HRABI Duszkiem tak! - ebook
HRABI Duszkiem tak! - ebook
Kabaret HRABI pierwszy raz w takiej formie, nie na scenie, a za kulisami. W opowieściach prywatnych i terapii grupowej. Własnymi słowami, więc nudno nie będzie. Błyskawice absurdu, sztormy inteligencji, burze pomysłów.
Przed Państwem Kabaret HRABI!
• Aśka. Kobieta dynamit. Powalający urok i monstrualny zmysł komiczny.
• Kamol. Studnia z pomysłami. Bez dna.
• Bajer. W pewnych kręgach nazywany Małpoludem, ale jakoś wszystkie dziewczyny chcą go całować!
• Lopez. Maestro, Dziubas, maskotka zespołu o przepięknych łydach!
Zjawisko kabaretowo-teatralne. Inteligentni, z ambicjami i w ogóle A’YoY. Ciągle o coś im chodzi, choć trzymają się z daleka od politycznej przewalanki. Godni spadkobiercy Kabaretu Potem i Kabaretu Starszych Panów. Nie mają żadnych wad, tylko waszki. Tak, że o.
Niepublikowane zdjęcia! Skecze! Anegdoty!
Czujecie to? Hrabicie?
Do czytania duszkiem!
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-240-7173-9 |
| Rozmiar pliku: | 31 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddajemy w Wasze ręce książkę o nas, o kabarecie Hrabi. Żebyście wiedzieli, ile my dla Was robimy i jak dalece się poświęcamy. Aśka nawet żyły wypruwa, nie swoje wprawdzie, ale precyzyjnie. Wszystko po to, byście mieli dobre, świeże i w dużej ilości. Aśka sobie od ust odejmuje, a Lopez wręcz odwrotnie, Kamol dzień i noc robi coś, a Bajer… A Bajer jest na dobrej drodze.
Pragniemy Wam opowiedzieć, przez jakie czasem ugory musimy gnać, ile ziarna rozsypać, aby zechciało wydać plon. Bez pługa, bez bronowania, gołymi rękami. Bywa, że bez wysiłku coś dla Was napiszemy, z lekkością, o tym też musicie wiedzieć.
Moglibyśmy z żartem do naszych żon, do mężów (jednego) polecieć, rozbawić w kuchni, albo w łóżku przed snem – jak normalni ludzie. Ale my nie! My od razu lecimy do Was! Każde z nas wstaje rano (po dziewiątej) i zamiast jeść, zastanawia się, jaki dziś napisać skecz, jaką piosenkę. Każdą minutę naszego życia poświęcamy Wam, ale czy na starość ktoś z Was poda nam szklankę wody?
Książka ta jest swoistą prośbą o szklankę wody, już dziś. Aha, i jeszcze jedno. Kto zna odpowiedź na pytanie: „_Hrabi_: jaka to forma – czasownik, rzeczownik czy przymiotnik?”, weźmie udział w losowaniu małego fiata.
Pozostający w miłości
kabaret Hrabi
Kamila Markiewicz-LubańskaDEMO, CZYLI KABARET Z PRZYCZAJKI
AŚKA: Kiedy zadzwonił Kamol, siedziałam sobie, tak po ludzku, w toalecie. Odebrałam telefon, a szwagier oznajmia, że myśli o założeniu nowego kabaretu, i pyta wprost, czybym w to weszła. Ciarki mi przeszły po plecach! Ze strachu! Dla mnie granie w kabarecie skończyło się trzy lata wcześniej. Był to wspaniały rozdział w moim życiu, ale definitywnie zamknięty. Zdarzało się, że podczas festiwali siedziałam w jury, prowadziłam nawet warsztaty na PACE, ale żeby znowu grać? Skoro jednak Kamol tak ładnie poprosił, postanowiłam mu pomóc. Z miejsca doradziłam, żeby wziął Leszka Jenka, naszego kumpla z kabaretu Potem. Leszek akurat w tym czasie sprzedawał powierzchnie dachowe. Powiedziałam więc szwagrowi: „Ratuj Leszka od dachów i będziecie mieć kabaret!”.
KAMOL: Rzeczywiście zadzwoniłem do Leszka, ale okazało się, że dachy miały nade mną przewagę.
AŚKA: Zadzwonił więc do mnie po raz drugi, uparciuch. Powiedział, że Jenek odpada, ale za to ma już Łukasza Pietscha, świetnie zapowiadającego się młodego pianistę.
LOPEZ: Zabawne, że ja nic o tym nie wiedziałem.
AŚKA: Dzisiaj mnie to śmieszy, bo ciągle mi się wydaje, że wszyscy jesteśmy w tym samym wieku, a tylko Lopez się zestarzał. Gonił, gonił i wreszcie doszusował do nas. Gdy się poznaliśmy, miał dwadzieścia trzy lata. Szczawik, może trochę napęczniały, ale jednak szczawik.
KAMOL: Nie dzieliłem się z Lopezem swoimi planami, bo początkowo myślałem, że może zrobimy kabaret z Aśką, taki duet jak Hi Fi z Grześkiem Halamą. Ona jednak od razu zaznaczyła, że jeżeli w ogóle się zgodzi, to raczej w większym gronie, z żywym pianistą i maksymalnie dwiema osobami z Potemów.
AŚKA: Idiotycznie by było zrobić kabaret, który byłby czymś w rodzaju „prawie Potemów”. Natomiast przy większej liczbie aktorów na scenie mogłabym się schować za ich plecami. Drugi telefon Kamola zasiał już we mnie ziarnko przekonania – „a może jednak?” – choć jeszcze dzień wcześniej sądziłam, że odsunęłam od siebie perspektywę grania w kabarecie na dobre. Leszek wybrał dachy, a ja wybrałam rodzinę, co nie znaczy przecież, że z rodziną nie można zrobić kabaretu. Wtedy jednak tak właśnie myślałam. W końcu zaczęłam się łamać i postawiłam warunek, żeby działać tak bardziej lokalnie. Pamiętam to słowo „lokalnie”. Żeby tak z przyczajki, dla samej przyjemności. A w ogóle najlepiej, żeby nikt o nas nie wiedział. Bardzo się bałam klęski i reakcji w stylu: „Po co wrócili? Potemy to było to! A oni tylko zepsuli legendę”. Tymczasem kiedy wróciliśmy, nikomu nic podobnego nie przyszło do głowy. Ludzie zapomnieli o kabarecie Potem, a może nie tyle zapomnieli, ile przerzucili się na innych – życie nie znosi pustki. David Bowie umarł i co? Ludzie przestali słuchać muzyki?
Dalecy byliśmy od budowania zespołu wodzowskiego, w którym ja i Kamol pozjadaliśmy wszystkie rozumy.
Michał Terajewicz/Andrzej Kowalski
KAMOL: Świat żyje dalej swoim rytmem.
AŚKA: Kiedy wyskoczyliśmy z projektem Hrabi, nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Co mnie oczywiście bardzo ucieszyło!
KAMOL: A pamiętasz, jak pojechaliśmy do Katowic? W Teatrze Korez zagraliśmy jeden z pierwszych spektakli. Gdy wyszliśmy na scenę, ktoś trzymał wielki baner z napisem: „Aśka z Potemów powraca!”.
AŚKA: Jak ja się przeraziłam! „Teraz zaczną się oczekiwania”, pomyślałam. Ale to był jedyny taki incydent.
KAMOL: Brakowało nam dobrej nazwy. Pierwszym pomysłem, który nawet przez chwilę oficjalnie funkcjonował, był Dobry Wieczór. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że Jurek Kryszak jeździ po Polsce z programem pod tym samym tytułem. Trzeba było poszukać czegoś nowego. I dobrze, bo to zła nazwa była. Wtedy z Aśką ustaliliśmy następujące kryteria: po pierwsze, nazwa musi być dwusylabowa, bo wtedy dobrze się skanduje. Musi zawierać literkę „r”, żeby konkretnie brzmiała. Potrzebna była też odrobina megalomanii, ale żeby nie było zbyt dosłownie. Wśród moich pomysłów tylko jedno słowo spełniało te warunki: Hrabi!
AŚKA: W końcu Kamol złożył Lopezowi ofertę nie do odrzucenia, ale potrzebowaliśmy jeszcze jednej osoby. Przypadkiem, podczas warsztatów na PACE, nocowaliśmy wspólnie z białostockim kabaretem Widelec. Wiedzieliśmy, że mają w składzie Krzyśka Szubzdę, który od dawna bardzo nam się podobał – wysoki, z fajnym głosem, do tego elokwentny, poeta z ciekawym piórem. Bez wahania zaproponowaliśmy mu współpracę, a on ją z miejsca przyjął i zaczęliśmy próby.
KAMOL: Krzysiek to w ogóle ciekawa postać. Skończył studia prawnicze, napisał atlas grzybów, był grabarzem, pracował też jako przewodnik samodzielnie wymyślający legendy dla turystów. Zajmuje się audiodeskrypcją, która umożliwia niewidomym odbiór sztuki wizualnej. Pisze świetne felietony. To człowiek tysiąca niesamowitych historii, które przytrafiły mu się w życiu, jak u Chucka Norrisa. Te jego opowieści często wydawały się niewiarygodne, ale kiedy poznaliśmy go bliżej, okazał się prawdziwym medium do ściągania nieprawdopodobnych zdarzeń.
Pierwszy skład Hrabi, jeszcze z Krzyśkiem Szubzdą. Tylko rok.
archiwum HRABI
AŚKA: Bardzo przeżyłam decyzję Krzyśka, że jednak odchodzi. Nie było żadnego konfliktu. Powiedział, że on jako młoda osoba nie da rady pracować z legendami. Poza tym wykańczały go odległości, bo jednak z Białegostoku było wszędzie daleko. Krzysiek był indywidualistą obdarzonym niesamowitym tempem. Był od nas szybszy. Zgłaszał pomysł i chciał przechodzić do jego realizacji. My jednak potrzebowaliśmy czasu na przeanalizowanie, dopasowanie do całości programu. Wydaje mi się, że mógł się obawiać, że nie zrealizuje swoich wizji w naszym składzie.
LOPEZ: On był błyskawiczny, człowiek pistolet.
KAMOL: Rozstaliśmy się ze zrozumieniem i w przyjaznych nastrojach.
AŚKA: Trzeba było natychmiast działać, bo naprawdę po jego odejściu byliśmy w środku czterech liter i ledwo nam się paliły tam światełka. Zrobiliśmy szybko dwie listy potencjalnych kandydatów. Pierwsza zawierała nazwiska osób ze sfery marzeń, które i tak by się nie zgodziły z nami pracować. Był na niej między innymi Maciek Stuhr. Na drugiej znaleźli się kabareciarze czynni zawodowo, których postrzegaliśmy w ich składach jako perełki.
BAJER: A ja w ogóle byłem na jakiejś liście?
LOPEZ: Tak, Bajer, na pierwszej.
AŚKA: Właśnie Bajera nie było na żadnej liście! A to ja go wymyśliłam. Mieliśmy próby w domu kultury, gdzie on przecież pracował. Zajmował się uspołecznianiem mojego osiedla.
LOPEZ: Pamiętam! Był panem z Dorożkarni. Krótko obcięty, bez zarostu, grzeczny i wtedy jeszcze miły.
AŚKA: Obdzwoniłam chłopaków z wiadomością, że do listy dopisałam Bajera, który mieszka blisko mnie, co też miało znaczenie. Kiedy wskoczył na naszą listę, natychmiast odrzuciliśmy innych. No przecież tak! Bajer! Pamiętaliśmy go z Gęby. Wiedzieliśmy, że jest bardzo zaangażowany w pracę w Domu Kultury „Dorożkarnia”, i dlatego od razu nie przyszedł nam do głowy. Marzył pewnie o dyrektorskim stanowisku i już podcinał żyły obecnej pani dyrektor.
BAJER: Tak, miałem ciepłą posadkę, rodzina mi się powiększała, zainwestowałem kilka tysięcy, które pożyczyłem od teścia, w studia podyplomowe i dzięki temu awansowałem na kierownika instruktorów. Nagle pojawił się pomysł współpracy z kabaretem, który występował trzy razy w miesiącu, i to przy dobrych wiatrach. To nie była łatwa decyzja, ale przyznaję szczerze, ogromnie kusząca. Wystąpić z Aśką i Kamolem na jednej scenie… to było spełnienie marzeń. Zaledwie kilka lat wcześniej chodziliśmy z kumplami za kulisy w zielonogórskim klubie Gęba, żeby zobaczyć, co oni tam zażywają, że są tacy fajni! Wkrótce musiałem połączyć pracę w Dorożkarni z próbami i występami Hrabi.
AŚKA: Wizualnie Bajer nam bardzo pasował, bo ma właściwie wszystko. Przede wszystkim wygląda jak… no widzicie zresztą jak, prawda? Z drugiej strony łączył nas klimat Zielonej Góry. Razem występowaliśmy na „Dziadowskich Czwartkach”, „Wysypiskach”, w _Spadkobiercach_ i graliśmy w filmach. Maciek Stuhr był marzeniem, ale nawet do niego nie zadzwoniliśmy. Bo tak naprawdę potrzebowaliśmy swojaka, kogoś, kto będzie w równym stopniu wpływał na całą grupę. Dalecy byliśmy od budowania zespołu wodzowskiego, w którym ja i Kamol pozjadaliśmy wszystkie rozumy i czasami potrzebujemy tylko dostawek do scen zbiorowych. Najważniejszym założeniem był wspólny rozwój. W takiej sytuacji mniej ważny jest talent, raczej…
Wizualnie Bajer nam bardzo pasował, bo ma właściwie wszystko. Przede wszystkim wygląda jak… no widzicie zresztą jak, prawda?
Michał Terajewicz
BAJER: Raczej co?
AŚKA: Ważniejsza jest osobowość, Bajer. Są ludzie, którzy ją posiadają. Wiesz, o czym mówię?
BAJER: Pamiętam, jak zadzwonił do mnie Kamol. Był bardzo zachowawczy. Coś proponował, ale na razie na próbę…
KAMOL: Nie chciałem, żeby ci się w dupie poprzewracało.
AŚKA: Naszym celem było rozbawianie widowni. Chcieliśmy ją oczarować, rozkochać w sobie, a takie rzeczy może zdziałać tylko zgrana paczka, czyli ludzie, którzy sami siebie kochają. Bajer miał bardzo trudną sytuację. Musiał w krótkim czasie opanować tekst i dostosować się do nas. Pamiętam nasz pierwszy występ z Bajerem. Stresowałam się i za niego, i za siebie. On oczywiście nie mniej ode mnie. Szubzda strzelał tekstem, Bajer miał inne tempo. Dostosowanie się do wielkoluda też wymagało czasu.
KAMOL: Nasz pierwszy program zatytułowaliśmy _Demo_. Nazwę podrzucił nam mąż Aśki, Krzysiek Kołaczkowski. Chodziło o zrobienie spektaklu rozruchowego, takiej wersji demonstracyjnej, żeby się zgrać i w ogóle jakoś zacząć. W tej zbieraninie skeczy, które w dużej mierze dostaliśmy od Władka Sikory, była jednak koncepcja. Każdy z nich był poniekąd zapowiedzią naszych przyszłych programów. Po przywitaniu widzów wyjaśniłem to dobitnie:
Program ten składa się z kilkunastu zwiastunów naszych przyszłych programów. Tak! Bo jesteśmy młodym kabaretem, ale dojrzałymi artystami. My sobie już wszystko zaplanowaliśmy. Was też ujęliśmy w naszej karierze. Otóż zaplanowaliśmy, że wy po naszym występie zostaniecie naszymi fanami. Generalnie będzie to wyglądało tak, że będziecie piszczeć, wrzeszczeć, będziecie rzucać w nas banknotami. Będziecie po prostu za nami jeździć. Niektórzy rzucą swoje dobrze płatne prace, włożą stroje hippisów i takimi przyczepkami będą za nami jeździć. Wszędzie będziecie jeździć za nami. Generalnie coś fantastycznego! A my w zamian za to będziemy robić programy specjalnie dla was. Żeby było uczciwie. Coś się w waszym życiu ciekawego wydarzy, to my o tym zrobimy program. Urodzi wam się dziecko – zrobimy program o rodzinie. Pojedziecie na narty – zrobimy program o chirurgii urazowej. Zapuka do Waszych drzwi urząd skarbowy – zrobimy program o więziennictwie. Popadniecie w długi – to na wszelki wypadek zrobimy sobie roczną przerwę.
Dokładnie za osiemnaście lat kabaret Hrabi się rozwiąże.
Dariusz Kawka
AŚKA: To była nasza zapowiedź? Bez jaj, osiemnaście lat? Kiedy to minie?
LOPEZ: W 2020 roku.
AŚKA: Na 2020 rok to mamy zaplanowaną premierę nowego programu, nie wspominając już o pomysłach na kolejne. Proszę państwa, mówi do was Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi. Gdyby ktoś z was jeszcze pamiętał słowa Kamola zapowiadającego nasz pierwszy program pod tytułem _Demo_, to ja śpieszę z dementi. Kamol bzdury gadał, prawdopodobnie pod wpływem braku wyobraźni. On tak ma, że jego wyobraźnia obejmuje tylko osiem lat w przód. Podkreślam, że jesteśmy zdrowi i nie mamy zamiaru niczego rozwiązywać. Zawiązywać, owszem, tak.
KAMOL: Aśka, ja już prolongowałem naszą działalność na kolejnych osiemnaście lat.
AŚKA: A pamiętacie, jaką dziką radość sprawił nam pierwszy występ w klubie U Ojca w Zielonej Górze, premiera programu _Demo_? Zarobiliśmy wtedy pierwsze pieniądze jako Hrabi. Staliśmy po występie obok klubu, dosłownie w krzakach. Było ciemno, a Kamol wręczał nam po pięćdziesiąt złotych. Byłam szczęśliwa. A te okoliczności! Dzieliliśmy się jak złodzieje po włamie!
KAMOL: Ja byłem zachwycony! Zarobiliśmy! Zimny prysznic przyszedł w warszawskiej Starej Prochowni, gdzie na nasz występ przyszło tylko siedem osób. Po podliczeniu kosztów podróży zarobiliśmy po pięć złotych na głowę.
AŚKA: Trudny okres pomagali nam przetrwać starzy koledzy, tacy jak Józek Wzorek z Kielc i Ruda, czyli Elżbieta Bednarek z Poznania. Józek jako działacz studencki zawsze ściągał na swoją uczelnię kabaret Potem. Występowaliśmy tam na stołach – dosłownie! W stołówce łączono stoły, przykrywano wykładziną i to była nasza scena. Jako Hrabi też później zawsze byliśmy mile widziani. Podobnie jak u koleżanki Rudej, która organizowała nam występy w poznańskim klubie Pod Lipami. Od początku w nas inwestowała i nie bała się nas pokazywać. Nawet spaliśmy kiedyś na zapleczu jej klubu, żeby było taniej. Festiwale też pomagały nam przetrwać.
KAMOL: Od początku przyjęliśmy dobrą taktykę. Każdego roku powstawał nowy program. Nie występowaliśmy w zbyt wielu miejscach, ale co roku mogliśmy do nich wrócić z kolejnym spektaklem. Nasza publiczność przypominała kulę śniegową. Widzowie, którzy nas zobaczyli, na następny występ zabierali znajomych, ci znów swoje rodziny, i tak dalej. Kończąc spektakl, zapowiadaliśmy, że na przykład za osiem miesięcy przyjedziemy do was z nowym programem! Byliśmy słowni. Po jakimś czasie z tej początkowej garstki robiły się tłumy, które znowu przyprowadzały znajomych i ich rodziny. W ten sposób powiększała nam się liczba fanów.
AŚKA: Nasz budżet ratowały imprezy zamknięte. Kamol pełnił wtedy funkcję menedżera i coraz częściej zgłaszały się do niego agencje organizujące eventy dla znanych, dużych firm. Zapewniały nas, że będziemy supergwiazdami na ekskluzywnej imprezie, gdzieś pomiędzy przekąskami a striptizem. Dla mnie to było coś kompletnie nowego. W Potemach czegoś takiego nie praktykowaliśmy. Nie bardzo nam to pasowało, więc postanowiliśmy na takie zaproszenia odpowiadać kosmiczną stawką, żeby nas nie chcieli.
KAMOL: Zaprosili nas kiedyś hodowcy trzody chlewnej.
AŚKA: Załamałam się.
KAMOL: Zaproponowałem im wysokie honorarium plus zwrot kosztów transportu oraz noclegu. Zgodzili się bez mrugnięcia okiem.
AŚKA: Musiałam przestać rozpaczać. Impreza okazała się bardzo fajna. Mimo wszystko występowanie dla ludzi, którzy niekoniecznie chcieli nas oglądać, bo przyszli głównie napić się wódki, było trudnym doświadczeniem. Ale chyba nic nie przebije kultowej krakowskiej Jamy Michalika, dawnej siedziby kabaretu Zielony Balonik.
BAJER: Kelnerzy zasuwający pomiędzy stołami, zamawianie i konsumpcja podczas spektaklu, stoły ustawione tak, że ludzie siedzieli do nas bokiem, i do tego baloniki zasłaniające nas na scenie. Kosmos!
AŚKA: W tej walce byliśmy bez szans! Zagłuszyli nas.
KAMOL: Byliśmy oburzeni, choć organizatorzy w ogóle tego nie rozumieli. Całe wynagrodzenie za ten występ przeznaczyliśmy na zakup mikroportów.
BAJER: Publika na tak zwanych eventach to kompletnie inny widz. Kabaret jest często tylko jakąś niespodzianką, punktem programu, dodatkiem do integracyjnych pląsów. Musiałem przejść solidną autoterapię, żeby poradzić sobie z takimi imprezami. Wzbudzałem w sobie empatię, myśląc o tym facecie, który w pierwszym rzędzie siedzi z założonymi rękami i musi znosić małpoluda. W myślach mówiłem do niego: „Bardzo mi przykro, to nie jest ani twoja wina, ani moja, że się tu spotkaliśmy”. I to pomagało.
KAMOL: Powiem coś na przekór. Lubiłem te imprezy, bo były fighterskie – musieliśmy wyjść i zawalczyć o uwagę widza.
AŚKA: W Jamie Michalika byliśmy bez szans. I za karę kupiliśmy sobie mikroporty.
LOPEZ: Ze świeżutkimi mikroportami pojechaliśmy na występ do Lublina. W auli Uniwersytetu Przyrodniczego przywitał nas miły pan, oddelegowany do nagłośnienia spektaklu. Kiedy zadałem mu kilka pytań o sprzęt, zorientowałem się, że jego kompetencje nie wykraczają poza pilnowanie sali. Podłączyłem wszystko, tak jak potrafiłem, i zostawiłem pana za konsoletą, żeby nas tylko pogłośnił lub ściszył, jak będzie taka potrzeba.
KAMOL: Nic się tam nie zgadzało, a sala na domiar złego była pełna. Z dźwięku wyszła tragedia. Mikrofony nam sprzęgały i pierdziały – tłumaczyliśmy to burczeniem w brzuchach.
AŚKA: Wracaliśmy do Warszawy wściekli. Byliśmy niesłyszalni, niezrozumiali i bezsilni. Trzeba było natychmiast znaleźć akustyka. W kupno mikroportów zaangażowany był nasz kolega Tomek Klimkiewicz. Zapytaliśmy go o wsparcie akustyczne, a on się zgodził. Odetchnęliśmy. Wreszcie mieliśmy swojego człowieka od dźwięku. Tomek został też naszym menedżerem, ale historia tej współpracy okazała się bardzo krótka. Zakończyliśmy ją rozmową w knajpce na warszawskiej Sadybie, która na długie czasy pozostała dla nas najlepszym miejscem do komunikowania, że musimy się z kimś rozstać.
KAMOL: Całe szczęście zapamiętaliśmy jeszcze z czasów Potemów fantastycznego faceta, Grześka Kissa-Orskiego, który wraz z żoną Kasią prowadził w Bydgoszczy małą agencję koncertową. Z uporem maniaka zapraszał kabaret Potem do swojego miasta. Zawsze dbał o frekwencję i świetną organizację spektakli. Kiedyś byliśmy umówieni na występ kabaretu Potem z wynagrodzeniem na stałym poziomie bez względu na liczbę sprzedanych biletów. Nie przewidzieliśmy jednak rosnącej popularności. Chętnych na nasz występ było tak dużo, że Grzesiek musiał tego samego dnia zorganizować drugi spektakl. Oczywiście na oba występy wyprzedał całą salę. Mógł nam zapłacić tyle, na ile się umówiliśmy, nikt by o to nie miał żadnych pretensji. Ale on przyszedł do nas po występach i powiedział, że czułby się z tym źle, bo jednak zarobił na naszych występach kupę kasy, i zapłacił nam więcej. To pozostało w naszej pamięci.
LOPEZ: Żeby docenić wagę tego wydarzenia, warto wspomnieć jeszcze o tym, jak Kiss ustawił nam, czyli już Hrabi, jedenaście koncertów. Wtedy dopiero zaczynaliśmy i graliśmy po dwa do trzech koncertów w miesiącu. Grzesiek nie był jeszcze naszym menedżerem, ale uznał, że już jesteśmy popularni i mamy swoją publikę. Zaangażował się i zabukował aż jedenaście terminów w maju. A ponieważ w tym miesiącu zawsze jest jakiś ruch, spływały inne propozycje, których nie braliśmy ze względu na te zablokowane terminy. Skończyło się tak, że siedem spektakli odwołał, dwa zagraliśmy dla połowy sali z obniżoną gażą, a tylko dwa występy odbyły się normalnie. Zobaczcie, jak silnym bodźcem była sytuacja z przeszłości, że po czymś takim poszliśmy do niego z propozycją menedżerską. Ale warto było, jesteśmy z nim do tej pory. Czasami tylko żartujemy – uważaj, Kissu, bo spotkamy się na Sadybie.
AŚKA: Chyba najmocniejszy skecz z _Demo_ to _Słaba płeć_ autorstwa Kamola. Wrzuciliśmy go w program troszkę później, ale po kilku latach bardzo nam pomógł w kwestii rozpoznawalności. Dostaliśmy za niego w Opolu prestiżową nagrodę Kataryniarza Roku 2006. Gala tej imprezy była transmitowana przez telewizję. Zgodziliśmy się wykonać skecz przy odbiorze nagrody. Wiedzieliśmy, że do telewizji nie wolno iść z piosenką lub numerem „z klimatem”. Chcieliśmy wtedy przywalić czymś mocnym i dlatego postawiliśmy na _Słabą płeć_, która rozkosznie przełamywała stereotypy.
Słaba płeć
Wyobraźmy sobie, że coś w historii poszło nie tak. Świat mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Czarna wizja z męskiego punktu widzenia.
_Gość w fartuszku krząta się po domu, wyciera talerze._
TATO: Jasiu! Odrobiłeś lekcje?
JASIU: Tak.
TATO: Na pewno? Bo jak mama sprawdzi…! Odrób jeszcze trochę.
JASIU: Tato, coś jest nie tak…
TATO: Co?
JASIU: Pokaż oko.
_Tato zdejmuje okulary, oko jest podbite_.
JASIU: I co to jest?
TATO: To przypadek. Mama niechcący machnęła ręką.
JASIU: Trzy razy?
TATO: Nie zagaduj mnie, bo ziemniaki jeszcze nienastawione. Mama wróci i znowu niechcący zacznie machać ręką.
JASIU: Tato, ty jesteś przerażony.
TATO: Nie przerażony, tylko przejęty. (_nasłuchuje_) Cicho! Windzia jedzie!!!
JASIU: Wandzia!
TATO: Mama Wandzia jedzie windzią. Jasiu, do lekcji, szybko. A ja pójdę mamie otworzyć drzwi. (_schodzi, za chwilę wylatuje zza kulis_)
MAMA: (_wychodzi lekko pijana_) Co ty, kurna, oczadziałeś? Co to w ogóle było?
TATO: Chciałem cię pocałować.
MAMA: Co?!
TATO: Wczoraj mówiłaś, że mogę cię pocałować.
MAMA: Powiedziałam, że możesz mnie pocałować… Co na obiad?
TATO: Wiesz, nie było cytrusów u nas i pojechałem szukać do miasta, ale tam nie znalazłem…
MAMA: Co na obiad?
TATO: Obszukałem pół osiedla…
MAMA: Nie denerwuj mnie, mężczyzno! Co na, że tak pozwolę sobie użyć metafory: obiad?!
TATO: Schabowy! (_zakrywa_ _rękami głowę i szlocha_)
MAMA: Co?! Chcesz mnie karmić świnią?
TATO: Ale to bardzo zdrowe.
MAMA: A czy ja chora jestem? Ja wracam do domu i chcę porządnie zjeść, a nie zdrowo! Yh! (_prawie by uderzyła, ale sobie przypomniała_) Byłabym zapomniała… (_wyjmuje z torebki zmięty kwiatek_) To na dzień mężczyzny. Mam jeszcze pieśń i taniec. (_śpiewa „Sto lat” i tańczy_) Poznaj moją dobroć, zjem na mieście. _Bye!_
TATO: Gdzie idziesz? Znowu z koleżankami na likierek?
MAMA: Zamknij się! Dzień mężczyzny ma swoje granice!
TATO: A ja? Może ja też chciałbym wyjść! Na miasto… do ludzi…
MAMA: Miejsce mężczyzny jest przy garach! Wbij to sobie do głowy, Zdzirze!
Autor: Dariusz Kamys
LOPEZ: Po takim skeczu trzeba było rozpocząć solidną _Terapię_.Audiofanka
Anna Majer
– Aśka, skończ zupę i włącz telewizor.
– Mamo, a co będzie?
– Jak to co? _Pogoda dla bogaczy_!
– O kurczę! Magnetofon!!!
Pamiętacie magnetofony szpulowe? Były super! Moim największym skarbem w domu był ZK 140 T – solidna maszyna legendarnej firmy Unitra. Po zamknięciu klapy przypominała walizkę, która dziś jako bagaż podręczny na Okęciu raczej by nie przeszła przez bramki. Byłam też uzbrojona w mikrofon i permanentnie go używałam. Już w podstawówce nagrywałam na nim różne dźwięki. Telewizyjnym hitem był wtedy serial _Pogoda dla bogaczy_. Magnetofon z włączonym mikrofonem stał obowiązkowo obok telewizora podczas każdego odcinka i rejestrował każdy dźwięk. Wymuszałam na domownikach bezwzględną ciszę, co przychodziło z łatwością, gdyż na Petera Straussa nasze babskie towarzystwo patrzyło z zapartym tchem. Która z was, panie, nie kochała się w nim, niech pierwsza rzuci kamieniem! Później cały odcinek skrzętnie spisywałam, łącznie z dialogami i własnymi didaskaliami. Do tej pory mam te zeszyty! Następnie nagrywałam swoją wersję serialu, tak jakbym to ja w nim grała:
– Nigdy więcej tego nie rób!
– Czego?
– Nie udawaj.
– Wzajemnie.
Jezu, jak ja to uwielbiałam! Byłam audioreżyserem i aktorem w jednym. Ale też wokalistką! Rejestrowałam piosenki śpiewane w wymyślonym przez siebie języku. Z radia nagrywałam właściwie wszystko, pod warunkiem że byli to Beatlesi.
Szybko odkryłam w sobie potrzebę montowania własnych audycji, ale na poważnie udało mi się to rozwinąć dopiero na studiach pod okiem Władka Sikory. Nagrywaliśmy je na dziewiątym piętrze akademika w Zielonej Górze przy użyciu dobrze mi znanego sprzętu – magnetofonu szpulowego, oczywiście. Władek dbał o wszystko – od scenariusza po udźwiękowienie. Było w tym dużo zabawy przypominającej warsztaty plastyczne, bo w tamtych czasach montaż polegał głównie na cięciu i klejeniu taśmy z dźwiękiem. Najczęściej były to bardzo krótkie formy rozpoczynające się charakterystycznym dżinglem „Wytwórnia Dźwięków Trrrrt przedstawia” – wypowiadane kaczym głosem Władka. Dalej szło parę zdań i pointa.
Wytwórnia Dźwięków Trrrrt przedstawia skecz pod tytułem _Huragan_
_Wieje lekki wiatr._
– Chodź, chodź szybciej.
– No idę, idę.
– Ale wiatr.
– Coraz bardziej wieje. E! Chodźmy szybciej, zanim się rozszaleje.
– Jest coraz gorzej!
– Ja pierniczę, do domu jeszcze kawałek! Dawaj, dawaj!
– Już nie mogę!!
– Ruszaj się, no! Bo nas zwieje!
– Staaaa!!! raaaaam!!!! się!!!
– CHYBA WPADLIŚMY W HURAGAN!!!!!!
– Poczekaj!!!! Stań na chwilę! No stóóóóóóóóóóóóóóóóóój!!!
_Przestaje wiać, cisza._
– Tak myślałem, za szybko idziemy.
Autor: Władysław Sikora
Udało nam się nagrać wspólnie całkiem sporo słuchowisk pod szyldem Wytwórni Dźwięków Trrrrt. Władek miał gorączkę twórczą. Zawsze musiał coś robić, zaangażował więc całe środowisko kabaretowe. Ale tworzyliśmy właściwie „do szuflady”. Żartowaliśmy, że gdyby jakieś radio potrzebowało naszego materiału, to proszę – już jest. Jednak był rok 1990. Żaden z istniejących wówczas nadawców nie był nami zainteresowany. Musiała minąć dekada, zanim Artur Andrus odpalił nasze dźwiękowe żarty na antenie Trójki. Pamiętam, że nawet po rozwiązaniu kabaretu Potem, gdy byłam w ciąży, Władek przyjeżdżał do mnie do Warszawy i dogrywaliśmy niektóre rzeczy. Ponieważ mam naturę chomika, wszystkie stare nagrania przechowuję do dziś.
Prawdziwe radio poznałam od środka, dopiero gdy razem z kabaretem Potem zaczęliśmy udzielać wywiadów dla różnych stacji. Pierwszym radiowcem, który stał się po prostu naszym kumplem, był Artur Andrus. On nie tylko rozmawiał z nami jako dziennikarz, ale także był blisko na wielu imprezach i festiwalach kabaretowych. Coraz częściej zapraszał nas do audycji w Trójce. Pamiętam taką nocną audycję w _Trójce pod gwiazdami_. Siedzieliśmy wszyscy w studio chyba z godzinę czy dwie i rozmawialiśmy z Arturem. Odpowiadaliśmy na pytania słuchaczy i trochę żartowaliśmy. Otoczona przez chłopaków, czułam się bezpiecznie. Oni zawsze wiedzieli, co mówić. Najczęściej perorował Władek. Na pewniaka otwierał paszczę i ujadał, a Kamol mu wtórował. Mirek bardzo elokwentnie coś od czasu do czasu wtrącił, a ja mogłam tylko coś dorzucić od siebie, albo nawet nie. Dobrze jest mi tak cicho siedzieć.
Wszystkim się wydaje, że kabareciarze zawsze są śmieszni. Kiedy wsiadam do taksówki lub jadę pociągiem, napotkani ludzie wręcz oczekują, żeby ich zabawiać. A ja prywatnie jestem osobą dość wycofaną, sprawiającą wrażenie zawstydzonej. Zdarza się niestety, że zostaje to odebrane na odwrót. Że jestem wyniosła i zachowuję się jak „wielka pani”, bo nie mam ochoty być śmieszna. Na scenie taki gejzer energii, fikołki, tego, śmego, a tu proszę, udaje nieśmiałą! Na imprezach branżowych podchodzą do mnie i zagadują: „A co ty taka smutna?”. Cóż. Uciekam od głośnego towarzystwa, które mocno imprezuje. Nie tańczę na stole i nie ściągam majtek. Ostatecznie ściągam je dopiero w pokoju hotelowym. U każdego człowieka pojawia się ten moment, że trzeba je w końcu ściągnąć, i każdy go musi odegrać, chociażby ze sobą.
Lubię usiąść gdzieś z boczku i rozmawiać. A najbardziej o kabarecie – to jest moja choroba zawodowa. Jednak dzięki temu pojawia się impuls do ciągłego tworzenia. Gdybym nie miała z kim rozmawiać na te tematy, chybabym oszalała. W ten sposób sama się wycofuję z różnych środowisk. Czasem mi smutno, że gdzieś tam mnie nie zapraszają, ale wiem, że nawet gdyby to się zdarzyło, tobym nie pojechała. Stuknęły mi pięćdziesiąt trzy lata i jeszcze się dziwię, że mam taką osobowość. To śmieszne. Jeszcze się interesuję tym, co ludzie myślą, kiedy jestem zamknięta, smutna albo wycofana. Za dziesięć lat pewnie będzie inaczej. Pewnie w ogóle nie będę się tym interesować. I będę żółwiem. Zamknę się w swojej skorupie.
Anna Majer
Częstszy kontakt z Trójką zaczął się w kabarecie Hrabi. Ponieważ byłam na miejscu, w Warszawie, Artur mnie ciągle zapraszał do _Akademii rozrywki_ i _Powtórki z rozrywki_. Wtedy już byłam sama, bez wsparcia chłopaków z zespołu. No! To były zupełnie inne buty. Poczułam ciężar bycia samą za mikrofonem. Teraz to już tak na mnie nie działa, ale wtedy siedziałam i pociłam się ze strachu. Rozmawiałam z Arturem, bliskim kumplem, a jednak się bałam. Trzeba było na niego patrzeć i wiedzieć, kiedy wejść. Chciałam być błyskotliwa i mówić tak, żeby nie dukać – to dukanie jest najgorsze w odbiorze. Poza tym przerażała mnie techniczna strona radia. To, że za szybą jest realizator, który zawsze wydawał mi się osobą bardzo ważną – ważniejszą niż prowadzący. Do tej pory mechanizmy radiowe budzą we mnie respekt. Jednocześnie marzy mi się, by poprowadzić własną audycję z piosenkami i rozmowami, choć na samą myśl o tym mam mokre ręce i zaczynam się spinać.
Andrusowi spodobały się teksty publikowane na moim „blogu partyzanckim”. Sama sobie takiego bloga wymyśliłam i od 2010 roku starałam się raz w tygodniu coś na niego wrzucić. Artur zaproponował mi, żebym nagrała felietony w tym stylu dla _Akademii rozrywki_. Pomyślałam, że skoro już i tak piszę, mogę przy okazji to nagrać. Tak powstał cykl _Myślę, więc uważam, że_. To były teksty i kontynuacje niektórych zmyślonych historii, które pojawiały się na blogu. Nagrywałam je w domu, starałam się jakoś uatrakcyjnić dźwiękowo, dodawałam wstawkę muzyczną, którą przygotował Lopez, i raz w tygodniu wysyłałam do Trójki. Niektóre z tych nagrań można dzisiaj odsłuchać na moim profilu na YouTubie. A pisałam właściwie o wszystkim, od rytuałów dnia codziennego, przez święta i okoliczności, po problemy z nadwagą i oczywiście relacje damsko-męskie. To były bardzo przyjemne dwa lata, które nauczyły mnie systematyczności i regularnej pracy.
BOND. JAMES BOND
Felieton z cyklu _Myślę, więc uważam, że_
Mój Niuniuś z marzeń. Wyglancowany, wymodelowany i wymoszczony, wszystko dopięte, ciasne, gładkie, ale i popuszczone, gdzie trzeba. James Bond. Pośladki jak dwie antonówki, cztery tysiące dolarów wsmarowane we włosy, buty nienachalnie drogie, ale da się zauważyć… cofam słowo „nienachalnie”.
James Bond, Daniel Craig – czy może być wspanialszy ktoś? Ujrzany po raz pierwszy, zainspirował moje – w kinowym fotelu – cichutkie omdlenie. Zgrabne, rekinie usta… piękne, błękitne gały, a w nich dal i tęsknota jakaś. Każda z nas pomyślała: „Za mną tak tęskni, na mnie czeka”. Obrzuciłam je zazdrością, nie lubię, jak mi się podbiera fascynacje. Na ekranie James właśnie ronił łzę za swoją zginiętą dopiero co ukochaną… Zrobiło się miejsce. Poczułam rozlewające się w moim ciele natchnienie. Już prawie mamrotałam pod nosem: „Daniel, Warszawa, Kasprowicza 8/12, przybądź – ugoszczę cię”. Już prawie, bo naszła mnie refleksja.
Czy James Bond nadawałby się do życia? Czy dałby radę pod zlewem syfon odkręcić, bo się zatkał, i swoją dłonią przeznaczoną do całowania wyjął kłąb mieszanki niezwykłości? I czy po tym byłby dla mnie nadal czarowny?
A jeżeli widok, gdy James Bond parska śmiechem, a z jego nosa na sekundę wylatuje wielka bańka, byłby nie do zniesienia? Bańka po chwili znika – owszem – ale w moim mózgu na zawsze zostawia zaorane pole pszenicy.
Czy James Bond potrafiłby posprzątać po moim kocie, któremu niestrawność próbowała pójść pod prąd, ale w rezultacie wydostała się naturalną drogą? I czy po tym nadal byłby taki uroczy? Czy to by Jamesa Bonda nie zepsuło?
I czy po tych poniżających go faktach nie patrzyłby na mnie, mówiąc:
_– Joanna, tell me, why are you_ _so…_
_– James, what are you going to_ _say?_
_– Oh, Joanna, never mind._
Bym się tymi słowami zachwyciła, bo są po angielsku, i faktem, że jeszcze nikt nie powiedział do mnie „never mind”.
A jeśli Bond w mojej obecności uwaliłby się sosem? Przecież ja też mam swoją wytrzymałość. Bo kiedy normalny facet się wybrudzi sosem – to dla niego żadna ujma. Nawet mu z tym do twarzy. A Bond nie, on się do garów nie nadaje. Więc gdyby poległ na myciu w zimnej wodzie brytfanny po pieczonej kaczce, musiałabym powiedzieć mu w te jego supergały: _James, I’m gonna miss you, but I love someone else_ – _paszoł won, babe_. Patrzyłby na mnie długo, a potem odszedł ku drzwiom. Przy nich, trzymając już rękę na klamce, odwróciłby się i rzucił krótko: _Pela, write about this, maybe it will help someone_.
Autor: Joanna Kołaczkowska
Od kilku lat nagrywam dla Trójki cykl scenek z życia niejakiej Heleny i jej towarzysza doli Tadeusza. Jest to rodzaj kroniki o nazwie _Urywki z kalendarza_. Koncepcja jest taka, żeby w nagraną humoreskę wpleść wzmiankę o trzech wydarzeniach historycznych, których rocznice przypadają w dniu emisji odcinka. Cykl nadawany jest w każdy poniedziałek o morderczej porze – godzina szósta pięćdziesiąt rano! W niedzielę wieczorem jestem już totalnie spanikowana. Oczywiście, mogłabym to sobie przygotować na spokojnie wcześniej, do czego zawsze zachęcam chłopaków – ale nie oszukujmy się: kto normalny tak robi? Całe szczęście w Trójce pracuje przemiła Roma Leszczyńska, która co niedzielę przysyła esemesa z przypomnieniem o felietonie. Parę razy mi to uratowało życie.
Całą niedzielę knuję i kombinuję, co by tu przygotować, żeby było ciekawe i śmieszne. Wybieram sobie jakieś wydarzenia, które nastąpiły danego dnia, wchodzę pod kołdrę albo do garderoby, mówię do mikrofonu i nagrywam wszystko, co mi ślina na język przyniesie. Idę na żywioł. Bardzo rzadko piszę tekst wcześniej. Kiedy jesteśmy w trasie z Hrabi, staram się wykorzystywać głosy chłopaków. Odpowiadam za produkcję, więc żeby uzyskać dobry dźwięk, raz weszłam nawet do hotelowej szafy.
Moim małym studiem nagraniowym stał się samochód. Mam w nim fabrycznie zainstalowany dyktafon i dysk twardy. Kamol się śmieje i mówi, że moje auto to największy dyktafon jeżdżący po Europie. Nie ukrywam, że jest to mój podróżny kufer z tysiącami pomysłów. Nagrałam tam nawet jedną bardzo poważną wiadomość: „Drodzy państwo, mówi Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi. Jeżeli odsłuchujecie zawartość niniejszego dysku, a ja w tym czasie nie żyję, to serdecznie proszę o odczytanie wszystkich pomysłów i ich realizację. Piosenki proszę skomponować i podsunąć komuś do zaśpiewania”. Samochód daje komfort, kiedy muszę się powydzierać. Żeby nie straszyć sąsiadów, jadę gdzieś za miasto, zatrzymuję się w polu i drę mordę do woli. Dodatkowo ma tę zaletę, że dobrze oddaje wszystkie motoryzacyjne odgłosy. Miałam na przykład scenkę, w której Helena i Tadeusz jechali autem. Odgłosy pojazdu idealnie się wkomponowały – hamowanie, przyśpieszanie, włączanie się do ruchu z kierunkowskazami. Stłuczki i pościg policji oczywiście później wycięłam. Tadeusz wtedy kierował, choć – niektórzy to wiedzą – prawa jazdy nie miał, nie ma i mieć nie będzie!
MANDAT
Z cyklu _Urywki z kalendarza_
No dzwonię! Poczekaj, dzwonię już! Zaraz odbierze na pewno ktoś…
– Yyyy, dzień dobry! Proszę pani. Ja dzwonię w następującej sprawie, moje nazwisko Helena. Yyyy, dzwonię w sprawie mojego męża. Mój mąż Tadeusz…
(…)
– Nie, nie, nie. Bez nazwiska, nie ma. Jakie nazwisko? Po prostu Tadeusz, jeżeli się powie, że Tadeusz, no to wiadomo, że to ten Tadeusz.
(…)
– Proszę nie dociekać, bo wie pani. Wie pani? No i dobrze. No więc mój mąż Tadeusz ostatnio źle zaparkował nasze auto. Yyyy, poszliśmy na chwilę kupić suchą karmę dla Tadeusza, a jak wróciliśmy, to już był mandat. Tadzio od tamtej pory, jak ten mandat, to włosy sobie wyrywa i pożółkł na całym ciele, wie pani. Ja próbowałam go umyć, no ale nie schodzi. Proszę przekazać odpowiednim służbom, że mają cofnąć ten mandat, boooo, bo tak. Proszę zapisać „bo tak”. Poza tym Tadeusz w ogóle nie mógł prowadzić tego auta, bo on nie ma prawa jazdy. Nie ma, nie miał i nie będzie miał. Po prostu tak zdecydowaliśmy rodzinnie, że nie będzie miał. Tak że ktoś zupełnie inny musiał prowadzić nasze auto i tak źle zaparkować. I właśnie, znajdźcie! Znajdźcie tę osobę i ją ukarajcie.
(…)
– Co?
(…)
– Skąd pomysł, że to ja?
(…)
– Że na logikę?
(…)
– No może. To możliwe, że to ja i że teraz ja kłamię (ja nie mogę, co ze mnie za człowiek). No to żegnam panią. Ciał!
(…)
– Co? Proszę pani, ja mogę powiedzieć, ale pod warunkiem że nie będzie mandatu. Okej?
(…)
– No to się cieszę. Proszę pani, dzisiaj mija pięćset siedemdziesiąt dziewięć lat, odkąd w Anglii z powodu dżumy zakazano pocałunków. Sześćdziesiąt siedem lat temu ukazała się powieść _Buszujący w zbożu_ i dzisiaj siątósme urodziny obchodzi Maciej Orłoś. Pasi?
(…)
– Po prostu pytam, czy pani pasi?
(…)
– Pasi! No to do widzenia!
Ale patrz. Patrz, Tadzio, jaka korupcja! Ale że ten Orłoś? Siątósme urodziny? Coś nieprawdopodobnego.
Tekst: Joanna Kołaczkowska
------------------------------------------------------------------------
Anna Majer
Pracę nad każdym odcinkiem kończę około drugiej w nocy. Wtedy wysyłam plik mailem do Trójki i rano odpala go Marcin Łukawski lub Krystian Hanke.
Radio wciąż wydaje mi się świetnym polem do nagrywania krótkich skeczy. Jest mniej wymagające od wizji, niesamowicie pobudza wyobraźnię i lepiej dociera do odbiorcy. Dociera na ciepło. Nawet mniej energetyczne tematy w radiu mają szansę na lepszy odbiór. Wystarczy coś po prostu przeczytać i to już będzie fajne. Sporo kabaretów porzuciło radio na rzecz telewizji, a mnie się to wydaje błędem. Kabaret jest jak najbardziej radiowy i zawsze taki był. Zarówno z kabaretem Potem, jak i z Hrabi zdarzyło nam się kilka razy występować z całym programem w stacji radiowej z udziałem publiczności. Czy to w Warszawie w Studio imienia Agnieszki Osieckiej, czy w Kielcach albo w Krakowie – zawsze była wyjątkowa energia.
Eksplozja mojego rekordingu nałożyła się na okres macierzyństwa. Nagrywaniem zaraziłam Kamola, który jest ojcem chrzestnym mojej Hani. Któregoś dnia w trakcie zabawy z naszym małym bączkiem włączył dyktafon i nagrał gaworzenie. Ot tak, na pamiątkę, powiedział. Nikomu niczego nie mówiąc, już u siebie w domu, wrzucił to do komputera. Znalazł jakiś bit, sample i skleił. Po kilku dniach, jadąc samochodem, słyszę w radiu zaskakującą zapowiedź Andrusa: „Proszę państwa, a teraz nastąpi premiera nowego utworu Dariusza »Kamola« Kamysa, niegdyś związanego z kabaretem Potem, obecnie połowa duetu Hi Fi. W utworze tym usłyszą państwo Hanię, córeczkę Joanny Kołaczkowskiej. Hania ma co prawda niewiele lat, ale już śpiewa! Sami państwo zresztą posłuchajcie, oto »Haniołek«”. Poryczałam się ze wzruszenia. Na pięćdziesiąte urodziny Kamola odwdzięczyłam się mu, namawiając Bajera i Lopeza na wspólne nagranie. Zaśpiewaliśmy _a cappella_ _Roxanne_ Police’ów „manierą Kamola”, którą zapamiętaliśmy ze wspólnych tras, kiedy musieliśmy słuchać jego jęków. Przy okazji dorzucaliśmy swoje komentarze urodzinowe. Też się poryczał – ze śmiechu!
Bycie mamą zaowocowało częstym czytaniem książek dla dzieci. To był jakiś magiczny powrót do przeszłości. Do zapomnianych lat, historii i wyobrażeń dostępnych tylko dla młodziutkiego rozumku dziecka. Tak mnie wciągnęło to czytanie dla mojej Hani, że zamarzyłam, by nagrać coś specjalnie dla dzieci. Przypadek sprawił, że w 2011 roku zadzwoniła do mnie pisarka Basia Stenka, w której książkach zaczytywała się moja Hania. Basia zaproponowała mi nagranie audiobooka do jej książki _Masło przygodowe_, o perypetiach zjawiskowej Kasi Koniec – lat dziesięć. Jej tata kocha Ozzy’ego Osbourne’a, mama modli się przy telewizji Trwam, a bracia mają długie włosy i rapują. Historie Kasi pięknie pokazują, jak różnorodność może się uzupełniać. Książka została obsypana nagrodami, a mi zostało mnóstwo satysfakcji, że mogłam jakoś współtworzyć ten sukces.TERAPIA GRUPOWA
AŚKA: Napisałam kiedyś skecz _Terapia kobiet w ciąży_. Zaprezentowałam go w ramach warsztatów kabaretowych organizowanych przez PAKĘ. Sześć kobiet w stanie błogosławionym na scenie. Ja grałam terapeutkę – również z brzuchem. Moje klientki dzieliły się swoimi historiami, odpowiadając na pytanie: „Jak to się stało?”. Jednej facet obiecał futro, inna pamiętała tylko wino, a po każdej wypowiedzi wszystkie dziewczyny chwytały się za ręce, wypowiadając terapeutyczną mantrę: „Wspieramy cię”. Na końcu zadawały pytanie swojej terapeutce_:_ „Pani Joasiu, a jak to się stało u pani?”. Na co odpowiadałam szczerze_:_ „A ja? Po prostu gruba jestem”. Po tym wyznaniu poziom „wsparcia” na scenie jeszcze się wzmagał. To fajny warsztatowy numer, ponieważ wciąga do gry wiele osób, a przy okazji w trakcie można bezkarnie podjadać sobie czekoladę i korniszonki. Mnie takie małe rzeczy cieszą. To właśnie ten skecz stał się kanwą programu _Terapia_. Chociaż na chłopakach wcale ten pomysł nie zrobił takiego wrażenia…
KAMOL: Aśka zadzwoniła i przekonywała, że uczucia i emocje mogą być dobrym tematem na program. Podkreślała, że możemy na nich grać, wskazywać problemy z opanowaniem emocji i chwiejnością uczuć. Pokazać, jak gwałtownie się zmieniają – od nienawiści do miłości. Zrozumiałem, że dysponujemy całym wachlarzem zagadnień, a jednak nie wpadłem w zachwyt. Możliwe, że miałem zbyt duże i niesprecyzowane oczekiwania. Rozmawialiśmy świeżo po premierze programu _Demo_, który był właściwie workiem różnych pomysłów. Wiedziałem, że drugi program będzie kluczowy, ponieważ musi nas jakoś określać. Zaufanie do Aśki wzięło górę. Odpowiedziałem: „Nie czuję tego, ale skoro ty czujesz, to zróbmy ten program”. Bajer i Lopez podzielali moje zdanie.
AŚKA: Kamol zachował się dokładnie jak Władek Sikora, którego pierwsza reakcja na wszystko jest zawsze taka sama: „Wiesz, nie czuję tego”. A potem pisze świetne teksty. On sobie może nie czuć, a i tak jest geniuszem.
KAMOL: Ciekaw jestem, co by było, gdyby Władek w końcu „to” poczuł! Co by wtedy napisał?!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_