- promocja
- W empik go
How to Make Friends with the Dark - ebook
How to Make Friends with the Dark - ebook
Powieść o miłości, stracie i uczeniu się życia, kiedy otacza cię ciemność.
Kathleen Glasgow, znana w Polsce z „Dziewczyny w rozsypce”, wraca z poruszającą książką o depresji. Opowieść o tym, jak pokonać ciemność.
Niespodziewany telefon wywraca życie nastoletniej Tiger do góry nogami. Jej matka nie żyje. Dziewczyna pogrąża się w całkowitym mroku.
Nie wie nic o swoim ojcu ani bliższej czy dalszej rodzinie. Matka była całym jej światem. Teraz jej życie szybko zostaje zapakowane do walizki, a Tiger trafia do rodziny zastępczej. Potem do kolejnej. I jeszcze jednej.
Czasami rodziną okazują się jednak ludzie, których zupełnie by się o to nie podejrzewało.
Oto opowieść o tym, jak pokonać mrok, a nawet się z nim zaprzyjaźnić.
Zapierająca dech w piersiach, chwytająca za serce.
Jennifer Niven, autorka powieści „Wszystkie jasne miejsca”
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382661958 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serce bije mi mocniej. Nie mamy za wiele, nigdy nie miałyśmy, ale jakoś radziłyśmy sobie z tym, co mama zarabia w okręgowej Bibliotece Objazdowej i z pomocy w przedszkolu Bonity. Latem dochodzi Jellymobile, ale to całkiem inna historia.
Nie chowasz czegoś w szufladzie, chyba że to cię martwi.
Mama leży na tapczanie od wczorajszego ranka i owinięta czarno-czerwonym kocem przesypia ból głowy.
– Mamo – mówię głośno. – Mamusiu!
Brak odpowiedzi. Sprawdzam godzinę na przekrzywionym zegarze wiszącym na ścianie. Czterdzieści minut do lekcji zerowej.
Jesteśmy, jak mawia mama, „dobrze naoliwioną, dobrze wyglądającą i dobrze pachnącą maszyną”. Ale ja potrzebuję drugiej połówki tej maszyny, żeby na mnie trąbiła i buczała, i robiła wszystko to, co mamy robić powinny. Gdybym jej nie miała, nie miałabym nic. Nie jak u mojej przyjaciółki Cake, która ma oboje rodziców oraz wujka, którzy z nią mieszkają. Kiedy moja mama jest chora albo zdołowana, cholernie brakuje mi pomocy i towarzystwa.
I podwózki do szkoły.
– Mamo! – krzyczę najgłośniej jak się da, praktycznie zdzieram sobie gardło. Wpycham rachunki z powrotem pod bieliznę i idę do frontowego pokoju.
Krzyk podziałał. Mama siedzi, wełniany koc leży zmięty na podłodze.
– Ja też ci życzę dobrego dnia – mamrocze grubym głosem.
Jej krótkie włosy są z jednej strony skołtunione, a z drugiej nastroszone. Rozgląda się dookoła, jakby niczego nie poznawała, jakby była kosmitką nagle zrzuconą w naszą dziwną, ziemską atmosferę.
Mruga raz, drugi i trzeci, potem się odzywa.
– Tiger, dziecinko, zrób mi kawy, dobrze?
– Nie ma kawy. – Używam swojego najbardziej oskarżycielskiego tonu. Muszę być troszeczkę nieprzyjemna. To znaczy no weź. Wygląda na to, że jesteśmy w niezłych tarapatach, na dodatek jeszcze parę spraw, na przykład Kai, wypala mi dziurę w mózgu. Potrzeba mi maminych działań. – Nie ma nic – mówię. – No, jest masło orzechowe. Możesz dostać wielki, gorący kubek tłustego, parującego masła orzechowego.
Mama się uśmiecha, co mnie rozwala, bo nie mogę się oprzeć temu uśmiechowi i wszystko, co zamierzałam powiedzieć o stosie niezapłaconych rachunków, jakby ulatywało przez okno. Teraz wszystko da się naprawić. Wszystko będzie dobrze, jak zawsze.
Możemy znowu trąbić i buczeć.
Mama wstaje i podchodzi do czerwonego ekspresu do kawy. Kawa to jej narkotyk. Kawa i papierosy, choć w kółko powtarzamy jej z Bonitą i Cake, że są obrzydliwe i okropnie szkodliwe. Jak byłam mała, budziłam się o świcie, od razu gotowa do zabawy z mamą, tylko z nią, zanim zaciągnie mnie do przedszkola, ale zawsze musiałam zaczekać, aż wypije pierwszą kawę i wypali pierwszego papierosa. To oczekiwanie, aż ta głupia maszyna wybulgocze filiżankę, kiedy ręce wręcz mnie świerzbiły, aby dobrać się do lego albo bierek, było prawdziwą udręką.
Mama wydaje ciężkie westchnienie.
– Cholera! – mówi. – Dziecko! Lepiej, żebym wzięła dupę w troki, nie? – Staje przy zlewie i próbuje odkręcić kran, ale nic nie leci. – Woda ciągle schrzaniona? A miałam nadzieję, że to był tylko zły sen. – Ruchem głowy wskazuje kran. – Pacheco nie odbiera moich telefonów. – Pan Pacheco jest właścicielem naszego domu, niezbyt miłym. – Pewnie tym też będę musiała się dziś zająć – mruczy mama.
Milczę. Czy ona mówi o rachunkach? Może powinnam…
Mama wyciąga ramiona.
– Chodź tu, dziecko. Tutaj. Chodź do mnie.
Biegnę tak szybko, że niemal wywalam się na leżącym na podłodze wytartym wełnianym dywanie i wpadam na nią z impetem, moja twarz ląduje tuż pod jej obojczykiem. Mama muska ustami czubek mojej głowy.
Drży. Jej koszula jest wilgotna, jakby mama się spociła. Pewnie potrzebuje papierosa.
– Przepraszam – szepcze mi we włosy – Nie wiem, co się dzieje. Głowa mi pęka z bólu. Bonita wyjeżdża, zamyka przedszkole. Ja po prostu… za dużo naraz się na mnie zwaliło i pewnie jestem zestresowana. Czy zjadłaś coś wczoraj wieczorem?
Zjadłam tylko paczkę limonkowych Jell-O i mój żołądek gwałtownie domaga się jedzenia, ale nie mówię jej o tym. Tylko ciągle się o nią ocieram.
Mama odsuwa się i zaczyna się śmiać.
– Grace. – Wzdragam się na dźwięk swojego prawdziwego imienia. – Gracie, ta góra od piżamy już na ciebie nie pasuje, laleczko.
Obciągam z zażenowaniem dół T-shirtu i krzyżuję ramiona na piersiach.
Mama wzdycha. Wiem, co zaraz będzie, więc przygotowuję moją znudzoną minę.
– Tiger – mówi stanowczym tonem. – Jesteś piękną dziewczyną. Ja tylko droczyłam się z tobą, a nie powinnam. Absolutnie nie musisz siebie chować. Wyrastasz na cudowną istotę. Nie wstydź się tego.
Cudowną. Ona i Bonita mają hopla na punkcie tej afirmacyjnej gadaniny. Cake zwykła powtarzać, że ich życiową misją jest Ukształtowanie Lepszej Dziewczyny, Niż One Były.
– Wiesz – powiedziała mi kiedyś – pewnie ich mamy przed balem brały je na dietę składającą się z wiejskiego twarogu i kazały im ściskać kolana w obecności chłopców.
Przewracam oczami i wydaję jęk.
– Ty musisz mówić takie rzeczy – odpowiadam. – Jesteś moją mamą. To wchodzi w zakres twoich obowiązków.
Jej twarz łagodnieje, a ja czuję się winna. Podsłuchałam kiedyś, jak mówiła do Bonity:
– Wiesz, próbuję mówić Tiger to wszystko, czego mnie nigdy nie było dane usłyszeć.
Zawsze chciałam wiedzieć, czegóż to nie było dane jej usłyszeć? Bo mama jest bardzo skryta, jeśli chodzi o wczesne lata swojego życia, zanim została mamą, o okres dzieciństwa. Jej rodzice zmarli, kiedy była w college’u, i nie lubi o nich rozmawiać.
Mama myszkuje w szafkach i jakoś udaje jej się gdzieś znaleźć samotną puszkę coli, chociaż ja bez powodzenia przetrząsałam te same szafki poprzedniego wieczoru w poszukiwaniu czegokolwiek jadalnego. Z wdzięcznością pociąga duży łyk i wyciera usta. Wyławia z torebki papierosa.
– Idź się ubrać, Tiger. Podrzucę cię do szkoły, a potem mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. Czeka mnie dzisiaj piekielny dzień. Jedzenie, Pacheco, praca. Odrobię wszystkie zaniedbania, okej?
– Okej.
Mama wychodzi na podwórze za domem na papierosa, a ja idę do sypialni i rozpaczliwie szukam czegoś nadającego się do włożenia w swojej szafie, pełnej rzeczy nienadających się do włożenia. Mama uważa, że wyciąganie ciuchów z pudeł na poboczu drogi jest kreatywne, zabawne, interesujące i dowodzi troski o środowisko („To, co dla kogoś jest śmieciem, dla innego stanowi skarb!”), a nie jest skutkiem ubocznym naszych nader ograniczonych finansów. Ale czasami chciałabym pójść do szkoły ubrana tak jak wszystkie inne dziewczyny, w legginsy i podkoszulek, i może w modnych sandałach z samych pasków, odsłaniających różowe, wypolerowane paznokcie. Tymczasem przeważnie wyglądam jak istota zapomniana przez czas, ustrojona w stare ciuchy, które wyglądają jak… no cóż, jak stare ciuchy.
Wyciągam spódnicę i wypłowiały T-shirt, wciskam na głowę czapkę bejsbolówkę, ponieważ woda w prysznicu także zaczyna wyglądać podejrzanie, kąpiel nie wchodzi w rachubę. Szoruję zęby jak szatan i spryskuję twarz wodą.
A potem, jak zawsze, pozwalam sobie na minimum trzysekundowe rozważania: Kto to jest, do diabła? Skąd ona się wzięła?
Ponieważ ciemne, falowane włosy zupełnie nie przypominają krótkiego, jasnoblond mopa mamy. Moje piegi wyglądają jak plamki błota w porównaniu z jej kremową, nieskazitelną cerą.
Tyle we mnie pochodzi od Osoby, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać. Tyle jest we mnie nieznanego pochodzenia.
Ale jestem, jaka jestem, i w tej chwili muszę wprawić swoją matkę w ruch, dotrzeć do szkoły, przebrnąć przez godzinę zero i ten mały gówniany show, nadawany pięć dni w tygodniu, który chętnie określam jako „Horror Lupe Hidalgo”. A po nim, jeśli przeżyję, przyjdzie biologia i Kai Henderson, na myśl o którym moje serce zaczyna walić jak głupie, a ja zachowuję się jak zakochana kretynka, i to jest jedna ze spraw do przedyskutowania z matką.
* * *
W samochodzie mama skacze po kanałach radiowych. A mój pusty brzuch wyje jak syrena strażacka, więc wygrzebuję z dna plecaka jakieś Ostatnie Deski Ratunku. Może kłaki i kurz mają jakieś kalorie, które pozwolą mi przetrwać do lunchu.
Cmoktam je, kiedy dzwoni telefon. Cake.
Wstała?
Tak! W samochodzie.
Dzięki Bogu! Już jej powiedziałaś?
Zerkam na mamę. Mruczy coś pod nosem, próbując nastroić radio w naszej starożytnej hondzie, która trzyma się kupy dzięki taśmie klejącej i nadziei.
Mama wygląda na zmęczoną. Może jednak jeszcze boli ją głowa. A może to wina zaległych rachunków. Może powinnam pójść do pracy, pomóc. Mogłabym pakować zakupy do toreb w Stop N Shop. Albo zostać pomocnicą kelnera w Cucaracha.
Wystukuję:
Jeszcze nie.
Po prostu to zrób. Zerwij plaster, Tiger. Potem możesz czmychnąć z samochodu i aż do wieczora nie będziesz musiała się z nią spotkać.
Nie odpowiadam. To będzie skomplikowana sprawa, ta rzecz z Kaiem.
Moja matka jest odrobinę nadopiekuńcza.
Nie będzie zachwycona, że idę z Kaiem Hendersonem na potańcówkę do Eugene’a Fielda z okazji Dnia Pamięci. Nie dlatego, że go nie lubi, bo lubi. Zna go od małego, odkąd w przedszkolu Bonity pojawił się przebojowy szkrab z podrapanymi kolanami i nieposkromionym apetytem na ciasteczka maślane. Ona po prostu nie lubi, kiedy ja… no, kiedy nie jestem z nią.
– Aha. – Mama uśmiecha się szeroko. – Ta jest dobra.
Podkręca dźwięk. Kolejna piosenka sprzed lat, nic nowego, nic, co ja bym wybrała. Ona z kolei kręci nosem na piosenki, które my z Cake gramy w naszej kapeli Połamana Kołyska; nazywa je eksperymentalnym jazgotem. Możliwe, że to „eksperymentalne” brzmienie to moja sprawka, bo ja przeważnie walę w bębny, nie bardzo wiedząc, co robię. Jestem w zespole tylko po to, by wspierać Cake, która jest geniuszem muzycznym. I dla Kaia, który wygląda słodko i marzycielsko, szarpiąc gitarę basową, z pobrużdżonym czołem, jak by napisano w jednej z moich książek.
– Idę na Dzień Pamięci z Kaiem Hendersonem – rzucam bez żadnych wstępów, może dlatego, że nagle czuję się tak, jakby matka zawsze mnie tłamsiła.
I w chwili, gdy te słowa padają z moich ust, czuję jednocześnie żal i zadowolenie. Znaczy co ona zrobi? Mam szesnaście lat. Mogę pójść na potańcówkę jak każdy, przynajmniej raz.
Mama ścisza radio.
– Co? – wypowiada słowa powoli. – Od kiedy? Kiedy to… się stało?
Biorę głęboki oddech.
– Dwa tygodnie temu. Zaprosił mnie. Idę. Będzie fajnie. Cake też idzie. Wszyscy idą.
– Czekaj – mówi znowu. – Kai? Ten Kai? Nasz chłopak, zawsze z nosem w podręcznikach medycyny?
Wzdycham.
– Tak.
Cisza. Upadam na duchu. Wiedziałam. Mogę prawie odliczać sekundy, więc to robię: dziesięć… dziewięć… osiem…
– No nie wiem, Tiger. To tak nagle i nie rozmawiałyśmy w ogóle na ten temat. Znaczy jest kwestia picia, prawdopodobnie będzie afterparty…
– Ja nie piję – wchodzę jej w słowo. – Nie imprezuję, nie palę. Nikt nigdy nie obmacywał mi cycków, nie licząc tego obrzydliwego lekarza. Chcę tylko pójść na zabawę i tańczyć jak wszyscy. Chociaż raz.
– Czy ty… czy to… czy on jest teraz twoim chłopakiem? Czy to się dzieje?
Czuję wzrok mamy na swojej twarzy. I po mojej szyi wędruje w górę rumieniec.
– Nie.
To znaczy jeszcze nie. Może. Pewnego dnia. Na przykład po potańcówce, niewykluczone. Czy nie tak to się dzieje? Po prostu wpadasz w coś? Znam to tylko z książek i filmów, i z obserwacji innych dzieciaków z Eugene’a Fielda, i pamiętam, jak to było z Cake i tamtym chłopakiem z Sierra Vista. Znaczy co ja dotychczas zrobiłam bez mamy? Nic. Chodzę do szkoły, czasami pogapię się na skaterów w The Pit, wracam do domu, czytam i…
Siedzę zamknięta w tym naszym małym życiu. I tylko obserwuję innych. Kręcę się w kółko jak robak w słoiku.
W oddali widzę dzieciaki zalewające teren parkingu i trawnik przed Szkołą Średnią imienia Eugene’a Fielda. Jeśli tylko zdołam wytrzymać do chwili, gdy dotrzemy na miejsce, będę miała przed sobą siedem godzin wolnych od mamy. W brzuchu nieprzyzwoicie burczy mi z głodu. Czuję osłabienie i przygnębienie.
Dlaczego, do licha, taka jedna głupia, normalna rzecz musi być taka trudna?
– To tylko potańcówka – szepczę. W oczach wzbierają mi łzy. Kręci mnie w nosie. Zaczynam ustępować, jak zawsze. Ustąpiłam, kiedy mama udawała, że gimnastyka jest dla nas za droga, choć chodziło tylko o kilka lekcji w niewielkim domu kultury, na podniszczonych materacach. Ustąpiłam, kiedy Cake chciała, żebym chodziła z nią na tańce, kiedy miałam szansę dołączyć do rozgrywek szachowych po lekcjach. Zrezygnowałam ze wszystkiego. Jedyne, co w życiu miałam, to deskorolka, ale to było cztery lata temu, potem i to mi odebrała. – Idę na tańce z Kaiem Hendersonem – mówię i mój głos nabiera nagle stalowego brzmienia. – Nie możesz mnie powstrzymać. I byłoby źle, gdybyś to zrobiła.
Mama wjeżdża na teren parkingu, omijając z daleka Mae-Lynn Carpenter, uginającą się pod ciężarem ogromnego plecaka. Mae-Lynn patrzy na nas ponuro i rusza dalej. Chyba nigdy nie widziałam uśmiechu na jej twarzy.
– Grace, musimy porozmawiać o tym później. – Matka kładzie rękę na moim ramieniu. – To poważna sprawa. Wcale nie taka drobnostka, jak ci się wydaje.
– Nie – mówię i wtedy dzieje się to. Z moich oczu tryskają łzy. – To jest dokładnie taka drobnostka, jak mi się wydaje. To są serpentyny i poncz z alkoholem, i tandetna muzyka, i afterparty. Coś, co dzieciaki robią od niepamiętnych czasów, ale ja nigdy. Aż do dzisiaj.
– Tiger, proszę – mówi mama, ale ja już wysiadam, zarzucam plecak na ramię i opuszczam głowę, żeby nikt nie widział, że płaczę.
* * *
Jak tylko zajmuję miejsce na lekcji zerowej, zaczyna się pisanie SMS-ów, mój telefon brzęczy natarczywie w głębi plecaka, wszczynając wojenkę z chaosem panującym w moim nienakarmionym żołądku. Okazuje się, że te Ostatnie Deski Ratunku jednak niezbyt skutecznie ratują życie.
Hałas zwraca uwagę Lupe Hidalgo, podobnie jak zapach malutkich, przerażonych ludzików potrafi zbudzić śpiące olbrzymy w bajkach dla dzieci.
Lupe Hidalgo wzdycha. Lupe Hidalgo wbija w stół czubek naostrzonego, bardzo mocno naostrzonego ołówka. Nogi Lupe Hidalgo podrygują, podeszwy jej butów postukują w czarno-białe płytki posadzki.
Patrzy na mnie zimno, a potem przenosi wzrok na mój plecak. Marszczy czoło.
Następuje szybka wymiana spojrzeń pomiędzy mną a trójką pozostałych osób przy naszym stoliku na lekcji wychowawczej. Tina Carillo patrzy na mnie; ja przesuwam oczy na Rodriga; Rodrigo wyciąga ręce nad głowę i przewraca oczami w stronę Kelsey Cameron, która nie patrzy na nikogo, bo jest zajęta oglądaniem samej siebie w telefonie i pozowaniem do selfie.
Lupe postukuje ołówkiem. Przechyla głowę na prawo. Przechyla głowę na lewo. Lśniący czarny kucyk kołysze się jej na plecach.
To sygnał, że zaraz się na kimś wyładuje. Lupe potrafi się skupić jedynie na boisku do softballu. Właśnie dlatego od następnej jesieni rozpoczyna studia na U of A (Uniwersytet Stanu Arizona), do tego dostanie pełne stypendium. Chodzą słuchy, że potrafi rzucać piłkę tak szybko i tak mocno, że łapaczka, Mercy Quintero, po meczu godzinami trzyma ręce w lodzie. Potrafi też wbić mocną, płaską piłkę prosto w miękki brzuch niczego niespodziewającej się dziewczyny z Flagstaff.
Lupe Hidalgo jest tak dobra w softballu, że ma się wrażenie, jakby była jedyną zawodniczką w drużynie. Znaczy oczywiście widywałam inne dziewczyny łażące w dniu meczu po korytarzach Eugene’a Fielda z wysoko związanymi końskimi ogonami, w podkolanówkach w paski i rozpiętych czarno-szarych bluzach drużyny, spod których wyłaniał się uroczy biały lisek, maskotka zespołu, zwinięty wokół liter Zorros, ale na miłość boską, nie mam pojęcia, kim one są.
Lupe Hidalgo to zaćmienie. Przesuwa się po wszystkim jak efektowny cień, na który musisz patrzeć, choć wiesz, że będzie bolało.
I przypadkowo właśnie to robię.
W jednej chwili serce ucieka mi do pięt. Do tych moich głupich, wypłowiałych, białych tenisówek, na których wymalowałam flamastrem gwiazdy i księżyce, i małą, pękniętą na pół kołyskę, na cześć naszego zespołu.
Lupe przesuwa błyszczącymi oczami po moim ciele. Instynktownie krzyżuję ramiona na piersi. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś – zwykle chłopak, ale czasem i dziewczyna – zakpi złośliwie z mojego biustu.
– Masz piękne ciało – mówi zawsze mama. – Przestań się kulić.
Łatwo jej mówić. Jej cycki są jak malutkie filiżaneczki, delikatne i wyrafinowane.
Wyrzucam mamę z głowy. Po kłótni w samochodzie wcale nie czuję się taką heroiczną triumfatorką, jak bym chciała. Teraz jest mi głównie niedobrze, jestem głodna i chyba wystraszona. Postanawiam już o niej dzisiaj nie myśleć.
Mój telefon dzwoni, jak na zawołanie. Jakby mama wiedziała, że tego dnia próbuję się odciąć od niej jak nożem.
Trudno uwierzyć, że akurat mnie przytrafia się szesnaście milionów szarpiących nerwy, dołujących rzeczy naraz.
W duchu proszę panią Perez, żeby przestała mamrotać coś na przedzie klasy i zaczęła już zajęcia, ale ona pozostaje w błogiej nieświadomości piekła, jakie zaraz się przede mną otworzy, i ciągle szura papierzyskami po biurku.
– No to zaczynamy! – mruczy do mnie Tina Carillo i wzrusza ramionami.
Lupe kończy pośpieszną lustrację mojej osoby.
– Co za gówno dzisiaj na siebie włożyłaś, dziewczyno?
Całe moje ciało sztywnieje. Pochodzenie i wygląd moich ubrań to prawdziwa obsesja Lupe od trzeciej klasy podstawówki Thunder Elementary, kiedy to wysmarowała tłuczonymi ziemniakami moją koszulkę Hello Kitty.
– Głupi kot – powiedziała wtedy. – Idiotyczna koszulka.
Siedzący obok mnie Rodrigo prycha i wyciąga swój telefon.
– Chryste, za kogo ty się masz? Za pieprzoną Stevie Nicks?
Może wy nie znacie złotej bogini muzyki lat siedemdziesiątych, muzy niesamowitej kapeli nazywanej Fleetwood Mac, jednej z najdziwniejszych i najbardziej eterycznych piosenkarek wszech czasów, przemykającej po estradzie na sześciocalowych obcasach, w aksamitach, z połyskującym błyszczykiem na ustach i brokatem. Ale tutaj, w gorącej jak samo piekło Arizonie, miejscu urodzenia naszej złotej dziewczyny, wszyscy wiemy, kim jest Stevie.
Lupe bierze w dwa palce rąbek mojego T-shirtu z błyszczącym jednorożcem i zbliża twarz do mojej twarzy. Jej makijaż jest gładki i perfekcyjny, kreski na powiekach biegną ku skroniom jak czarne skrzydła.
– Dziewczyno – szepcze. Słyszę lekkie mlaśnięcie gumy do żucia w jej ustach. – Po prostu… nie.
Wszyscy wokół nas chichoczą. Laska, której nazwiska nie mogę zapamiętać, ale jej twarz zawsze wygląda tak, jakby ssała cytrynę, robi mi fotkę.
Super, teraz stanę się pośmiewiskiem na cały świat: #nudziara #dziwaczka #licealnaoszołomka #niedojdazjednorożcem.
Moja twarz płonie, zalewa mnie fala gorąca i wiem, że wszyscy to widzą. Jestem słaba w nierumienieniu się i w niewpadaniu w zakłopotanie, i w niepokazywaniu po sobie wściekłości czy frustracji. Mama określa to „pasją do życia”, ale przecież to właśnie przez mamę jestem wyszydzana o siódmej dwadzieścia pięć w sali numer dwadzieścia dziewięć Szkoły Średniej imienia Eugene’a Fielda w Mesa Luna w stanie Arizona.
Codziennie chodzę do szkoły ubrana jak szczęściara, która cudem zdobyła bilet na koncert Grateful Dead. Jeśli nie wiecie, kto to jest, to sobie sprawdźcie – zobaczycie tłum zwariowanych ludzi w bluzkach pofarbowanych po związaniu ich w supeł i w spódnicach z aksamitu z dzwoneczkami przyszytymi na dole, którzy próbują dostrzec zespół, składający się głównie z naćpanych typów w brudnych podkoszulkach wyglądających tak, jakby nie myli się od lat sześćdziesiątych, kiedy zaczęli te bzdury. Moja garderoba składa się z T-shirtów zespołów sprzed lat, wspomnianych wyżej hippisowskich spódnic, męskich spodni, starych marynarek i czasami ręcznie dzierganych szalików, „dla ozdoby”, jak mówi mama.
Odwracam wzrok od Lupe i zerkam na swoje ubranie. Nie mogę nawet sama wybierać sobie tych cholernych ciuchów.
Mój telefon wibruje. Odruchowo kopię w plecak, jakby to mogło powstrzymać dzwonienie. I moją matkę.
Lupe patrzy na mnie i potrząsa głową.
– Au, mama znowu cię sprawdza?
W jej ustach brzmi to jak Mm-mn-mm-nooooo, Lupe podnosi rękę i macha nadgarstkiem. Kelsey Cameron się śmieje. Piorunuję ją wzrokiem, czuję się niemal zdradzona. Nie jesteśmy przyjaciółkami – mam tylko jedną przyjaciółkę, Cake – ale jednak! Dzielimy stolik z demonem, jakim jest Lupe Hidalgo. To powinno mieć jakieś znaczenie!
Sorry, mówi Kelsey bezgłośnie, samym ruchem warg.
Lupe wzdycha i wskazuje mnie ruchem ręki.
– Nie mogę siedzieć koło czegoś takiego. Co będzie, jeśli to przejdzie na mnie? Na to? – Przesuwa rękami po swoim ciele jak hostessa w teleturnieju. Lupe Hidalgo jest ładna i zgrabna; nawet w zwyczajnym białym T-shircie, czarnych dżinsach i botkach wygląda olśniewająco jak niebezpieczna bogini.
Po prostu nie potrafię zrozumieć, jak jedna z dwóch nastolatek może wydawać się taka dorosła, pewna siebie i seksowna, a druga, czyli ja, przypomina zakalcowate ciasto.
Zupełnie jakby przy rozdawaniu instrukcji tylko niektóre dziewczyny je odebrały.
Podnoszę wzrok. Mae-Lynn Carpenter siedzi na wprost mnie przy innym stoliku, pochylona nisko nad notatnikiem, z końcem ołówka wepchniętym od niechcenia do ust. Bluzka podwinęła jej się na plecach, odsłaniając pas pokrytej meszkiem skóry. Dwie dziewczyny siedzące obok podśmiewają się ze śnieżnobiałej bielizny wystającej spod elastycznego pasa spodni Mae-Lynn.
Dziewczyny takie jak ja i Mae-Lynn niewątpliwie nie odebrały wspomnianej instrukcji.
Czuję w oczach łzy, bo teraz za sprawą Lupe już wszyscy zwracają na mnie uwagę. Wszyscy poza panią Perez, która pisze coś na tablicy.
Gdyby była tutaj Cake, znalazłaby jakąś kąśliwą odpowiedź, ale jej nie ma, a ja pewnie z tysiąc razy dziennie, w sytuacjach takich jak ta, myślę: Co zrobiłaby Cake? Często żartuję, że powinnam mieć bransoletkę z napisem CZC, zamiast CZJ, ale Cake się z tego śmieje.
– Powinnaś tylko więcej krzyczeć – twierdzi. – Pyskować. Żyć zgodnie ze swoim imieniem.
Wszyscy kochają Cake. Wszyscy podziwiają Cake. To pięć stóp i dziesięć cali odlotowości, brawury i czarno-fioletowych włosów perfekcyjnie upiętych w koczki księżniczki Lei. To prawdziwa gwiazda rocka na etapie wschodzenia i jedyny powód, dla którego nie zostałam ostatecznie zesłana do Nigdziebądź na Drabinie Osamotnienia Szkoły Średniej imienia Eugene’a Fielda.
Znowu zerkam na Mae-Lynn Carpenter. Ona jest na ostatnim szczeblu Drabiny Osamotnienia Szkoły Średniej, która powinna nosić jej imię.
Mae-Lynn ma na sobie różową bluzę dresową z kociakiem. Kociakiem z prawdziwym futerkiem i wytłaczanym naszyjnikiem z perełek. Przełykam z trudem. Przynajmniej ja tak nisko nie upadłam. Mój jednorożec może i jest błyszczący, ale przynajmniej nie jest futerkowy.
Poprawiam swój T-shirt, żeby nie podjeżdżał za bardzo do góry na brzuchu.
Mój telefon znowu dzwoni. W brzuchu mi burczy. Lupe z zaciekawieniem patrzy na mój plecak.
– Zastanawiam się, co może być takie ważne? Czyżby mała córeczka zapomniała o lu…
– Lupe Hidalgo i Tiger Tolliver, czy jesteście dzisiaj gotowe do nauki, czy mam was obie odesłać do dyrektorki Veli?
Nareszcie. Grzmiący głos pani Perez dobiega z przodu sali. Wokół rozlegają się szmery telefonów wsuwanych jednocześnie pod ławkę, dźwięki zasuwanych kosmetyczek i chrząknięcia oczyszczające gardło. Pani Perez, kiedy już przystępuje do działania, nie opieprza się, choć do zakończenia roku szkolnego pozostał już tylko miesiąc.
Lupe potrząsa głową, jej koński ogon się kołysze. Stoliki w klasie są okrągłe, więc kiedy odwraca się twarzą do nauczycielki, pokazuje mi plecy. Jej łopatki zarysowują się pod opinającym je T-shirtem, wyglądają jak skrzydła przykryte materiałem.
Lupe Hidalgo jest taka piękna, że patrzenie na nią sprawia ból, więc odwracam wzrok, patrzę na zegar wiszący wysoko na ścianie i zaczynam odliczanie do biologii i Kaia Hendersona.KAI HENDERSON CZYTA podręcznik Twój świat i Ty, jest całkowicie pochłonięty lekturą, kiedy siadam obok niego na rozklekotanym stołku w pracowni biologicznej. Ma „ściągnięte brwi”, jak mogliby powiedzieć w jednej z książek, które czytaliśmy jesienią na zajęciach z literatury. Nauczyłam się na tych lekcjach wielu fajnych słów, takich jak: „proweniencja”, „machlojki” i „sarkastyczny”.
Ale podręcznika biologii nie otwierałam prawie przez cały rok. Nie powtarzam klas ani nie oblewam egzaminów, ale do orłów też nie należę.
Znam Kaia Hendersona od czasu, gdy mieliśmy po osiem lat i wszystko było dobrze, aż do pewnego listopadowego dnia, kiedy siedziałam w tej właśnie sali, na tym samym kulawym stołku obok niego, a on pokazywał mi coś w tym samym głupim podręczniku i gdzieś pomiędzy epicardium a myocardium nagle uniósł głowę, i nasze oczy się spotkały, i stało się To.
A kiedy mówię To, mam na myśli TO. Coś, o czym czyta się w książkach, co ogląda się w filmach. Zawsze myślałam, że to coś jest ckliwe i sentymentalne jak księżycowa poświata. Albo jak palce, które spotykają się niespodziewanie w torbie z popcornem w zatłoczonym kinie, kiedy tłusta od masła skóra muska tłustą od masła skórę.
Nie sądziłam, że może się to stać na lekcji w laboratorium biologicznym, cuchnącym jeszcze po sekcji krowich oczu, którą przeprowadzaliśmy kilka dni wcześniej. Krowie oczy są niesamowicie sprężyste i pełne płynu, który rozbryzguje się na wszystkie strony. Na wypadek, gdybyście tego nie wiedzieli.
Ale tak było. Coś się stało, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Nagle jego oczy nie były już tylko brązowe; były jak klejnoty w odcieniu głębokiego brązu przetykanego błyszczącymi punkcikami hipnotyzującej żółci. Nagle widok mazidła na trądzik na szczęce Kaia przestał budzić we mnie zażenowanie, tylko czułość, pragnienie dotknięcia go. Znaczy nie umknęło mojej uwadze, że przez miniony rok – czy coś koło tego – Kai się wypełnił, że tak powiem, nie bardzo, tylko trochę, ale nie był już cienki jak słomka.
– Serce jest naprawdę cool, prawda? Jak piękny, niesamowity silnik – powiedział wtedy, a jego oddech leciutko pachniał miętową pastą do zębów. I uśmiechnął się takim uśmiechem zadowolenia. Nauka uszczęśliwia Kaia.
Jego ciepły oddech musnął mój policzek i, na litość boską, nagle zapragnęłam poznać jego smak. Znaczy poważnie rozmyślałam o tych jego wargach i nagle w ciągu trzech sekund cały mój świat eksplodował.
Rzecz w tym – i to wprawia mnie w roztrzęsienie – że on zaczął czuć to samo, ponieważ od tej pory wszystko między nami troszeczkę się zmieniło. Na przykład Kai popadał w milczenie, kiedy Cake wychodziła z garażu w czasie prób naszego zespołu Połamana Kołyska. Zaczynał się wtedy bardzo interesować nastawianiem wzmacniaczy, jakby wiedział, jak to należy zrobić, a przecież nie wiedział – nie mógł nawet zapamiętać akordów podawanych przez Cake, na litość boską! No a ja siedziałam po prostu przy perkusji, waliłam pałeczkami w skórę bębnów i starałam się nie rumienić, kiedy on starannie omijał mnie wzrokiem, patrząc wszędzie, tylko nie na mnie.
A kiedy Kai odprowadza mnie do domu z The Pit późnym wieczorem, kiedy wszystko tak specyficznie nieruchomieje i tylko gdzieś w oddali wyje para kojotów? I nasze dłonie ocierają się o siebie co chwila? Myślę, że wiem, iż on myśli to, o czym ja myślę, ale oboje jesteśmy – jak ciągle powtarza mi Cake – „cykorami”.
– Z kim lepiej przeżyć swój pierwszy pocałunek, jak nie z najlepszym przyjacielem, mam rację? – mówiła Cake. – Wiesz, że Kai jest super, wiesz, że nie ma w nim nic mrocznego i odrażającego, więc czemu się nie wyluzować i nie zrobić sobie przyjemności?
W zeszłym tygodniu Cake zostawiła nas nawet samych u siebie na kanapie, stwierdziła bowiem, że musi podlać rośliny za mamę, a my nagle wpadliśmy w panikę na tej sofie. Było wyjątkowo gorąco i byliśmy spoceni, bo wcześniej siedzieliśmy w The Pit i oglądaliśmy deskorolkarzy. Trzymaliśmy w rękach zimne szklanki napoju winogronowego Kool-Aid. Wydawało mi się, że minęły godziny, zanim on się pochylił i ostrożnie odstawił szklankę na podłogę, a następnie wyprostował się i powiedział:
– Więc…
Jego oddech pachniał słodko jak kool-aid. Uznałam, że tak powinno być i że mój pierwszy pocałunek będzie miał słodki, doskonały smak. Nie słyszałam własnych myśli, tak głośno waliło mi serce.
I wtedy do pokoju wtoczył się Connor, wujek Cake, kopnął szklankę Kaia i klapnął obok niego, otumaniony marychą, a jego stopa w skarpetce wdepnęła w purpurową kałużę rozlanego napoju.
Zerknął na telewizor, a potem na nas.
– W telewizji ciągle leci ten pieprzony Scooby-Doo? To wariactwo, ludzie. Jak czterdzieści lat temu.
Przez resztę popołudnia razem z Cake i jej wujkiem patrzyliśmy, jak Velma i pozostali rozwiązują zagadki. Connor przez cały ten czas nie wyjął nogi z kałuży kool-aid.
Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, ponieważ kilka tygodni temu Kai dowiedział się, że pod koniec lata wyjeżdża na jakiś rok do Niemiec, gdzie stanie się całkiem innym człowiekiem, prawdopodobnie zakocha się w niemieckiej superlasce, z prostymi blond włosami, czerwonymi ustami i cyckami jeszcze większymi od moich, która będzie go całowała, jakby to nie było nic wielkiego. Ja.
Nein!
Moja twarz płonie jak pożar.
Kai podnosi wzrok.
– Hej, oo, ale jesteś czerwona. – I zaraz dodaje: – Proszę, tylko mi nie mów, że mamy dzisiaj próbę Połamanej Kołyski. Wykończycie mnie. Nie wiem, ile jeszcze zdołam znieść.
Biorę głęboki oddech i staram się, żeby mój głos brzmiał normalnie, a nie jak błaganie „kochaj mnie”.
– Przykro mi. Musisz zostać. Jeśli nie będziemy miały faceta w zespole, to ludzie zaczną podejrzewać, że jesteśmy socjalistkami, feministkami i lesbijkami, co nie znaczy, że to coś złego, i stracimy kluczowych odbiorców demograficznych w naszym dążeniu do podboju świata.
– Nie potrzebujesz mnie, żeby podbić świat. Masz Cake.
– Potrzebujemy twojego wrażliwego podkładu wokalnego i niezręcznej postawy. Twoje szuranie butami i zmarszczone czoło przyciąga do nas jakże ważny kontyngent uroczych nerdówek.
Kai bawi się ołówkiem, nie patrzy na mnie.
– Nie sądzę, żeby kapela miała problem z uroczymi nerdówkami.
– Wy tam. – To warknięcie wychodzi od Tarana Parkera, który odwraca się na swoim stołku, niosąc ze sobą swąd spalonego garnka.
Na podbródku Tarana widnieje dziwaczny trójkącik ciemnych włosów, jakby celowo starał się upodobnić do pomiotu szatana. Nienawidzę Tarana i jego brata bliźniaka od dnia, w którym przeprowadzili się tutaj z Phoenix przed trzema laty. Stali wtedy, chudzi jak tyczki, na przedzie sali podczas lekcji angielskiego dla siódmej klasy, nauczyciel przedstawiał ich pozostałym uczniom, a oczy Tarana natychmiast skierowały się na mnie.
– Cholera, ale cyce! – palnął i wszyscy chłopcy ryknęli śmiechem, a ja skuliłam się na krześle najbardziej, jak mogłam. Gdyby podłoga rozstąpiła się pode mną i mnie pochłonęła, byłabym jej dozgonnie wdzięczna. Tak wdzięczna, że zgodziłabym się nawet zmienić imię na Podłoga. Podłoga Tolliver.
Całkiem nieźle brzmi.
– Ty i ty. – Celuje w nas obgryzionym ołówkiem. – Kai-Kai i Panna Tiger. Dajcie już sobie pokój. Macie przed sobą lato słodkiej, słodziutkiej Liebe, zanim ten mądrala wyjedzie do Deutschland.
Wyrywam mu ołówek i rzucam w niego. Ale pocisk przelatuje nad głową Tarana i trafia w Laizure’a, naszego pana od biologii – uderza w niebieską kraciastą koszulę na jego piersi, gdy nauczyciel staje w drzwiach obładowany ogromną kawą z 7-Eleven, teczką i siedemnastoma tysiącami ołówków w kieszeni. Rzuca Taranowi poirytowane spojrzenie.
– Dzyń, dzyń, dzyń! – wyśpiewuje Laizure, zmierzając na front klasy. Odkąd ostatniej jesieni zepsuł się dzwonek, Lazure radośnie obwieszcza tym swoim dzyń-dzyń-dzyń początek lekcji. – Wiecie, na co mam ochotę, kiedy zostały już tylko cztery marne tygodnie do końca szkoły i z niecierpliwością wyczekujemy potańcówki? Mam ochotę na kartkówkę. Do dzieła, moje małe diploidy! Do roboty. Pozwolę sobie dać wam coś, co sprawi, że będziecie mnie pamiętać przez całe długie lato.
– Wszystko w porządku z potańcówką? – szepcze Kai. – Mówiłaś, że jej powiesz.
Nasze twarze są tak blisko. Gdybym pochyliła się trochę bardziej… W moim brzuchu rozlega się niezbyt atrakcyjne burczenie.
Cofam się gwałtownie ku zaskoczeniu nas obojga. Mój żołądek jest wszechobecny, rozpalona mała kulka głodu i ognia.
– Tak, absolutnie – szepczę do Kaia, starając się nie budzić gniewu Laizure’a. On już i tak myśli, że jestem leniwa, a to nieprawda.
– Jestem tępawa – powiedziałam mu kiedyś
– Nie – odparł, wręczając mi kolejny test z wielkim czerwonym „D”. – Jesteś leniwa, Tolliver. Znam się na tym. Siedzę w tym biznesie od lat. Mnie nie nabierzesz.
– Absolutnie – mówię jeszcze raz do Kaia. Mam na myśli „nie”, oczywiście, ze względu na poranną kłótnię, ale on nie musi o tym wiedzieć. Jeszcze nie. Może nigdy. Pójdę ta tę potańcówkę z Kaiem, czy to się mojej matce podoba, czy nie.
Chcę, żeby to lato było inne od pozostałych, żeby było początkiem czegoś nowego, nawet jeśli Kai wyjedzie jesienią do innego kraju. On jest dla mnie szansą, maleńką, olśniewającą szansą, żebym stała się kimś innym. Żebym uniezależniła się od mamy. Nawet jeśli to tylko głupia szkolna potańcówka z serpentynami z krepiny i lampkami, zawieszonymi byle jak na krokwiach śmierdzącej sali gimnastycznej.
Koncentruję się na leżącym przede mną arkuszu z pytaniami, zadowolona, że odwraca moją uwagę od takich myśli.
– Hej – szepcze Kai i trąca mnie łokciem. – Spotkamy się później w The Pit? Posiedzimy w Thunder?
Wiem, że to głupie i wyświechtane określenie, ale moje serce wzlatuje do nieba, kiedy on to mówi. Kiwam głową. Tak, tak, tak.
Znowu kieruję wzrok na sprawdzian pełny ilustracji anatomicznych, tych wszystkich zastawek, arterii, rurek i cewek, wyglądających dość obrzydliwie, i wcale mnie nie obchodzi, że obleję ten test.
Nie znam się na ludzkim ciele i nie wiem, jak funkcjonuje, nie mam o tym zielonego pojęcia, ale akurat w tym momencie wiem, że moje serce jest jak ogromny kolorowy ptak wyfruwający z mojej piersi prosto w świat.
* * *
Cake czeka na mnie przy naszym stoliku w kafeterii, kiwa głową w takt muzyki dobiegającej ze słuchawek, które ma w uszach i rozkłada lunch na blacie.
Gdy siadam, wyjmuje z uszu słuchawki i pochyla się do przodu.
– Powiedziałaś jej? Wściekła się?
Podnoszę komórkę. Cztery nieodebrane połączenia i dziewięć SMS-ów.
Cake gwiżdże.
– Cholera. To już poważne matkowanie.
Popycha w moją stronę kanapkę. Potem torebkę z plasterkami jabłka. A potem torebkę twardych cheetosów, bo nie znosi miękkich.
Cake zawsze przynosi dodatkowe jedzenie dla mnie. Nawet już o tym nie rozmawiamy.
Czasami jestem tak wdzięczna Cake, że o mało nie eksploduję. Wgryzam się w kanapkę. Serek śmietankowy z truskawkami. Niezły. Jej mama robi mistrzowskie kanapki.
– Płakałaś – stwierdza Cake.
Przełykam kęs.
– Pokłóciłyśmy się w samochodzie o potańcówkę. A potem spotkałam Lupe, więc poranek nie był zbyt przyjemny.
– Ale to już minęło. Przejdź nad tym do porządku dziennego. Teraz możesz się skoncentrować na innych sprawach. Racja? Skup się. – Cake jest wybitnie zadaniowa. Ma rozpiskę prób zespołu, ćwiczeń osobistych, kiedy szukać szkół muzycznych, kiedy odrabiać lekcje.
Dzwoni mój leżący na stole telefon. Patrzymy na niego z Cake, a potem na siebie.
– Rzuć jej kość i odbierz – mówi Cake.
Czuję się pokonana.
– Zamierzałam spróbować zniknąć na cały dzień.
Biip-biip, odzywa się mój telefon.
Cake potrząsa głową.
– Nie, to dziecinne. Już cztery godziny minęły od kłótni, musisz odebrać.
Biip-biip.
Wzdycham. Ślinka mi cieknie na widok leżącego przede mną jedzenia. Najwyraźniej mama nie pozwala mi nawet zjeść.
– Ty odbierz. Odbierz i powiedz mi, co ona mówi.
Cake marszczy czoło i patrzy na telefon. Wyraz jej twarzy zmienia się, przechodzi od rezygnacji do zaciekawienia i… przerażenia. Szczęka jej opada.
– O mój Boże, co jest? – pytam. – Coś złego? – Żołądek zaczyna mi się zaciskać.
Cake bierze głęboki oddech.
– Tiger. To… Ona… – Przesuwa telefon w moim kierunku. – Ona kupiła ci sukienkę. Na potańcówkę.
Matka kupiła mi sukienkę.
Patrzę na fotkę. Sukienka jest rozłożona na oparciu naszej kanapy.
To coś potwornego. Skrzyżowanie Laury Ingalls z Domku na prerii z Isabel Archer z Portretu damy. Kość słoniowa i koronki, wysoki kołnierzyk i szarfa. Pieprzona szarfa.
I SMS mamy:
Jest taka piękna! Nie mogłam się oprzeć! Nie złość się na mnie!
– Gdyby spryskać tę kieckę, razem z tobą, wiśniową farbą – mówi Cake – a potem rzucić w ciebie rozdeptanym arbuzem, mogłabyś być całkiem fajnym dziewiętnastowiecznym zombie na Halloween. Ale na zwyczajną szkolną potańcówkę? Stanowcze nie.
Dwie siedzące obok nas dziewczyny pochylają się, żeby zerknąć.
– O mój Boże, co to jest?
– Ohyda – mówi jedna. – Naprawdę pozwoliłabyś, żeby coś takiego dotknęło twojego ciała? Na oko to ma chyba z tysiąc lat.
– Nie! – Odchylam telefon, żeby nie widziały ekranu.
Nawet nie zapytała. Nawet o tym nie rozmawiałyśmy. Nawet nie rozumiem, jak przeszłyśmy od kłótni o potańcówkę do kupowania przez nią sukienki na tę potańcówkę.
Telefon zaczyna dzwonić. Ogarnia mnie taka wściekłość, że niemal nic nie czuję, jakbym pływała w rzece ognia, ale nie odczuwała gorąca. Żołądek boli mnie z głodu tak, że aż kręci mi się w głowie.
Wciskam guzik odbioru. Głos mamy jest bardzo, bardzo głośny, a jednak odnoszę wrażenie, jakby dobiegał z daleka, aż taka buzuje we mnie złość. Jestem zażenowana i samotna na małej wysepce.
Wszyscy dookoła gapią się na mnie z zaciekawieniem i czekają.
– Dziękuję, że wreszcie odebrałaś! – woła mama bez tchu. – Posłuchaj, przepraszam cię, Tiger, ale ona jest taka śliczna! Naprawdę do mnie przemówiła. Będziesz wyglądała bardzo ładnie i naturalnie na potańcówce, bez tego całego błyszczyku i plastiku. A jeśli upniemy ci włosy do góry…
– Nie mogę uwierzyć, że mi to zrobiłaś. – Mój głos trzęsie się z gniewu. Nie mogę nic na to poradzić.
Cake potrząsa głową, jakby mówiła: Nie, nie, nie teraz.
– Co? Czekaj co? Kochanie. Ja próbowałam tylko…
– Nie jesteś w stanie pozwolić mi zrobić samodzielnie choćby jednej rzeczy. Nie mogę zrobić nic, żebyś… żebyś się nie wtrącała. Nawet wybrać sobie głupiej kiecki na głupią potańcówkę.
Cisza. A potem znowu jej głos, nadal głośny, ale nieco załamany.
– Dziecko, posłuchaj, chciałam w ten sposób powiedzieć ci, że przepr…
– Dlaczego nigdy nie możesz zostawić mnie samej, do jasnej cholery?!
Powiedziałam to za głośno. Może nawet głośniej niż za głośno, bo to razi nawet moje uszy i rani mnie gdzieś głęboko w środku. Właściwie chyba wykrzyczałam te słowa, bo kiedy wypuszczam telefon z trzęsących się palców, uświadamiam sobie, że w kafeterii zapadła cisza i wszyscy się na mnie gapią.
Cake przygryza wargę.
– Tiger. To było… niedobre.
Wrzucam telefon do plecaka i wstaję, uderzając biodrem o stół. Nie podnoszę oczu. Nie chcę patrzeć nikomu w twarz. Chcę tylko się stąd wydostać.
– Czekaj! – woła Cake. – Źle się czujesz. Pójdę z tobą. – Zbiera nasze torebki z lunchem.
– Muszę iść – odpowiadam. – Po prostu muszę stąd wyjść. Zobaczymy się później.
Wybiegam z kafeterii ze spuszczoną głową, jak zwykle, w nadziei że nikt nie zwróci uwagi na zwariowaną córkę zwariowanej June Tolliver.
A potem znajduję łazienkę i płaczę w kabinie aż do rozpoczęcia piątej lekcji.
Mój telefon już więcej nie dzwoni.
* * *
Po lekcjach odpracowuję swój dyżur w bibliotece, co należy do mojego uczniowskiego kontraktu – to coś, co muszą robić wszystkie dzieciaki z Fielda, jeśli nie osiągają wybitnych wyników w nauce. Myślę, że w założeniu ma to dawać nam poczucie, że bardziej angażujemy się w swoją edukację, czy coś w tym rodzaju, jeśli musimy odbierać telefony w kancelarii szkoły albo pracować w sklepiku, albo sprzątać drewniane wióry i pilnować, żeby koledzy nie odcięli sobie piłą ręki.
Niczego nie pragnęłabym bardziej, niż skończyć już pracę i wyrwać się do The Pit na spotkanie z Kaiem, gdyby nie to, że naprawdę mi się tutaj podoba. Lubię sortować księgozbiór i pchać skrzypiący wózek wzdłuż regałów. Mamy w bibliotece szkolnej trochę książek tak starych, że nadal tkwią w nich małe, ręcznie wypisywane przez bibliotekarki karteczki z nazwiskiem osoby wypożyczającej i stemplem z datą, kiedy ma zostać oddana. Książki mają nawet specjalne kieszonki na te karty, co jest moim zdaniem bardzo fajne. Lubię wysuwać te karty, patrzeć na nazwiska i daty oraz myśleć coś w rodzaju: No, tej Tammy Frimpong naprawdę podobała się Wyspa Błękitnych Delfinów. Wypożyczała ją trzynaście razy w jednym roku.
Nie jestem za dobra w szkole, ale naprawdę lubię książki i czytanie, być może mam to po mamie, która była bibliotekarką, zanim mnie urodziła. Szczególnego rodzaju bibliotekarką, bo archiwistką, czyli osobą, która składa do kupy historię z rzeczy znalezionych w starych pudłach. Pracowała sześć pięter pod ziemią na uniwersytecie w Albuquerque, wypełniając puste miejsca w historii.
– Ty możesz widzieć tylko pocztówkę, zdjęcie i pudełko zapałek z baru – powiedziała mi kiedyś. – Ale jeżeli połączę te przedmioty i przeprowadzę dochodzenie, to mogę odkryć romans sławnego pisarza albo intrygę polityczną.
Moja mama była dobra w łączeniu historii obcych sobie ludzi, nawet jeśli nie zgadzała się opowiedzieć mi własnej.
Na przykład zdradzić tożsamości mojego ojca: Osoby, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać. Osoby, o której myślę przez cały czas.
Na przykład kiedy czeszę się rano, a mama wchodzi do łazienki, staje za mną, opiera podbródek na czubku mojej głowy i stroszy swoje krótkie blond włosy w lustrze, podczas gdy ja próbuję rozczesać szopę swoich ciemnych kudłów, tak różnych od jej. Albo gdy patrzę na piegi rozsiane po całej mojej twarzy, a jej cera to nieskazitelny ocean perfekcji. Czy mój tata też ma na buzi cały system planetarny piegów? Czy to po nim odziedziczyłam ciemne włosy i szerokie ramiona?
Ja uważam Monty’ego Pythona i stand-upy komediowe z lat siedemdziesiątych za zabawne, natomiast mama ocenia, że są męczące i mizoginistyczne, w czym muszę przyznać jej rację, ale i tak nadal uważam je za zabawne.
Gdyby Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, pokazano clip z Confuse-A-Cat albo gdyby musiał wysiedzieć przez cały monolog George’a Carlina Seven Dirty Worlds, to czyby się śmiał? Czy poczucie humoru jest przekazywane w DNA? A co z awokado i kiwi? Pierwsze lubię, drugiego nie cierpię.
Takie kwestie pochłaniają mnie często, kiedy chodzę między regałami w bibliotece.
Takie kwestie oraz całowanie się z Kaiem Hendersonem, oczywiście.
Cake przysyła SMS:
Dobrze się czujesz?
Niezupełnie. Tak. Nie.
Czyli mniej więcej w porządku. Szukałam cię!
Byłam w kabinie.
A, w kabinie płaczu. Gdzie można ronić łzy w ciszy i ze wstydem.
Właśnie w tej. Opowiedz mi jeszcze raz o całowaniu. Skieruj moje myśli w inną stronę. Myślę, że to może się zdarzyć dzisiaj.
NIE.
TAK. Zresztą, co mam do stracenia?
Telefon Cake odpowiada:
Prawda. Czekaj. Zrobię sobie przerwę.
Cake popołudniami ma próby kapeli. Słyszę ich, po całej szkole niesie się upiorna kakofonia zacinających się rogów i tub od czasu do czasu przerywana brzęczeniem trójkąta.
Piszę SMS:
Spotykamy się w The Pit. Potem Thunder. Wtedy to się stanie. Tak sądzę.
Plusz.
Tego samego słowa użyła kilka tygodni temu, kiedy opierała się plecami o aksamitne poduszki na swoim futonie i tuliła do siebie wypchanego różowego jednorożca. Założyła kolczatkę na jego szyję i markerem wymalowała serce na jego puchatej białej piersi.
Oczy Cake zrobiły się rozmarzone na myśl o tym, ale potem trochę posmutniały, bo nie przebolała jeszcze tego faceta – Troya z Sierra Vista. Troy nie był, wedle słów mamy Cake, Rhondy, „klejnotem”.
Piszę:
Nie wiem, co robić z rękami.
Cake odpowiada:
Będzie okej. Pamiętaj tylko, żeby oddychać i się rozluźnić, ponieważ całowanie się to przyjemna i zasadnicza część dorastania.
Ha, ha.
Potem będziesz całkiem nową sobą. Będziesz chciała całować wszystkich. Nawet Laizure’a!
To obrzydliwe i nielegalne.
To pluszowe. Po prostu poddajesz się temu. Czujesz ciepło i jakbyś spadała, ale w fajny sposób. Twoje ciało wie, co robić. Nie martw się.
W zeszłym roku mama zabrała mnie i Cake do dolarowego kina w Tucson na film o dziewczynie i chłopaku, którzy oboje mieli raka. Pojechali do Amsterdamu na spotkanie ze sławnym pisarzem, ale w rzeczywistości pojechali tam, żeby uprawiać seks. Potem mama zabrała nas do Bookmansa – to wielki, świetny sklep z używanymi książkami – gdzie kupiłam trzy tomy za mniej niż dziesięć dolarów, choć dla nas to i tak dużo. Na podstawie jednej z tych powieści nakręcono wspomniany film. Następnie poszłyśmy na ciasto marchewkowe i kawę i mama powiedziała:
– Dziewczynki, nie musicie jechać do obcego kraju, żeby uprawiać seks. Zróbcie to po prostu na własnym tapczanie, kiedy rodzice pójdą do spożywczego, okej? I pamiętajcie o zabezpieczeniu.
Zarumieniłam się i myślę, że Cake mogła zrobić to samo, choć ona uprawiała już seks, ale nie jestem pewna, czy moja mama o tym wiedziała. Nie zamierzałam jej o tym mówić, bo gdybym powiedziała, to natychmiast zaczęłaby się dopytywać: „A czy ty zamierzasz uprawiać seks?”. I to nie miałoby końca.
Przeczytałam książkę po powrocie do domu, całą na raz, w trzy godziny. I płakałam. Chociaż oboje byli zranieni i chorowali na to samo, ale jednak inaczej, to i dziewczyna, i chłopak wydawali się tacy mili i czuli w stosunku do siebie, co mi się podobało.
Od tamtej pory, ilekroć widzimy z Cake przystojnego chłopaka, to jedna z nas żartuje: „Pojechałabym z nim do Amsterdamu”.
Wystukuję:
Okej. Zdecydowanie nie jestem gotowa na Amsterdam z Kaiem, ale plusz byłby miły na początek.
Okej. Muszę wracać. Aktualnie zarzynamy „Rolling In the Deep”. Poznałaś?
Uśmiecham się.
Troszeczkę. Ale brzmi fajnie.
Napisz mi SMS-a, jak wrócisz do domu!
Wsuwam kilka książek na półkę, a serce bije mi mocno, jak niosący się po szkole dźwięk kotłów, tłukących piosenkę Adele.
Mama nie będzie szczęśliwa ani z powodu paskudnych słów, które jej powiedziałam, ani z powodu tego, że ignoruję jej SMS-y, ani z powodu tego, że zamierzam późno wrócić do domu, bez uprzedzenia, ale potrzebuję trochę miejsca, żeby złapać oddech. I żeby się całować. Mam nadzieję.