nie powinniśmy napotkać wilków ani niedźwiedzi… chyba – dodała zagadkowym głosem, mierząc ich poważnym spojrzeniem.
– A Yeti?
– Skończ, sam jesteś Yeti – zdzieliła go.
Darek zanurkował do namiotu, wziął, na wszelki wypadek, portfel i tabletki na ból głowy, naprędce chowając je do bocznej kieszeni bojówek. Powoli truchtając, wysłuchując nawoływań przyjaciół, zniknęli w gąszczu zielonych drzew, podążając jakąś tajemniczą ścieżką.
– To… się… zdziwią – dyszał, jakby pokonał maraton.
– No. Pensjonacik, karczma, co o nich myślisz?
– O sąsiadach? Fajni… ale… jak… jak on gada, jak najęty – wydyszał.
– I same głupoty, ale niech gada. Byle nie politykuje.
– Dokładnie.
– A ty jak?
– A wiesz… dobrze, to chyba… to powietrze… świeże…
– Zwolnić?
– Troszkę…
W milczeniu, aby nie zamęczyć Darka, pokonywali kolejne metry. Gdyby nie ścieżka i ledwo co widoczny, zielony szlak, który zdążył się już niemal zmazać na rozłożystych drzewach i kamieniach, z pewnością każdy amator wycieczki po tym odludziu już by zabłądził. Przystanęli na odsapkę. Darek zachłannie pociągnął kilka łyków wody mineralnej, jaką przewidująco wzięła ze sobą żona.
– Trafią?
– Spokojnie. Paulina wie – uśmiechnęła się.
– Ile jeszcze?
– Godzinka, półtorej. Ale tylko jedno podejście, a tak to płasko prawie.
Otarł pot z czoła, dużymi susami podążając za żoną. Niebo zaczęło się ściemniać. W kilkanaście minut zerwał się porywisty wiatr, który zmusił ich do zejścia z odsłoniętej polanki i ukrycia w lesie. Po chwili niebo przecięła błyskawica, zaraz za nią ciszę rozdarł głośny huk. Gdzieś przed nimi kilka spanikowanych ptaków poderwało się do lotu.
– Dasz radę w lesie? Może zwróćmy?! – Darek musiał krzyczeć, aby przebić się przez hałas burzy.
– Nie bój się, skarbie! O, zobacz, zielony znak. Chodź!
Szybkim chodem, potykając się o mokre od deszczu korzenie, szli za zielonym szlakiem, który w tej części lasu był całkiem dobrze odmalowany. Szeroki, niemal płaski fragment ścieżki, wokół porośniętej drzewami, zmienił się po kilkunastu minutach marszu nie do poznania. Burza nie dawała za wygraną, w lesie było niemal ciemno a rzęsisty deszcz uderzał z wielką siłą. Klaudia przystanęła. Zziajany, przemoczony Darek zmierzył ją wściekłym spojrzeniem.
– Co?!
– Nie pamiętam tego!
– Może się osunęło? Co to ma za znaczenie?
– To nie ten szlak…
– Przecież jest zielony! Chodź, dawaj, dawaj!
Minął ją, podążając w dół, śliskim zboczem. W oddali majaczył kolejny znak, umieszczony na wielkim świerku. Szła za nim, cały czas bijąc się z myślami, jakim cudem w zaledwie rok od ostatniej wizyty w tym miejscu trasa tak mocno się zmieniła. Z gąszczu myśli wyrwał ją krzyk Darka. Widziała, jak jej mężczyzna nabiera rozpędu i nie panując nad własnym ciałem, spada coraz szybciej w dół, wprost na dno stromego wąwozu.
Nieporadnie biegnąc po mokrych liściach, starając się omijać kamienie, ruszyła za nim. Głośne „kurwa” przekrzyczało burzę, gdy mężczyzna powoli podnosił się ze sterty liści.
– Jebana przyroda – darł się, otrząsając z błota i sprawdzając, czy nic mu się nie stało.
– Kochanie, kochanie – była kilka metrów od niego.
Wpadła w ramiona Darka, biorąc jego głowę w dłonie i patrząc głęboko w oczy, czy aby podczas upadku nie nabawił się wstrząśnienia mózgu.
– Skarbie… wszystko dobrze? Poruszaj nogami, zrób krok, boli?
– Chyba wszystko dobrze.
– Bogu dzięki. Na liście spadłeś, fart.
Ubrudzony, jak święta ziemia spojrzał na wielką skarpę, którą przed chwilą dokładnie poznał z bliska. Silny wiatr i burza nie ustawały.
– Co teraz?
– Musimy tam wrócić. Trochę czujności, pochwytamy za korzenie i będzie dobrze.
– Niekoniecznie.
– Jak to?
Wziął ją za ramiona i odwrócił w prawo. Po ledwie widocznej, leśnej drodze sunęła powoli czarna limuzyna. Długie światła były doskonale widoczne w panującym półmroku.
– Tam muszą być jakieś drogi, domy. Chodźmy!
– A co z resztą?
– Dotrą do knajpy. Masz telefon do właściciela?
– Tak.
– To zadzwonimy na miejscu i powiemy, żeby tam zostali, a my weźmiemy taksówkę, co powiesz?
– Darek, to tylko ta skarpa
– Mam już dość! Spierdoliłem z górki, bark mnie trochę boli, jestem ujebany od błota – zaczął szukać czegoś po kieszeniach – chyba zgubiłem telefon, nie. Skarbie, chodźmy!
Biła się z myślami, jednak przystała na warunki męża. Jej telefon nie łapał zasięgu, nie było więc szans na szybki kontakt z resztą paczki. Poobijany Darek dyktował tempo. Po 10-15 minutach, przedostając się przez rozpadliny, kilkumetrowe górki i jakiś potok, weszli na wyjeżdżoną, leśną dróżkę, na której wcześniej zaobserwowali jadący samochód.
Na jednym z drzew Klaudia dostrzegła ledwie co widoczną tabliczkę. Pokonała truchtem kilkanaście metrów, aby po chwili wiedzieć już, że 1500 metrów stąd znajduje się Hotel Vitam Aeternam. Darek dołączył do partnerki.
– Debilna nazwa, co nie?
– Ale podobno pięć gwiazdek. Do hotelu, czy do miasteczka?
– A ty, co powiesz?
– Nie wiem…
– To hotel. Umyjemy się, zjemy coś – wysforował się do przodu, obwieszczając żonie tym samym, że decyzja zapadła. Po chwili pozwolił się jej dogonić.
Szli leśną, szeroką drogą. Mimo dobrego tempa marszu, który trwał już kilkanaście minut, hotel ani nawet parking nie wyłaniał się zza bujnych, szarpanych przez burzę drzew.
Po dłuższej chwili, gdy zrezygnowany, bliski frustracji Darek chciał zawrócić, Klaudia objęła go lekko i wskazała palcem dłoni w lewo. Odwrócił się, a znerwicowane spojrzenie ustąpiło pola ciekawości i wlewającej się w serce uldze. Trochę za główną drogą, na uboczu, straszył kiepsko podświetlony parking, na którym dopatrzyli się zaledwie kilku pojazdów. Na kamiennym wzgórzu, żywcem wyjętym z charakterystycznych dla Skandynawii, fiordów, tuż za granicą lasu stał wysoki na dobre dziesięć pięter, wiekowy kolos o finezyjnej bryle, przypominającej raczej nie typowe schronisko, a wielki, strzelisty, zwieńczony przeszkloną, wystającą poza urwisko kopułą, awangardowy obiekt. W kilku oknach leniwie połyskiwało światło. Odnaleźli ledwie widoczny chodnik, którym podążali wprost w stronę hotelu. Wielki parking wprawdzie świecił pustkami, jednak sześć pojazdów, jakie tam odnaleźli, po spieniężeniu pozwoliłoby na zakup co najmniej parudziesięciu takich samochodów, jak ich VW Golf. Maserati, dwie długie, cholernie długie limuzyny, Bentley i jakieś dwa pojazdy, których żadne z nich nie było w stanie przyporządkować znanej, powszechnie dostępnej marce. W wielkim, eleganckim parku, na oświetlonym lądowisku stał jakiś nieduży helikopter. Darek dostrzegł, że trzy kolejne stanowiska stoją wolne. Chwyciła go za rękę, przyciągając.
– Nas tu na piwo nie będzie stać.
– Spokojnie, coś tam mamy na koncie.