- W empik go
Hycel - ebook
Hycel - ebook
Na początku nowego tysiąclecia świat nawiedza tajemnicza epidemia, która zabija prawie wszystkie zwierzęta. Ludzie jednak nie potrafią żyć bez pupili, dlatego znajdują sposób, jak je zastąpić. Genetyka rozwinęła się na tyle, że w laboratoriach możliwe jest niemal wszystko. Wkrótce powstają stworzone na potrzeby ludzi nowe, ulepszone wersje zwierząt. Ale czy ta zabawa w Boga może skończyć się dobrze?
„Hycel” to zbiór opowiadań, w którym bestia okazuje się godniejsza od człowieka, a zezwierzęcenie lub uczłowieczenie może oznaczać narodziny nowego świata. Świata, gdzie nie istnieją hamulce moralne ani żadne inne zabezpieczenia chroniące zdrowy rozsądek. A kiedy rozum zwodzi, budzą się uśpione przed wiekami upiory...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-448-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A weźcie się zamknijcie! Mordy w kubeł! – wrzeszczy cham o czerwonej twarzy, stojący za barem.
Spuść, świrze, z tonu. Lepiej podkręć ten kawałek. Rozgłośnia zapodała chłopców z The Clash, ale po grzyba pogłaśniać? Fagas woli krzyczeć. Nawet nie próbuje umilić czasu kawałem, śmieszną dopinką. Wyzywa. Myli zamówienia, gubi resztę. Taki typ często chowa ją po kieszeniach. Ma silne plecy, skoro sobie pozwala. Wytrzaśnięty skądś, skąd diabli wyrzucają. Z takimi to ostrożnie. Rodzinka czy dzieciak znajomego. Nie wolno przetrzepać karku.
Nerwy trzymam na wodzy. Gaszę siebie, przybliżając szkiełko do ust. Wargi czują słodko-gorzki smak. Bez mocniejszej rzeczy w gardle ani rusz. Zyskuje pół ceny w porównaniu z informacją na tablicy korkowej. NAJLEPSZY SPOSÓB NA KACA – POWIETRZE Z MATERACA. OSOBOM POSTTRZEŹWYM ALKOHOLU NIE WYDAJEMY. OSOBY NIEPEŁNOLETNIE WYPAD ZA DRZWI.
Wracam do realności. Piję na służbie, zapełniam konto karniakami. Podczas godzin pracy należy przestrzegać zasad bezpieczeństwa. Najprościej – zachować trzeźwość i nie pozwolić się rozpracować.
Umówione miejsce jest chwilowe. Przyjdzie, kto ma przyjść, i zobaczymy, jak z resztą wieczoru. Jednego jestem pewien – zjawi się kobieta. W tym przypadku należy używać manier. Dyżurny oficer poinstruował, że łatwo ją rozpoznam. Azjatka. Skośnooka. Zapomniał podać więcej szczegółów. Byle była pełnoletnia. Wobec młodszych odczuwam antypatię. Wujek z ostrożnością wybiera spotkania. Obawiam się wpadki i spotkania gliniarzy obcego resortu. Paragraf zmarnuje robotę.
Otoczenie sprzyja czekaniu. Dziewczynki przy stoliczkach, chłopcy przy barze. Tych drugich znacznie mniej. Ciągną do drinkowania. Z nabożną czcią, jakże święty to znak, przyjmują pocałunki łyskaczy, portwajnów, czystych – miłostek mniejszości.
Koledzy, zejdźcie na ziemię. Odetchnijcie w piękniejszym towarzystwie przy akompaniamencie ZZ Top Sharp Dressed Man, które nadeszło po London Calling.
O, któraś pani opuszczeniem koleżanek otworzyła wieczorny czas łowów. Uszka dość odstające nie umniejszają urody. Uwagę zwraca dzikie uczesanie. Gąszcz brązowych włosów z pojedynczymi pasemkami szkarłatu. Na oko przedstawiała nieokiełznany charakter. Albo starała się taki pokazać wyuczoną grą i kostiumem. Koszulka typu bezrękawnik na guziczki, z logo punkowej kapeli – mierna przeróbka loga AC/DC – na wierzchu. Pozszywaną z kawalątków materiałów spódniczkę zdobią doszyte znaczki zwiedzonych dyskotek i pasek naszpikowany przypinkami. Liczne oczka dekorują czarne pończoszki.
Którego panienka wybierze? Każdy przegrany i biedny. Rozwińmy – budowlaniec, pijaczek, wykolejeniec. Mundurowy na służbie. Jestem urzędnikiem bez teki i biurka. Reprezentuję podziemną administrację. Istnieję dla ludzi, ale oni już dla mnie nie. Żyją w nieświadomości. Ten zawód czyni mnie istotnym członkiem społeczeństwa. W zamian za wyświadczanie, jak zwał tak zwał, brudnej roboty oczekuję odpowiedniej nagrody. Bezkarności.
Szczerze mówiąc, przyszedłbym i bez nakazu góry. Kto odpuszcza nocki, ten spóźniony startuje z pretensjami wobec świata. Wpaść ot tak, wypić duszkiem parę szkiełek, doczekać jutra. Poderwaną ślicznotkę o dziecinnym spojrzeniu zaprowadzić w przytulny kącik. Do kina na przykład. Gwarancja kilku karnych punktów, nie wspominając o upomnieniach czy przestrogach. Przypadkiem trafiam na czujne oko donosiciela.
– Postawić ci coś, słodziaku? – pyta znienacka dziewuszka w skórze. Czemu właśnie mnie? Znalazłaby bardziej chętnych. To wina mojej kurtki. Wyglądałem w niej jak pozbawiony irokeza Travis Bickle z Taksówkarza Scorsese. Może zadziała na nią klasyczne: „You talking to me?”.
Próbuję grzeczniej. Zdążyłem wycenić dziewczyny, podobnie obecną większość. Swoi. Normalni wystarczająco przeszkadzają bezmyślnością. Lepiej, gdy żyją niezaznajomieni z prawdą. Kostnice pękają w szwach przez ich frekwencję.
– Dobre wychowanie wymaga, żeby powiedział to facet – oznajmiam. – Ogólnie to czekam.
– Właśnie przyszłam.
Dziewczyna nie próżnuje, rozpina górne guziczki koszuli. Brakuje jej stanika, a biust rozpycha odzienie. Szybko zaczęła. Ma potrzeby. Ćpa. Zbiera na bilet, czynsz. Wychowuje dzieciaka. Utrzymuje męża, chłopaka pasożyta. Uciekła z domu, prawdopodobnie z rodzinnej wioseczki. Prowincjuszka próbuje wypłynąć, zostać gwiazdką. Dzisiejsze pokolenie takich młodych i zdolnych przepełnia kluby. Zdeterminowane, gotowe podjąć się wszystkiego, byle zabłysnąć.
Znajduję nieco współczucia. Sam za żołd kupowałem podstawy, fajki, „towar” (będzie afera, gdy to wypłynie). Inaczej nie pociągnę. Pracy przybywa, a fachowców brakuje. Komenda rewiru pogłębia chaos. Najpierw potrzebują mało rozgarniętych. Niemal durniów. Raptem żądają inteligentnych brutali ze smykałką do aktorstwa.
Gniotę w papierośnicy resztkę papierosa. Ostatni. Cholera, musiały się skończyć w takiej chwili. Dałbym dziewczynie paczkę i po igrzyskach.
– Pozwolisz, skarbie, zadzwonię – mówię.
Dziewczyna się dąsa.
Wystukując numer, waham się. Jest sens dzwonić? A jeśli odbierze Czwórka? Na samą myśl po plecach spływa mi pot. Przydzielono go do naszego rewiru zeszłego roku. Z miejsca zmienił zasady: „Olać schwytanie!” – nakazał. „Kończymy z ciurlaniem! Idziemy na żywioł. Natychmiastowa likwidacja!”
Wiedział, jak działać. Uporządkował niezałatwione cele. Często osobiście je zabijał. Nie nadążał ze zmianą magazynków. Podczas obław wchodził w otwartą konfrontację w swoim urzędniczym uniformie: marynareczce, krawaciarskim stryczku i przeciwsłonecznych okularach, zakładanych nawet w nocy. Śmieszył wyglądem. Za to przerażał profesjonalizmem. I charakterem. Wcześniej musiał mocno podpaść. Zapewne stąd ten nick. Do czterech razy sztuka.
„Pamiętajcie o wykonywaniu obowiązków” – pouczał rozweselony podczas porannych odpraw. „One stanowią o waszych prawach. Pamiętajcie również, że wspomniane prawa zostaną wam odebrane przez społeczeństwo, jeśli wasza praca zostanie ujawniona. (Popapraniec zapominał o sobie). Macie się nie przejmować stratami. Wszak Oppenheimer, ujrzawszy wybuch swojego dziecka, rzekł: «Stałem się śmiercią, niszczycielem światów». Hitler z kolei radził swym generałom: «Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni. Dżyngis-chan rzucił na śmierć miliony kobiet i dzieci świadomie i z lekkim sercem – historia widzi w nim tylko wielkiego założyciela państw». Rozumieli siłę tych czynów. Wy, kochani, zapiszecie się jako obrońcy ludzkości, jej osiągnięć i możliwości. Stoicie w pierwszych szeregach… Rany, to palant do niewiadomego stopnia. Dwudziestu chłopa w sali opraw wpatrzonych w rzeźnika z głupkowatym uśmiechem wyrytym na twarzy marzyło tylko o wyjściu w miasto. Patrole wydawały się nieodległym szczęściem. Każdy by wolał babrać się w śmietnisku niż słuchać Czwórki.
Po minucie łapię sygnał.
– Czego?
Odzyskuję oddech. Odebrał Horn, dyżurny z nocnej zmiany. Wiszę mu raporty za zaległy tydzień. Kilka. Dotąd szukam natchnienia.
– Mówi Frank.
– Nie ma szans na poprawę, zgadza się?
Gryzę się w język. Niepotrzebnie ociągam się z odpowiedzią. Zdradzam lęk.
– Jestem na służbie, więc… – rzucam pierwszą z brzegu myśl – bez ckliwości, kurwiszonie.
Wspaniale, daję powód do przyczepki. Oby komendant się nie dowiedział. Ostatnio urządził awanturę, akurat pozwalały mu na to siły. Głupio wysłuchiwać stratowanego przez życie służbisty, któremu do mówienia musi starczyć zdrowa połowa twarzy. Paraliż w wyniku zranienia czaszki wywraca żywot do góry nogami. Jesteś w połowie martwy. Pozostaje jednak szansa, że przeżyjesz. I ta ojcowska obsesja komendanta – pouczenia. Ale bywał uczciwy. Pogardzał Czwórką. Czwórka. Gorzej, jeśli on się dowie… Ręka, noga, mózg na ścianie. Szanse na ratunek roztrzaskane.
– Kiedy oddasz dług? – padło.
– Postaram się do końca tygodnia. Cześć.
– Masz… – Odkładam telefon, nie doczekawszy odpowiedzi. Dałem się skusić. Czemu dzwoniłem? Głupi byłem. Stres robi swoje.
Czekam na płonącej skrzynce z dynamitem.
– Skończyłeś? – Dziewczyna podpiera głowę na dłoniach. Klient każe czekać. Zdążyła rozpiąć następne guziczki. Zapomnieliśmy włożyć staniczek. A majteczki zostawiliśmy w szufladzie?
– Szukaj lepszego.
– Postaw chociaż – mówi z prośbą w głosie.
Zamawiam. Nie zaszkodzi pozbyć się natrętki. Nie potrzebuję świadków przy nadchodzącej rozmowie. Kazali zachować spokój i nie pozwolić cywilom wtrącać się do gry. Zabicie kogoś w towarzystwie namiesza w planach. Część tych, którzy wiedzą lub nie, stanie w obronie. Wtedy zacznie się piekiełko. Motłoch nie przyjmie wyjaśnień. Wściekły rzuci się na pomoc.
W powietrzu czuć niepokój. Od rana na dworze szaleje wichura. Lubię wiatr. Dzięki niemu nie wystawiam twarzy, nie muszę stać na czujce pod bramą, zapięty pod szyję. Jestem poza brudem i krwią. Siedzę cicho, wygrzewam nerwy. Mam spokój.
Teraz jest inaczej. Siedzę tu, gdzie nie chcę być.
Dziewczyna po otrzymaniu szklanki opróżnia ją:
– Wyglądasz w porządku. Trudno. – Głaszcze moją dłoń, posyła całusa. Strój buntowniczki wskazuje na większą agresję. Wiadomo, co tam kryje pod ubiorem? W naszej trupiarni – sali pamięci – leżą całe stosy niedawnych agentów. Kombinowali przy pracy. Odgrywali kowboi, ujawniając się, zanim pochwycili cel. Wypadek podczas pracy. Rodzinom posyłaliśmy kwiaty z kondolencjami. Nic więcej.
Sikoreczka odleciała do koleżanek. Natychmiast ją otaczają, ciekawe straconej szansy. Kiedy usłyszą o zachowaniu, powiedzą: „Pedał”. (Tajniak odszedł do lamusa). Znajomy komentarz, słyszany w tylu miejscach. Niczego innego nie potrzebuję bardziej niż soczystego słówka wwiercającego się w plecy. Które chwyta za kark i dusi.
– Zamówiony? – słyszę blisko mojego ucha.
Siedząca obok pięknisia przeczesuje dłonią grzywkę. Przysiadła się niezauważona; poczekała, aż skończę z poprzedniczką. Zauważam skośne, bursztynowe oczka. Przypatruję się im. Koraliki. Fioletowa szminka i kolorowe kolczyki podkreślają dalekowschodnie rysy wręcz porcelanowej laleczki, skryte po kaskadą włosów.
Przechodzę wzrokiem do ubrań. Wysoko przycięte szorty, żadnych rajstopek. Skórzana kurteczka – o rozmiar za mała – uwydatnia biust. Widoczne doczepki typu: „FTA – Fuck The Army”, „Punks Not Dead”, życzenia świąteczne dla Charlesa Mansona: „Obyś żył wiecznie, Charlie. Czekamy”. Z uwagi na alergiczną niechęć do polityki nie wtrącam komentarza. To zwierz z wiecznie pełnym pęcherzem. Biega w te i wewte, nie wiedząc, gdzie sobie ulżyć. Odpuszczam, na razie, przejrzenie pozostałej części.
Skośnooka zaczyna grać pierwsze skrzypce. Chętna i gorąca. Wkłada rączkę pod ladę. Wyczuwam ją na kolanie. Specjalnie na pokuszenie włożyłem ciasne spodnie. Dziewczyna wpasowuje się, gdzie trzeba, i czeka przyczajona.
– Nie masz nic przeciwko, że pójdziemy do mnie? – szepce, nie cofając ręki.
– U siebie będziesz taka sama?
Przybliża twarzyczkę.
– Lepsza.
– Mhm, to skorzystam.
***
Dziewczyna mieszka nieopodal, w secesyjnej kamienicy, której parter zabudowano całodobowym monopolowym. Wywiesili tabliczkę, że zamknięte. (Szkoda, kupiłbym zgrzewkę na uspokojenie). Spuszczone rolety szpeci graffiti z resztkami oberwanych plakatów. Jarząca się żółć dogasającej lampy stapia się z nimi we wspólny bohomaz. Niby nic. Pospolita blizna szpecąca architekturę. Czujne oko wychwyci wyróżniające się czarne szlaczki ułożone w zwięzłe słowa: MY ŻYJEMY I ŻYĆ BĘDZIEMY.
Przebolałem podobne miejsca. Diabeł z grzeczności witał tam dzionek. Skośnooka prowadzi mnie na ostatnie piętro. Żadnej windy. Pośrodku spirali schodów straszy pusty szkielet szybu. Po iluś łykach (zaczynam żałować pobożnego życzenia) każdy stopień nabiera wysokości. Chłopaki z centrali będą musieli się wytłumaczyć. Pisali o pierwszym piętrze. „Niziutko mieszka” – mówili. „Jakby uciekała, dasz po twarzy na uspokojenie i po krzyku”. Takich gołębiarzy trzymają na komendzie. Ślepaki, nie jastrzębie. Zza monitora wszystko wydaje się łatwe i przyjemne.
Są i plusy. Wchodząc, inaczej niż w barze, nie tracę okazji. Przypatruję się dziewczynie. Dostatecznie ruchliwe bioderka szczypią oczy. Gdzie mogę, patrzę. Ściany musiały być dziełem talentu. Odnajduję kontury wzorowane na rzymskich mozaikach i dziełach van Gogha. Otwiera pierwsze z brzegu drzwi.
– Rozgość się.
Próg przekraczam ostrożnie.
Profesjonalistka, umie obracać zarobkiem. Wewnątrz urządziła skromne gniazdko. Brakuje zbędnych mebli – między innymi telewizora. Na wprost kanapy, już przerobionej w łóżko, stoi doniczka z bambusem i przystrzyżone drzewka bonzai. Wzdłuż ścian bibeloty – plakaciki, obrazki, okładki zinów. Pop-art. Mieszkanie ma osobną łazienkę.
– Okay miejscówka. – Siadam na pościeli.
– Sorry za bajzel. Kumpela miała sprzątnąć.
Więc mieszka z koleżanką. Klops, nie przewidziałem obecności świadków.
Pozbędę się jej, gdy zajdzie konieczność.
– Pracujecie razem? – pytam, niby spragniony uciechy.
– Osobno. – Skośnooka wiesza kurtkę. Pod spodem ma wyłącznie stanik. – Wymieniamy się, kiedy trzeba. Gadamy czy przechodzimy do rzeczy?
Krzyżuję ramiona.
– Dajesz.
Zapuszcza winyl i staje pośrodku pokoju. Struny gitar błyskawicznie zaczynają targać jej ruchami. Dziewczyna odgrywa rolę posłusznej marionetki. Sięga za plecy. Stanik zsuwa się po ramionach i opada na podłogę. Piersi troszkę duże jak na Azjatkę, ale warte odnotowania. Zostały majteczki. Odpuszczę sobie brzoskwinkę. Widziałem wystarczająco dużo. Ma talent, nie potrzebuje rury. Szkoda, że go marnuje.
„Woman please be gone…” – dobiega z głośników.
– Niezła nuta. Kto gra?
– Sixto Rodriguez Hate Street Dialogue. – Skośnooka wykonuje piruet do taktu. – Niezła jestem, nie sądzisz?
– Sądzę, że owszem. Sąsiedzi nie widzą przeciwwskazań? Okna masz odsłonięte.
– Mają swoje problemy. Naprzeciwko ogólnie masz pustostan.
Dziewczyna kończy pląsy i klęka przede mną. Bierze się za mój pasek. Zamieram, pamiętając o zadaniu. Odpina klamrę, rozpina rozporek. Nie dam się ugrać, zwłaszcza gdy pozostały do zdjęcia gatki.
– Ejże, mamy czas! – Odpycham ją, trochę z obowiązku i dla żartu. – Porozmawiajmy na rozgrzewkę.
Ślicznotka wstaje, trzymając ręce na biodrach.
– Koleś, nie czujesz ochoty, dobra, ale ja potrzebuję forsy. Twoi kumple kazali z tobą pójść. Dodali, że po zabawie dasz dwa razy więcej. Nie rób ze mnie, ćwoku, zjebki.
– Zapomnij o pieniądzach. – Przywracam pasek i rozporek do porządku. – Nie są ważne. Tu chodzi o ciebie. Ponoć z ciebie niegrzeczna dziewczynka.
– A co robią grzeczne dziewczynki? – pyta z krzywym uśmiechem i skrzyżowanymi rączkami. Dalej nie ogarnia. Idzie w ostrzejszy ton.
– Mówią prawdę, suczko.
Jej powieki mimowolnie drgają, na skórze pojawiają się kropelki potu, oddech przyśpiesza. Gryzie wargę, biorą ją nerwy.
Rozumie, z kim gada.
Kurtyna opadła. Podaję dziewczynie wyciągniętą z portfela odbitkę. Wyrywa mi ją. Żadna strata, wiem, co przedstawia. Grupowa fotografia personelu szpitalnego z pacjentami. Pięciu medyków, kilka piguł, stadko dzieciaków w różnym wieku, o najrozmaitszej karnacji skóry. Rozkoszna gromadka. W tle palmy, plac zabaw, bloki mieszkalne. Z drugiej strony widnieje zapisana ołówkiem data sprzed dwudziestu lat. Ujęcie nie przedstawia żadnej wartości poza widocznym szczegółem. Cała dzieciarnia, bez wyjątku, ma zwierzęce uszy i ogony. Można je dostrzec po dokładniejszym przyjrzeniu się zamazanej powierzchni.
– Skąd…? Skąd to masz? – pyta, siadając z płaczem na kolanach.
– Nieważne skąd. Ważne, kto jest na tym zdjęciu. Ty i twoje koleżeństwo, prawda?
Dziewczyna nie wytrzymuje napięcia, drze zdjęcie.
– Niepotrzebnie to robisz. Mamy kilka kopii. I oryginał. Jesteś tą uroczą pandą z drugiego rzędu, stoisz pomiędzy króliczą dziewuszką a wiewióreczką, zgadłem?
Wyciera oczy.
– Ile dostanę?
– Zaczynasz od skutków? Pogadajmy lepiej o przyczynach. – Odsłaniam kaburę zawieszoną na ramieniu. Na wierzchu widnieje odznaka hycla. Dawno nieczyszczona utraciła blask, ale wciąż emanuje władzą. Niech bidula ma potwierdzenie. – Czemu wpakowałaś tamtemu doktorkowi trzy kule? Nie próbuj łgać. Kamery wszystko zarejestrowały. Znamy twój wizerunek. Podobnie twoich koleżków ze stada. Czterech zdążyliśmy dorwać. Jeden zginął. Reszta się ukrywa. Chcemy tylko namiary na nich.
– Nie będę kapowała.
– A dlaczego? – Nadaję swojemu głosowi litościwe brzmienie.
– Nie zrozumiesz. – Spod grzywki dobiega ponury głos. – Żaden człowiek nie zrozumie, ile straciliśmy. Wy… nas… Ludzie potrafią nauczać, potem zabić. Upokarzają. Ci sami kretyni, przez których cierpieliśmy, każą nam być szczęśliwymi z naszego istnienia. Głodzą, szykanują.
– Daruj sobie socjologiczną gadkę. Nudzisz. Mów, czemu znany biotechnik ląduje w kostnicy z rozerwanym ciałem i miazgą zamiast twarzy? Przyznaję, cela masz dobrego. Ale do rzeczy. Wśród całego zbiegowiska znalazła się jedna dziewuszka, która bez mrugnięcia przewróciła go i zastrzeliła. Nikt mnie nie zaaresztuje, myślała bidulka. Tłum jest spanikowany nagłym wybuchem pożaru. Żyje do tego z przeświadczeniem o spełnieniu pobożnego życzenia rodzeństwa. Zapomniała o monitoringu. Spokojnie wyrzuciła broń do śmietnika.
Uniosła spłakane oczy.
– Co byś z nim zrobił? Widział, jak cierpieliśmy. Widział brud i chłód klatki. Bawiło go to. Zanosił się śmiechem, gdy stukając paralizatorem po kratach, sprawdzał nasze odruchy… Siedział w przytulnym biurze, zapisując zebrane obserwacje. Serwował nam napuszone mądrości…
No, no, jaka rozgadana. Słowa przywodzą na myśl odbyte przesłuchania. Zabijaliśmy nimi nudę między łapankami. Niektóre zwierzaki zachowywały milczenie, inne maskowały słowa pięściami.
– Nie ma innego wyjścia? – uspokoiła głos.
– Wybacz, służba. Nie dam ci wyjść. I nie próbuj pogrywać. Mam zapewnione wsparcie. Załatwiając mnie, pogorszysz swoją sytuację.
W jakimś sensie jej współczuję. Ganiam za nimi dekadę i dość dobrze ich poznałem. Wyhodowani wyłącznie dla zostania żywymi przytulankami. Żywymi przedmiotami. Mówiące narzędzia, jak nazywali je Grecy. Ośrodki rozrodcze, w żargonie hycli nazywane farmerskimi burdelami, szły w tysiące. Tysiące dzieciaków, nie poznawszy rodziców, bo ich nie było, lądowały w przepełnionych klatkach. Kolejne pokolenia Homo animals. Odchowani batem czekali, aż zostaną zakupieni. Zdjęcie było banialuką poruszającą serca sponsorów. Państwowi pokrywali dwadzieścia procent kosztów. Grupa pandy była przedostatnią. Niedawno wprowadzoną do sprzedaży.
Całą hecę zaczęła zaraza z początku tysiąclecia. Ćwierć wieku temu. Najpierw pozdychały psy, niedługo koty, potem część ssaków. Nie wszystkie, większość gatunków. Zeszły w przeciągu kilku miesięcy, może lat. Na całym świecie. U każdego, z nieznanego powodu. Robiono badania, ekspertyzy. Brak przyczyny.
Byłem szczylem i pamiętam tylko śmierć swojego owczarka.
Straty odrabiano zabawą w Boga. Pustkę zapełniono czymś trwalszym. Ludzkim.
Popijemy nawarzonego przez to piwa…
Usłyszawszy plotkę, że bogacze z zamkniętych osiedli adoptują uszate dzieciaki, pukniesz się w czoło i wyśmiejesz. Bajeczka dla maluczkich. Z ziarenkiem prawdy. Przykład płynie z góry. Zaczną bogaci, skończymy na wielkopowierzchniowych sklepach zoologicznych.
Ten rejon jest wielką niewiadomą. Olbrzymi obszar magazynów, niszczejących kamienic, dawnych perełek, ruder, wszelkich pomyj. Gdzie ja wylądowałem? Bystrość mnie wystawiła.
– Skarbie? – rzucam. Orientuję się, że mówię w pustkę. Odpłynąłem. Zwierzaczek nawiał. A nie, ciuchy leżą, gdzie je rzucono, do tego z łazienki dobiega odgłos natrysku. Poszła ochłonąć. Przerobiłem kilka takich przypadków; nie popuściłem. Niektórym próbowałem po dobroci przemówić do rozsądku, wytłumaczyć powstałą sytuację. Żeby nie skłamać, żaden ze mnie zboczeniec. Takich codziennie spotykam na komendzie. Robotę wykonuję w miarę przyzwoicie. Jeśli podsumować śmiertelne trafienia, moje konto nie przekracza w tym momencie dziesiątki trupów.
Sixto Rodrigez wciąż nadaje. Zapomniała wyłączyć. Nie zaprzestała tworzyć atmosferki. Zmieniła taktykę. Liczy, że wywinie się ciałem. Ostatnia szansa – weźmie, nie weźmie?
W łazience dziewczyna kuca w kącie kabiny, z twarzą pomiędzy kolanami, zwróconą ku ściance. Udaje potulną.
Czemu na dziś nie wybrali kogoś innego?
– Rozumiem, że nie chcesz wylądować w klatce. Jesteś młoda, chcesz poszaleć. – Chwytam ją za bark. – Nie rób problemu, to może. O żeż!
Z brzucha, tuż nad pępkiem, wystaje plastikowy uchwyt noża. Wiedziała, jak wbić, nie powodując bólu. Mało krwi, woda wypłukała część i poniosła w ujście. Elegancko wymierzyła. Z żyłami trwałoby to za długo.
Sprawdzam puls. Zerowy. Rozsuwam dziewczynie włosy. Pewność nie zawadzi, zdarzają się pomyłki. Niepotrzebne ofiary. Wokół uszu idzie szlaczek niewyjętych szwów. Poza tym chirurg spieprzył na całej linii. Dał uszy typu europejskiego. Azjatce, bęcwał. Część winy leży po jej stronie. Spieszyła się. Poganiana pościgiem znalazła tani skalpel. Tacy machną zapaskudzonym ostrzem i żądają podwójnej zapłaty. Zapłaciła, mniemam, w naturze, gotowa na wszystko. Wsuwam dłoń pod plecy. Ślad po usunięciu ogona znaczy źle zagojona blizna. Od biedy wypustkę można uznać za pryszcz.
Zwierzyna, bez dwóch zdań. Bezmyślna, głupia zwierzyna. Masz swoją wolność. Pożyłabyś w luksusie u bogatych zooentuzjastów. Wykazała się znikomym myśleniem. Gratuluję. Pozbyła się podskórnego, wszczepionego na wysokości wyrostka identyfikatora, zwanego płodem. Z tym maleństwem zostałaby migiem namierzona. Ranka wskazuje usunięcie mniej pożytecznego organu. Stworzonka skrywają spryt. Chirurgia to spód góry lodowej. Wierzchołek wyznacza zmiana oczu. Bywały zwierzyny, które otrzymywały w darze prawdziwie zwierzęce spojrzenie. Ta mogła mieć w barze ludzkie dzięki szkłom. Otwieram trupowi powieki. Ludzkie.
Wywindowali mnie z tym zadaniem. „W tych sprawach jesteś niezastąpiony” – gadali. „Proste zadanie. Przytrzymaj do przybycia ekipy lub sam się nią zajmij”. Rozkaz to rozkaz. Kazali pójść, poszedłem. Kazali zluzować z alkoholem, jakoś wyszło. Kazali przetrzymać, zawaliłem. Mam zapewnione kilkaset karniaków z – w co nie wątpię – kopem na poprawę.
Przechodzę do pokoju, biorę telefon. Wstrzymuję się przed odruchowym zawiadomieniem pogotowia. Zwykła budżetówka. Nie swoi. Robota hycla ma pozostać niezauważona. Najpierw komenda. Naprędce zmyślam gadkę. Podejrzana chwyciła za nóż, wywiązała się szamotanina, nie zdążyłem odebrać narzędzia. Ona zginęła, wbijając sobie ostrze. Trupa zaniosłem do łazienki i obmyłem. Będę czysty – nie robiłem propozycji, nie zabiłem, próbowałem pomóc. Dyżurni zza biurka znajdą inne wyjaśnienie, durne. Bez polotu.
Jestem kiepskim służbistą. Ta robota kiedyś mnie wykończy. Gonitwa dorzuci mały zawał. Niedługo z tej ckliwości serce zacznie mi nawalać.
Zanim dzwonię, przeszukuję dla zasady pokój. Wedle podręcznikowych zaleceń szukam jakichkolwiek wskazówek dotyczących miejsca pobytu rodzeństwa albo innych stad. Wywalam rzeczy na podłogę, podnoszę materac. Żadnych map, notatek, politycznych druków, materiałów dla dorosłych. Zwierzyna wychodzi na uporządkowaną istotkę. Ciekawostką jest zakładka do książki. Pocztówka ze świętym Franciszkiem. Córa Franciszkanów. Czytałem o tej grupie. Naucza miłości i chrześcijańskiej drogi życia pośród zwierzaków. Załażą nam za skórę. Ukrywają uszatych, nie bacząc na rozporządzenie dotyczące informowania o bezpańskim zwierzęciu. Trudno ruszyć ich zgromadzenie. Ustawa o wolności religijnej ogranicza pole działań. Święci buntownicy. Prześwięci rebelianci.
Na korytarzu rozbrzmiewają kroki. Zbliżała się wataha. Nawet nie prosiłem o wsparcie. Udający się na misję dostawał dwóch opiekunów. Cieni. Trzymali dystans – wkroczyliby w razie potrzeby. Zdążyłem o nich zapomnieć.
Ich nadejście na krótko miesza mi myśli. Pierwszy pomysł to ucieczka. Dokąd? Granicę miasta obłożono posterunkami. Narobiłbym sobie kłopotów. Przyczyna jest w łazience. Dorobią spółkowanie ze zwierzęciem. Tak działa system. Nawiałeś, wylatujesz.
Piszczy telefon. Koleżanka chce poinformować o wcześniejszym powrocie, nie wróci na noc?
Chwilowo zwlekam z odebraniem z obawy przed wtopą.
Biorę głęboki oddech.
– Skończyłeś już?
Po karku spływa mi pot. Doświadczam wrażenia zaciskania pętli na szyi. Ton, charakter, wszystko układa się w trudny do zapomnienia rechot, który następuje po pytaniu. Dzwoni Czwórka.
Przełykam ślinę i odpowiadam:
– Prawie.
– Gołębiarz z dachu naprzeciwko melduje, że łazisz po mieszkaniu. – Rzeczywiście, zapomniałem o oknach. – Posłałem dwóch do sprzątnięcia.
– Nie potrzebuję. Ona… Ono się zabiło.
W słuchawce ponownie rozbrzmiewa rechot.
– Brawo. Punkt dla naszych. No ale szkoda. Jedna poszlaka z głowy.
Zaciskam palce na telefonie.
– Mój błąd.
– Błędy błędami. Należy znaleźć wśród nich rozwiązanie. A tak na koniec – koleżaneczka pandy była bardziej rozmowna.
– Ona też?
Czwórka rechocze.
– Też, też. Króliczek. Ale gorzej się maskował. Ogonek mu wystawał spod spódniczki. Głupie stworzenie zapomniało zakryć. Czekała na posterunku nieopodal. Mogła nas rozpracować. Zgarnęliśmy, zanim wparowałeś ze swoim uszatkiem na wyrko. Samo wlazło w potrzask i nie przetrzymało przesłuchania.
Z łatwością wyobrażam sobie „przesłuchanie”. Uwiązują zwierzę na krześle w kafelkowanym pomieszczeniu, niekiedy furgonetce. Czwórka zdejmuje rękawiczki, za eleganckie na zakrwawienie, i zaciśniętymi kościstymi dłońmi, z rzadka kastetem, wali po twarzy biedne stworzenie. Uwiązane na krześle nie obroni się. Nie odda ciosu. Czwórka, rechocząc, zmienia pięści na buty. Bawi się. Kopniak w ramię, w głowę, nieprzesadzony. Złapany zwierzak musi wyśpiewać trochę informacji. Czwórka wrzyna kilka ciosów mimo płaczu i błagania. Mimo obecności strażników. Mają radochę. Trzask kości. Śmieją się coraz głośniej. Czwórka rechocze.
– Jakieś instrukcje? – pytam dla zmiany toku myśli.
– Czekać. Przyjdzie wsparcie, pomożesz załadować truposzczaka do wora i tyle.
– Mam wracać do bazy?
Czwórka rechocze. W gardle zaczyna mi ciążyć.
– Masz wolne.
Rozlega się pukanie. Wręcz walenie.
– O, słyszę, że przyszli. – Co on, magik? – Bez odbioru.
Rozłącza się. Odkładam telefon i otwieram drzwi. Nie patyczkują się, wchodzą na czuja, niosąc plastikową torbę.
– Gdzie ciało? – rzuca spod kaptura niższy, z tlącym się papierosem, w poszarzałym płaszczu przeciwdeszczowym pozbawionym oznaczeń.
– W łazience. Nie przeszkodziłem. Zaskoczyła mnie.
– Znamy gadkę – mówi wyższy w identycznym do niższego uniformie. – Hycel próbuje, nic nie wychodzi. – Zagląda do łazienki. – Dobra nasza. Skorzystała z natrysku. Oszczędziła nam roboty z krwią.
– Spalarnia? – pytam. Centrala wolała zwozić trupy do urządzonego w głównej bazie całodobowego pieca. Ponoć lepiej kryć trupy przed budżetówką.
– Co? – Naburmusza się niższy, gdy rozwija worek. – Tak, tak. Ścierwa się pali. Znajdziesz tyle miejsca na posypanie wapnem?
Pakowanie zwłok nie obywa się bez problemów. Wyższy „grabarz” okazuje się fujarą. Chwytając trupa za nogi, traci równowagę na śliskiej podłodze i omal nie uderza twarzą o umywalkę. Zabrakło centymetra. Prawie poszedł w ślady pandy. Śmierć z własnej winy. Na własne głuche życzenie. Niższy ma niewiele więcej szczęścia. Siłuje się z rękami. Wsadzone do wora odskakują na zewnątrz.
Długo im schodzi. Mam chwilkę, by się jej ostatni raz przyjrzeć. Szkoda takiej. Byłaby ozdobą wielu przyjęć, podczas których nowobogaccy przedstawiają swoich pupili. Nowe stroje i sztuczki. Modne obróżki. Dodatki. Leczenie kompleksów.
– Spróbowałeś z nią? – pyta niższy, wyciągając z ust dogasającą fajkę i strzepując popiół do doniczki z drzewkiem bonzai.
– Nie dała.
– E, słabo – wtrąca wyższy. – Ja bym wziął ją i tak. Po mieszkaniu widać, że potulna. Trzaśniesz, będzie się łasić. Wywalisz, wróci. To zwierzątko. Kupiłbym jedno.
– Wypuścili nowe pokolenie? Tak szybko?
– Nie szalej – odpowiada niższy. – Każą czekać. Reklamują w katalogach i ulotkach. Mamy się nacieszyć starszakami. Weźmiesz dziesięcio- albo pięcioletnie szczenię do odchowania?
– Racja. Lepiej nabyć ukierunkowanego pupila.
– Ponoć są pieprznięci, którzy wzięliby te najmłodsze.
– Czepiasz się – dopowiada wyższy. – Bezdzietni mają prawo do szczęścia.
– To jazda do sierocińców. Dzieciak na dzieciaku, a taki wariat weźmie uszatkę, bo miłe, bo milusie uszka i ogonek.
– Co zrobisz… – Wyższy wychodzi z łazienki z worem na barku. – Moja kuzynka myśli o zakupie kociego rodzeństwa.
– A faceta ma? – rzucam żartem.
– Ponoć, ale nie nadaje się do rodzicielstwa.
– Zakłamani dewianci – słyszę niższego.
Zamykamy wejście taśmą. Mieszkanie zachowa pierwotny stan, niby czekając na nowego domownika. Na wypadek gdyby wyjrzeli lokatorzy, mamy przygotowaną gadkę o odrobaczeniu lokum. Na dokładkę poprosimy o dane. To im da do myślenia. Ostrzejsze ekipy demolują wnętrze, kiereszują korytarz. Wpada bydło, rozrabia i bierze poszkodowanego. Czwórka pochwala tego typu aresztowania. Przed jego władztwem „jaskółcze jajo” zazwyczaj kończyliśmy schwytaniem zwierzaka. Zabójstwa czy samobójstwa nigdy nie następowały. Odgrywaliśmy zoopsychologów, by rozładować sytuację. Punkt krytyczny niechybnie zderzał się z punktem człowieczeństwa.
Prasa rozpisywała się o tajemniczym, pseudogestapo, wałęsającym się po mieście. Plotki, fejki. Część rozpuszczała nasza agencja.
Wóz zaparkowali ulicę dalej. Gruchot z dokręconą tablicą rejestracyjną normalnie wzbudza zainteresowanie. Należyty telefon i cisza w eterze. Mamy pozostać niebytem.
Cienie ściskają ręce na pożegnanie. Wymieniają ostatnie komentarze. Ostatnie dowcipy i skargi. Cześć pracy.
Do baru wracam wolnym krokiem. Dostałem jednodniowy urlop, który zmierza ku końcowi. Zamierzam poszaleć – w granicach rozsądku. Czwórka pozwolił, trzeba korzystać. Jedna rozmowa umie zdziałać cuda.
W klubie nic się nie zmieniło. Nie wszczęto awantury. Muzyka znacznie się poprawiła. Leci Slow Dance Chrisa Rei. Barman nabrał ogłady. Wydaje się milszy. Bliźniak? Wśród gostków te same twarze. Neutralne i pijane. Niechybnie stęsknione.
Ilu ich tu jeszcze siedzi? Jeśli są, widzieli wyjście z pandą. Rozpoznali mnie. Poczuli woń hycla. Szykują zemstę. Zdarzały się zniknięcia chłopaków wnet po zadaniu. Ciała znajdowano z wyrytymi na skórze ostrzeżeniami. Czasami obdarte ze skóry. Zauważam brązowowłosą harpię. Czeka na mój powrót w towarzystwie na wpół opróżnionej butelki. Koleżaneczki pracują.
Ładne dopełnienie zmarnowanego wieczoru. Nieumyślnie spowodowałem śmierć piękna.
Spartaczyłem.
– Stęskniłeś się? – pyta, przymilając się, kiedy siadam przy barze. Obca bliskość działa kojąco.
– Znudziłem… – Czuję dziwny nacisk na podbrzusze. Trwa to chwilę. Potem przychodzą naprzemienne, nachodzące na siebie ciepło i chłód. Chłód przesuwa się nieco w bok, wycina drogę naprzód. Przymykam oczy. Strach odchodzi. Przebita skóra strasznie piecze. Na nic zimny okład z metalu. Tnie głęboko.
Powoli wciągam powietrze. Potwornie boli…
Podeszli mnie. Długo czekałem.
– To za Lilian – słyszę.
– Ilu? – Oddech mi słabnie.
Szatynka porusza ustami, nie słyszę dźwięku. Wydaję z siebie krótki śmiech.
– Byłem… Mała, miałem szansę?
Spojrzenie mi gaśnie, rozmyte zjawy poruszają się wokół mnie coraz wolniej. Zarysy i kontury. Człowiek? Zwierzę? Kimkolwiek jest, była, będzie… Podałem się prosto na tacy… Tak się wrobić. Słabizna.
Ukochana sprawiedliwość wieńcząca dekadę bezmyślnej bieganiny za niemożliwym do wykonania zadaniem… Śmierć za śmierć. Nieświadomie błagałem, by przyszła.
Ludzie pozostają nieświadomi od narodzin, namnożyli problemów, przeludnili nimi świat. Nie starczy miejsca dla nich samych.
Może hycle mogą być pożyteczni…
Nie zobaczę tego…
Wielkie dzięki.