Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

I' am your past - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

I' am your past - ebook

Bohaterem tej książki jest charyzmatyczna gwiazda muzyki pop – podziwiany, pożądany, uwielbiany i znienawidzony Simon Rogers – człowiek, który osiągnął w życiu wszystko. Ale prawda o nieprzeciętnym nastolatku różni się od tej, lansowanej przez kolorowe magazyny i programy rozrywkowe. Rogers jest uzależniony od narkotyków i alkoholu i nie radzi sobie z depresją, agresją i napadami lęku. Musi więc skorzystać z pomocy młodej, atrakcyjnej pani psychiatry, zatrudnionej przez matkę i menedżerkę muzyka, która nie wie, że Marissa Smith jest dawną, skrytą, niespełnioną miłością Simona. Czy Marissie uda się pomóc zagubionemu nastolatkowi? Czy dzięki niej Rogers zrezygnuje z alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu?

„I'm Your Past” to książka o zagubionych młodych ludziach, którzy musieli błyskawicznie dorosnąć. To także opowieść o sile miłości, pokonującej wszystkie przeszkody losu.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66616-49-3
Rozmiar pliku: 731 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Jeśli ktoś odwiedził Los Angeles w ciągu ostatnich dwóch lat, twarzą, którą miał okazję widzieć najczęściej, z pewnością była twarz Simona Rogersa.

Każda dzielnica miasta była przepełniona wizerunkiem wschodzącej gwiazdy areny międzynarodowej. Jego magnetyczne spojrzenie oczu tak błękitnych, że z pewnością ich kolor zlewał się z kolorem nieba, śledziło uważnie życie mieszkańców i turystów. Wiszące wszędzie plakaty, bilbordy na każdym większym skrzyżowaniu czy teledyski wyświetlane na ekranach niektórych knajp, które oferowały gościom zamiast radia muzykę prosto z MTV.

Wielu z pewnością zbrzydłby obraz młodego mężczyzny powtarzający się na każdym kroku. Jednak mało było osób, które miały dość widoku Simona. Był on obdarzony piekielną doskonałością. Niektórzy nazywali go sztuką w najczystszej postaci. Fani często mówili, że jest aniołem na ziemi, a na anonimowych forach wypisywali nieprzyzwoite rzeczy, jakie robiliby z nim, gdyby tylko mogli.

Jeśli ktoś byłby na tyle nieobecny w życiu internetu, żeby nie wiedzieć, kim jest Simon Rogers (chociaż naprawdę graniczyło to z cudem) i wpisałby jego nazwisko w wyszukiwarkę, mógłby dowiedzieć się, że ten zaledwie dwudziestosześcioletni wokalista ma na swoim koncie już trzy platynowe albumy, osiem złotych singli, dwie nagrody Grammy i pięciokrotnie utrzymywał się na pierwszym miejscu na liście Billboard przez ponad dwa tygodnie.

Kiedyś jakaś inna sławna osobistość zaśmiała się, że zamiast mówić: „niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto jest bez winy”, powinno się używać zwrotu: „niech pierwszy wstanie ten, kto nie kocha Simona Rogersa”.

Mówiąc krócej – Simon Rogers wygrał złoty los na loterii. Był idolem nastolatek na całym świecie, kochały go miliony, słuchał go każdy. Piosenki Rogersa wykupywały wszystkie stacje radiowe, telewizje i czasopisma ścigały się w wywiadach z nim, a jego najnowsze teledyski miały miliardy wyświetleń. Nie musiało minąć trzydzieści sekund od wrzucenia nowego zdjęcia do sieci, żeby znalazło się pod nim kilkaset polubień i komentarzy z wyznaniem miłości.

Można powiedzieć, że Simon Rogers był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, czyż nie?

– Kurwa mać.

Makijażystka zatrzymała pędzel z pudrem ryżowym kilka milimetrów od twarzy mężczyzny.

Kiedy on sięgnął po potrąconą szklankę z whisky, ona starała się nie zwracać uwagi na kosmetyki zalane miodowym płynem.

– Dolej mi jim beana – polecił jakiejś młodej dziewczynie w czarnej koszulce z napisem „Obsługa”. – Byle szybko.

Kobieta westchnęła cicho, po czym przytknęła pędzel do policzka Simona.

Pracowała z nim dopiero trzeci tydzień, ale już doskonale rozumiała, dlaczego wszystkie jej poprzedniczki zwalniały się najwyżej po miesiącu. I nie, nie chodziło o to, że mężczyzna był zwyczajnie nieznośny. Z tym dało się żyć, do jego kaprysów można było się przyzwyczaić. Po prostu nadzwyczaj trudno było doprowadzić jego twarz do stanu, w którym wyglądała na zdrową. Jego blada, a nieraz nawet ziemista cera potrzebowała koloru, żywego różu. Jego sine worki pod oczami wymagały długich zabiegów ochładzających przed nałożeniem korektora lub wypełniacza, a w suche usta za każdym razem musiała wcierać masę pomadek nawilżających. A to tylko niewielka część z tego, co robiła, żeby jakoś przywrócić go do życia.

Patrząc na Simona Rogersa siedzącego na krześle w jego garderobie, gdzie litrami lało się whisky, krążyły kryształowe szklanki, gdzie w bałaganie ubrań, preparatów do włosów i kabelków mikrofonów można było znaleźć niedopalone skręty z marihuaną… poznając Simona w takim świetle, prychała pod nosem za każdym razem, gdy mijała na ulicy jego uśmiechniętą twarz.

Nie trzeba było być nikim specjalnym, żeby zobaczyć, jak zepsuty był ten chłopak, jak bardzo zniszczyły go sława i pieniądze.

Myślał, że ma cały świat u swoich stóp i może faktycznie miał, szkoda tylko, że ten grunt był kruchy i z każdym dniem pękał coraz bardziej.

– Simon, za pięć minut wchodzisz. – Głos menedżera wypełnił pomieszczenie.

Nikt nawet nie zauważył, że mężczyzna wszedł do środka.

– Potrzebuję dziesięciu – stwierdził muzyk, po czym odpalił papierosa, tym razem chyba z tytoniem, chociaż utrzymywał, że ich nie lubi.

– Ludzie czekają – zauważył facet w garniturze, z siwizną na głowie i nieznacznymi zakolami.

Nikt poza samym Rogersem nie wiedział, jak ten człowiek się właściwie nazywa, jednak nikomu to nie przeszkadzało, bo i tak wyłącznie Simon z nim rozmawiał.

– Czekali na mnie co najmniej od rana, niektóre dzieci na widowni nawet całe swoje smutne życie. Pięć minut nie zrobi im różnicy – prychnął blondyn, następnie zgasił niewypalonego nawet do połowy papierosa w szklance z whisky. Skrzywił się, po czym spojrzał na leżące pod jego ręką opakowanie papierosów.

– Kto położył tu to gówno? – warknął, podnosząc paczkę czerwonych marlboro. Odpowiedziała mu cisza, jednak Simon nie należał do ludzi, którzy pozostawiają sytuacje niewyjaśnione. – Pytałem, kto to tu położył? – powtórzył, odrobinę mocniej zaciskając dłoń na opakowaniu.

Makijażystka odsunęła się, skończywszy swoją pracę nad twarzą muzyka. Odetchnęła z ulgą, uświadamiając sobie, że to już koniec na dziś.

– Ja, proszę pana – odezwała się nieśmiało ta sama dziewczyna, która chwilę wcześniej dolała mu whisky. Simon dopiero teraz zobaczył na jej piersi plakietkę z napisem „staż”. Uśmiechnął się do siebie, po czym skinął, żeby podeszła bliżej.

Dziewczyna zrobiła kilka kroków w kierunku muzyka, unikając jego spojrzenia. Czuła, że wszyscy w pomieszczeniu patrzą na nią, miała wrażenie, że powietrze nagle zgęstniało, a jej serce zaczęło walić w piersi jak młot. Simon zdecydowanie ją stresował.

– Chyba będę w stanie ci to wybaczyć – mruknął, wystawiając paczkę w kierunku dziewczyny. Ona wyciągnęła rękę po papierosy, ale w ostatniej chwili Rogers odsunął się, a paczka z trzaskiem spadła na blat toaletki, przy której siedział. Położył na niej dłoń, żeby mieć pod kontrolą każdy ruch uczącej się panienki. Postanowił sobie, że przeleci ją tej nocy, a kiedy coś postanawiał, zawsze to wieńczył. – Jak masz na imię? – zapytał spokojnie. Ciężko było odczytać coś z jego tonu. Nie wydawał się zły, ale też niezbyt zadowolony. Jedyne, co nadawało mu mniej neutralnego wydźwięku, to chrypka, efekt zeszłonocnej imprezy, na której trochę się zasiedział.

– Bella – wydusiła. Czuła się zgnieciona wzrokiem piosenkarza, ledwo przełykała ślinę i chciało jej się płakać z nerwów.

– Dobrze, Bello, oddam ci twoje papierosy pod warunkiem, że wpadniesz dziś do mnie po koncercie.

W garderobie panowało kompletne milczenie. Sześć osób w środku chyba nawet wstrzymało oddech, bo nie słychać było świstu powietrza.

– Słucham? Ja, uhm, to znaczy…

– Posłuchaj. Ja nie proszę. – Wstał, odwrócił się od niej i schylił do kupki ubrań. – Te papierosy mają leżeć tutaj, kiedy wrócę, a ty masz na mnie czekać.

– Mam chłopaka – wyrzuciła w końcu. Po tych słowach łzy napłynęły jej do oczu.

Przecież przekaz był jasny, dlaczego nikt nic z tym nie robił? Dlaczego nikt nie stanął w jej obronie?

– Po co mi ta informacja? – zapytał niewinnie Simon, zmieniając koszulkę na świeżą.

Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pokoju na długi korytarz, na końcu którego znajdowało się wejście na scenę.

Żałował, że nie powiedział Belli, żeby zaprosiła koleżankę, szybko jednak odgonił od siebie tę myśl. Teraz musiał skupić się na pracy.

Sięgnął do kieszeni po pastylkę na gardło i położył ją na języku, pozwalając, żeby słodki smak zakleił mu przełyk. Nie chciał, żeby fani zorientowali się, że sporo ostatnio pił.

W porządku, mógł traktować ich z dystansem, mógł mówić o nich, jak o maszynkach do robienia pieniędzy, bo przecież tym właśnie byli, ale w głębi duszy wiedział, że gdyby nie oni, donikąd by nie doszedł, niczego by nie osiągnął. Tylko, gdy chodziło o fanów, odzywała się w nim resztka człowieczeństwa.

Nawet jeśli miał gdzieś ludzi, którzy czekali na niego pod hotelami, tych pod stacjami telewizyjnymi, tych na ulicy i na dobrą sprawę tych pod sceną też, musiał udawać, że mu zależy.

Poprawił słuchawkę w lewym uchu i kiedy tylko zobaczył, że na scenie zgasły światła, ruszył do przodu.

Chciał mieć ten koncert za sobą. Zbliżające się dwie godziny dzieliły go od kolejnej szklanki whisky, blanta i ciała skrytej Belli. Wizja jej nagiej w jego łóżku, w oparach z marihuany, napawała go szczerym pragnieniem. Musiał tylko rzucić garść ckliwych tekstów, poudawać, że piosenki puszczane z playbacku śpiewa na żywo, uśmiechnąć się kilka razy i ładnie podziękować. To wszystko, nic trudnego. Tyle razy to robił, że nie czuł już nawet żadnej adrenaliny. Praca jak każda inna, scena jak każda inna, publiczność jak każda inna.

Nagle światła się zapaliły, oślepiając go, a w uszach usłyszał pisk tysiąca gardeł. Z łatwością uniósł kąciki ust i podszedł bliżej krawędzi, do mikrofonu.

– Cześć, Los Angeles – przywitał się, a te trzy słowa spotkały się z kolejną falą wiwatów. – Cieszę się, że mogę zagrać dzisiaj dla was na tym specjalnym koncercie, kończącym moją trasę – kłamał. Nie cieszył się, że gra ten koncert. Tak naprawdę miał już dość tych wszystkich płaczących na jego widok dziewczynek, które zaczepiały go na każdym kroku, prosiły o zdjęcie i autograf. Były niesamowicie wkurzające. – Teraz wróciłem do domu i rozpoczynam pracę nad nowym albumem – oznajmił, co po raz kolejny było kłamstwem. Nowy album? Miał napisaną na niego aż jedną piosenkę. Nie, nie napisaną. Odkupioną. Jego dziewczyna kupiła tę piosenkę od jakiegoś niszowego zespołu, próbującego się wybić, bo chciała zaśpiewać z nim na nowej płycie. I szczerze mówiąc, Simonowi nie paliło się do tego, żeby znowu zamykać się w studiu sam na sam z mikrofonem. Chciał teraz odpocząć. Poimprezować, pobawić się. – Mam nadzieję, że będzie to najlepszy koncert w waszym życiu – wyznał, chociaż miał gdzieś to, jak będą bawić się ci ludzie. Grunt, że zapłacili za bilety. – Lecimy, Los Angeles!

Muzyka grała, ludzie krzyczeli, wyciągali do niego ręce. Przybił kilka piątek z jakimiś dziewczynami i był przy tym pewien, że żadna z nich nie umyje dłoni przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Puścił oczko do jakiejś nastolatki, która wydała mu się całkiem gorąca, a do innej rzucił szybkie: „kocham cię”, nawiązując przy tym kontakt wzrokowy dla lepszego efektu.

Nie chodziło o to, że on naprawdę się stara. To było kilka z wyuczonych gestów, które stosował wymiennie. Lata na scenie nauczyły go, jak obchodzić się z ludźmi. Od dawna żył w blasku fleszy, migawkach lamp błyskowych, na czerwonych dywanach i w świetle reflektorów. Musiał umieć manipulować ludźmi, żeby nie dać się zmieść z należnego miejsca.

Dwie godziny minęły szybciej, niż wydawało mu się na początku, może dlatego dorzucił od siebie jeszcze jedną piosenkę, bo przecież te trzy minuty i tak nie byłyby w stanie go zabić.

Kiedy wracał do garderoby po ostatecznym zakończeniu koncertu, zdjął mokrą od potu koszulkę. Miał w zwyczaju biegać po scenie, dlatego teraz cały się lepił, po czole spływała mu woda, a idealna fryzura rozsypała się. Mimo wszystko wciąż wyglądał zniewalająco.

Pokonał długi korytarz kilkoma szybkimi krokami, bo w jego myślach po raz kolejny pojawił się obraz wystraszonej stażystki. Wyobraził sobie swoje dłonie na jej plecach, przyciągające ją bliżej i bliżej… musiał strzepnąć to z siebie. Musiał ochłonąć. Przede wszystkim musiał wziąć ją do domu.

Nacisnął na klamkę, ubierając się w jeden ze swoich najlepszych uśmiechów.

Tak jak sądził, siedziała na kanapie, wpatrzona w swój telefon. Żadna jeszcze mu się nie sprzeciwiła, wiedział, że tym razem będzie tak samo.

– Nie jest ci nudno samej, Bello? – zwrócił się do niej półszeptem, rzuciwszy brudną koszulkę gdzieś w kąt pokoju.

– Chcę tylko moje papierosy – oznajmiła, wstając. Nie czuła się dobrze, gdy ktoś nad nią stał.

– A ja chcę się z tobą przespać. – Złożył ręce na piersi i spojrzał na nią z góry. – Oboje czegoś chcemy. Jak rozwiążemy ten problem?

Bawił się jej niepewnością, jej próbą bycia pewną siebie. Widział zmieszanie w jej oczach i z ledwością powstrzymywał śmiech.

Podszedł do stolika, gdzie nalał sobie szklankę ulubionego alkoholu. Zanurzył usta w chłodnym napoju, a kiedy trunek zwilżył mu gardło, poczuł, jak rozluźniają się jego mięśnie pleców.

– A pana dziewczyna? – zapytała Bella, starając się znieść spojrzenie tych błękitnych oczu. Tak jasnych, świdrujących ją.

– Ja nie pytam o twojego chłopaka, ty nie pytaj o moją dziewczynę.

Simon czuł nagłą potrzebę wpicia się w te pełne usta, miał ochotę zedrzeć z warg Belli resztki jej szminki. Chciał pokonać jej język swoim… musiał jednak zaczekać. Mimo wszystko miał swoje zasady. Nie zbliżał się, póki nie wyrażały zgody. Był cierpliwy, bo wiedział, że nikt nie potrafi mu się oprzeć.

– To dosyć niewłaściwe, nie uważa pan?

Słowa wypadały z jej ust ciurkiem, bez pauz, bez przerw, bez przecinków. Słysząc te potoki wyrazów, Rogers z łatwością domyślił się, że dokładnie zaplanowała, co powie i teraz wyrzucała to z siebie z prędkością karabinu maszynowego, żeby o niczym nie zapomnieć.

– Dla mnie nie istnieje coś takiego, Bello – zaśmiał się. Niestety nie był to szczery śmiech, bo prawdziwym śmiechem Simon nie śmiał się od lat. – Pomyśl tylko – zniżył głos, zbliżając się do dziewczyny na kilka niewielkich kroków. Obracał szklankę w dłoni, a przy każdym oddechu jego umięśniony brzuch falował. – Co ja mógłbym dla ciebie zrobić… Jestem pewien, że twój chłopak nie ma nawet w połowie takiego doświadczenia, jak ja. Poza tym seks ze mną mogłabyś nawet wpisać do CV.

Bella zagryzła wargę, słuchając go. Nie sądziła, żeby przekupstwa, takie jak to, były dozwolone. Simon proponował jej wstęp do świata gwiazd za jedną noc. Pytanie brzmiało: jak wiele dziewczyn już to zrobiło? Ile z obecnych, początkujących sław rozłożyło nogi przed kimś takim jak Simon Rogers?

– Czas mija, Bello – przypomniał. – Tik-tak, tik-tak…

– Mój chłopak nie może się dowiedzieć – szepnęła. – To tylko jeden raz.

– Jasne, że tak – zgodził się. – Nie bawię się jedną zabawką dwa razy.

Zrobiło jej się głupio, że w ogóle odważyła się pomyśleć, że Simon chciałby więcej. I jednocześnie zraniło ją, że tak otwarcie nazwał ją zabawką. Ale w tym wszystkim zaimponował jej, bo był szczery i nie ukrywał, że za dwa dni nawet nie będzie pamiętał jej imienia.

Wyciągnął rękę w stronę stażystki, a gdy ta podała mu dłoń, pociągnął ją w stronę wyjścia. Po drodze odstawił szklankę na jakiś blat i nie obchodziło go, że trochę alkoholu rozlało się na podłogę. Nie on tu był od sprzątania.

Do mieszkania Simona daleko w Hollywood dotarli dość szybko. Szofer Rogersa zdecydowanie musiał przekraczać prędkość, ale nie zrobiłby tego, gdyby nie rozkazy szefa.

W domu nie zapalał światła. Zamknął drzwi kopnięciem i od razu poprowadził dziewczynę do swojej sypialni. Nie kłopotał się prysznicem, bo przecież zaraz oboje mieli być zmęczeni i brudni.

Simon Rogers bardzo chciałby, żeby chociaż raz obudziły go promienie słońca. Nie pijani znajomi, nie nieuważne kochanki, dzwoniące telefony, odruchy wymiotne czy dobijający się do drzwi paparazzi. Niestety, nie doświadczył tego od wielu miesięcy.

Jęknął w poduszkę i zerknął na wyświetlacz telefonu leżącego na podłodze, obok jego wczorajszych, czarnych dżinsów. Z wielką chęcią zignorowałby to połączenie, jednak była to jedna z niewielu rzeczy, na które nie mógł sobie pozwolić.

Odsunął od siebie śpiącą smacznie dziewczynę, nie będąc przy tym zbytnio ostrożnym. Ona jednak wyłącznie wymamrotała coś pod nosem i odwróciła się na drugi bok.

Mężczyzna niechętnie zwlókł się z łóżka, a kiedy wzrokiem udało mu się znaleźć bokserki, które poprzedniego wieczoru rzucił niedbale na podłogę, założył je w pośpiechu.

Odebrał telefon dosłownie w ostatnim momencie, bo dzwoniąca do niego kobieta już prawie usłyszała pocztę głosową.

– Na litość boską, w Los Angeles nie mam tej samej godziny – wymamrotał, odebrawszy.

– W Los Angeles właśnie wybiła dwunasta w południe, skarbie.

– Mam wolne, chciałbym się wyspać.

Starał się panować nad głosem i nie wyrażać swojej irytacji, co okazało się cholernie trudne.

– Nie w najbliższym czasie.

Wywrócił oczami i wyszedł z pokoju przez wielkie drzwi balkonowe. Nie chciał, żeby Bella przez przypadek usłyszała chociaż część tej rozmowy. Simon cenił sobie tę resztkę prywatności, która mu jeszcze pozostała.

Stanął nad basenem w promieniach słońca i odpalił wyjętego z szuflady przy łóżku skręta. Musiał się uspokoić. Rozmowy z Virginią Rogers nigdy nie kończyły się dobrze.

– Co tym razem, mamo? – zapytał, po czym głęboko zaciągnął się słodką wonią marihuany.

– Zabukowałam ci lot do Nowego Jorku na poniedziałek o drugiej w nocy – oznajmiła spokojnie.

Nikt nie znał Simona tak, jak ona i nikt nie potrafił z takim spokojem przyjmować wszystkich jego pretensji i wybuchów. Virginia opanowanie miała we krwi. Nieraz mawiała, że to właśnie na samokontroli zbudowała swój prawniczy sukces.

– Po co? – parsknął. – Półtora miesiąca temu u ciebie byłem, liczyłem, że następnym razem zobaczymy się w święta.

– Doskonale wiesz po co, Simon – stwierdziła, używając do tego typowego głosu niezbyt zadowolonej matki. Całkiem jak wtedy, gdy w dzieciństwie mawiała mu: „wiesz, co zrobiłeś, wiesz, za co dostałeś karę na komputer”. Jej syn szczerze nienawidził tego tonu. O wiele bardziej chciałby usłyszeć krzyk Virginii niż jej pretensjonalność i wyższość. – Wczoraj wieczorem odebrałam wypowiedzenie Penelope. Naprawdę przykro mi, że nie raczyłeś mi napisać nawet esemesa o tym, że odeszła.

– Co to za różnica – parsknął z kpiną, wywracając oczami, ale tak naprawdę cieszył się, że jego matka nie widzi tego gestu. – Mówiłem ci tyle razy, że poradzę sobie sam.

– Tyle razy, ile mówiłeś mi o tym, ja powtarzałam ci, że się mylisz.

– Mamo, z całym szacunkiem, ale ta rozmowa donikąd nas nie prowadzi. Po co mam lecieć do Nowego Jorku?

Był zmęczony, znużony tym, że Virginia stara się uszczęśliwić go na siłę. Jemu naprawdę było dobrze tak, jak było. Lubił swoje życie, nie potrzebował nic zmieniać.

– Za dwa dni jestem umówiona na rozmowę z nową lekarką – powiedziała w końcu i chociaż chłopak spodziewał się usłyszeć coś podobnego, nie mógł nic poradzić na to, że natychmiast podniosło mu się ciśnienie.

One wszystkie były takie same. Nie chciały uprawiać z nim seksu, nie chciały chodzić z nim na imprezy, więc po co mu właściwie były? Virginia wymyśliła sobie, że potrzebuje terapii. Bzdura. Był jak najbardziej zdrowy. Może czasami zdarzały mu się wybuchy złości czy bezsenne noce, ale przecież radził sobie z tym. Wystarczyło zapalić blanta. Do czego mu niby miały być te wszystkie siksy? Do trzymania zapalniczki?

– Nie możesz wysłać mi papierów skanem, jak zawsze? – spytał zmęczony tą rozmową.

Rzucił końcówkę jointa na ziemię i pozwolił jej zgasnąć w wodzie.

– Mogłabym, jasne, że tak – zgodziła się. A jednak Simon wiedział, że lada chwila usłyszy jakieś „ale”.

– Więc czemu tego nie zrobisz?

– Powiedz mi, synku, czy mówi ci coś nazwisko Marissa Smith?

Świat Simona zwolnił na moment. Nie sądził, że jeszcze kiedyś usłyszy to imię. Nie myślał, że zetknie się z tą dziewczyną. Już dawno pogodził się z myślą, że Marissa pozostała jego najlepszym wspomnieniem.

– Nie chcesz powiedzieć, że…

– Wyobraź sobie – przerwała mu – że panienka Smith dwa lata temu ukończyła wydział psychiatrii na Manhattanie. Niestety z pewnych względów żadna klinika nie chce jej zatrudnić. Aż któregoś dnia los się do niej uśmiechnął, bo zadzwoniłam do niej ja i złożyłam jej ofertę pracy z ciężkim przypadkiem, jakim jest mój syn.

– Nie zrobiłaś tego.

– Uprzedziłam tę biedną dziewczynę już przez telefon, że nie będzie jej łatwo, bo Simon jest uzależniony od alkoholu i seksu, ale uznała, że da sobie radę.

– Mamo – przerwał jej ostro. – Nie możesz jej zatrudnić. Nie chcę jej skrzywdzić.

– Więc przyjedź tu i przekonaj mnie, żebym faktycznie tego nie robiła.

Simon ścisnął nasadę nosa, walcząc z nadchodzącą migreną. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Virginia tak bardzo lubi utrudniać mu życie.

Zresztą, tu nawet nie chodziło o niego samego. Po raz pierwszy chodziło o kogoś innego.

Marissa Smith, dziewczyna, której nie da się zapomnieć. Dziewczyna, którą pierwszą na świecie pokochał, za którą tęsknił każdego dnia. Jego szczęście, jego inspiracja, wiara i nadzieja, uwieńczenie wszystkiego, o czym mógł marzyć, jedyne, czego brakowało mu w życiu. Marissa Smith, jego niebo i ziemia, jedyne i najważniejsze dobre wspomnienie, do którego wracał, ilekroć czuł się zagubiony.

I nawet jeśli był największym egoistą na planecie, gdy w grę wchodziła ta kobieta, nie mógł myśleć o sobie. Gdyby chodziło o niego, już szykowałby dla niej pokój, bo oddałby wszystko, byleby mieć ją blisko. Jednak tutaj ważyły się losy Marissy. To ją chciał chronić przed złym blaskiem, którym promieniował. Simon wiedział, jakie życie prowadzi, wiedział, że Smith nie nadaje się do tego świata, że czułaby się źle. Miał świadomość, że nie jest już tym chłopakiem, którego Marissa miała okazję poznać osiemnaście lat temu, nie jest tym samym Simonem, z którym rozstała się we łzach. Nie chciał jej ranić, nie chciał być powodem jej żalu. Przenigdy umyślnie nie sprawiłby, żeby cierpiała. Ale show-biznes, alkohol, narkotyki… to wszystko sprawia, że ludzie robią rzeczy, których nie chcą robić, a Simon Rogers nie był wyjątkiem w tej kwestii.

– Nie możesz, błagam cię… – zaczął prosić, chwytając się ostatniej deski ratunku.

– Simmi, wybacz, ale mam klienta. Gdybyś jednak zdecydował się na lot, wyślę ci bilet mailem.

I bez ostrzeżenia rozłączyła się, zostawiając chłopaka rozbitego, z drżącymi z nerwów dłońmi.

– Kurwa mać – syknął do siebie, po czym ze złością cisnął komórką do basenu.

Był zdenerwowany, sfrustrowany, a do tego zaczęła boleć go głowa.Rozdział 2

Szczęście.

Zlepek liter. Jak każde słowo ma zbiór wyrazów podobnych, synonimów, o innym brzmieniu, ale o takim samym znaczeniu. Paradoksem wyrazu „szczęście” jest jednak to, że każdy człowiek utożsamia je z czymś całkiem innym. W słowniku synonimów do „szczęścia” można by dopasować każde istniejące słowo.

Myśląc szablonowo – rodzina, przyjaciele, praca, dom, uśmiech.

Myśląc nieszablonowo – spokój, ukojenie, poranna kawa, gorąca czekolada, czasami łzy.

Co daje ci szczęście? Co sprawia, że czujesz się spełniony?

Zazwyczaj każdy zastanawia się nad odpowiedzią, chociaż w teorii jest ona banalnie prosta. W teorii bowiem szczęście ogarnia ludzi, gdy spełniają się ich marzenia.

Czy zatem osoba, której marzenia wciąż się kurzą, czekając na zrealizowanie, koniecznie musi być nieszczęśliwa?

Marissa Smith wybrała na temat pracy magisterskiej: „Co sprawia, że ludzie czują się szczęśliwi?”. Dość dużo czasu poświęciła wówczas analizie. Myślała o sobie, pytała znajomych, zdarzyło jej się zaczepiać obcych ludzi.

Ostatecznie stwierdziła, że nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na zadane pytanie, a temat i liczne, zróżnicowane odpowiedzi skłoniły ją do zastanowienia się nad własnym życiem. Uznała, że zbyt wiele ludzi nie spełnia się w życiu, że za dużo zatrzymanych przez nią osób narzeka na codzienność. Wtedy postanowiła, że każdego wieczoru znajdzie chociaż jedną dobrą rzecz, która wydarzyła się w ciągu dnia.

Tym razem był to telefon od Virginii Rogers, znanej całemu wschodniemu wybrzeżu prawniczki, która na najważniejsze sprawy latała nie tylko do Miami, ale nawet do San Diego. Nikt, kto chociaż raz miał do czynienia z prawem, nie mógł nie znać tej kobiety.

Marissa, która w przeszłości popełniła kilka błędów, była zaznajomiona z tym nazwiskiem, toteż kiedy odebrała telefon i Virginia się przedstawiła, oblał ją zimny pot, a obawa, że dopadły ją jakieś stare sprawy, sprawiła, że zrobiło jej się słabo.

– Od samego drapania, rozumie pani?

Marissa westchnęła w duchu i oparła się o ladę. Jej biały fartuszek zlewał się z kolorem jej włosów, upiętych w wysokiego kucyka. Jej zielone, odrobinę matowe oczy wpatrywały się w klientkę, która od dobrych dwudziestu minut starała się przybliżyć swój problem.

– Dam pani maść, ale i tak radziłabym skontaktować się z lekarzem specjalistą, bo mogą być potrzebne silniejsze leki, nawet doustne.

– Ale będzie dobra ta pani maść? Stosowałam już jakieś i nie pomagały.

– Myślę, że ta powinna pomóc, aczkolwiek, jak już powiedziałam, dobrze by było, gdyby skontaktowała się pani ze spec…

Kobieta urwała wpół słowa, kiedy w kieszeni zadzwonił jej telefon. Współpracownica, która do tej pory układała leki na półkach, spojrzała na starszą koleżankę. Marissa posłała jej błagalne spojrzenie, a tamta westchnęła teatralnie i podeszła do lady.

– Dzięki – szepnęła Smith, po czym szybko odeszła na zaplecze.

Może faktycznie jej zachowanie nie było dyplomatyczne, ale kilka dni temu opublikowała w sieci ogłoszenie o poszukiwaniu pracy i w tej chwili każdy telefon niesamowicie się liczył.

– Marissa Smith, słucham? – odezwała się, zaraz po zamknięciu za sobą drzwi w toalecie.

Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie i poważnie, chociaż ręce trzęsły jej się z nerwów. Szukała ucieczki z tego miejsca, które wyłącznie ją przytłaczało. Nie chciała już wysłuchiwać historii o problemach zdrowotnych ludzi, którzy zamiast udać się do lekarza, liczyli na uzdrowienie suplementami diety i śmieciowymi pseudolekami wydawanymi bez recepty.

– Witam, z tej strony Virginia Rogers.

Głos po drugiej stronie był opanowany i spokojny, a jednak Marissie zakręciło się w głowie, gdy tylko go usłyszała. Z trudem przełknęła ślinę, szybko analizując, czy w ostatnim czasie nie zrobiła niczego złego. Jedynym, co pamiętała, było to, że przebiegła przez przejście dla pieszych na czerwonym świetle. Chyba nie mogło grozić jej za to więzienie?

– Marisso, jesteś tam?

Jej ton wciąż był gładki, płynący, nie wydawał się ani trochę wrogi.

– Tak, tak, oczywiście – potaknęła, dodatkowo kiwając głową, nawet jeśli prawniczka nie mogła tego zobaczyć. – W jakiej sprawie zaszczyca mnie pani telefonem?

Serce biło jej mocno, a jej blada twarz stała się jeszcze bielsza, o ile w ogóle było to możliwe.

– Znalazłam twoje ogłoszenie o pracę – oznajmiła.

Marissa otworzyła usta ze zdziwienia, słysząc te słowa, a telefon niemal wyśliznął jej się z ręki. Ostatnim, czego mogła się spodziewać, było właśnie to, co się działo.

Parę lat temu miała na pieńku z prawem, jej policyjne akta liczyły kilka stron, a teraz, kiedy płaciła za błędy, znana prawniczka wyciągała do niej dłoń. Przez chwilę odniosła wrażenie, że śni, więc uszczypnęła się w rękę.

– Tak… – powiedziała po chwili młoda kobieta, kiedy upewniła się, że wszystko dzieje się naprawdę.

Usiadła na zamkniętej toalecie, czując, jak opada z sił pod wpływem wrażenia, jakie wywarła na niej Virginia.

– Mam dla ciebie ofertę. Chciałabym z tobą porozmawiać. Czy możemy spotkać się w poniedziałek o drugiej?

– Tak, tak, jak najbardziej – odpowiedziała natychmiast, nawet nie analizując, czy faktycznie ma jakieś plany na ten dzień. Pewnie nie miała, jak zawsze.

– Cudownie. Prześlę ci adres w wiadomości, dobrze?

– Oczywiście. – Zawahała się przez chwilę, przygryzając dolną wargę. Nadal nie wiedziała, czego Virginia konkretnie potrzebuje. Co prawda wpisała w ogłoszeniu, że interesuje ją praca jako lekarz psychiatra, pedagog szkolny, ale dopisała też, że żadne wyzwania nie są jej straszne.

– Cudownie. W takim razie jesteśmy umówione.

Marissa wzięła głęboki wdech i zamknęła oczy, bo tak było łatwiej. Zdecydowanie łatwiej było wyrzucić z siebie jakiekolwiek słowa, nie patrząc na to ciasne pomieszczenie, z żółtą, obdrapaną farbą, gołą, przepaloną żarówką, zakamienionym zlewem i drzwiami, które ledwo trzymały się na zawiasach i skrzypiały niemiłosiernie przy każdym otwarciu.

– Czym miałabym się zająć?

W słuchawce nastała cisza i jedynym dowodem, że Virginia jeszcze się nie rozłączyła, był jej spokojny, miarowy oddech.

Sekundy zaczęły się dłużyć, a dłonie Marissy zrobiły się lepkie. Nigdy w życiu nie przeprowadziła równie stresującej rozmowy telefonicznej.

– Leczeniem – odpowiedziała w końcu kobieta po drugiej stronie – mojego syna. Nie mogę zdradzić ci zbyt wiele szczegółów przez telefon, ale to dość trudny przypadek.

– To nic – zapewniła. – Lubię wyzwania.

– Cieszę się, Marisso. W takim razie do zobaczenia w poniedziałek.

– Do widzenia.

W słuchawce nastała cisza, a ciasne pomieszczenie wypełniło ciężkie westchnienie Marissy. Oparła się czołem o ścianę, starając się unormować tętno. Rozmowa z Virginią Rogers niemożliwie ją zestresowała. Czuła, że chociaż jej ciało się nie trzęsie, ona cała drży w środku. Serce biło jej jakby ciężej, a powietrze stało się gęstsze.

Podniosła się z trudem, żeby stanąć nad umywalką, gdzie przemyła twarz lodowatą wodą. Chciała się trochę ocucić, powrócić myślami do rzeczywistości. Chociaż bardzo zastanawiało ją, na czym ma polegać leczenie syna prawniczki, musiała zająć się pracą. Miała mnóstwo czasu do poniedziałku i wiedziała, że teraz powinna skupić się na swojej codzienności. Ludzie potrzebowali jej uwagi, a ona czuła na sobie ciężar odpowiedzialności i nie mogła ich zawieść. Wydawałoby się, że praca aptekarki jest taka prosta… I może faktycznie dla niektórych była, jednak nie dla Marissy, która każde powierzone jej zadanie traktowała z przesadną powagą.

Wygładziła swój fartuszek i biorąc głęboki wdech, wyszła z toalety. Kiedy wróciła za ladę, w aptece nie było nikogo poza jej współpracownicą, Mią.

– Co dałaś tej kobiecie? – zapytała Marissa, przecierając ręce płynem antybakteryjnym. Nie była pedantką, ale wierzyła, że przy zetknięciu z lekami należy zachowywać ostrożność.

– Ostanisept.

Mia bujała się na krześle, żując gumę i przeglądała coś w swoim telefonie, i nawet nie uraczyła spojrzeniem swojej koleżanki z pracy.

– Chciałam dać jej clotrimazolum.

Mia wzruszyła ramionami, nawet nie oderwawszy wzroku od ekranu komórki.

– Zapytałabym, gdybyś nie zamknęła się w łazience.

– Uważasz, że na jej objawy wystarczy ostanisept?

– Uważam, że powinna iść do lekarza.

Smith westchnęła, niechętnie zgadzając się z Mią. Jej blondwłosa współpracownica czasami miewała rację, nawet jeśli na ogół okazywała się większą arogantką, aniżeli wypadało w jej zawodzie. Miała w zwyczaju ignorowanie wszystkiego i wszystkich. Nigdy nie słuchała rad starszej o kilka lat Marissy, a klientów bardzo często odsyłała z witaminą C i poleceniem udania się do doktora.

Drzwi do apteki otworzyły się, a dzwoneczek, zawieszony nad nimi, zadzwonił cicho, informując personel o nowym kliencie.

Marissa spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się mimowolnie.

– Cześć, skarbie – odezwała się, podchodząc bliżej kasy.

Niezbyt wysoka dziewczynka o ciemniejszej karnacji i z długimi, czarnymi włosami, ubrana w sztruksowe ogrodniczki stanęła przy ladzie, poprawiając sobie plecak na ramieniu.

– Cześć, Mariś – odpowiedziała z uśmiechem, wyciągając rękę do kobiety.

Marissa podała dziewczynce jednego z witaminowych lizaków, powstrzymując się przed zmierzwieniem jej włosów.

– Muszę dzisiaj zostać trochę dłużej, bo przyszła dostawa. Ale poczekasz na mnie?

Dziewczynka skinęła głową, po czym zrzuciła plecak z ramion na podłogę.

– Mogę wejść do ciebie?

– Jasne, że tak.

Kobieta otworzyła ladę, wpuszczając dziecko do środka. Usadziła dziewczynkę na jednym z większych kartonów i, prosząc, żeby niczego nie ruszała, sama zaczęła układać pudełka z lekami na półkach.

– Jak dziś w szkole, słońce?

– Pani pochwaliła mnie za zadanie, które ze mną robiłaś.

– To super, Willy. A Barbara przestała ci w końcu dokuczać?

– Tak, teraz uwzięła się na Lindę.

Marissa pokręciła głową z niezadowoleniem.

– A jak tam Noah?

Wilma zmieszała się, słysząc imię chłopca, który jej się podobał i zakryła twarz swoimi ciemnymi włosami. Smith zauważyła ten gest i z trudem zdusiła śmiech.

A jednak dobrze rozumiała swoją małą przyjaciółkę. Pamiętała doskonale swoją pierwszą sympatię. Simon Garcia był ideałem dziesięcioletniej Marissy Smith. I jedenastoletniej zresztą też. I czternastoletniej. Pamiętała, jak wielkim uczuciem darzyła tego chłopaka. Wystarczyło, że na nią spojrzał, a na jej bladą twarz wstępował rumieniec, za który było jej jeszcze bardziej wstyd.

W tych dziecięcych zauroczeniach jest coś niezwykle magicznego, czego nie można znaleźć w żadnej dorosłej miłości.

– Dobrze – wymamrotała dziewczynka.

– Masz dużo zadań na jutro? – Marissa zmieniła temat, nie chcąc, żeby dziecko czuło się nieswojo. W tak młodym wieku rozmowy o uczuciach nie są zbyt łatwe, a ona, jako lekarz psychiatra, doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

– Nie, tylko matematykę.

– Dobra, Smith, idź już, bo nie zniosę tego dłużej – jęknęła Mia, niemal wyrywając koleżance opakowanie ibuprofenu.

Mia nie lubiła dzieci. Nigdy nie ukrywała tego, że ich obecność przyprawiała ją o ból głowy. Były irytujące i ograniczone, a ich towarzystwo ją otępiało. Dlatego też zawsze, kiedy Wilma wracała ze szkoły, Marissa kończyła swoją poranną zmianę. Mia dosłownie wyganiała ją z apteki, żeby nie musieć patrzeć na ośmiolatkę.

– Jesteś pewna? Jest jeszcze sporo kartonów do wypakowania…

– Idź już, błagam – powtórzyła płaczliwie, po czym podniosła spod lady torebkę kobiety i wcisnęła ją w blade ręce koleżanki. – Poradzę sobie.

Marissa zaśmiała się cicho, bo dobrze wiedziała, o co chodzi Mii. Odłożyła swoje rzeczy, niespiesznie zdjęła fartuch i uważnie go złożyła. Nie chciała robić na złość współpracownicy, ale też nie spieszyło jej się za bardzo. Wiedziała, że kiedy odprowadzi Wilmę pod drzwi jej mieszkania i zostanie sama ze swoimi myślami, będzie jej ciężko. Z tyłu głowy wciąż rozbrzmiewało echo rozmowy z Virginią Rogers.

– Nora już wróciła? – zapytała kobieta, kiedy zatrzymały się na przejściu dla pieszych.

– Nie, będzie w poniedziałek – Wilma pokręciła główką, a jej ciemne włosy rozsypały się wokół twarzy.

– Odbierze cię ze szkoły?

– Chyba tak, ale przyjdziemy do ciebie.

– Na to liczę, Willy.

Przeszły przez przejście razem z tłumem ludzi. Marissa ściskała dłoń dziewczynki, żeby ta nie zgubiła się wśród nieznajomych.

Wilma i Nora były dla Marissy jak córki, kochała je całym sercem, była w stanie zrobić dla tych dwóch dziewczynek wszystko. Dlatego też każdego dnia odprowadzała je pod same drzwi mieszkania, żeby upewnić się, że bezpiecznie trafiły do domu. Pomagała im w lekcjach, doradzała w sprawach sercowych oraz w problemach z przyjaciółmi i starała się pilnować, żeby nie wpadły w złe towarzystwo, nie popełniły błędów, które ona sama popełniała.

– Co będziesz dzisiaj robić? – zagadnęła Wilma, kiedy zza winkla ukazała się kamienica, w której mieszkały.

– Jeszcze nie jestem pewna, czemu pytasz?

– Obejrzymy coś wieczorem? Dziewczyny w szkole mówiły, że dzisiaj pokazały się nowe seriale na Netfliksie.

– No jasne, słoneczko – zgodziła się z uśmiechem i troskliwie przyciągnęła dziecko bliżej siebie. – A jak dziś czuje się twoja mama? – podpytała ostrożnie, w momencie, w którym weszły na wysokie i wąskie schody.

Wewnątrz kamienicy panował półmrok, jedyne światło, jakie dostawało się do środka, to szare promienie słońca, wpadające przez wysoko umiejscowione świetliki. W nocy naprawdę nieprzyjemnie było poruszać się po klatce schodowej, bo żarówki na ścianach już dawno przestały działać. Nikomu też nie paliło się do ich wymiany.

Ale Marissa czasami lubiła siadać na tych schodach po północy, wpatrywać się w czerń przed sobą i słuchać ciszy. Zdarzało jej się odpychać chęć zapalenia papierosa, bo chociaż na dnie jej torebki zawsze leżała paczka cienkich, klikanych chesterfieldów, ona nie paliła już od kilku lat.

– Chyba dobrze, ale możesz wejść i sprawdzić.

Wilma stanęła pod drzwiami swojego mieszkania, nad którym znajdowała się kawalerka Smith. Dziewczynka ścisnęła szelki swojego plecaka i zaczęła bujać się na piętach, czekając, aż kobieta zgodzi się wejść z nią do środka. Traktowała Marissę nie tylko jak opiekunkę, białowłosa aptekarka była dla niej przede wszystkim przyjaciółką, powierniczką sekretów i doradczynią. Poniekąd zastępowała jej wiecznie nieobecną matkę.

– Niech będzie, ale tylko na moment – zgodziła się z westchnieniem. Nie do końca potrafiła odmawiać swojej małej podopiecznej.

Wilma otworzyła przed nimi drzwi i wbiegła do środka, zrzucając tornister i buty gdzieś w przedpokoju.

Marissę ogarnął zapach smażonych jaj, a to oznaczało, że mama Wilmy faktycznie czuła się lepiej.

– Dzień dobry, pani O’Brein – przywitała się Marissa, wchodząc do kuchni.

Spojrzała na Wilmę, która dopadła do mleka z lodówki i nalała sobie całą szklankę.

Ciemnoskóra kobieta o krótko ściętych włosach, ubrana w luźną sukienkę, spod której wystawały jej obojczyki, uśmiechnęła się ciepło na widok sąsiadki.

– Cześć, Marisso, jak miło cię widzieć – odezwała się. – Robię właśnie omlety, skusisz się?

– Bardzo dziękuję, ale unikam smażonych potraw, mam podwyższony cholesterol, nie chcę dostać zawału w wieku trzydziestu lat.

O’Brein zaśmiała się, kręcąc głową, po czym upiła kilka łyków wody z butelki.

– Jak chcesz, aniołku. Will, proszę, idź się przebrać.

– Ale mamo…

– Willy. – Marissa posłała dziewczynce znaczące spojrzenie.

Dziecko bez słowa sprzeciwu odstawiło mleko na kuchenny blat i ruszyło w stronę jednego z prowizorycznie wydzielonych pokoi.

– Zabierz po drodze swój plecak! – zawołała za Wilmą matka.

Marissa powędrowała wzrokiem za dziewczynką, odprowadzając ją spojrzeniem do samej kotary, za którą zniknęła z niewielkim niezadowoleniem na twarzy.

– Jak się pani dziś czuje? – zagadnęła cicho i odrobinę niepewnie.

Wiedziała, że rozmowa z panią O’Brein na temat jej zdrowia nie należy do najłatwiejszych. Kobieta, owszem, podjęła leczenie, ale tak naprawdę sama przed sobą nie umiała przyznać, że jest chora. Unikała tego tematu jak szatan kościoła i nie bardzo dawała sobie pomóc. Mimo że Marissa uważała, że kobieta jest dorosła i sama za siebie odpowiada, nie potrafiła znieść myśli, że mogłaby osierocić dwójkę tak wspaniałych córek.

– Całkiem dobrze, jak widzisz – odpowiedziała z uśmiechem, ale Smith zauważyła, jak drgają jej kąciki ust, jakby ze wszystkich sił chciała powstrzymać je przed opadnięciem.

– Kiedy będzie pani robić badania? Musi pani kontrolować przebieg choro…

– Marisso, proszę, nie mówmy o tym, dobrze? – przerwała jej starsza kobieta. – Mam wszystko pod kontrolą. Mój lekarz mówi, że wszystko rozwija się w dobrym kierunku, więc odpuść już.

– Ja tylko się martwię – szepnęła, patrząc w zmęczone, ciemnobrązowe oczy, które widziały już zbyt wiele zła.

– Wiem i doceniam to, ale naprawdę nie musisz.

Smith pokiwała głową, subtelnie podskubując dolną wargę. Z Robin O’Brein nie dało się rozmawiać na temat jej choroby, za każdym razem temat kończył się tak samo, a jednak Marissa nadal próbowała.

– Pójdę już – oznajmiła spokojnie białowłosa, starając się zabrzmieć równie pogodnie, jak kilka chwil wcześniej. – Proszę powiedzieć Wilmie, żeby wpadła o szóstej na kilka odcinków serialu.

Kobieta pokiwała głową, po czym odwróciła się do szafki z talerzami, ale nie przemyślała tego, że w szklanej powierzchni Marissa dostrzeże odbicie jej zaszklonych oczu.

Niestety, niektórym sprawom można wyłącznie biernie się przyglądać, mimo ogromnych chęci ich zmiany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: