- W empik go
Hyperion - ebook
Hyperion - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.
A dual Polish-English language edition.
„Hyperion” jest jednym z najważniejszych – choć nigdy nieukończonych – utworów poetyckich angielskiego poety romantycznego Johna Keats (ur. 1795 w Moorgate w pobliżu Londynu, zm. 23 lutego 1821). Poemat jest oparty na wątku zaczerpniętym z mitologii greckiej, który opowiada o tym, jak Tttan Hyperion, będący pierwszym greckim bogiem słońca, został zastąpiony przez Apollina.
„Hyperion” is one of the major poems of the English Romantic poet John Keats. The poem is based on the tale from Greek mythology that tells how the Titan Hyperion, the first Greek sun god, was replaced by Apollo.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-289-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Księga I.
W głębokich mrokach posępnej doliny,
Z dala od świeżych oddechów poranka,
Żarów południa i gwiazdy wieczornej,
Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny
I tak milczący, jak owo milczenie,
Co go otacza wokoło; nad głową
Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna
Chmura na chmurze. Ani jeden tutaj
Nie wkradł się powiew, tyle sił mający,
Ile ma cichy dnia letniego podmuch,
W dal unoszący źdźbła pierzastej trawy:
Liść tu umarły zostawał, gdzie upadł.
Samotny potok wlókł się oniemiały
I coraz bardziej malał i pochmurniał
Z żalu nad bóstwa swojego upadkiem:
W trzcinach i łozach wylękła Najada
Usta swe zimnym zamykała palcem.
W piasku nadbrzeżnym ślady stóp szerokich,
Ale idące do tego li kresu,
Dokąd on dotarł, by spocząć i zasnąć.
Dłoń jego stara, zgrzybiała, olbrzymia,
Legła na ziemi darnistej, bezwładna,
Martwa, bez berła; oczy mu przywarły
Ciężkie powieki, a głowę obwisłą
Tulił do ziemi, jakby nadsłuchiwał,
Czy przyjdzie pomoc od Matki odwiecznej.
Zdawałoby się, iż żadna go siła
Z miejsca nie ruszy, gdy wtem ktoś się zbliżył
I, ze czcią wielką schyliwszy się nad nim,
Przyjazną ręką łagodnie się dotknął
Jego barczystych, przepotężnych ramion.
Pierwszego świata była to bogini.
Przy jej postaci rosła amazonka
Równałaby się pigmejce. Za włosy
Pochwyciłaby Achilla i zgięła
Kark mu ku ziemi; lub też jednym palcem
Iksyonowe wstrzymałaby koło.
Lica jej były ogromne, prawdziwie,
Jak to oblicze memfijskiego Sfinksa,
Co gdzieś w dziedzińcu stanął pałacowym,
Kiedy mędrcowie, szukając mądrości,
Zwracali oczy swe ku Egiptowi.
Lecz do marmuru jakże niepodobnem
Było to lice! Jakże było pięknem,
Jeśli ból wielki nie uczynił bólu
Jeszcze piękniejszym od samej piękności!
W jej wzroku czyhał jakiś strach wylękły,
Jak gdyby klęska zaczęła się właśnie,
Jakby w dniu burzy przednia straż chmur ciemnych
Już rozpoczęła swój posiew nieszczęścia,
A czarny hufiec jął nagromadzonym
Pracować grzmotem. Jedną rękę swoją
Do bolesnego przycisnęła miejsca,
Gdzie u człowieka słychać serca bicie,
Jakby łam właśnie, chociaż nieśmiertelna,
Czuła ból krwawy. Drugą na Saturna
Złożywszy karku przegiętym, otwarte
Zbliżyła wargi w stronę jego uszu
I uroczystym, głębokim, organnym
Rozbrzmiała dźwiękiem w żalne, smutne słowa,
Które w akcentach naszego języka –
O jakże słabych, ażeby wyrazić
Pierwotnych bogów rozlewną wymowę! –
Takieby miały znaczenie: „Saturnie!
Otwórz swe oczy! – jakkolwiek dla czego,
Ty stary, biedny mój królu?! Pociechy
Nie mam ja żadnej dla ciebie – nie, żadnej!
Nie mogę rzeknąć: „Czemuś zasnął, panie?”
Albowiem niebo już cię opuściło,
I ziemia boga nie widzi w pobitym,
I morze z swoim uroczystym szumem
Odbiegło berła twojego, i wszystkie
Wokół przestwory przestały ulegać
Twej osiwiałej, dawnej królewskości.
Grzmoty, nowego świadome rozkazu,
Opornie tylko huczą ponad naszym
Upadłym domem, a twa błyskawica,
Niedoświadczoną kierowana ręką,
Niszczy i pali te, ongi spokojne,
Nasze dzierżawy. O czasy bolesne!
O chwile, długie, jak lata! Przechodząc,
Tak wydałyście tą potworną prawdą,
Tak ją do naszych trosk i ciężkich zgryzot
Przycisnęłyście, że niedowierzaniu
Zabrakło miejsca na oddech. Saturnie!
Spij-że, śpij dalej! O lekkomyślności!
Jakże ja mogą zakłócać tę ciszę,
Tę snu twojego samotnię! Jak mogę-ć
Otwierać oczy, pogrążone w smutku?
Spij, a ja płakać u stóp twoich będę.”
Jak kiedy w letniej, w sen zaklętej nocy
Potężnych lasów dumne senatory,
Wyniosłe dęby, w zielonych delijach,
Oczarowane przez gwiazdy żarliwe,
Śnią, śnią noc całą, nie drgnąwszy ni razu,
Chyba że jakiś powolny, samotny
Przypłynie powiew, by skonać w te tropy,
Jak gdyby tylko jedną miało falę
Przypływające powietrze: – tak samo
Przyszły i przeszły jej słowa; a ona.
Zalana łzami, schyliła ku ziemi
To swoje piękne i szerokie czoło,
Tak, że jej gęste, spadające włosy
Podścieliły się przemiękkim jedwabiem
Pod wielkie stopy Saturna. Już księżyc,
W leniwych płynąc odmianach, swe cztery
Srebrzyste pory rozsiał pośród nocy,
A owych dwoje widać wciąż bez ruchu,
Podobnych rzeźbom w sklepieniach katedry:
Ten bóg skostniały leżał wciąż na ziemi,
A u stóp jego płacząca bogini.
Nareszcie przyszedł czas, gdy Saturn stary
Podniósł powieki nad zblakłą źrenicą
I ujrzał stratę, swojego królestwa,
I wielki smutek i mrok tego miejsca,
I tę na klęczkach uroczą boginię,
I trzęsąc brodą, jak osika trzęsie
Swojem liściwiem, zaczął bełkocącym
Szeptać językiem: „Theo! złocistego
Hyperiona nadobna małżonko!
Czułem cię przedtem, nim jeszcze ujrzałem
Twoje oblicze: spojrzyj na mnie! spojrzyj,
Abym nasz wyrok zobaczył w twych oczach!
Spojrzyj i powiedz, azali Saturna
Widzisz tu postać; azali Saturna
Głos tutaj słyszysz; azali to czoło,
To pomarszczone, z królewskiej korony
Odarte czoło jest czołem Saturna?
Któż posiadł władzę, aby mnie tak zgnębić?
Zkąd moc ta przyszła i jak mogła wyróść
W takie nadmiary, gdym ja Przeznaczenie
Zdawał się trzymać w mych żelaznych garściach?!
Lecz tak się stało... I otom zduszony –
Otom niebieskiej pozbawion potęgi,
Oddziaływania na blade planety,
Rozkazywania morzom i wichurom,
Nad żniwiarzami spokojnego władztwa –
Wszystkich tych czynów, któremi najwyższe
Przynosi bóstwo ulgę swemu sercu.
Odbiegłem łona własnego, zgubiłem
Własną istotę, swój byt rzeczywisty,
Gdzieś między tronem, a tym kątem ziemi,
Na którym siedzę. Patrzaj, Theo! patrzaj!
Rozewrzyj oczy wieczyste i wlep je
Hen! w te okręgi! wlep je w te przestworza,
Takie gwiaździste, a przecież tak ciemne,
Tak pełne życia oddechów, a przecież
Takie bezpłodne i puste – w płomienne,
Lecz takiem piekłem ziejące przestworza!
Patrz, patrz, o Theo! i powiedz, czy widzisz
Postać, lub cień jej, torującą drogę
Na dumnych skrzydłach lub płomiennym wozie,
Aby na nowo opanować niebo,
Które przed chwilą straciła!.. Posłuchaj!
Dojrzali muszą iść naprzód! Saturnus
Musi być królem! Tak, złote zawitać
Musi zwycięztwo, paść muszą bogowie,
A zabrzmieć surmy spokojnych tryumfów;
Nad mej stolicy złociste obłoki
Przeuroczyste muszą płynąć hymny,
Tony łagodnych odezw i obwieszczeń
I srebrne muszli wyżłobionych dźwięki!
I nowe piękna stworzymy rodzaje,
Aby się niebios radowały dzieci...
Ja wydam rozkaz... Theo! Theo! Theo!
Ach! gdzie jest Saturn? Słuchaj! gdzie jest Saturn?”Hyperion
Book I.
Deep in the shady sadness of a vale
Far sunken from the healthy breath of morn,
Far from the fiery noon, and eve’s one star,
Sat gray-hair’d Saturn, quiet as a stone,
Still as the silence round about his lair;
Forest on forest hung about his head
Like cloud on cloud. No stir of air was there,
Not so much life as on a summer’s day
Robs not one light seed from the feather’d grass,
But where the dead leaf fell, there did it rest.
A stream went voiceless by, still deadened more
By reason of his fallen divinity
Spreading a shade: the Naiad ’mid her reeds
Press’d her cold finger closer to her lips.
Along the margin-sand large foot-marks went,
No further than to where his feet had stray’d,
And slept there since. Upon the sodden ground
His old right hand lay nerveless, listless, dead,
Unsceptred; and his realmless eyes were closed;
While his bow’d head seem’d list’ning to the Earth,
His ancient mother, for some comfort yet.
It seem’d no force could wake him from his place;
But there came one, who with a kindred hand
Touch’d his wide shoulders, after bending low
With reverence, though to one who knew it not.
She was a Goddess of the infant world;
By her in stature the tall Amazon
Had stood a pigmy’s height: she would have ta’en
Achilles by the hair and bent his neck;
Or with a finger stay’d Ixion’s wheel.
Her face was large as that of Memphian sphinx,
Pedestal’d haply in a palace court,
When sages look’d to Egypt for their lore.
But oh! how unlike marble was that face:
How beautiful, if sorrow had not made
Sorrow more beautiful than Beauty’s self.
There was a listening fear in her regard,
As if calamity had but begun;
As if the vanward clouds of evil days
Had spent their malice, and the sullen rear
Was with its stored thunder labouring up.
One hand she press’d upon that aching spot
Where beats the human heart, as if just there,
Though an immortal, she felt cruel pain:
The other upon Saturn’s bended neck
She laid, and to the level of his ear
Leaning with parted lips, some words she spake
In solemn tenour and deep organ tone:
Some mourning words, which in our feeble tongue
Would come in these like accents; O how frail
To that large utterance of the early Gods!
“Saturn, look up!–though wherefore, poor old King?
“I have no comfort for thee, no not one:
“I cannot say, “O wherefore sleepest thou?’
“For heaven is parted from thee, and the earth
“Knows thee not, thus afflicted, for a God;
“And ocean too, with all its solemn noise,
“Has from thy sceptre pass’d; and all the air
“Is emptied of thine hoary majesty.
“Thy thunder, conscious of the new command,
“Rumbles reluctant o’er our fallen house;
“And thy sharp lightning in unpractised hands
“Scorches and burns our once serene domain.
“O aching time! O moments big as years!
“All as ye pass swell out the monstrous truth,
“And press it so upon our weary griefs
“That unbelief has not a space to breathe.
“Saturn, sleep on:–O thoughtless, why did I
“Thus violate thy slumbrous solitude?
“Why should I ope thy melancholy eyes?
“Saturn, sleep on! while at thy feet I weep.”
As when, upon a tranced summer-night,
Those green-rob’d senators of mighty woods,
Tall oaks, branch-charmed by the earnest stars,
Dream, and so dream all night without a stir,
Save from one gradual solitary gust
Which comes upon the silence, and dies off,
As if the ebbing air had but one wave;
So came these words and went; the while in tears
She touch’d her fair large forehead to the ground,
Just where her falling hair might be outspread
A soft and silken mat for Saturn’s feet.
One moon, with alteration slow, had shed
Her silver seasons four upon the night,
And still these two were postured motionless,
Like natural sculpture in cathedral cavern;
The frozen God still couchant on the earth,
And the sad Goddess weeping at his feet:
Until at length old Saturn lifted up
His faded eyes, and saw his kingdom gone,
And all the gloom and sorrow of the place,
And that fair kneeling Goddess; and then spake,
As with a palsied tongue, and while his beard
Shook horrid with such aspen-malady:
“O tender spouse of gold Hyperion,
“Thea, I feel thee ere I see thy face;
“Look up, and let me see our doom in it;
“Look up, and tell me if this feeble shape
“Is Saturn’s; tell me, if thou hear’st the voice
“Of Saturn; tell me, if this wrinkling brow,
“Naked and bare of its great diadem,
“Peers like the front of Saturn. Who had power
“To make me desolate? whence came the strength?
“How was it nurtur’d to such bursting forth,
“While Fate seem’d strangled in my nervous grasp?