I am real. Opowieść matki - ebook
I am real. Opowieść matki - ebook
Inspirująca historia zwyczajnej islandzkiej matki, z przedmową Kate Winslet. „I am real”. Jestem prawdziwy. To pierwszy komunikat, który Keli przekazał słowami. Miał wtedy dziesięć lat, a jego dotychczasowe życie było zdrowotnym rollercoasterem, który przetrwał dzięki nieprawdopodobnej sile swojej matki.
Margrét Dagmar Ericsdóttir miała świetną pracę, dwóch zdrowych synów i udane życie rodzinne. Razem z mężem marzyli o małej córeczce, ale kiedy na świat przyszedł trzeci synek, byli równie szczęśliwi. Chłopczyk wydawał się w pełni zdrowy, po kilku dniach matka wiedziała jednak, że coś jest nie tak. Kolejni lekarze rozkładali bezradnie ręce, tymczasem dziecko nieustannie płakało, dręczone cierpieniem o nieznanej przyczynie. I tak mijały tygodnie, miesiące i lata, naznaczone bezradnością i walką o życie dziecka. „I am real” to opowieść o ciężkiej próbie, na jaką została wystawiona rodzina Keliego i on sam. To rozdzierająca serce historia bezgranicznej miłości, uporu, odwagi i wytrwałości o dosłownie hollywoodzkim zakończeniu. Kiedy Margrét planuje nagranie krótkiego programu telewizyjnego o autyzmie na potrzeby islandzkiej telewizji, kończy się to przeprowadzką całej rodziny do USA, stworzeniem filmu dokumentalnego, współpracą z Kate Winslet i założeniem z nią fundacji na rzecz osób z autyzmem.
Margrét Dagmar Ericsdóttir pokazuje swoją drogę radzenia sobie z przeciwnościami losu. Mówi o wzlotach i upadkach, chwilach triumfu i załamania. Płacze, kiedy wspomina udrękę syna i swoją, śmieje się, kiedy opowiada o rozmaitych dziwacznych terapiach, które wynajdywała, z miłością pisze o wsparciu i pomocy ze strony rodziców i przyjaciół. Jej książka porusza, inspiruje i na zawsze zapada w pamięć.
„To książka o tym, aby nigdy się nie poddawać i zawsze trzymać się nadziei”.
Fréttablaðið
„Każdy powinien ją przeczytać”.
Hringbraut TV
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67555-02-9 |
Rozmiar pliku: | 972 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga czytelniczko, drogi czytelniku!
Życie przynosi wiele rzeczy, które mogą nas jako ludzi wzmacniać i zmieniać. Opowieść, doświadczenie (dobre czy złe), działalność dobroczynna, strata, uroczystość, podróż. Czasem jednak to historia opowiedziana przez kogoś innego potrafi zatrzymać nas w biegu i sprawić, że na nowo zastanowimy się nad tym, jak myślimy i jak funkcjonujemy w świecie.
Trzynaście lat temu to historia Margrét zatrzymała mnie w biegu.
Naprawdę wierzę w to, że jeśli staramy się w życiu czynić dobro i coś dla innych zmieniać, jesteśmy w stanie to robić. Ale to nie zawsze jest proste, nie dzieje się magicznie, a czasem kosztuje. Historia Margrét uczy nas, że poświęcenie i determinacja mogą stanowić naprawdę wspaniałą i niezwykle satysfakcjonującą lekcję, dopóki wierzymy w naszą walkę. I dopóki jesteśmy gotowi walczyć dalej.
Syn Margrét, Keli, ma poważny autyzm, nie mówi, a jego umiejętności motoryczne są ograniczone. Mimo tych trudności Margrét w głębi serca wiedziała, że syn ma inteligencję w normie, talent i szansę na pełne, wspaniałe życie.
Ta historia to opowieść o głębokiej, rozdzierającej uczciwości, o głębinach matczynej walki i jej dążeniu do zapewnienia synowi z trudnościami życia i perspektyw, na które zasługuje. Takich samych perspektyw, jak każdemu innemu dziecku, z sercem, duszą, marzeniami i aspiracjami.
Jako matka Margrét jest naprawdę magiczna. Moim zdaniem jest najlepszą matką na świecie… jej słowa i jej duch wiele mnie nauczyły.
Masz przed sobą magiczną i pełną mocy opowieść o matce, która jest jednocześnie wyjątkowa i dzieli pewien wspólny mianownik dotyczący nas wszystkich. Margrét jest niezwykła w swojej sile woli i przekonaniu, że potrafiła i wciąż potrafi pokonać przeszkody, które stały się jej udziałem. Wszyscy możemy uczyć się z jej historii i wykorzystywać te pozytywne cechy, by poprawić życie swoje oraz osób, które kochamy, a czasem nawet ludzi, których nie znamy, ale którzy mogą nas potrzebować. Ta książka nie jest tylko dla rodziców dzieci niepełnosprawnych czy chorych. Chcę podkreślić, że dotyczy ona nas wszystkich, ponieważ pokazuje, jak radzić sobie z każdym prawdziwym wyzwaniem, które być może trafiło ci się we własnym życiu. Przekonanie Margrét, że na końcu tunelu zawsze jest światło, nawet jeśli jeszcze go nie widać, daje nie tylko inspirację, ale też moc. Nie ma wśród nas nikogo, kto w tym czy innym momencie nie musiałby radzić sobie z przeszkodami, trudnościami czy z przykrymi sytuacjami. Niezależnie od pochodzenia, wiary czy pozycji. Chciałabym więc powiedzieć każdemu, kto zastanawia się nad przeczytaniem tej książki: proszę, zrób to. Zachęcam do tego z całych sił!
NAPRAWDĘ pomoże ci zrozumieć i spojrzeć z dystansu na to, jak radzić sobie z takimi sytuacjami. Ta książka pokazuje nam, jak potrafimy być silni. Jak współczucie może rozciągać się coraz dalej, wręcz dalej, niż można sobie wyobrazić. Bez moralizatorstwa i pouczania, co jest dobre, a co złe. Jak zawsze mieć wiarę i nadzieję. Jak nigdy się nie poddawać, niezależnie od tego, jaką być może czujemy rozpacz.
Pokazuje też, jak nieustanna miłość może podsycać wytrwałość i cierpliwość, która z kolei pozwala wierzyć w najlepsze możliwe rezultaty.
Margrét jest jak każda inna matka, bez żadnych szczególnych umiejętności ani sztuczek, i nie twierdzi, że jest jakąś guru czy ekspertką od CZEGOKOLWIEK. Wraz z mężem pochodzą też z bardzo niezamożnego środowiska. Jednak to, co posiada i co czyni ją wyjątkową, to altruizm i odwaga, które doprowadziły do głębokiego pragnienia edukowania i informowania społeczeństwa na temat autyzmu i związanych z nim wyzwań dla rodzin autystycznych dzieci.
Variety twierdzi, że jej film to „niezwykle piękny dokument, który wzbudzi zdumienie widowni i zmusi ją do przemyślenia na nowo zaburzenia od dawna uznawanego za pozbawione nadziei”. Spotkałyśmy się z Margrét w pewnym studiu w Londynie ponad dziesięć lat temu i od tamtej pory bardzo się przyjaźnimy. Jest jedną z tych osób, które mają bezgraniczną zdolność obdarowywania i leczenia. Podziwiam ją do dziś. Jej droga jest niezwykła, a opowieść, choć rozdzierająca serce i chwilami trudna, również pocieszająca, budująca i zabawna.
To wielki przywilej znać tę silną kobietę i nazywać ją swoją przyjaciółką.
Cieszę się na samą myśl o tym, że będziecie przewracać kolejne strony tej książki…
Kate WinsletWSTĘP
WIDZ CZY UCZESTNIK
Dziś zupełnie inaczej patrzę za siebie, niż wtedy gdy aktywnie uczestniczyłam w tych wszystkich zmaganiach, będąc centralnym punktem akcji. O wiele łatwiej opowiadać o minionych wydarzeniach i patrzeć na nie z perspektywy, niż uczestniczyć w krwawej batalii na śmierć i życie, walczyć o swoje, o największą, najcenniejszą cząstkę samej siebie – o swoje potomstwo. Patrząc wstecz i wspominając te ciężkie czasy w naszym życiu, które są treścią niniejszej książki, odnoszę wrażenie, że łatwiej mi zwizualizować je w metaforycznej formie, bo wtedy staję się obserwatorką, a nie uczestniczką. Nie chciałabym jeszcze raz przeżywać tego rozdziału mojego życia, on się na szczęście już zakończył.
Na łasce losu
Kiedy się tak nad tym głębiej zastanowić, to nie mogę wykluczyć, że byłam tylko maleńkim, niewinnym pionkiem w grze większych mocy. W grze, którą po narodzinach mojego najmłodszego synka, kiedy życie naszej rodziny z sielanki zamieniło się w trzy nieszczęsne, okrutne lata, kontrolowałam tylko w niewielkim albo żadnym stopniu.
A co takiego się działo? Przestałam nad czymkolwiek panować: niekończące się bezsenne noce, choroby, szpital. Wyglądało na to, że to się nigdy nie skończy. Łudziłam się, że będzie to okres, który szybko przeminie. Nie byłam w stanie myśleć ani o swoim samopoczuciu, ani zdrowiu, zwłaszcza że cały czas usiłowałam uratować to, co jeszcze pozostawało do uratowania.
Ten grom z jasnego nieba poraził naszą rodzinę. A skoro nie panowałam nad swoim życiem, to kto sprawował nad nim kontrolę? Z czym się zmagaliśmy? Co się właściwie działo?
Tego się nie da porównać z żadnym normalnym życiem, z niczym, co wcześniej przeżyłam. Bardziej przypominało to ciąg zdarzeń reżyserowanych przez jakieś nadnaturalne siły, które zawładnęły naszą codziennością.
Czułam się, jakbym była otoczona wiedźmami przędącymi nić losu i biesami wyzbytymi dobrych intencji. Jak miałam się przed nimi bronić? Cały ten obłęd pozostawał dla mnie pod każdym względem niewidzialny, nienamacalny i niezrozumiały. W co ja się wpakowałam? Czy to możliwe, żeby codzienność tak wyglądała? Jaką zbrodnię popełniłam? Jak, na Boga, mogłabym odzyskać normalne życie, choćby częściowo, niechby nawet na krótko, żeby pozbierać siły na kolejną rundę?
Zawsze byłam jakaś taka ufna, myślałam, że to się wkrótce musi skończyć. Może dlatego, że tak gorąco tego pragnęłam…
Nic nie zapowiadało choroby Keliego, i jeśli miał z nami pozostać, należało działać szybko. Czułam się jak ugodzona z zaskoczenia ostrym mieczem w plecy. Każdy nawrót choroby, którym raziły go przeklęte wiedźmy losu, sprawiał, że i my krwawiliśmy. W różnym stopniu. O co im chodziło? W tamtym momencie, po ponadtrzyletniej walce, wszyscy byliśmy już poważnie wykrwawieni, fizycznie i psychicznie. Świadczy o tym fakt, że ważyłam niecałe czterdzieści kilo, schudłam zatrważająco, dosłownie sama skóra i kości. Kiedy te ataki miały się wreszcie skończyć?
Starałam się rozpostrzeć parasol nad moim Kelim, by bronić go przed nieustającymi i niespodziewanymi atakami wiedźm losu, ale ich miecz wchodził głęboko we mnie i mogłam wyłącznie bronić syna przy pomocy moich ułomnych, ludzkich sił, zbyt słabych w obliczu owych nadprzyrodzonych mocy. Widziałam siebie jako grubą, żółtą tarczę ze złoconego metalu i w tych najgorszych czasach starałam się otulić Keliego światłem, ale byłam zbyt słaba, by zapewnić mu należytą opiekę.
Byliśmy jednością, ja i mój mały Keli, obnażony i bezbronny. On nie potrafił pokazać ani powiedzieć mamie, co mu jest. Ja musiałam być większa, silniejsza i sprytniejsza, żeby doglądać mojego pięknego maleństwa. Wiedziałam, że coś mu bardzo dolega, ale nikt nie był w stanie postawić diagnozy. Zapalenie ucha? A może to brzuszek boli mojego okruszka i dlatego tak cały czas cierpi? Kiedy patrzysz na swoje dziecko i nie możesz zrobić zupełnie nic, żeby ulżyć jego cierpieniom ani go pocieszyć, to ból dziecka przenosi się na ciebie i bezradność, brak nadziei zaczynają znieczulać wewnętrzną odwagę potrzebną do walki z tak potężnymi zadaniami.
Pod koniec zdawało mi się, że jestem sama w tym piekle na ziemi, otoczona diabłami zasadzającymi się na moje żywe jak iskierka dziecko. Powinnam walczyć o synka kłami i pazurami, ale żebym mogła mieć szanse w tym starciu, przeciwnik musiałby być bardziej widzialny i namacalny. Mój mąż się poddał. Nic dziwnego, nie mam mu tego za złe, sama miałam ochotę zniknąć, gdybym tylko mogła. W tamtym czasie nie miałam ochoty widywać się z moimi rodzicami, tym bardziej że wyglądałam tak kiepsko i czułam, że będą się o mnie zamartwiać, a tego nie chciałam.
Wolałam raczej przenieść się w inne światy i postarać się zrozumieć, dowiedzieć, z czym tak naprawdę się zmagam. Miałam ochotę gołymi rękami wyrwać z własnej piersi bijące, krwawiące serce i oddać je wiedźmom, byle tylko mój Keli odzyskał zdrowie, odzyskał życie. Bo tylko ono było jeszcze we mnie żywe. Tylko tego jeszcze się im nie udało mnie pozbawić. Nie miałam już siły na tę walkę, a jeśli one czekały tylko na to, by mnie ostatecznie wykończyć, to pod tym warunkiem mogłyby sobie je wziąć. Ale czy mogłam wierzyć w paktowanie z czarownicami, które tak nam popsuły życie? Mogłam im powierzyć zdrowie Keliego?
Nie. Mój Keli, który się tyle nacierpiał, zasługiwał na coś lepszego, a ja musiałam zapewnić mu silniejszą ochronę i solidniejszą opiekę niż do tej pory. Mogłabym zatem przynajmniej zanęcić je moim krwawiącym sercem, żeby zobaczyć, z kim mam do czynienia, poznać ich świat i zacząć grać w ich grę na ich warunkach.
Zawarłam układ z wiedźmami, żeby przekazać mój świat, moje doświadczenia z autyzmem i pomóc innym bezbronnym rodzinom w podobnej sytuacji. W ten sposób uwolnimy się z ciężkich pęt i zyskamy nowe, lepsze po wsze czasy życie.NA POCZĄTKU
LATAJĄCE OWCE
Stoję na środku podłogi. Jeszcze przed chwilą w salonie było jasno i ciepło, ale nagle słońce się schowało. Mój wielki salon zdaje się powolutku kurczyć i można odnieść wrażenie, że ściany są coraz bliżej i bliżej. Im dom staje się ciaśniejszy, tym ja czuję się gorzej. Najpierw jakoś mi nieswojo, potem zaczynam się bać, aż w końcu dopada mnie czysta panika. Serce bije szybko, pocę się coraz bardziej, w miarę jak ściany domu na mnie napierają. Im bardziej dom się kurczy, tym bardziej się ściemnia, a ściany nieustannie przysuwają się bliżej i bliżej. Zapadają coraz większe ciemności, aż wszystko pochłania czarny mrok. Nic już nie widzę. Przygniata mnie ciężar, czuję, jakbym się dusiła, co skutkuje kompletnym brakiem sił, depresją i rezygnacją. Nie ma już cienia nadziei.
Pusty mrok.
Cisza.
Potem zaczyna się trochę rozjaśniać, w oddali słychać szelest skrzydeł. Widzę w poświacie, jak coś leci, ale nie mam najmniejszego pojęcia, co to za ptaki. Kiedy robi się widniej, zauważam, że to nie ptaki. To lecą skrzydlate owce i pojawia się dziwnie dobre samopoczucie. Jeśli one potrafią latać, to wszystko jest możliwe. Zaczyna mi być lepiej i oddycham coraz lżej. Odnoszę wrażenie, jakby światło dodawało mi otuchy, a to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Odnajduję w sobie żar. Rozchodzi się z krwią po całym ciele. W moich piersiach zaczyna falować nadzieja, osiada tam i daje mi siły do wielkich dokonań.
Nadzieja to światło bez granic, nadzieja to paliwo do działania, do wielkich czynów. Jest radością i szczęściem, które nadaje życiu wartość.
Czy życie nie jest cudowne! Ze swoimi niespodziankami! W każdym razie tak zwykle uważam. Przynajmniej w odpowiednich warunkach, kiedy słońce świeci i wszystko dobrze idzie.
Od czego właściwie powinnam zacząć…?
Chyba najlepiej zacząć tutaj: Wszystko jest takie, jakie ma być. Niedawno wprowadziłam się do mojego pierwszego mieszkania. Obie łazienki wykafelkowane od góry do dołu, nowe sprzęty, nowe wyposażenie. Poręcz ze stali nierdzewnej wzdłuż balkonu w sypialni małżeńskiej i w dół przy schodach z piętra, a potem jeszcze niżej z salonu do holu. Wysokie sufity, jasne kolory. Światło i przestrzeń. Dużo miejsca i piękny widok. Starszy syn chodzi do Flataskóli¹, młodszy niedługo pójdzie w jego ślady. Mają cztery i siedem lat. Radośni, pełni wigoru, fajni chłopcy. Nie brakuje im niczego, chyba tylko małej siostrzyczki. Mamy już nawet dla niej imię. Dalszych kroków jeszcze nie poczyniliśmy, ale wkrótce to się zmieni. Tyle ostatnio się u nas działo. Praca, wychowywanie dzieci, kupno mieszkania. Remont. Nowe wyposażenie, schody, podłogi. Pełne ręce roboty.
Ma mieć na imię Þórhildur Margrét.PIERWSZE LATA
EIÐUR JEST MI BLISKI
Jedną z rzeczy, nad którymi rozmyślam, jest to, jak często rządzą nami przypadki, jak często mają decydujący wpływ na życie. Jako nastolatka niespecjalnie zastanawiałam się nad tym, co chciałabym robić, gdy dorosnę. Pochodzę z typowej islandzkiej rodziny. Tata był policjantem, a mama fryzjerką. Jak to bywa w przypadku większości dorosłych Islandczyków, było to jedynie ich główne zajęcie, po godzinach produkowali popcorn, tata dłubał przy samochodach, mama przez kilka lat miała połowę udziałów w solarium w zachodniej części Reykjavíku. Długo mogłabym tak wyliczać. Mam troje starszego rodzeństwa – dwóch braci i siostrę – i jeszcze młodszego brata. Jako dziecko mieszkałam w dzielnicy Vesturbær, najpierw przy Hagamelur, potem na Meistaravellir. Szybko przeprowadziliśmy się do Fossvogur, gdzie mama i tata wybudowali szeregowiec, i tam właśnie poznałam wiele moich najlepszych przyjaciółek. Jedną z nich była Helga Þóra, najstarsze dziecko wspaniałych małżonków Eiðura Guðnasona i Eygló Haraldsdóttir.
Pewnego razu podczas licznych moich wizyt u przyjaciółki zaprosili mnie do stołu. Wiem, że wiele osób dobrze wspomina Eiðura, zarówno jako reportera, jak i dziennikarza, a potem polityka, ale być może mniej ludzi wie, że Eiður był wybornym kucharzem, dlatego tamtego wieczoru nie trzeba mnie było dwa razy prosić.
Rozmowa przy stole szybko zeszła na plany związane ze szkołą, ja byłam wtedy w ostatniej klasie podstawówki. Kiedy padło pytanie o moje dalsze zamiary związane z nauką i pracą, powiedziałam po prostu zgodnie z prawdą, że nieszczególnie się nad tym zastanawiałam.
– Pewnie po prostu zostanę fryzjerką, jak mama i siostra Ingunn.
Wówczas Eiður przybrał surowszy ton i odezwał się pryncypialnie:
– Nie, oczywiście pójdziesz do liceum. Pogadam z Guðnim i zapytam, czy nie znajdzie dla ciebie miejsca w MR².
Sam był absolwentem MR, stąd nie brał nic innego pod uwagę. To sprawiło, że zaczęłam inaczej myśleć i zrozumiałam, że on ma dużo racji. Zaczęłam się przykładać do nauki, dobrze zdałam testy ósmoklasisty. Na tyle dobrze, że bez pomocy dostałam się do liceum, ale wybrałam szkołę w mojej dzielnicy, czyli Mentaskólinn við Sund. Jestem głęboko przekonana, że moje losy inaczej by się potoczyły, gdybyśmy wtedy przy kolacji nie odbyli tej rozmowy. Całe życie utrzymywałam kontakt z nim i jego żoną, a jedno z moich ulubionych zdjęć rodzinnych przedstawia mnie i mojego męża podczas kolacji w restauracji na Florydzie na zaproszenie Eiðura i Eygló, kiedyśmy oboje zrobili magisterkę. Zdjęcie pstryknął Eiður Guðnason.PIERWSZE LATA
NIECHAJ ŻYJE ŚMIECH
Często słyszymy, że śmiech przedłuża życie i jest jednym z najpotężniejszych żywiołów w życiu ludzkim. To samo zdrowie. Nie jest to niedorzeczne i naprawdę nadaje on życiu barw. Zawsze dobrze się pośmiać, bo śmiech to samo dobro. Od początku wiele znaczy w moim życiu, jest ważną częścią mnie samej i nigdy nie ucieka zbyt daleko. Zawsze leżał w mojej naturze, był czymś, czym łatwo obdarowuję.
Z moją przyjaciółką Ragnheiður łączyły mnie śmiech i radość życia, które od początku stanowiły sedno naszej relacji. Zawsze świetnie się bawiłyśmy i dużo śmiałyśmy. Często bywałam w jej rodzinnym domu, gdzie niezmiennie przyjmowano mnie z otwartymi ramionami. To wyjątkowo zgodna rodzina, uważam się za niebywałą szczęściarę, że dane mi było ich poznać. Matka Ragnheiður jest głuchoniema, dlatego komunikuje się w języku migowym i znakomicie czyta z ruchu warg. Nigdy nie miałam żadnych problemów z artykułowaniem wobec niej swoich myśli, choć nie znam języka migowego. Mam tę właściwość, że wypowiadam się całym ciałem, a Hervör, mama Ragnheiður, nigdy nie miała kłopotów ze zrozumieniem, co mi leży na sercu. A jeśli nawet pojawiło się jakiekolwiek drobne niedopowiedzenie, w pobliżu zawsze znajdował się Guðmundur, kochany i chętny do pomocy tata Ragnheiður, i robił za mojego tłumacza.
Nigdy nie zapomnę, gdy moja przyjaciółka i ja wybrałyśmy się na nasz pierwszy w życiu horror do kina. Bohaterowie musieli walczyć z dżdżownicami, które zagnieździły się w miasteczku. Wszędzie było ich pełno. Kiedy ludzie szli pod prysznic, zamiast wody ze słuchawki wylatywało robactwo. Oglądanie tego wydawało nam się wyjątkowo ohydne i z tego powodu cały czas się śmiałyśmy. To był nasz sposób na rozładowanie napięcia – śmiech. W całym, pełnym zresztą, kinie byłyśmy jedynymi osobami, które zanosiły się śmiechem podczas seansu, ale nam to nie przeszkadzało. Potem jacyś chłopcy siedzący za nami zaczęli rzucać w nas paskami lukrecji i tak się zlękłyśmy, że zerwałyśmy się z miejsc. Wydawało nam się oczywiście, że to te dżdżownice atakują nas na sali, tak bez reszty dałyśmy się wkręcić w akcję. Widząc efekty swoich żartów, chłopcy zaczęli rechotać, my zaś się wyciszyłyśmy. Ponieważ seans odbywał się o dwudziestej trzeciej, kiedy wyszłyśmy z kina, autobusy już nie kursowały. Nie pozostało nam nic innego, jak udać się na plac Hlemmur i poprosić policję o podwózkę do domu. Zawsze to tańsze i bardziej praktyczne, wszak byłyśmy tylko biednymi licealistkami. Kiedy zjawiłyśmy się na komisariacie, poszłyśmy na recepcję, ale poza nami dwiema nikogo tam nie było. I oto nagle wyrósł przed nami funkcjonariusz i nas przywitał.
– Co mogę dla was zrobić?
Spojrzałyśmy na niego z pewnym zdziwieniem. Wciąż jeszcze dochodziłyśmy do siebie po napadach wesołości w kinie. Potem spojrzałyśmy jedna na drugą i wybuchnęłyśmy śmiechem. Patrzyłyśmy znów na funkcjonariusza, pękając ze śmiechu. Nie byłyśmy się w stanie opanować, skręcało nas. Biedak niczego nie rozumiał i się zarumienił. Oczywiście obraził się z powodu naszego zachowania, zniknął i przez długą chwilę nie wracał. Kiedy wreszcie zebrał się na odwagę, by wrócić, usiłowałyśmy jakoś wytłumaczyć się między salwami śmiechu, powiedzieć mu, że wygląda zupełnie jak dżdżownice z horroru. To była absolutna prawda i śmieszny zbieg okoliczności, w każdym razie tak uważałyśmy. Nie całkiem podzielał nasze poczucie humoru, jeszcze bardziej spiekł raka i znów zniknął na dłuższą chwilę. W końcu udało nam się namówić innego policjanta na podwózkę, a dubler z horroru mógł wrócić do ważniejszych zadań.
Chodziłyśmy razem do jednej klasy w liceum, Menntaskólinn við Sund. Pewnego razu podczas lekcji biologii poczułam się nagle dość dziwnie, po prostu bardzo źle. Reakcja nie kazała długo na siebie czekać i zaczęłam rechotać. Nie byłam w stanie się opanować, a Ragnheiður rzecz jasna śmiała się ze mną, choć nie miała pojęcia dlaczego. Nauczyciel oczywiście nie był zadowolony z takiego zachowania i powiedział, że jeśli natychmiast nie przestaniemy się śmiać, wyrzuci nas z lekcji. Ragnheiður przestała, a ja w żaden sposób nie byłam w stanie. Między jedną salwą a drugą przeprosiłam nauczyciela i powiedziałam, że chyba dostałam ataku wyrostka robaczkowego. Spojrzał na mnie z troską.
– Ataku wyrostka!? – powtórzył moje słowa. – Mogę cię zapewnić, że gdybyś dostała ataku wyrostka robaczkowego, nie byłoby ci do śmiechu. – I wyrzucił mnie z lekcji.
Czułam się już naprawdę źle, zaczęłam się pocić. Dostałam gorączki, mdłości. Niemniej dalej chichotałam, krzywiąc się z bólu między atakami śmiechu, i w takiej kondycji udałam się do lekarza. Przyjął mnie od razu, bo powiedziałam, że mam atak wyrostka. Zbadał mnie szybko i natychmiast odesłał karetką do szpitala, gdzie z miejsca wylądowałam na stole operacyjnym. Miałam ciężkie zapalenie wyrostka, czyli się nie pomyliłam. Moją reakcją był i jest śmiech, choć to może być mylące, jak w przypadku nauczyciela biologii. Potem mnie przeprosił i usunął z dziennika notatkę o wyrzuceniu z lekcji.PIERWSZE LATA
WIDZIAŁAM GWIAZDY
Mojego męża, Steiniego, poznałam na studiach. Pochodzi z prowincji, urodził się i wychował w Siglufjörður, a liceum skończył w Akureyri. Widywałam go przelotem w bibliotece na działach ścisłych, jak się wtedy mówiło; studiował informatykę. Był wysokim, przystojnym facetem o gęstych, ciemnych włosach, dość długich. Moja koleżanka ze studiów czynnie wspierała Stowarzyszenie Studentów Reformatorów, jedną z politycznych organizacji studenckich w tamtych latach. Stowarzyszenie organizowało jesienną imprezę, na którą zostałam zaproszona. A to oznaczało darmowe trunki, wyżerkę, zabawę. Coś, czego żaden student nigdy nie przepuści.
Miała wpaść po mnie w drodze na balangę. Kiedy wsiadałam do taksówki, Steini wraz z innymi już w niej siedzieli. Wszyscy byli z jednego rocznika liceum w Akureyri, a Steini też czynnie udzielał się w pracach Reformatorów, jak ich nazywano. Po imprezie przenieśliśmy się do knajpy w piwnicy pod Teatrem Narodowym. Pamiętam, że ten wysoki brunet bardzo mi się spodobał. Tym bardziej, że i on mnie raczej zauważył i z jakiegoś powodu cały czas kręcił się w pobliżu.
Cała nasza grupa, która przyszła tu po imprezie, ruszyła na parkiet, bawiliśmy się po królewsku. Powoli jednak znajomi zaczęli się wykruszać i w końcu zostaliśmy tylko we dwoje, zaczęliśmy ze sobą tańczyć. I tak aż do zamknięcia lokalu, bawiliśmy się wybornie. Fajnie się z nim tańczyło. Wczuwał się w muzykę. Ale najbardziej chyba zaskoczyło mnie, że był znakomitym tancerzem, trzymał rytm, poruszał się miękko. Nie był sztywny i nie deptał mi ciągle po palcach. Już samo to stanowiło dla mnie znakomitą rekomendację, był wyśmienitym partnerem, a i ja wczuwałam się w muzykę. Dzięki niemu wydawało mi się, że jestem jedyną dziewczyną we wszechświecie, czułam motyle w brzuchu. Wiele motyli – a on szczodrze mnie nimi obdarzał, samo jego spojrzenie i uśmiech powodowały, że budziły się one do życia.
Kiedyśmy wyszli po balu, nie mogliśmy znaleźć żadnej taksówki, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko ruszyć na piechotę. Ja w tym momencie już raczej nie byłam trzeźwa. Nigdy specjalnie nie przepadałam za alkoholem, więc nie znałam miary.
Z Teatru Narodowego ruszyliśmy w górę ulicą Hverfisgata. Interesował się wszystkim, co mnie dotyczyło. „Dlaczego mówią na ciebie Ríta?”, zapytał. Opowiedziałam mu o babci Margrét, którą nigdy nie nazywano inaczej niż Rítą, na cześć której dano mi imię. „Pochodziła ze Szkocji, dziadek Þorkell poznał ją, kiedy wysłano go na kurs podczas służby w policji. Chętnie uczyła go angielskiego i zakochali się w sobie. The rest is history”, zakończyłam i się uśmiechnęłam.
Steini opowiedział mi o swojej rodzinie. A pochodzi z wielodzietnej. Rodzice mieli ośmioro dzieci, ale jedynie siódemka doczekała dorosłości. „Ja jestem zdecydowanie najmłodszy. Rodzeństwo zwykle nazywało mnie pętakiem”, zaśmiał się. „Między nami jest tyle lat różnicy, że właściwie wychowywano mnie jak jedynaka i to raczej dzieci mojego rodzeństwa są w wieku moich przyjaciół”, dodał.
Nagle przemknęła koło nas taksówka. Pewnie była zajęta, bo minęła nas, nie zwalniając nawet, mimo że wymachiwaliśmy rękami i nogami i krzyczeliśmy ile sił w płucach. Odwróciłam się nagle, chcąc kontynuować rozmowę, ale w pełnym marszu wpadłam na latarnię i się potknęłam. Steini się przestraszył, ale gdy upewnił się, że nic mi się nie stało, zapiszczał ze śmiechu. „Widzisz tylko gwiazdy i leżysz plackiem przede mną”.
„No, tak ci się zdaje. Myśl sobie, co chcesz, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej”, powiedziałam filuternie, skołowana nieco po zderzeniu, i razem z nim śmiałam się z tego wypadku.PIERWSZE LATA
WSZYSTKIE RZEKI PŁYNĄ DO GARÐARBÆR
Steini jest inteligentny, myślący. Ciężko pracował, żeby osiągnąć to, co sobie zamierzył. Jest zupełnie inny ode mnie, i to pod wieloma względami uczyniło nasz związek urzekającym. Razem czuliśmy się znakomicie i mimo wielu rozmaitych różnic mieliśmy także sporo wspólnego, jeśli chodzi o gusty, zainteresowania i podejście do życia. Że nie wspomnę o radości życia. Dużo się razem śmiejemy i mamy podobne poczucie humoru. Nasi chłopcy często drapią się tylko po głowach, kiedy wspólnie stroimy sobie z czegoś żarty. Uważają, że trzymają się nas dziwne żarty, ale przecież są one nasze.
W istocie po naszym pierwszym spotkaniu nigdy nie było wątpliwości, że skończymy na ślubnym kobiercu. Po studiach w Islandii pojechaliśmy kształcić się dalej na Florydę. Przed wyjazdem wzięliśmy ślub i z dzisiejszej perspektywy nasze studenckie lata to był niesamowicie dobry i przyjemny okres. Jeszcze podczas studiów doczekaliśmy się naszego pierworodnego, Erika Steinna, który otrzymał imiona po tacie, Ericu Steinssonie. Kiedy robiłam magisterkę, przyjechała do nas mama i została przez ostatnie miesiące, ponieważ Steini dostał posadę w kraju, więc wrócił przede mną, aby podjąć pracę.
Na początku zamieszkaliśmy w suterenie u mamy i taty, którzy akurat przeprowadzili się do nowego domu przy Víðihlíð, dzielnicy, o której często się mówi, że znajduje się na granicy życia i śmierci. Między szpitalem Borgarspítali a cmentarzem w Fossvogur. Tam przyszedł na świat nasz drugi syn, Unnar Snær. Jak już wspomniałam, różnimy się z mężem pod wieloma względami i to samo tyczy się braci Erika Steinna i Unnara Snæra. Jeden to wykapany tata, a drugi – ja.
Zaraz po powrocie do kraju pracowaliśmy w naszych zawodach, z czasem na kierowniczych stanowiskach ze świetnie zapowiadającą się przyszłością i wielkimi możliwościami na rozwój i z coraz większym zakresem odpowiedzialności. Pod wieloma względami byliśmy po prostu typowymi młodymi Islandczykami. Pracowaliśmy ciężko, tym bardziej że mieliśmy sporo roboty. Wychowanie chłopców, zakup samochodów, domu i wszystko to, co wiąże się z budowaniem rodziny.
Miałam na tyle szczęścia, że w pakiecie z umową dostałam mieszkanie służbowe i przeprowadziliśmy się do pięknego lokalu w Norðurmýri, w którym mieszkaliśmy następne trzy lata.
Chłopcy rośli, rozwijali się, a my oboje całe dnie spędzaliśmy w pracy, starając się odłożyć na zakup własnego kąta. Szczęście nam dopisało. Kupiliśmy mieszkanie we właściwym momencie, kiedy znaleźliśmy odpowiednio duże i w dobrej cenie. Pierwszy właściciel nie zdążył go wykończyć, gdy zaczął mieć kłopoty ze spłatą rat. Skończyło się tak, że Húsnæðisstofnun (poprzednik Funduszu Kredytów Mieszkaniowych) przejął mieszkanie, a myśmy je od niego kupili. Po kilku miesiącach prac wykończeniowych, niwelujących wszelkie braki, przeprowadziliśmy się do pięknego, jasnego mieszkania przy Sjávargrund w Garðabær, gdzie wszystko było nowiuśkie i wystarczało miejsca dla całej rodziny.
Nasze mieszkanie było wyjątkowo piękne i jasne, zależało nam na dokładnym i przejrzystym projekcie. Oboje stawialiśmy sobie za cel elegancki i dobrze zorganizowany dom. Kiedy kupowaliśmy mieszkanie, nie było wykończone, choć przez jakiś czas ktoś z niego korzystał. Znajdowała się w nim prowizoryczna kuchnia, łazienki zostały zrobione jedynie częściowo, a schody między piętrami wymagały mnóstwa pracy. Namówiłam chłopców na pomoc przy projektowaniu wnętrz, tak aby i oni mieli w tym swój udział. Erik Steinn bardzo się w to wciągnął i podczas urządzania marzył, że kiedyś zostanie architektem. Fajnie było przyglądać się twarzom chłopców, kiedy z tatą przeglądali rysunki nowego mieszkania przy Sjávargrund. Gdy mówiłam: „to pomysł Erika” albo „Unnar to zaprojektował”, promienieli niczym anioły. Udział w urządzaniu wnętrza wspólnie z nami cieszył ich tak samo jak nas.
Dzięki temu całe zadanie stało się o wiele fajniejsze, było przygodą. Sprawiło też, że z niecierpliwością oczekiwali na przeprowadzkę w nowe miejsce, do nowej społeczności. Kładliśmy duży nacisk na to, jak będziemy się czuć w mieszkaniu, wracając z pracy lub ze szkoły, i braliśmy czynny udział w podejmowaniu decyzji, co jak urządzić. Były to wyjątkowe, bardzo miłe rodzinne chwile.
Wkrótce po naszej przeprowadzce skontaktowali się ze mną z nowego magazynu lifestyle’owego, chcieli sfotografować nasze mieszkanie i pokazać je na swoich łamach. Któryś z wykonawców powiedział im, że mieszkanie nadaje się do prezentacji w czasopiśmie. Trochę mnie to krępowało i długo zastanawiałam się, czy nie robię błędu, otwierając mój dom dla gapiów. Ale doszłam do wniosku, że kiedyś zechcę to piękne mieszkanie sprzedać, a wtedy taki artykuł pomoże. I tak jakoś wyszło, że artykuł o naszym mieszkaniu i jego zdjęcia doczekały się publikacji w magazynie, będącym w owym czasie czymś w rodzaju dzisiejszego „Hús & Híbýli”.
Tego samego roku, kiedy kupiliśmy mieszkanie, Steini założył firmę ze swoimi byłymi kolegami z pracy i z Tæknivalu. Firma zajmowała się projektowaniem programów komputerowych i usługami, a on został jej dyrektorem. Prawdę mówiąc, trudnił się także zmywaniem i sprzątaniem, i wszystkim innym, bo na początku był jedynym pracownikiem, odpowiedzialnym za wszystko od A do Z. Ale to się szybko zmieniło. Kilka tygodni później dołączyli do niego współwłaściciele, a potem zaczęli zatrudniać pracowników tak szybko, jak tylko mogli ich znaleźć. Działo się to w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy branża technologiczna przeżywała istny boom. Było to zarówno ciekawe, jak i czasochłonne, bo pracy nie brakowało.DZIECKO W DRODZE
ZABAWA W MAMĘ
Kiedy zdecydowaliśmy się starać o trzecie dziecko, byłam młodą kobietą pochłoniętą robieniem kariery. Pełniłam funkcję zastępczyni dyrektora naczelnego w niedużej firmie importowo-produkcyjnej i bardzo mi się tam podobało. Praca świetna i jednocześnie sensowne wyzwanie, a do tego cudowni współpracownicy.
Osobiście byłam zdania, że dwóch zdrowych, wspaniałych chłopców wystarczy, ale Steiniemu marzyła się dziewczynka. Niespecjalnie się temu sprzeciwiałam, więc niezbyt długo przekonywał mnie do swojego pomysłu. I kiedy już wspólnie podjęliśmy decyzję, postanowiłam dać sobie więcej czasu przy trzecim dziecku niż przy chłopakach. W pracy złożyłam wymówienie i miałam zamiar zostać w domu co najmniej rok po urodzeniu, a w tamtych czasach urlop macierzyński wynosił zaledwie trzy miesiące. Z moim specjalistycznym wykształceniem nie było wtedy trudno o pracę, więc nie miałam powodu martwić się o powrót na rynek pracy, zwłaszcza że cały czas kuszono mnie mniej lub bardziej ciekawymi ofertami. Tymczasem cieszyłam się, że będę się mogła bardziej poświęcić domowi i dzieciom. Że będę mieć więcej czasu na przygotowywanie dobrych posiłków, a nawet wypieków, i zabawę z dziećmi. Na odpoczynek od pracy i odpowiedzialności i na poświęcenie się na jakiś czas rodzinie. Była to wspaniała perspektywa i czułam wdzięczność, że mogę sobie na to pozwolić. Cieszyłam się bardzo.
Narodziny żadnego z naszych chłopców nie były planowane. Urodzili się i przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Chyba nigdy nie ma właściwego momentu na urodzenie dziecka, ale nam się jakoś udało. Teraz, kiedy nareszcie „się urządziliśmy”, jak to się mówi, podjęliśmy świadomą decyzję o staraniu się o dziewczynkę. W poprzednich przypadkach nie chcieliśmy wiedzieć, jaka będzie płeć dzieci. Oboje woleliśmy przekonać się o tym, kiedy dziecko przyjdzie na świat. Teraz też nie miało być inaczej. Miało się to po prostu okazać, ale przyjemnie było wyobrażać sobie, że to będzie dziewczynka, ponieważ mieliśmy już dwóch chłopców. Zastanawialiśmy się nad imieniem dla niej. I w końcu jakoś tak niespodziewanie zaczęliśmy wierzyć, że to będzie córka, nie wiem dlaczego, tak jakoś samo wyszło. Oboje byliśmy o tym tak głęboko przekonani, że imię dla niej już dawno zostało wybrane. Nawet do głowy nam nie przyszło zastanawiać się nad imieniem dla chłopca.
Ciążę znosiłam dobrze, podobnie jak dwie poprzednie. Do czasu rozwiązania nie brakowało mi zajęć. Oczywiście pod koniec byłam już nieco zmęczona i niewypoczęta, ale tak samo było w przypadku poprzednich ciąż.
Chłopcy też nie mogli się doczekać. Z ciekawością mnie obserwowali, a ja dzieliłam się z nimi moimi ciążowymi przeżyciami. Czasem, kiedy pozwalał na to czas, leżeliśmy wszyscy w wielkim łożu małżeńskim w królewskim rozmiarze, które przywieźliśmy ze sobą z Florydy. Potem mieszkaniec brzucha zaczął kopać i kopać, a chłopcy kładli swoje małe dłonie na moim brzuchu. Żaden z nich nie był równie silny, nie dawał aż tak odczuć swojej obecności w matczynym łonie. Oczyma duszy widzieliśmy już te wszystkie puchary, jakie on czy ona przyniesie do domu po każdym turnieju piłkarskim. Sądząc po kopniakach w brzuchu, niczego innego nie można się było spodziewać. Takie to żarty stroiliśmy sobie z Erikiem Steinnem i Unnarem Snærem. Wreszcie w rodzinie miał się pojawić sportowy elf.RODZINA SIĘ POWIĘKSZA
CUD
Wszystko działo się w błyskawicznym tempie. Odeszły mi wody, zaczęły się bóle i pognaliśmy szybko na porodówkę. To dziwne, jak człowiek natychmiast zapomina o bólu towarzyszącym narodzinom dziecka. Kiedy po dziewięciu długich miesiącach wreszcie nadchodzi wielka chwila i bóle zawładną całym ciałem, myślisz sobie: „Nigdy więcej, to moje ostatnie dziecko!”. Ale matka natura dba o to, jak o wszystko inne, bo kiedy kładą ci w ramiona noworodka, wszelkie dolegliwości natychmiast ustępują i ogarnia cię nowe, silne, wszechogarniające uczucie szczęścia. Pełny dom szczęścia! Ból porodowy znika w okamgnieniu. Miłość matki zwycięża wszystko.
Być częścią czegoś tak wielkiego, czegoś o wiele większego niż sam człowiek, i móc obdarzyć kogoś życiem, to cudowne uczucie w całej swej krasie.
Kiedy się tak nad tym zastanowić, to w życiu nie ma nic, co mogłoby się równać z urodzeniem dziecka, z poczęciem nowego życia. A jednak człowiek nad tym zbyt często nie rozmyśla, przyjmuje to jako rzecz oczywistą. Owszem, to tylko część bycia istotą ludzką. Ale kiedy się temu przyjrzeć dokładnie, jest to nieskończenie wielki cud ludzkiego życia.
Teraz jednak nie miałam czasu na patos. Był sobotni wieczór. Jak już wspomniałam, mknęliśmy do szpitala, bo komuś bardzo się spieszyło. Kiedy wreszcie podjechaliśmy pod porodówkę, błyskawicznie znalazłam się na oddziale, czułam, jakbym już miała rodzić. Steini pomógł mi wysiąść z auta, a potem zaczął szukać miejsca na parkingu.
Ze względu na późną porę drzwi były zamknięte, więc zadzwoniłam i powiedziałam, że odeszły mi wody i zaczyna się poród. Wiedziałam, że się nie uspokoję, dopóki nie znajdę się w rękach fachowca. Kiedy otwarto drzwi i weszłam na górę, kazano mi siedzieć w poczekalni, ponieważ wszystkie sale porodowe były zajęte. Księżyc stał w pełni, a na oddziale panował wielki ruch. Pamiętam swoje zdziwienie, ale robiłam, co mi kazano. W poczekalni znajdowało się kilka osób, na pewno jacyś krewni, bo z tego co pamiętam, byłam tam jedyną ciężarną. Tkwiłam jak kołek w płocie, poród już się niemal zaczął. Trudno mi było trwać w spokoju i czekać z powodu bólów, zaczęłam mocno się pocić. Wreszcie zjawił się Steini. W szpitalu panował ogromny ruch, więc musiał zaparkować gdzieś daleko.
Miałam ochotę krzyczeć z bólu, głęboko wciągnęłam powietrze, spojrzałam na brzuch i oburącz objęłam schronienie kochanego mieszkańca mojego łona, który niebawem miał mi się ukazać. Przyglądałam się ludziom w poczekalni i myślałam, że im jest równie niezręcznie patrzeć na mnie wijącą się tam z bólu. Jeden z czekających osobników miał wyraźny katar, a kiedy dostał ataku kaszlu, pomyślałam sobie, że to może nie najlepsze miejsce dla niego. Ale po chwili ból odepchnął na bok wszystkie myśli.
Zaczynałam się tym wszystkim denerwować. Wiedziałam, że jak jeszcze trochę tam poczekam, to urodzę dziecko w poczekalni, zatem postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i poszukać położnej. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się jedną znaleźć, ale skurcze już się tak nasiliły, że nawet nie byłam w stanie z nią rozmawiać. Na szczęście jedna z sal się zwolniła i położna szybko mnie tam wprowadziła. Zanim się zorientowałam, już leżałam na łóżku porodowym, szyjka macicy poważnie się rozwarła, w zasadzie zaczęłam rodzić i jeśli nie miało skończyć się katastrofą, potrzebowaliśmy sprawnych rąk.