I dusza moja - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
I dusza moja - ebook
Mroczny thriller Michała Cetnarowskiego opowiada o ludziach stawiających czoło złu, które ich przerasta. Skandynawowie udowodnili, że powieść gatunkowa może dotykać spraw istotnych, I dusza moja to przykład, że takie teksty pisze się również w Polsce.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-73-8 |
Rozmiar pliku: | 843 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
godzina 6.45
Budzik w telefonie jak co rano zagrał główny motyw z Rocky’ego. Wstawaj, tygrysie, trzeba znów brać się za bary z życiem, już za piętnaście siódma. Ostatnio coraz trudniej było mu uwierzyć pełnym energii dźwiękom piosenki.
Wyłączył budzik i zamrugał, bez przekonania próbując wyegzorcyzmować nadchodzący ból głowy. Jerzy Horowitz miał czterdzieści sześć lat, bliznę na podbródku, ślad po wystających prętach płotu, przez który próbował przeskoczyć w dzieciństwie jako Indianin, uciekający z Old Shatterhandem przed rabusiami bydła, wycięty wyrostek robaczkowy i zoperowane więzadło w prawym kolanie, które strzeliło mu na nartach w Białce Tatrzańskiej, już w wolnej Polsce, był w trakcie sprawy rozwodowej, nie miał stałej pracy, na koncie zostały mu trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt dwa złote i tego dnia miał umrzeć.
Wstał wolno, przeczesał siwiejące na skroniach włosy, ciągle gęste, skierował się bez przekonania pod prysznic. Za oknem przez marcowe chmury z trudem przedzierał się poniedziałkowy świt. Wielki Tydzień zaczynał się jak długi i bolesny poród. Horowitz odkręcił kurek i skrzywił się kwaśno pod sitkiem prysznica. Przynajmniej do tej pory ten poniedziałek nie różnił się niczym od swoich poprzedników.
Zapowiadał się długi dzień.godzina 7.54
Wioleta paliła papierosa na działkach za szkołą i słuchała, jak na imprezie najlepiej zrobić laskę. Stały razem z Agatą i Lidią, która trzy miesiące temu zaczęła prowadzić bloga, dwa miesiące temu straciła dziewictwo na jednej z pierwszych osiemnastek w tym roku, a przed miesiącem zdecydowała się zająć sprawą z naukowego punktu widzenia. Postanowiła sprawdzić, jak te sprawy wyglądają u ich znajomych ze szkoły i regularnie publikować relacje z takich badań na nowym seks-blogu. Liczba wejść wzrosła jej natychmiast, o kilkaset, a potem kilka tysięcy dziennie, a Lidka założyła sobie plan wydania tego za rok jako książki, zaraz po napisaniu matury. Miała czas, żeby zbierać materiały.
— A więc — kontynuowała poważnym tonem — zakładanie prezerwatywy w tym momencie to nie jest najlepszy pomysł.
— A, no wiesz… AIDS? — Agata strzepnęła popiół z L&M Linka. Było zimno. Poprawiła puchową kurteczkę.
Lidka wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz sobie żuć kondoma, to nikt ci nie broni. Kaśka, ta z ekonomika, która mi o tym opowiedziała, potem całą imprezę nie mogła się pozbyć takiego potwornego smaku… no, wiecie, jakbyście kredę jadły. Albo zasypkę dla dzieci.
— Skąd wiesz?
Lidka się zmieszała. Wioleta słuchała, wstydząc się tego, o czym mówią koleżanki, rumieniąc się z tego powodu i jeszcze bardziej wstydząc się tego swojego wstydu. Miała siedemnaście lat, ciemnoblond włosy do ramion, mały nosek, po mamie, piersi w rozmiarze B, które za nic nie chciały urosnąć, i ciągle była dziewicą. Do tej pory nie przeszkadzało jej to za bardzo, ale od kiedy Lidka, jej najlepsza przyjaciółka, poszła na tę pamiętną osiemnastkę u Michała, to teraz Wioletta rozmawiając z nią, czuła się nieco nieswojo. Nie żeby nigdy nie poruszały tych tematów, Elka Remcz jeszcze w gimnazjum straciła cnotę w krzakach na komersie, i to już wtedy było szkolną sensacją. Pierwszego pornosa też oglądały razem, z wypiekami na twarzy, na wakacjach, kiedy obie miały po czternaście lat, a rodzice Lidki wyjechali w sobotę na długie popołudniowe zakupy do Wrocławia. Kiedyś się nawet pocałowały, pijane, na kolonii w Łebie, ale potem obróciły wszystko w żart. Jeszcze dziś czasami przypominały sobie tamten wieczór i śmiały się, kiedy chciały sobie dogryźć.
Ale co innego rozmawiać o filmach, a co innego zniknąć z imprezy, pojechać samochodem rodziców chłopaka na pola za Strzeszowicami, a potem zrobić to na tylnym siedzeniu, z trudem ściągając majtki i spodnie, kiedy para unosi się wokół głów i oddechy dymią alkoholem. W porównaniu z tym Wioleta mogła się najwyżej pochwalić kilkunastoma wejściami dziennie na stronę Lidki, żeby sprawdzić komentarze i to, czy przyjaciółka nie wkleiła właśnie nowego wpisu. Ale do tego nigdy by się przed Lidką nie przyznała.
— No, wiecie… — po chwili wahania Lidka ściszyła teatralnie głos. Wyglądała na naprawdę zażenowaną. — Ja, no… No, wiecie, sama spróbowałam.
— No co ty? Komuś loda zrobiłaś? — Wioleta nie wytrzymała. — Nic nie powiedziałaś? I na blogu nie napisałaś…
— Nie no, spokojnie, jeszcze się taki nie narodził. — Dziewczyna odrzuciła włosy z czoła, zaciągnęła się papierosem, odzyskując werwę.
Stały na drodze przy płocie przed działkami, za którym widać było nagie, zimowe drzewa i altanki na narzędzia z oknami zabitymi dyktą. Od strony szkoły chronił je stary murek z czerwonej cegły, poaustriacki jeszcze, na którego filarach rozciągnięto nieszczelną drucianą siatkę; przez dziury w płocie uczniowie chodzili po piłkę, kiedy ta przeleciała nad ogrodzeniem w czasie wuefu, albo na przerwach wymykali się na papierosa. Budynek szkoły był wybudowany z takiej samej ciemnoczerwonej, wpadającej w czerń cegły.
— Ale badania to badania. Po maturze to ja zamierzam być sławna, gdybyście jeszcze nie wiedziały, tak się załatwia indeks do łódzkiej Filmówki. No więc kupiłam prezerwatywy.
— Gdzie, w kiosku? — Agata, koleżanka Lidki z klasy, pokręciła z niedowierzaniem głową. — Ja bym się chyba zjarała ze wstydu.
— Nie no, oczywiście że nie w kiosku. Wrzuciłam je do zakupów w Kauflandzie, specjalnie poszłam za mamę po ryż i pierś z kurczaka.
— No i?
Lidka odchrząknęła.
— No i je spróbowałam…
— Spróbowałaś? Żułaś jak orbitkę?
— Jasne, a koń jeszcze siedem kilometrów biegł potem bez głowy. Nie no. Normalnie, na banana założyłam, jak na necie.
Wioleta wyobraziła sobie Lidkę uprawiającą seks oralny z obciągniętym lateksem bananem. Agata nie ustępowała. Była wyraźnie podekscytowana.
— Co za wariatka… I jakie były?
— Noo, jak mówiłam. Straszny syf. A smakowe nie lepsze.
— To smakowe też kupiłaś? Lubisz to, suko, przyznaj się — charakterystycznie przeciągnęła sylaby.
— No wiesz, jeśli to miałoby pomóc…
— E tam, ty normalnie nienormalna jesteś. — Agata skrzywiła się z udawanym obrzydzeniem. — Ja to już chyba wolałabym się nawalić, i tyle. Wtedy to samo pójdzie, a tobie i tak już nic nie przeszkadza.
Lidka się uśmiechnęła.
— Ojtam, ojtam, nie panikuj. Po prostu chcę, żeby na podstawie mojej książki nakręcili coś lepszego niż „Seks w wielkim mieście”. A o to trzeba się postarać.
Od strony szkoły dobiegł ich przytłumiony dźwięk dzwonka. Dziewczyny zgasiły papierosy, wrzuciły do buzi po tik tacu i ruszyły na zajęcia. Wioleta miała pierwszą fizę, potem polski i biologię. Co zrobić, pod koniec fizyki na pewno będzie myślała o fellatio, na wzory na ruch ciała i panią Zielińską, nudną jak ropucha, mocnych nie ma. Zapowiadał się zwyczajny dzień.
— To jak? — Lidka zagadnęła ją, kiedy już znalazły się w budynku. Uczniowie właśnie z ociąganiem wchodzili do klas. — Po szkole jedziemy do Wrocka połazić po Dominikańskiej?
— No jasne, i tak nie mam nic innego do roboty. Nie chce mi się wracać do chaty.
— Aż tak źle z ojcem?
— Nie. Gorzej. Ja już teraz się nie dziwię, czemu matka go rzuciła.
— A tam od razu rzuciła. Może jeszcze wróci.
Zaczęły wchodzić po schodach, niosąc niedbale przerzucone przez ramię niewielkie plecaczki z jednym zeszytem i książką do polaka. Agata została z tyłu. Wioleta miała lekcje na drugim piętrze, klasa Lidki na trzecim. Szkoła w budynku po starych austriackich koszarach to był prawdziwy labirynt.
— Gówno, a nie wróci. Ty byś wróciła? Z Anglii? Tutaj? Zobaczysz, na wakacjach ja też do niej wyjadę, i w ten sposób skończą się wszystkie problemy na chacie.
— A matura?
— Mam czekać cały rok? Tutaj? To ja mam w dupie maturę. Po co mi matura w Anglii?
— No wiesz, może się jeszcze przydać.
— Tam to mi się tylko język przyda, po co mi jakaś polska matura? No, i ewentualnie twoja książka, jak już ją wydasz. Żebym wiedziała, co z tym językiem zrobić…
Uśmiechnęły się.
Wioleta nie chciała rozmawiać o mamie. Kiedy zaczynała, z trudem dobierała słowa, nie bardzo umiała nazwać to, co czuła, a gdy wreszcie to robiła, bała się tego, co znajdowała za tymi słowami. Kiedy rozmawiała o matce, nawet z Lidką, w zasadzie tylko z Lidką, zaraz była rozdrażniona.
— No a co będzie ze mną? Sama w tej budzie nie wytrzymam.
— A ja nie wytrzymam z ojcem. Przecież to kompletny frajer, nic mu się w życiu nie udało.
— Wszyscy mężczyźni to kutasy, nie zapominaj o tym. Tylko tyle, i aż tyle. To też może być ich dobra strona...
Wioleta wydęła wargi.
— Daj spokój. Przecież to mój ojciec — wymówiła to tak, jakby próbowała wypluć zużytą prezerwatywę, która przypadkowo zsunęła się z wyprężonego banana.
— Sama daj spokój. To tylko kolejny poniedziałek, taki sam jak wszystkie. Zobaczysz, jeszcze będzie dziś fajnie.
— Tak, tak, jasne. To najgorszy poniedziałek w moim życiu — z uśmiechem powtórzyła ich wspólne hasło. Witały się nim na początku każdego tygodnia.
***
Horowitz wcisnął kilka razy przycisk z zaznaczonym plusem, żeby pogłośnić radio. Profesjonalny głos dokonywał właśnie na Trójce porannego przeglądu prasy.
Sznurek samochodów wlókł się w kierunku Wrocławia w standardowym wężu. Strzeszowice stanowiły noclegownię miasta, jak Oława, Jelcz-Laskowice czy Oleśnica. Dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców to nie jest szczególnie oszałamiająca liczba, zwłaszcza wobec ponad sześćsettysięcznego Wrocławia, ale jeśli dodać do tego zakłady farbiarskie, dużą hurtownię budowlaną, niedawno wybudowane Carrefoura i Aldika, starą fabrykę obuwia, jeszcze z czasów PRL-u, i nową linię produkcyjną Volkswagena, która nie zmieściła się już na wrocławskich Bielanach, to w miasteczku żyło się całkiem znośnie. Przynajmniej do niedawna, do chwili, kiedy Volkswagen nie zaczął się sypać i zwalniać ludzi.
Osiedle domków jednorodzinnych powiększało się w ostatnich latach z kwartału na kwartał, wieczorami na rynku można było spotkać więcej młodzieży, niż Horowitz pamiętał ze swoich czasów w strzeszowickim ogólniaku, jakby miasteczko nie zdawało sobie sprawy z diagnoz o zapaści demograficznej w następnym pokoleniu. Ludzie w czasach kryzysu ciągnęli do dużych miast jak mrówki do roztapiających się na rozgrzanym asfalcie landrynek. Ci, którzy nie chcieli zamieszkać w centrum – lub nie było ich na to stać – lądowali w takich Oławach i Strzeszowicach. Horowitz zredukował bieg, kiedy cały sznur samochodów zaczął zwalniać.
Do Wrocławia było dwadzieścia osiem kilometrów. Zazwyczaj o tej porze, kiedy większość mieszkańców Strzeszowic wyjechała już do pracy, tę drogę pokonywało się w dwadzieścia–dwadzieścia pięć minut. Ale i tak postarał się wyruszyć dziś wcześniej, choć na rozmowę umówiony był dopiero na 8.30, i to na Żmigrodzkiej, więc nie musiał prawie w ogóle wjeżdżać w miasto. Powoli zbliżał się do Wrocławia; auta zwolniły jeszcze bardziej. Spojrzał na zegarek na nadgarstku, znoszony niewyszukany casio z prostokątną kopertą na skórzanym pasku, który nosił na co dzień i nauczył się patrzyć w jego beznamiętne, odmierzające czas oblicze mechanicznie, regularnie, jakby zażywał lakarstwo. No tak, tak, kurwa mać. Przynajmniej dwóch rzeczy można być w tym mieście pewnym: niekończących się remontów mostów i jebanych korków. Dziennikarz w radiowych wiadomościach, jak to miał w zwyczaju od przeszło roku, mówił właśnie o następnej fali kryzysu, nadchodzącej dokładnie tak, jak to przewidziały mądre telewizyjne głowy, o potrzebie dalszego zaciskania pasa, kolejnych zwolnieniach i problemach na rynku pracy. Tego akurat Horowitz słuchać nie musiał. Od dwóch miesięcy mógłby być idealnym bohaterem jednego z talk-show o kryzysie albo, w zależności od potrzeb i kroju marynarki, ekspertem w którejś z debat wszystkowiedzących polityków w niebieskich koszulach, sztywnych kołnierzykach i o opalonych na solarium twarzach. Dziś też jechał na rozmowę kwalifikacyjną.
Jak co rano zastanowił się, czy Beata już wstała do pracy, pod angielskim zasnutym niskimi chmurami niebem. Jak co rano sklął się za to i po raz kolejny przyrzekł sobie o tym nie myśleć. Dodał gazu, wrzucił czwórkę, auta przyspieszyły. Jakiś przedstawiciel handlowy w okratowanym oplu merivie wyskoczył ze sznura aut i wyrwał się dziko do przodu, tańcząc niebezpiecznie na wąskiej drodze, nie zważając na widoczne już światła samochodów jadących z naprzeciwka. Horowitz skrzywił się. Niedługo on też będzie się tak ścigać z czasem w samochodzie służbowym wziętym w leasing?
Życie zaczęło mu się sypać jakiś rok temu. Dziś oczywiście potrafiłby określić nawet dokładny tydzień, kiedy to się zaczęło, może dzień, jakby się postarał, a jakże. Kiedyś nawet próbował, po dużej wódce pitej w samotności ciemnego pokoju, kiedy Wioleta już poszła spać, na biurku bzyczała stara lampka z czterdziestowatową żarówką, a on prawie czuł, jak z każdą minutą coraz bardziej traci kontrolę nad własnym życiem, i znów nie mógł zasnąć. Rano, kiedy przyzwyczaił się do bólu głowy, bo dawno tyle nie wypił, uśmiechnął się bez radości na wspomnienie nocnych przemyśleń, z dostojnym fatalizmem, jak na czterdziestosześciolatka przystało, i dał sobie spokój z tłumaczeniem życia według recept z telewizyjnych seriali. Łatwo było odczytywać znaki zapowiedzianej straty po czasie, gdy wszystko wydawało się oczywiste i wyraźne. Wtedy, kiedy żył – kiedy przeżywał życie – nic nie było oczywiste i nie układało się w czytelny wzór; gdyby się układało, być może potrafiłby temu przeciwdziałać.
Lewy prosty rzeczywistości zaskoczył go i trafił na miękkie podczas rozmowy z Karolem. Horowitz pracował u niego w firmie długie szesnaście lat, zaczynali jeszcze w czasach polskiego dzikiego kapitalizmu, w szalonych latach dziewięćdziesiątych, kiedy nosiło się dresy z kreszu i załatwiało biznesy, wożąc na tylnym siedzeniu łady torby wypchane zielonymi i purpurowymi, pięcio- i dziesięciotysięcznymi banknotami z Szopenem i Wyspiańskim. Jako inżynier budowy maszyn, nawet bez magisterki, której nie zdążył już zrobić, bo właśnie zaczynała się nowa Polska, mógł zapewne załapać się lepiej, ale wtedy pomysł na własną firmę zajmującą się instalacją i sprzedażą okien wydawał się kopalnią pieniędzy.
Po pierwszym okresie, kiedy już odbili się od dna i wywalczyli swoją niszę na rynku, przez jakiś czas rzeczywiście tak było. To były jego lata tłuste. Wakacje w Turcji (a jakże), nowy Ford Taurus (a jakże), narty w Austrii (a jakże) i kolonie letnie dla Wiolety (tak, tak), podczas których wymykał się wcześniej z pracy, wracał szybciej do domu, w którym czekała już Beata, a potem kochali się na podłodze w ich sypialni (a jakże), nie ściągając przepoconych ubrań i obijając się boleśnie na twardym parkiecie, a potem biorąc długą wspólną kąpiel i uśmiechając się do siebie z przymkniętymi leniwie powiekami.
A później przyszło załamanie rynku budowlanego, w kilka miesięcy ceny skoczyły o kilkaset procent (jak się śmiali z Karolem, najłatwiej było wtedy zarobić na cegłach i pustakach, jeśli ktoś kupił je przed boomem, a potem odsprzedał bez wysiłku trzy razy drożej), co początkowo nie było dla nich żadnym problemem, ludzie nadal musieli gdzieś mieszkać, a na pewno wymieniać okna w starych domach, a więc dalej się budowali, choć kredytów nie dostawało się już na solenną obietnicę spłaty i piękny uśmiech małżonki.
Wkrótce banki jeszcze bardziej przykręciły kurek z kredytami, tak, to wiedział nie tylko z radia, a oni w firmie musieli się uspokoić i ograniczyć inwestycje, ale sytuacja w ich branży i tak wciąż wydawała się stabilna. Przecież w jednej chwili nie stanęły budowy i remonty w całej Polsce, wszyscy w tym samym momencie nie przestali potrzebować nowych okien. Kryzys na wielu płaszczyznach to było początkowo wydarzenie czysto medialne, arena do dialektycznego popisu ekonomistów, przeżywających swój moment sławy. Do czasu, aż Karol, formalnie ciągle jego szef i właściciel firmy, choć Horowitz czuł się bardziej jego wspólnikiem niż podwładnym, zaprosił go na lunch i powiedział o swoich inwestycjach.
Grając na giełdzie, utopił sporo pieniędzy, mówił z nieco przekrwionym wzrokiem, ale dalej, nienagannie ubrany, nosił srebrnego timexa za trzy tysiące tak, jakby się z nim urodził. To naprawdę nie były małe sumy, mówił. Żeby się utrzymać z innymi inwestycjami, musi sprzedać firmę. Jeśli Horowitz chce, może ją odkupić. Wymienił sumę, po znajomości, wiadomo. Horowitz bez mrugnięcia przełknął nabrany na widelec kęs sałatki, choć nagle zrobiło mu się sucho w ustach i gdyby to nie było oznaką słabości, a w biznesie, nawet na tym poziomie, nie mógł sobie na taką pozwolić, wypiłby duszkiem stojącą przed nim szklankę niegazowanej wody mineralnej z cytryną, a potem zamówił do niej drugą, po brzegi wypełnioną kruszonym lodem, i pięćdziesiąt gramów czystej. Szybko przeanalizował wszystkie za i przeciw. Chciał kupić, no jasne. Przecież to wciąż był dobry interes. Bank miał jednak inne zdanie. Sytuacja na rynkach finansowych zaczęła wariować, pożyczek nie dawano wcale albo przydzielano je według absurdalnego klucza, wyglądało, jakby je udzielano na chybił trafił. On pieniędzy nie dostał. A nowy właściciel go nie potrzebował. Wtedy też coraz bardziej zaczęło się psuć między nim i Beatą.
Burza nad horyzontem zbierała się oczywiście od dłuższego czasu. Czasem chciałby, żeby wszystko zaczęło się pieprzyć z powodu pieniędzy, bo wtedy mógłby wyjaśnić sobie własne klęski z najprostszego klucza, przyłożyć zachowanie Beaty do klasycznych szablonów, których nauczyły ich jeszcze „Dynastia” i „Santa Barbara”. Ale był już za stary, żeby oszukiwać samego siebie tak łatwo.
Zaczęło się tak, jak podobne rzeczy zaczynają się najczęściej: przestali ze sobą rozmawiać. Kilka zdawkowych ogólników przy porannym rogaliku i kawie, jeśli zdarzyło im się wyjeżdżać z domu o tej samej porze; banał podczas kolacji z mikroweli, po której, nie dostrzegając jeszcze ciszy wokół siebie, instynktownie chowali się za rozpostartą płachtą gazety albo w szczebiocie kablówki; sobotni wyjazd do któregoś z wrocławskich marketów, czasem jeszcze, z przyzwyczajenia, coraz rzadziej, wspólna rodzinna msza w niedzielę, w czasie której myśleli już o poobiedniej drzemce i zbliżającym się poniedziałku. Nie było krzyków, tłuczonych talerzy, płaczu, wrzasków, po których mogliby się przepraszać. Nie było nawet zdrady, przynajmniej tej fizycznej, tej namacalnej, za którą można żałować i po której można zabić. Niczego.
Potem powiedziała mu o wyjeździe do Anglii na dwutygodniowe szkolenie. Nawet się nie zdziwił. Pracowała jako menedżer w firmie odzieżowej, w gruncie rzeczy podobne wyjazdy nie powinny być dla niej niczym niezwykłym. Po dwóch tygodniach, podczas kolejnej rozmowy przez telefon, nagle spiętym, przyciszonym głosem powiedziała mu o swoich planach. O nowym kontrakcie przedłużonym o trzy miesiące, pracy właśnie tam, w Anglii. Zaskoczyła go. Zdenerwował się, wściekł, ale i te emocje, przynajmniej na początku, też były jakieś sztuczne, jakby krzyczał, odgrywając rolę w polskiej telenoweli, fałszywie, bez zaangażowania. Ale i tak chciał do niej pojechać, porozmawiać, podnosił głos, groził, mówił o Wiolecie i przypominał wspólnie spędzone lata. Czemu mu wcześniej o tym nie powiedziała? Czemu go nie spytała o zdanie? (Dziś to wiedział: wtedy już nie rozmawiali). Beata, jakby wszystko sobie dokładnie przemyślała, mówiła mu o ich trudnej sytuacji po tym, jak Karol się wykoleił, o tym, jak teraz bardzo przydadzą im się pieniądze. Pozwolił się wreszcie przekonać. Później kilkakrotnie zastanawiał się, czy już wtedy wszystko zaplanowała. Ale potem dał sobie spokój i z takimi myślami; nawet jeśli Jerzy Horowitz był przegranym dupkiem, to przynajmniej starał się być dorosłym przegranym dupkiem, który nie wygraża piorunom i nie spluwa na chmury, kiedy pada deszcz.
Po trzech miesiącach, kiedy Oknoplast padł już ostatecznie, a on, mimo kilkunastu lat stażu na stanowisku menedżerskim, nagle stał się bezrobotnym i w przedziwny sposób nie mógł się odnaleźć na rynku pracy, Beata zadzwoniła i powiedziała o swojej decyzji. Nie wraca, zostaje w Anglii. Ich małżeństwo to fikcja, a ona potrzebuje zmiany. Jej adwokat wkrótce zgłosi się do niego z odpowiednimi papierami. O kurwa, kurwa mać. Uspokój się, Jerzy, dla mnie to też nie jest łatwe. Kurwa mać. Milczenie. A co z Wioletą? A co ma być? Za rok będzie pełnoletnia, granice są otwarte. Przyjedzie do mnie. Nie o to mu chodziło, zupełnie nie o to, ale nie miał siły jej tego tłumaczyć. Wtedy zdał sobie z tego sprawę pierwszy raz tak wyraźnie: naprawdę rozminęli się w którymś momencie życia. Wreszcie zapytał. Masz tam kogoś…? Milczenie. Jerzy… Daj spokój. Po co to utrudniać? Masz? Po chwili: nie, nie mam. Nie wiedział, czy jej wierzyć, czy nie, już nie umiał z niej czytać kłamstwa i prawdy. To koniec, Jerzy. Tak będzie najlepiej. Kurwa mać. Tak. Najlepiej. Jasny szlag.
Wzdrygnął się, kiedy na światłach przy wjeździe do Wrocławia ktoś nagle zawył klaksonem, a potem auta w karnym porządku ruszyły dalej, kolebiąc się na szynach tramwajowych i podskakując na poniemieckich kocich łbach. Spojrzał na zegarek. Do rozmowy, tym razem w firmie budowlanej, zostało mu tylko kilkanaście minut. Cholera jasna. Wskazówka sekundnika poruszała się po okręgu z nieubłaganą regularnością.
Włączył kierunkowskaz i skręcił z głównej drogi.
***
Ewa Plutar dopiła kawę, wstała od stołu, bezszelestnie odsuwając krzesło, i pod zlewem we wnęce kuchennej wypłukała delikatną filiżankę z imitacji porcelany. Jasnozielone wzorki wypalone na prawie prześwitujących ściankach naczynia, jak welon, jak mgła, fantazyjnie pięły się po białej ceramicznej powierzchni. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Lubiła takie szczegóły i zwracała na nie uwagę. Pokój nauczycielski tonął w nerwowych rozmowach. Nikt się do tego nie przyznawał, ale dla wszystkich tutaj było jasne: poniedziałku w szkole najbardziej nie lubili nauczyciele. Dla wszystkich, poza Ewą.
Jeszcze raz powtórzyła w myślach konspekt pierwszej lekcji. Nie musiała, wszystko miała przygotowane, ale zrobiła to dla przyjemności. Z III E powtarzali dziś Hamleta. „… bo któż by ścierpiał pogardę i zniewagi świata…”. Choć słyszała i wypowiadała te słowa już tyle razy, przed uczniami udającymi uwagę i uczniami nudzącymi się jawnie, przed uczniami, którzy kiedyś wrócą sami do Szekspira, i tymi, dla których Hamlet do końca życia pozostanie ksywką osiłka z osiedla, kiedy powtarzała „Najpożądańszym. Umrzeć – zasnąć. Zasnąć”, wciąż przechodził ją dreszcz. Za rok, jako lekturę uzupełniającą, spróbuje do programu dołożyć Króla Leara, przynajmniej w najbardziej zaawansowanej klasie. Pełna krwi i cierpienia, samotności i obłędu sztuka powinna trafić do uczniów. Młodzież coraz bardziej lubiła krwawe horrory. Im bardziej krwawe, tym lepiej. Oślepiony król Lear powinien im się spodobać. A to może wystarczy, żeby siąść i przeczytać tekst do końca.
— Ewka, słuchaj… — Kiedy podchodziła do przegródki z dziennikami, zaczepiła ją historyczka, pani Aurelia Musielak.
Starsza koleżanka od trzech lat mogła już iść na emeryturę, ale nie spieszyła się z opuszczeniem szkoły. Co ja będę robić w domu?, śmiała się kokieteryjnie, kiedy ktoś poruszał ten temat. Przecież tu mam swoich wychowanków. Swoje – układała usta w dziubek – „dzieci”. Ktoś mniej zorientowany, kto nie słyszał jej w czasie przerw w pokoju nauczycielskim, kiedy nie określała uczniów inaczej niż „gnojki” czy „bachory”, mógłby się dać nabrać. Ale mówiąc „dzieci”, pani Aurelia tak naprawdę miała na myśli pieniądze. I długie godziny bezczynności przed telewizorem w domu, po trzydziestu latach dzielenia i rządzenia w klasowych przepychankach, po misternych intrygach, których nie powstydziłaby się Madame de Pompadour na dworze Ludwika XV, w zaciszu nauczycielskich gabinetów i sekretariatu francuska markiza może nawet nauczyłaby się tego i owego. Synowie Musielakowej już dawno wyjechali z rodzinami do Wrocławia i teraz zaglądali do spowitego naftaliną mieszkania rodziców z obowiązku dwa razy do roku, na święta, na kilka pełnych chaosu godzin. Z mężem wszystko, co mieli do powiedzenia, powiedzieli sobie już jakieś dwadzieścia lat temu. Działki nie uprawiała, a na psią sierść była uczulona. Pozostawała szkoła.
— … wzięłabyś dziś za mnie zastępstwo na drugiej godzinie? Mam II B, omawiamy paryską Wielką Emigrację. Wy na polskim chyba też o tym wspominacie?
— Ale ja…
— No przecież nie masz lekcji, Ewka, masz okienko, widziałam. Ja muszę… No wiesz, muszę coś załatwić w Urzędzie Miasta. To jak, mogę na ciebie liczyć?
Po powrocie z – niech będzie – urzędu, Ewa wiedziała to doskonale, pani Aurelia będzie miała nową fryzurę i kilka opakowań rajstop, które koleżanki ze znawstwem będą rozciągać na przerwie w pokoju nauczycielskim, tak jak robiły to zawsze, jakby nigdy nie widziały takich dziwów. A potem, kiedy już pójdzie na lekcję, obgadają solennie jej nową fryzurę i rzucą z wyższością kilka bardzo dowcipnych uwag, tylko tak, żeby Musielakowa ich już nie słyszała. Ale z nimi pani Aurelia pracowała już dwadzieścia lat. Co innego z Ewą, dopiero trzy lata po studiach, ambitną, która jeszcze uczy się i bez większego wysiłku zbiera kolejne materiały do nauczycielskiej teczki, potrzebnej przy egzaminie na mianowanego. Ją można było prosić o wszystko, bo ona nie umiała odmówić starszym koleżankom, czyż nie?
— Tak, pani Aurelio, mam okienko. — Ewa westchnęła i wzruszyła ramionami. Trudno, zeszyty II E skończy sprawdzać w domu.
— Dzięki ci, Ewka, fajna z ciebie babka!
— To będzie u pani w gabinecie, na drugim piętrze?
— Tak, tak, oczywiście. — I już jej nie było.
Zadzwonił dzwonek.
Nauczyciele z ociąganiem dopijali kawę, szurali krzesłami, ustawiali się w kolejce po dzienniki. Z wypracowaną od lat wprawą odsuwali chwilę, w której przekroczą progi klas. Zaczynał się poniedziałek.
Ewa nie lubiła się spóźniać na lekcje nawet te kilka pierwszych minut, nawet w poniedziałek. Wzięła pod pachę dziennik i energicznym krokiem skierowała się na zajęcia. Kiedy wyszła z pokoju nauczycielskiego, zanurzyła się w gwarze szkoły. Uczniowie rozmawiali, wchodząc powoli do klas, spóźnialscy człapali na schodach, jakby wstępowali na szafot. Odpowiedziała kilka razy na „dzień dobry”, uśmiechnęła się do przechodzących dziewczyn z III D, z którymi, gdyby to nie był ten poniedziałek, miałaby dziś czwartą lekcję.
Pokój nauczycielski mieścił się na pierwszym piętrze ogromnego gmaszyska, jej gabinet znajdował się na parterze. Zależnie od drogi, którą by się wybrało, można tam było dotrzeć na kilka różnych sposobów. Ewa nigdy wcześniej nie widziała tak barokowo rozplanowanej szkoły. Części pomieszczeń i klas w rozgałęzionych niesymetrycznie skrzydłach budynku w ogóle nie używano. Jeszcze długo po tym, jak zaczęła pracę, rozległy gmach z czerwonej cegły, trzypiętrowy, z plątaniną korytarzy, po których kiedyś biegali austriaccy, a później pruscy kadeci, zwieńczony wieżą dziś już nieczynnego zegara, kojarzył jej się z zamczyskiem Gormenghast z książek Mervyna Peake’a, które próbowała czytać na studiach. Tytusa Groana nie zmogła, surrealistyczna wizja odrzucała, nie potrafiła jej zrozumieć. A jednocześnie z niezdrową fascynacją przypominała sobie teraz te fragmenty książki, w których opisywano strzeliste wieżyce i załamującą się w pandemonium krzywizn linię krużganków. Z I Liceum Ogólnokształcącym imienia Henryka Sienkiewicza miała tak samo. Stare mury byłych koszar fascynowały i zupełnie nie pasowały na budynek szkoły. Już raczej, gdyby tylko pozbawić ich wszechobecnego szmeru rozmów i głośnych śmiechów uczniów, kojarzyły się z miejscem nauki przyjaciół Harry’ego Pottera albo scenografią horroru.
Ewa Plutar pokonała ostatni zakręt schodów, ocieniony przez dużego fikusa w ciężkiej glinianej donicy, i skierowała się w stronę klasy. Przed drzwiami już czekała grupka uczniów.
— No nieeeee, znowu polak…? — Uczniowie rozpoczynali cotygodniowy rytuał.
— A dziękuję, Jacku, nie najgorzej…. A jak tobie minął weekend?
Koledzy chłopaka wyszczerzyli się.
— Może najpierw byś się tak przywitał z panią profesor, co, melepeto…? Zanim zaczniesz marudzić? — Ktoś go klepnął w ramię, upomniał, nie zauważyła kto. I znów zrobiło się głośno.
Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi. Wśród ogólnego rozgardiaszu i uciszania weszli do klasy. Może trudno było ich nazwać orłami z polskiego, ale to i tak nie była najgorsza klasa.
***
Rafał Madera stał przy oknie, podlewał zakurzone rachityczne paprotki, które na nasłonecznionym parapecie ze wstydem śniły sen o kredowych lasach potężnych skrzypów, gdzie w zdrewniałych konarach szarpały się skórzastoskrzydłe gady, gdy przez nieuwagę obniżyły lot i zahaczyły o rozkołysane wierzchołki, i myślał o historii. Nie tylko o swoich studiach, ale – o historii: ciężkich żarnach obracających się w znanym tylko sobie rytmie, mielących teraźniejszość i przyszłość.
Kiedy po obronie, gdy już odbił się od rzeczywistości i nie znalazł żadnej normalnej pracy, szedł z podaniem o przyjęcie do policji, słyszał wyraźnie to skrzypienie świata, tarcie kamienia o kamień, które wielu bierze za chichot historii. Początkowo jemu też się to tak kojarzyło. Ironia, myślał i pił na dyskotece wódkę. Po to najpierw uczył się o PRL-u i TW „Ewie”, Zofii O’Bretenny – drugiej żonie Jasienicy, która parząc herbatę dla znajomych-opozycjonistów, układała w głowie kolejne raporty, a potem ciemną nocą, gdy już zmyła naczynia, zgasiła lampę stojącą przy regale z książkami, kładła się w łóżku obok męża, a on zaczynał całować ją w chłodne zagłębienie nad obojczykiem i wolno gładził po brzuchu – po to studiował przez pięć lat, żeby teraz zostać policjantem? Po to czytał o ustawionych wyrokach w pokazowych procesach AK-owców, o wydarzeniach czerwcowych i zajściach na Wybrzeżu, o pałkowych suchych lasach na schodach wojewódzkich komend policji, petach gaszonych między palcami, odwróconych taboretach i zimnej wodzie na dnie celi – żeby teraz sprawdzać ławki w parku i wlepiać mandaty na przejściach dla pieszych?
Kiedyś brał udział w manifestacjach Niezależnego Zrzeszenia Studentów, palił świeczki w rocznicę śmierci Pyjasa, robił wystawę o dowodach w sprawie morderstwa Popiełuszki. Dziś – podlewał kwiatki w strzeszowickiej komendzie policji, przed którą jeszcze w liceum palił znicze na 13 grudnia, wychodził na patrole, żeby odbębnić swoje jako posterunkowy i móc wreszcie wskoczyć gdzieś wyżej, w administrację, i gonił piętnastolatków za picie piwa na działkach w pierwsze słoneczne dni marca, choć jeszcze kilka lat temu sam zwiewał wtedy ze szkoły i z kumplami szedł katować wina na ostrogach rzecznych nad Włodawką. Daj spokój, czasy się zmieniły, tłumaczyli mu znajomi, którzy jak on kończyli przed dwoma laty historię we Wrocławiu. To już nie milicja, nie masz się z czego tłumaczyć. I szli do policji w Prudniku, Dąbrowie Górniczej, Zawierciu czy Koninie. Praca jak praca. Lepsza nawet niż inne – niech no ci ktoś teraz podskoczy. Zresztą, pomyśl o emeryturze. No więc myślał i nikt mu nie podskakiwał, kiedy w czarnym uniformie chodził ulicami miasta, w którym się urodził, i tylko czasem niby przypadkowo odwracał głowę, gdy ktoś przechodził po pasach na czerwonym świetle. Nie chciał widzieć. Pracował.
— Te, Małolat, uważaj, bo przelejesz. — Jeden z dwóch policjantów siedzących w pokoju uniósł głowę. — Skocz no zresztą do klopa i nalej wody na herbatę, dobra? Widzisz, jaki zapierdol z papierkami jest, sam się nie wyrobię.
— Dobra, nie ma sprawy.
Więc pracował.
Odłożył plastikową konewkę na starą szafę z aktami, wziął czajnik elektryczny i poszedł do łazienki. Kiedy wrócił, oprócz dwóch funkcjonariuszy w pokoju był jeszcze Dziadek.
— No, to nikt niczego nie potrzebuje z miasta? — Starszy sierżant Edward Brudziak, zwany Dziadkiem, odwrócił się, kiedy Rafał otwierał drzwi, i skinął mu na powitanie głową.
Brudziak skończył pięćdziesiątkę i na tyle wyglądał, miał mały brzuszek i gęste włosy, których mógłby mu pozazdrościć niejeden trzydziestolatek. Miał też palce o szerokich paznokciach, żółtych od nikotyny, i duże dłonie, które jeśli wierzyć opowieściom na komisariacie, w dawnych czasach, wieki temu, kruszyły pod latarniami zęby i miażdżyły wykręcane na plecach łokcie.
Rafał włączył czajnik.
— Bo jadę zatankować vento.
— Eee, Edek…?
— Edek z fabryki kredek, Małolat. Ile razy ci, kurwa, powtarzałem, żebyś mówił jak wszyscy albo zwracał się per sierżancie Brudziak…? — Dziadek wyszczerzył zęby. — Teraz to ty jesteś jeden z nas, no to nie pierdol mi tu z Edkiem jak moja stara.
— Sory, Dziadek. Znaczy, ja bym może pojechał? — Rafał popatrzył niepewnie po kolegach z pokoju. Nikt nie protestował. — No bo wiecie, mam do zapłacenia…
— Sprawę służbową masz, Małolat. A jak sprawa służbowa, to wiadomo, w czasie służbowym załatwiana. — Dziadek klepnął dłonią w blat biurka, jakby dobił wyjątkowo korzystnego targu. — No, to bierz graty i idziemy.
Brudziak wypełnił papiery na portierni i wyszli na policyjny parking. Edek jako starszy sierżant nie przychodził do pracy, żeby się ganiać z jakimiś żulami z kamienic społecznych. Ja się już swoje nazapierdalałem, powiedział kiedyś w kiblu, gdzie sikał razem z Rafałem, kiedy ten wyruszał na jeden ze swoich pierwszych patroli. Teraz w policji masz etat, pensję, za małą, wiadomo, ale stałą, emeryturę po dwudziestu latach, jeszcze się załapałeś, farciarzu, niezłe mundurowe – po co się spinać i pocić na krawężnikach? Jeszcze ci jakaś spita menda wydłubie oko śrubokrętem, a na co ci to potrzebne? Grunt to wiedzieć, kto jest swój, a kto obcy i się nie wychylać, skwitował, otrząsając pytę nad pisuarem. A więc Rafał próbował to rozpoznać i się nie wychylał.
Wsiedli do wysłużonego wozu. Rafał odruchowo sprawdził miejsce na pasie, gdzie podczas patroli miał przypiętą kaburę z wiekowym CZAK-iem, sześciostrzałowym P-64. Teraz broni nie było, zostawili ją w komisariacie. Poczuł się dziwnie. Co jak co, ale w szkółce oficerskiej polubił przynajmniej strzelanie. Po powrocie do Strzeszowic zapisał się nawet we Wrocławiu na strzelnicę i jeździł tam w każde wolne sobotnie popołudnie.
— Zapnij pasy, Małolat. He, he — Dziadek powtórzył stary dowcip. — Kazek z Jojem nie zatankowali wczoraj po patrolu, to teraz musimy podrałować, no nie? Ale nie ma tego złego, Małolat. — Śmiał się dalej. — Jeszcze się nauczysz czegoś od starego wilka.
Rafał kiwnął głową z niewyraźnym grymasem. Jednego już zdążył się nauczyć: grunt to się nie wychylać. Po bladym marcowym niebie przelewały się mleczne chmury, słońce mieszało się z cieniem. Od czasu do czasu zrywał się zimny, porywisty wiatr i kołysał czarnymi konarami nagich drzew rosnących wzdłuż ulicy.
Wyjechali na miasto.
***
Pakowali sprzęt i już miał schodzić do samochodu, kiedy na jego biurku w przeszklonym newsroomie zadzwonił telefon.
— Adam Braksator, słucham? — Schylił się instynktownie, w odruchu wyrobionym po tych wszystkich latach pracy w mediach, żeby mimo gwaru rozmów prowadzonych dookoła słyszeć głos w słuchawce. — Tak, jasne, rozumiem. Ale szefie… No przecież rozmawialiśmy o tym, szykowałem się na ten temat od… Tak, wiem. Zwolnienia w Volkswagenie to nie jest temat zastępczy. Ale ja przecież nic takiego nie powiedziałem, tylko… — Chwilę słuchał, nic nie mówiąc. — Tak, kryzys. Najważniejszy. — Głos w słuchawce znów przerwał mu na dłuższą chwilę.
Dziewczyna w ceglastym żakiecie i przepisowej spódnicy za kolano, ani centymetr niżej, podeszła i z papierowym uśmiechem, nie patrząc na niego, wzięła plik kartek z jego biurka. Machnął przyzwalająco ręką.
— Tak, materiał z fabryki będzie do wydania wieczornego, jasne. Nie no, nie ma problemu, sprawę Volkswagena też śledzę na bieżąco. A kto… — zająknął się. — A kto bierze Urząd Miasta? — Jeszcze chwilę kiwał głową i odłożył słuchawkę.
Kurwa mać. Kurwa, kurwa mać! Jebani ludzie i jebany Volkswagen. Kurwa mać! Patrzył tępo w wygaszacz na ekranie płaskiego monitora i próbował zebrać myśli. Wokół dziennikarze wrocławskiej telewizji regionalnej chowali telefony komórkowe, brali kluczyki do wozów i ruszali w teren. Nie słuchał ich śmiechów ani pozdrowień. Starał się skupić.
Kogo w Polsce obchodzą pracownicy z fabryki na jakimś zadupiu? Odkąd pod koniec 2008 zaczęto trąbić o kryzysie, wciąż upadają jakieś zakłady, ludzi wyrzucają na pysk, wstrzymuje się produkcję, ogłasza przymusowe urlopy. Kogo przed telewizorami może to jeszcze obchodzić? Przecież dopóki cię nie zwolnią, masz to wszystko w dupie. A jak już ktoś wypieprzy z roboty i ciebie, to z widza stajesz się bohaterem takiego materiału, ale wtedy tym bardziej nie chcesz tego oglądać. Adam wzruszył ramionami. Nie był cyniczny bardziej, niż to potrzebne w takim biznesie, tak przynajmniej uważał, ale tak wyglądały fakty.
Odetchnął. Daj spokój, przewałki w Urzędzie Miasta zdarzały się, zdarzają i będą zdarzały, nie ma chuja we wsi. Jeszcze trafisz swoją wielką szansę. Tylko kiedy? Zagryzł zęby, przeczesał dłońmi modnie przycięte włosy. Przecież tu nie chodzi o jakiś amerykański strzał, jak z aferą Watergate. Jeśli chcesz, żeby cię zobaczyli w Warszawie, to musisz pracować nad sobą systematycznie, z materiału na materiał, stać się rozpoznawalny, kojarzony ze sprawami określonego typu. Albo wszechstronny. Przypomniał sobie, co w podręcznikach sukcesu piszą o takich chwilach. Zachowaj spokój, obróć wszystko na swoją korzyść, znajdź w nowej sytuacji dobre strony. Tylko czemu, do kurwy nędzy, do prezydenta miasta musieli wysłać akurat ekipę Jóźwiaka? Przecież ten stary kutas i tak już wyżej nie podskoczy. A choć spieprzony projekt remontowanej kanalizacji, łapówka w wydziale infrastruktury, ustawiony przetarg i kary umowne za opóźnienia nie były w Polsce niczym nowym, to zawsze można na tym popłynąć dalej niż na robieniu wywiadów z wychodzącymi z fabryki robotnikami o poszarzałych twarzach. Jak takie smutne mordy pokazać w dobrym ujęciu?
A, chrzanić to. Spojrzał na zegarek na nadgarstku. Sportowy Suunto był czarny, matowy, masywny, mógł wytrzymać nacisk niewielkiego samochodu dostawczego i sprawiał wrażenie, jakby można nim było bez problemów ogłuszyć człowieka. Adam wydał na niego sporą część pensji, ale nie tylko to sprawiało, że lubił go nosić i często spoglądał na fosforyzującą tarczę. Czując jego ciężar, wyobrażał sobie, że tyle waży czas, który trzyma w rękach: ciemna, ołowiana kula minut, bezwładnie rozpędzona, jak rozwirowany żyroskop z ciemnej materii życia, nie do zatrzymania, pulsująca mu na dłoni. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer kamerzysty.
— No cześć, Fellini. Zmiana planów. Nie jedziemy do Urzędu Miasta. — Po drugiej stronie spodziewał się jakiegoś komentarza, ale Darek Babel, chudy, spokojny i cichy Darek Babel, ciągle wiążący długie włosy w cienką kitkę, tylko słuchał. — Ale nie ma tego złego, Fellini, nie pękaj. Dostaliśmy coś lepszego. Wiesz, gdzie są Strzeszowice? No, na północ od Wrocławia. Jedziemy tam zrobić upadającą fabrykę. Znaczy, zakłady Volkswagena. Dobry temat, kurna, teraz to jest społecznie na topie… Tak, wiem, dużo ujęć w pomieszczeniach. Ale pomyśl też o tym, stary, jak będzie można pokazać sam zakład, normalnie jak u, no, Lyncha prawie… — Babel znów milczał. Rafał odchrząknął i przestał się uśmiechać do słuchawki, jak uczyli na szkoleniach. — No nic, szykuj się, wyjeżdżamy za pół godziny. Pod zakładem mamy być przed dziesiątą, ale najpierw musimy przecisnąć się przez korki. Chuj wi, czy trafimy na dobrą falę.
Rozłączył się, przesunął myszkę, na monitorze komputera zajaśniał pulpit z Halle Berry z króciutkimi włosami przystrzyżonymi na chłopaka, które styliści przez długie godziny układali tak, żeby wyglądały niedbale i naturalnie, Halle Berry w skąpym staniku ledwo podtrzymującym dwie ciężkie kule piersi, w krótkich spodenkach i z nogami, o tak, z nogami do samej ziemi.
— No, malutka, tatuś wrócił do domu — wymruczał pod nosem i się uśmiechnął. Adam Braksator to był profesjonalista, bez dwóch zdań, i niech ktoś spróbuje powiedzieć coś innego. Warunki się zmieniły; trzeba zatem dostosować się do nowych warunków. Co w tym trudnego dla kogoś takiego jak on? — Teraz trochę popracujemy.
Zaczął sprawdzać, co znajdzie w bazie danych o Volkswagenie i Strzeszowicach. Miał jakieś pół godzinki, może trochę mniej. Tyle wystarczy, to i tak cała wieczność. Uśmiechnął się do Halle, unoszącej kpiąco kąciki ust i patrzącej wyzywająco ze zdjęcia.
Tak, zdecydowanie. Za ten wyraz twarzy mógłby kogoś zabić.
godzina 6.45
Budzik w telefonie jak co rano zagrał główny motyw z Rocky’ego. Wstawaj, tygrysie, trzeba znów brać się za bary z życiem, już za piętnaście siódma. Ostatnio coraz trudniej było mu uwierzyć pełnym energii dźwiękom piosenki.
Wyłączył budzik i zamrugał, bez przekonania próbując wyegzorcyzmować nadchodzący ból głowy. Jerzy Horowitz miał czterdzieści sześć lat, bliznę na podbródku, ślad po wystających prętach płotu, przez który próbował przeskoczyć w dzieciństwie jako Indianin, uciekający z Old Shatterhandem przed rabusiami bydła, wycięty wyrostek robaczkowy i zoperowane więzadło w prawym kolanie, które strzeliło mu na nartach w Białce Tatrzańskiej, już w wolnej Polsce, był w trakcie sprawy rozwodowej, nie miał stałej pracy, na koncie zostały mu trzy tysiące sześćset pięćdziesiąt dwa złote i tego dnia miał umrzeć.
Wstał wolno, przeczesał siwiejące na skroniach włosy, ciągle gęste, skierował się bez przekonania pod prysznic. Za oknem przez marcowe chmury z trudem przedzierał się poniedziałkowy świt. Wielki Tydzień zaczynał się jak długi i bolesny poród. Horowitz odkręcił kurek i skrzywił się kwaśno pod sitkiem prysznica. Przynajmniej do tej pory ten poniedziałek nie różnił się niczym od swoich poprzedników.
Zapowiadał się długi dzień.godzina 7.54
Wioleta paliła papierosa na działkach za szkołą i słuchała, jak na imprezie najlepiej zrobić laskę. Stały razem z Agatą i Lidią, która trzy miesiące temu zaczęła prowadzić bloga, dwa miesiące temu straciła dziewictwo na jednej z pierwszych osiemnastek w tym roku, a przed miesiącem zdecydowała się zająć sprawą z naukowego punktu widzenia. Postanowiła sprawdzić, jak te sprawy wyglądają u ich znajomych ze szkoły i regularnie publikować relacje z takich badań na nowym seks-blogu. Liczba wejść wzrosła jej natychmiast, o kilkaset, a potem kilka tysięcy dziennie, a Lidka założyła sobie plan wydania tego za rok jako książki, zaraz po napisaniu matury. Miała czas, żeby zbierać materiały.
— A więc — kontynuowała poważnym tonem — zakładanie prezerwatywy w tym momencie to nie jest najlepszy pomysł.
— A, no wiesz… AIDS? — Agata strzepnęła popiół z L&M Linka. Było zimno. Poprawiła puchową kurteczkę.
Lidka wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz sobie żuć kondoma, to nikt ci nie broni. Kaśka, ta z ekonomika, która mi o tym opowiedziała, potem całą imprezę nie mogła się pozbyć takiego potwornego smaku… no, wiecie, jakbyście kredę jadły. Albo zasypkę dla dzieci.
— Skąd wiesz?
Lidka się zmieszała. Wioleta słuchała, wstydząc się tego, o czym mówią koleżanki, rumieniąc się z tego powodu i jeszcze bardziej wstydząc się tego swojego wstydu. Miała siedemnaście lat, ciemnoblond włosy do ramion, mały nosek, po mamie, piersi w rozmiarze B, które za nic nie chciały urosnąć, i ciągle była dziewicą. Do tej pory nie przeszkadzało jej to za bardzo, ale od kiedy Lidka, jej najlepsza przyjaciółka, poszła na tę pamiętną osiemnastkę u Michała, to teraz Wioletta rozmawiając z nią, czuła się nieco nieswojo. Nie żeby nigdy nie poruszały tych tematów, Elka Remcz jeszcze w gimnazjum straciła cnotę w krzakach na komersie, i to już wtedy było szkolną sensacją. Pierwszego pornosa też oglądały razem, z wypiekami na twarzy, na wakacjach, kiedy obie miały po czternaście lat, a rodzice Lidki wyjechali w sobotę na długie popołudniowe zakupy do Wrocławia. Kiedyś się nawet pocałowały, pijane, na kolonii w Łebie, ale potem obróciły wszystko w żart. Jeszcze dziś czasami przypominały sobie tamten wieczór i śmiały się, kiedy chciały sobie dogryźć.
Ale co innego rozmawiać o filmach, a co innego zniknąć z imprezy, pojechać samochodem rodziców chłopaka na pola za Strzeszowicami, a potem zrobić to na tylnym siedzeniu, z trudem ściągając majtki i spodnie, kiedy para unosi się wokół głów i oddechy dymią alkoholem. W porównaniu z tym Wioleta mogła się najwyżej pochwalić kilkunastoma wejściami dziennie na stronę Lidki, żeby sprawdzić komentarze i to, czy przyjaciółka nie wkleiła właśnie nowego wpisu. Ale do tego nigdy by się przed Lidką nie przyznała.
— No, wiecie… — po chwili wahania Lidka ściszyła teatralnie głos. Wyglądała na naprawdę zażenowaną. — Ja, no… No, wiecie, sama spróbowałam.
— No co ty? Komuś loda zrobiłaś? — Wioleta nie wytrzymała. — Nic nie powiedziałaś? I na blogu nie napisałaś…
— Nie no, spokojnie, jeszcze się taki nie narodził. — Dziewczyna odrzuciła włosy z czoła, zaciągnęła się papierosem, odzyskując werwę.
Stały na drodze przy płocie przed działkami, za którym widać było nagie, zimowe drzewa i altanki na narzędzia z oknami zabitymi dyktą. Od strony szkoły chronił je stary murek z czerwonej cegły, poaustriacki jeszcze, na którego filarach rozciągnięto nieszczelną drucianą siatkę; przez dziury w płocie uczniowie chodzili po piłkę, kiedy ta przeleciała nad ogrodzeniem w czasie wuefu, albo na przerwach wymykali się na papierosa. Budynek szkoły był wybudowany z takiej samej ciemnoczerwonej, wpadającej w czerń cegły.
— Ale badania to badania. Po maturze to ja zamierzam być sławna, gdybyście jeszcze nie wiedziały, tak się załatwia indeks do łódzkiej Filmówki. No więc kupiłam prezerwatywy.
— Gdzie, w kiosku? — Agata, koleżanka Lidki z klasy, pokręciła z niedowierzaniem głową. — Ja bym się chyba zjarała ze wstydu.
— Nie no, oczywiście że nie w kiosku. Wrzuciłam je do zakupów w Kauflandzie, specjalnie poszłam za mamę po ryż i pierś z kurczaka.
— No i?
Lidka odchrząknęła.
— No i je spróbowałam…
— Spróbowałaś? Żułaś jak orbitkę?
— Jasne, a koń jeszcze siedem kilometrów biegł potem bez głowy. Nie no. Normalnie, na banana założyłam, jak na necie.
Wioleta wyobraziła sobie Lidkę uprawiającą seks oralny z obciągniętym lateksem bananem. Agata nie ustępowała. Była wyraźnie podekscytowana.
— Co za wariatka… I jakie były?
— Noo, jak mówiłam. Straszny syf. A smakowe nie lepsze.
— To smakowe też kupiłaś? Lubisz to, suko, przyznaj się — charakterystycznie przeciągnęła sylaby.
— No wiesz, jeśli to miałoby pomóc…
— E tam, ty normalnie nienormalna jesteś. — Agata skrzywiła się z udawanym obrzydzeniem. — Ja to już chyba wolałabym się nawalić, i tyle. Wtedy to samo pójdzie, a tobie i tak już nic nie przeszkadza.
Lidka się uśmiechnęła.
— Ojtam, ojtam, nie panikuj. Po prostu chcę, żeby na podstawie mojej książki nakręcili coś lepszego niż „Seks w wielkim mieście”. A o to trzeba się postarać.
Od strony szkoły dobiegł ich przytłumiony dźwięk dzwonka. Dziewczyny zgasiły papierosy, wrzuciły do buzi po tik tacu i ruszyły na zajęcia. Wioleta miała pierwszą fizę, potem polski i biologię. Co zrobić, pod koniec fizyki na pewno będzie myślała o fellatio, na wzory na ruch ciała i panią Zielińską, nudną jak ropucha, mocnych nie ma. Zapowiadał się zwyczajny dzień.
— To jak? — Lidka zagadnęła ją, kiedy już znalazły się w budynku. Uczniowie właśnie z ociąganiem wchodzili do klas. — Po szkole jedziemy do Wrocka połazić po Dominikańskiej?
— No jasne, i tak nie mam nic innego do roboty. Nie chce mi się wracać do chaty.
— Aż tak źle z ojcem?
— Nie. Gorzej. Ja już teraz się nie dziwię, czemu matka go rzuciła.
— A tam od razu rzuciła. Może jeszcze wróci.
Zaczęły wchodzić po schodach, niosąc niedbale przerzucone przez ramię niewielkie plecaczki z jednym zeszytem i książką do polaka. Agata została z tyłu. Wioleta miała lekcje na drugim piętrze, klasa Lidki na trzecim. Szkoła w budynku po starych austriackich koszarach to był prawdziwy labirynt.
— Gówno, a nie wróci. Ty byś wróciła? Z Anglii? Tutaj? Zobaczysz, na wakacjach ja też do niej wyjadę, i w ten sposób skończą się wszystkie problemy na chacie.
— A matura?
— Mam czekać cały rok? Tutaj? To ja mam w dupie maturę. Po co mi matura w Anglii?
— No wiesz, może się jeszcze przydać.
— Tam to mi się tylko język przyda, po co mi jakaś polska matura? No, i ewentualnie twoja książka, jak już ją wydasz. Żebym wiedziała, co z tym językiem zrobić…
Uśmiechnęły się.
Wioleta nie chciała rozmawiać o mamie. Kiedy zaczynała, z trudem dobierała słowa, nie bardzo umiała nazwać to, co czuła, a gdy wreszcie to robiła, bała się tego, co znajdowała za tymi słowami. Kiedy rozmawiała o matce, nawet z Lidką, w zasadzie tylko z Lidką, zaraz była rozdrażniona.
— No a co będzie ze mną? Sama w tej budzie nie wytrzymam.
— A ja nie wytrzymam z ojcem. Przecież to kompletny frajer, nic mu się w życiu nie udało.
— Wszyscy mężczyźni to kutasy, nie zapominaj o tym. Tylko tyle, i aż tyle. To też może być ich dobra strona...
Wioleta wydęła wargi.
— Daj spokój. Przecież to mój ojciec — wymówiła to tak, jakby próbowała wypluć zużytą prezerwatywę, która przypadkowo zsunęła się z wyprężonego banana.
— Sama daj spokój. To tylko kolejny poniedziałek, taki sam jak wszystkie. Zobaczysz, jeszcze będzie dziś fajnie.
— Tak, tak, jasne. To najgorszy poniedziałek w moim życiu — z uśmiechem powtórzyła ich wspólne hasło. Witały się nim na początku każdego tygodnia.
***
Horowitz wcisnął kilka razy przycisk z zaznaczonym plusem, żeby pogłośnić radio. Profesjonalny głos dokonywał właśnie na Trójce porannego przeglądu prasy.
Sznurek samochodów wlókł się w kierunku Wrocławia w standardowym wężu. Strzeszowice stanowiły noclegownię miasta, jak Oława, Jelcz-Laskowice czy Oleśnica. Dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców to nie jest szczególnie oszałamiająca liczba, zwłaszcza wobec ponad sześćsettysięcznego Wrocławia, ale jeśli dodać do tego zakłady farbiarskie, dużą hurtownię budowlaną, niedawno wybudowane Carrefoura i Aldika, starą fabrykę obuwia, jeszcze z czasów PRL-u, i nową linię produkcyjną Volkswagena, która nie zmieściła się już na wrocławskich Bielanach, to w miasteczku żyło się całkiem znośnie. Przynajmniej do niedawna, do chwili, kiedy Volkswagen nie zaczął się sypać i zwalniać ludzi.
Osiedle domków jednorodzinnych powiększało się w ostatnich latach z kwartału na kwartał, wieczorami na rynku można było spotkać więcej młodzieży, niż Horowitz pamiętał ze swoich czasów w strzeszowickim ogólniaku, jakby miasteczko nie zdawało sobie sprawy z diagnoz o zapaści demograficznej w następnym pokoleniu. Ludzie w czasach kryzysu ciągnęli do dużych miast jak mrówki do roztapiających się na rozgrzanym asfalcie landrynek. Ci, którzy nie chcieli zamieszkać w centrum – lub nie było ich na to stać – lądowali w takich Oławach i Strzeszowicach. Horowitz zredukował bieg, kiedy cały sznur samochodów zaczął zwalniać.
Do Wrocławia było dwadzieścia osiem kilometrów. Zazwyczaj o tej porze, kiedy większość mieszkańców Strzeszowic wyjechała już do pracy, tę drogę pokonywało się w dwadzieścia–dwadzieścia pięć minut. Ale i tak postarał się wyruszyć dziś wcześniej, choć na rozmowę umówiony był dopiero na 8.30, i to na Żmigrodzkiej, więc nie musiał prawie w ogóle wjeżdżać w miasto. Powoli zbliżał się do Wrocławia; auta zwolniły jeszcze bardziej. Spojrzał na zegarek na nadgarstku, znoszony niewyszukany casio z prostokątną kopertą na skórzanym pasku, który nosił na co dzień i nauczył się patrzyć w jego beznamiętne, odmierzające czas oblicze mechanicznie, regularnie, jakby zażywał lakarstwo. No tak, tak, kurwa mać. Przynajmniej dwóch rzeczy można być w tym mieście pewnym: niekończących się remontów mostów i jebanych korków. Dziennikarz w radiowych wiadomościach, jak to miał w zwyczaju od przeszło roku, mówił właśnie o następnej fali kryzysu, nadchodzącej dokładnie tak, jak to przewidziały mądre telewizyjne głowy, o potrzebie dalszego zaciskania pasa, kolejnych zwolnieniach i problemach na rynku pracy. Tego akurat Horowitz słuchać nie musiał. Od dwóch miesięcy mógłby być idealnym bohaterem jednego z talk-show o kryzysie albo, w zależności od potrzeb i kroju marynarki, ekspertem w którejś z debat wszystkowiedzących polityków w niebieskich koszulach, sztywnych kołnierzykach i o opalonych na solarium twarzach. Dziś też jechał na rozmowę kwalifikacyjną.
Jak co rano zastanowił się, czy Beata już wstała do pracy, pod angielskim zasnutym niskimi chmurami niebem. Jak co rano sklął się za to i po raz kolejny przyrzekł sobie o tym nie myśleć. Dodał gazu, wrzucił czwórkę, auta przyspieszyły. Jakiś przedstawiciel handlowy w okratowanym oplu merivie wyskoczył ze sznura aut i wyrwał się dziko do przodu, tańcząc niebezpiecznie na wąskiej drodze, nie zważając na widoczne już światła samochodów jadących z naprzeciwka. Horowitz skrzywił się. Niedługo on też będzie się tak ścigać z czasem w samochodzie służbowym wziętym w leasing?
Życie zaczęło mu się sypać jakiś rok temu. Dziś oczywiście potrafiłby określić nawet dokładny tydzień, kiedy to się zaczęło, może dzień, jakby się postarał, a jakże. Kiedyś nawet próbował, po dużej wódce pitej w samotności ciemnego pokoju, kiedy Wioleta już poszła spać, na biurku bzyczała stara lampka z czterdziestowatową żarówką, a on prawie czuł, jak z każdą minutą coraz bardziej traci kontrolę nad własnym życiem, i znów nie mógł zasnąć. Rano, kiedy przyzwyczaił się do bólu głowy, bo dawno tyle nie wypił, uśmiechnął się bez radości na wspomnienie nocnych przemyśleń, z dostojnym fatalizmem, jak na czterdziestosześciolatka przystało, i dał sobie spokój z tłumaczeniem życia według recept z telewizyjnych seriali. Łatwo było odczytywać znaki zapowiedzianej straty po czasie, gdy wszystko wydawało się oczywiste i wyraźne. Wtedy, kiedy żył – kiedy przeżywał życie – nic nie było oczywiste i nie układało się w czytelny wzór; gdyby się układało, być może potrafiłby temu przeciwdziałać.
Lewy prosty rzeczywistości zaskoczył go i trafił na miękkie podczas rozmowy z Karolem. Horowitz pracował u niego w firmie długie szesnaście lat, zaczynali jeszcze w czasach polskiego dzikiego kapitalizmu, w szalonych latach dziewięćdziesiątych, kiedy nosiło się dresy z kreszu i załatwiało biznesy, wożąc na tylnym siedzeniu łady torby wypchane zielonymi i purpurowymi, pięcio- i dziesięciotysięcznymi banknotami z Szopenem i Wyspiańskim. Jako inżynier budowy maszyn, nawet bez magisterki, której nie zdążył już zrobić, bo właśnie zaczynała się nowa Polska, mógł zapewne załapać się lepiej, ale wtedy pomysł na własną firmę zajmującą się instalacją i sprzedażą okien wydawał się kopalnią pieniędzy.
Po pierwszym okresie, kiedy już odbili się od dna i wywalczyli swoją niszę na rynku, przez jakiś czas rzeczywiście tak było. To były jego lata tłuste. Wakacje w Turcji (a jakże), nowy Ford Taurus (a jakże), narty w Austrii (a jakże) i kolonie letnie dla Wiolety (tak, tak), podczas których wymykał się wcześniej z pracy, wracał szybciej do domu, w którym czekała już Beata, a potem kochali się na podłodze w ich sypialni (a jakże), nie ściągając przepoconych ubrań i obijając się boleśnie na twardym parkiecie, a potem biorąc długą wspólną kąpiel i uśmiechając się do siebie z przymkniętymi leniwie powiekami.
A później przyszło załamanie rynku budowlanego, w kilka miesięcy ceny skoczyły o kilkaset procent (jak się śmiali z Karolem, najłatwiej było wtedy zarobić na cegłach i pustakach, jeśli ktoś kupił je przed boomem, a potem odsprzedał bez wysiłku trzy razy drożej), co początkowo nie było dla nich żadnym problemem, ludzie nadal musieli gdzieś mieszkać, a na pewno wymieniać okna w starych domach, a więc dalej się budowali, choć kredytów nie dostawało się już na solenną obietnicę spłaty i piękny uśmiech małżonki.
Wkrótce banki jeszcze bardziej przykręciły kurek z kredytami, tak, to wiedział nie tylko z radia, a oni w firmie musieli się uspokoić i ograniczyć inwestycje, ale sytuacja w ich branży i tak wciąż wydawała się stabilna. Przecież w jednej chwili nie stanęły budowy i remonty w całej Polsce, wszyscy w tym samym momencie nie przestali potrzebować nowych okien. Kryzys na wielu płaszczyznach to było początkowo wydarzenie czysto medialne, arena do dialektycznego popisu ekonomistów, przeżywających swój moment sławy. Do czasu, aż Karol, formalnie ciągle jego szef i właściciel firmy, choć Horowitz czuł się bardziej jego wspólnikiem niż podwładnym, zaprosił go na lunch i powiedział o swoich inwestycjach.
Grając na giełdzie, utopił sporo pieniędzy, mówił z nieco przekrwionym wzrokiem, ale dalej, nienagannie ubrany, nosił srebrnego timexa za trzy tysiące tak, jakby się z nim urodził. To naprawdę nie były małe sumy, mówił. Żeby się utrzymać z innymi inwestycjami, musi sprzedać firmę. Jeśli Horowitz chce, może ją odkupić. Wymienił sumę, po znajomości, wiadomo. Horowitz bez mrugnięcia przełknął nabrany na widelec kęs sałatki, choć nagle zrobiło mu się sucho w ustach i gdyby to nie było oznaką słabości, a w biznesie, nawet na tym poziomie, nie mógł sobie na taką pozwolić, wypiłby duszkiem stojącą przed nim szklankę niegazowanej wody mineralnej z cytryną, a potem zamówił do niej drugą, po brzegi wypełnioną kruszonym lodem, i pięćdziesiąt gramów czystej. Szybko przeanalizował wszystkie za i przeciw. Chciał kupić, no jasne. Przecież to wciąż był dobry interes. Bank miał jednak inne zdanie. Sytuacja na rynkach finansowych zaczęła wariować, pożyczek nie dawano wcale albo przydzielano je według absurdalnego klucza, wyglądało, jakby je udzielano na chybił trafił. On pieniędzy nie dostał. A nowy właściciel go nie potrzebował. Wtedy też coraz bardziej zaczęło się psuć między nim i Beatą.
Burza nad horyzontem zbierała się oczywiście od dłuższego czasu. Czasem chciałby, żeby wszystko zaczęło się pieprzyć z powodu pieniędzy, bo wtedy mógłby wyjaśnić sobie własne klęski z najprostszego klucza, przyłożyć zachowanie Beaty do klasycznych szablonów, których nauczyły ich jeszcze „Dynastia” i „Santa Barbara”. Ale był już za stary, żeby oszukiwać samego siebie tak łatwo.
Zaczęło się tak, jak podobne rzeczy zaczynają się najczęściej: przestali ze sobą rozmawiać. Kilka zdawkowych ogólników przy porannym rogaliku i kawie, jeśli zdarzyło im się wyjeżdżać z domu o tej samej porze; banał podczas kolacji z mikroweli, po której, nie dostrzegając jeszcze ciszy wokół siebie, instynktownie chowali się za rozpostartą płachtą gazety albo w szczebiocie kablówki; sobotni wyjazd do któregoś z wrocławskich marketów, czasem jeszcze, z przyzwyczajenia, coraz rzadziej, wspólna rodzinna msza w niedzielę, w czasie której myśleli już o poobiedniej drzemce i zbliżającym się poniedziałku. Nie było krzyków, tłuczonych talerzy, płaczu, wrzasków, po których mogliby się przepraszać. Nie było nawet zdrady, przynajmniej tej fizycznej, tej namacalnej, za którą można żałować i po której można zabić. Niczego.
Potem powiedziała mu o wyjeździe do Anglii na dwutygodniowe szkolenie. Nawet się nie zdziwił. Pracowała jako menedżer w firmie odzieżowej, w gruncie rzeczy podobne wyjazdy nie powinny być dla niej niczym niezwykłym. Po dwóch tygodniach, podczas kolejnej rozmowy przez telefon, nagle spiętym, przyciszonym głosem powiedziała mu o swoich planach. O nowym kontrakcie przedłużonym o trzy miesiące, pracy właśnie tam, w Anglii. Zaskoczyła go. Zdenerwował się, wściekł, ale i te emocje, przynajmniej na początku, też były jakieś sztuczne, jakby krzyczał, odgrywając rolę w polskiej telenoweli, fałszywie, bez zaangażowania. Ale i tak chciał do niej pojechać, porozmawiać, podnosił głos, groził, mówił o Wiolecie i przypominał wspólnie spędzone lata. Czemu mu wcześniej o tym nie powiedziała? Czemu go nie spytała o zdanie? (Dziś to wiedział: wtedy już nie rozmawiali). Beata, jakby wszystko sobie dokładnie przemyślała, mówiła mu o ich trudnej sytuacji po tym, jak Karol się wykoleił, o tym, jak teraz bardzo przydadzą im się pieniądze. Pozwolił się wreszcie przekonać. Później kilkakrotnie zastanawiał się, czy już wtedy wszystko zaplanowała. Ale potem dał sobie spokój i z takimi myślami; nawet jeśli Jerzy Horowitz był przegranym dupkiem, to przynajmniej starał się być dorosłym przegranym dupkiem, który nie wygraża piorunom i nie spluwa na chmury, kiedy pada deszcz.
Po trzech miesiącach, kiedy Oknoplast padł już ostatecznie, a on, mimo kilkunastu lat stażu na stanowisku menedżerskim, nagle stał się bezrobotnym i w przedziwny sposób nie mógł się odnaleźć na rynku pracy, Beata zadzwoniła i powiedziała o swojej decyzji. Nie wraca, zostaje w Anglii. Ich małżeństwo to fikcja, a ona potrzebuje zmiany. Jej adwokat wkrótce zgłosi się do niego z odpowiednimi papierami. O kurwa, kurwa mać. Uspokój się, Jerzy, dla mnie to też nie jest łatwe. Kurwa mać. Milczenie. A co z Wioletą? A co ma być? Za rok będzie pełnoletnia, granice są otwarte. Przyjedzie do mnie. Nie o to mu chodziło, zupełnie nie o to, ale nie miał siły jej tego tłumaczyć. Wtedy zdał sobie z tego sprawę pierwszy raz tak wyraźnie: naprawdę rozminęli się w którymś momencie życia. Wreszcie zapytał. Masz tam kogoś…? Milczenie. Jerzy… Daj spokój. Po co to utrudniać? Masz? Po chwili: nie, nie mam. Nie wiedział, czy jej wierzyć, czy nie, już nie umiał z niej czytać kłamstwa i prawdy. To koniec, Jerzy. Tak będzie najlepiej. Kurwa mać. Tak. Najlepiej. Jasny szlag.
Wzdrygnął się, kiedy na światłach przy wjeździe do Wrocławia ktoś nagle zawył klaksonem, a potem auta w karnym porządku ruszyły dalej, kolebiąc się na szynach tramwajowych i podskakując na poniemieckich kocich łbach. Spojrzał na zegarek. Do rozmowy, tym razem w firmie budowlanej, zostało mu tylko kilkanaście minut. Cholera jasna. Wskazówka sekundnika poruszała się po okręgu z nieubłaganą regularnością.
Włączył kierunkowskaz i skręcił z głównej drogi.
***
Ewa Plutar dopiła kawę, wstała od stołu, bezszelestnie odsuwając krzesło, i pod zlewem we wnęce kuchennej wypłukała delikatną filiżankę z imitacji porcelany. Jasnozielone wzorki wypalone na prawie prześwitujących ściankach naczynia, jak welon, jak mgła, fantazyjnie pięły się po białej ceramicznej powierzchni. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Lubiła takie szczegóły i zwracała na nie uwagę. Pokój nauczycielski tonął w nerwowych rozmowach. Nikt się do tego nie przyznawał, ale dla wszystkich tutaj było jasne: poniedziałku w szkole najbardziej nie lubili nauczyciele. Dla wszystkich, poza Ewą.
Jeszcze raz powtórzyła w myślach konspekt pierwszej lekcji. Nie musiała, wszystko miała przygotowane, ale zrobiła to dla przyjemności. Z III E powtarzali dziś Hamleta. „… bo któż by ścierpiał pogardę i zniewagi świata…”. Choć słyszała i wypowiadała te słowa już tyle razy, przed uczniami udającymi uwagę i uczniami nudzącymi się jawnie, przed uczniami, którzy kiedyś wrócą sami do Szekspira, i tymi, dla których Hamlet do końca życia pozostanie ksywką osiłka z osiedla, kiedy powtarzała „Najpożądańszym. Umrzeć – zasnąć. Zasnąć”, wciąż przechodził ją dreszcz. Za rok, jako lekturę uzupełniającą, spróbuje do programu dołożyć Króla Leara, przynajmniej w najbardziej zaawansowanej klasie. Pełna krwi i cierpienia, samotności i obłędu sztuka powinna trafić do uczniów. Młodzież coraz bardziej lubiła krwawe horrory. Im bardziej krwawe, tym lepiej. Oślepiony król Lear powinien im się spodobać. A to może wystarczy, żeby siąść i przeczytać tekst do końca.
— Ewka, słuchaj… — Kiedy podchodziła do przegródki z dziennikami, zaczepiła ją historyczka, pani Aurelia Musielak.
Starsza koleżanka od trzech lat mogła już iść na emeryturę, ale nie spieszyła się z opuszczeniem szkoły. Co ja będę robić w domu?, śmiała się kokieteryjnie, kiedy ktoś poruszał ten temat. Przecież tu mam swoich wychowanków. Swoje – układała usta w dziubek – „dzieci”. Ktoś mniej zorientowany, kto nie słyszał jej w czasie przerw w pokoju nauczycielskim, kiedy nie określała uczniów inaczej niż „gnojki” czy „bachory”, mógłby się dać nabrać. Ale mówiąc „dzieci”, pani Aurelia tak naprawdę miała na myśli pieniądze. I długie godziny bezczynności przed telewizorem w domu, po trzydziestu latach dzielenia i rządzenia w klasowych przepychankach, po misternych intrygach, których nie powstydziłaby się Madame de Pompadour na dworze Ludwika XV, w zaciszu nauczycielskich gabinetów i sekretariatu francuska markiza może nawet nauczyłaby się tego i owego. Synowie Musielakowej już dawno wyjechali z rodzinami do Wrocławia i teraz zaglądali do spowitego naftaliną mieszkania rodziców z obowiązku dwa razy do roku, na święta, na kilka pełnych chaosu godzin. Z mężem wszystko, co mieli do powiedzenia, powiedzieli sobie już jakieś dwadzieścia lat temu. Działki nie uprawiała, a na psią sierść była uczulona. Pozostawała szkoła.
— … wzięłabyś dziś za mnie zastępstwo na drugiej godzinie? Mam II B, omawiamy paryską Wielką Emigrację. Wy na polskim chyba też o tym wspominacie?
— Ale ja…
— No przecież nie masz lekcji, Ewka, masz okienko, widziałam. Ja muszę… No wiesz, muszę coś załatwić w Urzędzie Miasta. To jak, mogę na ciebie liczyć?
Po powrocie z – niech będzie – urzędu, Ewa wiedziała to doskonale, pani Aurelia będzie miała nową fryzurę i kilka opakowań rajstop, które koleżanki ze znawstwem będą rozciągać na przerwie w pokoju nauczycielskim, tak jak robiły to zawsze, jakby nigdy nie widziały takich dziwów. A potem, kiedy już pójdzie na lekcję, obgadają solennie jej nową fryzurę i rzucą z wyższością kilka bardzo dowcipnych uwag, tylko tak, żeby Musielakowa ich już nie słyszała. Ale z nimi pani Aurelia pracowała już dwadzieścia lat. Co innego z Ewą, dopiero trzy lata po studiach, ambitną, która jeszcze uczy się i bez większego wysiłku zbiera kolejne materiały do nauczycielskiej teczki, potrzebnej przy egzaminie na mianowanego. Ją można było prosić o wszystko, bo ona nie umiała odmówić starszym koleżankom, czyż nie?
— Tak, pani Aurelio, mam okienko. — Ewa westchnęła i wzruszyła ramionami. Trudno, zeszyty II E skończy sprawdzać w domu.
— Dzięki ci, Ewka, fajna z ciebie babka!
— To będzie u pani w gabinecie, na drugim piętrze?
— Tak, tak, oczywiście. — I już jej nie było.
Zadzwonił dzwonek.
Nauczyciele z ociąganiem dopijali kawę, szurali krzesłami, ustawiali się w kolejce po dzienniki. Z wypracowaną od lat wprawą odsuwali chwilę, w której przekroczą progi klas. Zaczynał się poniedziałek.
Ewa nie lubiła się spóźniać na lekcje nawet te kilka pierwszych minut, nawet w poniedziałek. Wzięła pod pachę dziennik i energicznym krokiem skierowała się na zajęcia. Kiedy wyszła z pokoju nauczycielskiego, zanurzyła się w gwarze szkoły. Uczniowie rozmawiali, wchodząc powoli do klas, spóźnialscy człapali na schodach, jakby wstępowali na szafot. Odpowiedziała kilka razy na „dzień dobry”, uśmiechnęła się do przechodzących dziewczyn z III D, z którymi, gdyby to nie był ten poniedziałek, miałaby dziś czwartą lekcję.
Pokój nauczycielski mieścił się na pierwszym piętrze ogromnego gmaszyska, jej gabinet znajdował się na parterze. Zależnie od drogi, którą by się wybrało, można tam było dotrzeć na kilka różnych sposobów. Ewa nigdy wcześniej nie widziała tak barokowo rozplanowanej szkoły. Części pomieszczeń i klas w rozgałęzionych niesymetrycznie skrzydłach budynku w ogóle nie używano. Jeszcze długo po tym, jak zaczęła pracę, rozległy gmach z czerwonej cegły, trzypiętrowy, z plątaniną korytarzy, po których kiedyś biegali austriaccy, a później pruscy kadeci, zwieńczony wieżą dziś już nieczynnego zegara, kojarzył jej się z zamczyskiem Gormenghast z książek Mervyna Peake’a, które próbowała czytać na studiach. Tytusa Groana nie zmogła, surrealistyczna wizja odrzucała, nie potrafiła jej zrozumieć. A jednocześnie z niezdrową fascynacją przypominała sobie teraz te fragmenty książki, w których opisywano strzeliste wieżyce i załamującą się w pandemonium krzywizn linię krużganków. Z I Liceum Ogólnokształcącym imienia Henryka Sienkiewicza miała tak samo. Stare mury byłych koszar fascynowały i zupełnie nie pasowały na budynek szkoły. Już raczej, gdyby tylko pozbawić ich wszechobecnego szmeru rozmów i głośnych śmiechów uczniów, kojarzyły się z miejscem nauki przyjaciół Harry’ego Pottera albo scenografią horroru.
Ewa Plutar pokonała ostatni zakręt schodów, ocieniony przez dużego fikusa w ciężkiej glinianej donicy, i skierowała się w stronę klasy. Przed drzwiami już czekała grupka uczniów.
— No nieeeee, znowu polak…? — Uczniowie rozpoczynali cotygodniowy rytuał.
— A dziękuję, Jacku, nie najgorzej…. A jak tobie minął weekend?
Koledzy chłopaka wyszczerzyli się.
— Może najpierw byś się tak przywitał z panią profesor, co, melepeto…? Zanim zaczniesz marudzić? — Ktoś go klepnął w ramię, upomniał, nie zauważyła kto. I znów zrobiło się głośno.
Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi. Wśród ogólnego rozgardiaszu i uciszania weszli do klasy. Może trudno było ich nazwać orłami z polskiego, ale to i tak nie była najgorsza klasa.
***
Rafał Madera stał przy oknie, podlewał zakurzone rachityczne paprotki, które na nasłonecznionym parapecie ze wstydem śniły sen o kredowych lasach potężnych skrzypów, gdzie w zdrewniałych konarach szarpały się skórzastoskrzydłe gady, gdy przez nieuwagę obniżyły lot i zahaczyły o rozkołysane wierzchołki, i myślał o historii. Nie tylko o swoich studiach, ale – o historii: ciężkich żarnach obracających się w znanym tylko sobie rytmie, mielących teraźniejszość i przyszłość.
Kiedy po obronie, gdy już odbił się od rzeczywistości i nie znalazł żadnej normalnej pracy, szedł z podaniem o przyjęcie do policji, słyszał wyraźnie to skrzypienie świata, tarcie kamienia o kamień, które wielu bierze za chichot historii. Początkowo jemu też się to tak kojarzyło. Ironia, myślał i pił na dyskotece wódkę. Po to najpierw uczył się o PRL-u i TW „Ewie”, Zofii O’Bretenny – drugiej żonie Jasienicy, która parząc herbatę dla znajomych-opozycjonistów, układała w głowie kolejne raporty, a potem ciemną nocą, gdy już zmyła naczynia, zgasiła lampę stojącą przy regale z książkami, kładła się w łóżku obok męża, a on zaczynał całować ją w chłodne zagłębienie nad obojczykiem i wolno gładził po brzuchu – po to studiował przez pięć lat, żeby teraz zostać policjantem? Po to czytał o ustawionych wyrokach w pokazowych procesach AK-owców, o wydarzeniach czerwcowych i zajściach na Wybrzeżu, o pałkowych suchych lasach na schodach wojewódzkich komend policji, petach gaszonych między palcami, odwróconych taboretach i zimnej wodzie na dnie celi – żeby teraz sprawdzać ławki w parku i wlepiać mandaty na przejściach dla pieszych?
Kiedyś brał udział w manifestacjach Niezależnego Zrzeszenia Studentów, palił świeczki w rocznicę śmierci Pyjasa, robił wystawę o dowodach w sprawie morderstwa Popiełuszki. Dziś – podlewał kwiatki w strzeszowickiej komendzie policji, przed którą jeszcze w liceum palił znicze na 13 grudnia, wychodził na patrole, żeby odbębnić swoje jako posterunkowy i móc wreszcie wskoczyć gdzieś wyżej, w administrację, i gonił piętnastolatków za picie piwa na działkach w pierwsze słoneczne dni marca, choć jeszcze kilka lat temu sam zwiewał wtedy ze szkoły i z kumplami szedł katować wina na ostrogach rzecznych nad Włodawką. Daj spokój, czasy się zmieniły, tłumaczyli mu znajomi, którzy jak on kończyli przed dwoma laty historię we Wrocławiu. To już nie milicja, nie masz się z czego tłumaczyć. I szli do policji w Prudniku, Dąbrowie Górniczej, Zawierciu czy Koninie. Praca jak praca. Lepsza nawet niż inne – niech no ci ktoś teraz podskoczy. Zresztą, pomyśl o emeryturze. No więc myślał i nikt mu nie podskakiwał, kiedy w czarnym uniformie chodził ulicami miasta, w którym się urodził, i tylko czasem niby przypadkowo odwracał głowę, gdy ktoś przechodził po pasach na czerwonym świetle. Nie chciał widzieć. Pracował.
— Te, Małolat, uważaj, bo przelejesz. — Jeden z dwóch policjantów siedzących w pokoju uniósł głowę. — Skocz no zresztą do klopa i nalej wody na herbatę, dobra? Widzisz, jaki zapierdol z papierkami jest, sam się nie wyrobię.
— Dobra, nie ma sprawy.
Więc pracował.
Odłożył plastikową konewkę na starą szafę z aktami, wziął czajnik elektryczny i poszedł do łazienki. Kiedy wrócił, oprócz dwóch funkcjonariuszy w pokoju był jeszcze Dziadek.
— No, to nikt niczego nie potrzebuje z miasta? — Starszy sierżant Edward Brudziak, zwany Dziadkiem, odwrócił się, kiedy Rafał otwierał drzwi, i skinął mu na powitanie głową.
Brudziak skończył pięćdziesiątkę i na tyle wyglądał, miał mały brzuszek i gęste włosy, których mógłby mu pozazdrościć niejeden trzydziestolatek. Miał też palce o szerokich paznokciach, żółtych od nikotyny, i duże dłonie, które jeśli wierzyć opowieściom na komisariacie, w dawnych czasach, wieki temu, kruszyły pod latarniami zęby i miażdżyły wykręcane na plecach łokcie.
Rafał włączył czajnik.
— Bo jadę zatankować vento.
— Eee, Edek…?
— Edek z fabryki kredek, Małolat. Ile razy ci, kurwa, powtarzałem, żebyś mówił jak wszyscy albo zwracał się per sierżancie Brudziak…? — Dziadek wyszczerzył zęby. — Teraz to ty jesteś jeden z nas, no to nie pierdol mi tu z Edkiem jak moja stara.
— Sory, Dziadek. Znaczy, ja bym może pojechał? — Rafał popatrzył niepewnie po kolegach z pokoju. Nikt nie protestował. — No bo wiecie, mam do zapłacenia…
— Sprawę służbową masz, Małolat. A jak sprawa służbowa, to wiadomo, w czasie służbowym załatwiana. — Dziadek klepnął dłonią w blat biurka, jakby dobił wyjątkowo korzystnego targu. — No, to bierz graty i idziemy.
Brudziak wypełnił papiery na portierni i wyszli na policyjny parking. Edek jako starszy sierżant nie przychodził do pracy, żeby się ganiać z jakimiś żulami z kamienic społecznych. Ja się już swoje nazapierdalałem, powiedział kiedyś w kiblu, gdzie sikał razem z Rafałem, kiedy ten wyruszał na jeden ze swoich pierwszych patroli. Teraz w policji masz etat, pensję, za małą, wiadomo, ale stałą, emeryturę po dwudziestu latach, jeszcze się załapałeś, farciarzu, niezłe mundurowe – po co się spinać i pocić na krawężnikach? Jeszcze ci jakaś spita menda wydłubie oko śrubokrętem, a na co ci to potrzebne? Grunt to wiedzieć, kto jest swój, a kto obcy i się nie wychylać, skwitował, otrząsając pytę nad pisuarem. A więc Rafał próbował to rozpoznać i się nie wychylał.
Wsiedli do wysłużonego wozu. Rafał odruchowo sprawdził miejsce na pasie, gdzie podczas patroli miał przypiętą kaburę z wiekowym CZAK-iem, sześciostrzałowym P-64. Teraz broni nie było, zostawili ją w komisariacie. Poczuł się dziwnie. Co jak co, ale w szkółce oficerskiej polubił przynajmniej strzelanie. Po powrocie do Strzeszowic zapisał się nawet we Wrocławiu na strzelnicę i jeździł tam w każde wolne sobotnie popołudnie.
— Zapnij pasy, Małolat. He, he — Dziadek powtórzył stary dowcip. — Kazek z Jojem nie zatankowali wczoraj po patrolu, to teraz musimy podrałować, no nie? Ale nie ma tego złego, Małolat. — Śmiał się dalej. — Jeszcze się nauczysz czegoś od starego wilka.
Rafał kiwnął głową z niewyraźnym grymasem. Jednego już zdążył się nauczyć: grunt to się nie wychylać. Po bladym marcowym niebie przelewały się mleczne chmury, słońce mieszało się z cieniem. Od czasu do czasu zrywał się zimny, porywisty wiatr i kołysał czarnymi konarami nagich drzew rosnących wzdłuż ulicy.
Wyjechali na miasto.
***
Pakowali sprzęt i już miał schodzić do samochodu, kiedy na jego biurku w przeszklonym newsroomie zadzwonił telefon.
— Adam Braksator, słucham? — Schylił się instynktownie, w odruchu wyrobionym po tych wszystkich latach pracy w mediach, żeby mimo gwaru rozmów prowadzonych dookoła słyszeć głos w słuchawce. — Tak, jasne, rozumiem. Ale szefie… No przecież rozmawialiśmy o tym, szykowałem się na ten temat od… Tak, wiem. Zwolnienia w Volkswagenie to nie jest temat zastępczy. Ale ja przecież nic takiego nie powiedziałem, tylko… — Chwilę słuchał, nic nie mówiąc. — Tak, kryzys. Najważniejszy. — Głos w słuchawce znów przerwał mu na dłuższą chwilę.
Dziewczyna w ceglastym żakiecie i przepisowej spódnicy za kolano, ani centymetr niżej, podeszła i z papierowym uśmiechem, nie patrząc na niego, wzięła plik kartek z jego biurka. Machnął przyzwalająco ręką.
— Tak, materiał z fabryki będzie do wydania wieczornego, jasne. Nie no, nie ma problemu, sprawę Volkswagena też śledzę na bieżąco. A kto… — zająknął się. — A kto bierze Urząd Miasta? — Jeszcze chwilę kiwał głową i odłożył słuchawkę.
Kurwa mać. Kurwa, kurwa mać! Jebani ludzie i jebany Volkswagen. Kurwa mać! Patrzył tępo w wygaszacz na ekranie płaskiego monitora i próbował zebrać myśli. Wokół dziennikarze wrocławskiej telewizji regionalnej chowali telefony komórkowe, brali kluczyki do wozów i ruszali w teren. Nie słuchał ich śmiechów ani pozdrowień. Starał się skupić.
Kogo w Polsce obchodzą pracownicy z fabryki na jakimś zadupiu? Odkąd pod koniec 2008 zaczęto trąbić o kryzysie, wciąż upadają jakieś zakłady, ludzi wyrzucają na pysk, wstrzymuje się produkcję, ogłasza przymusowe urlopy. Kogo przed telewizorami może to jeszcze obchodzić? Przecież dopóki cię nie zwolnią, masz to wszystko w dupie. A jak już ktoś wypieprzy z roboty i ciebie, to z widza stajesz się bohaterem takiego materiału, ale wtedy tym bardziej nie chcesz tego oglądać. Adam wzruszył ramionami. Nie był cyniczny bardziej, niż to potrzebne w takim biznesie, tak przynajmniej uważał, ale tak wyglądały fakty.
Odetchnął. Daj spokój, przewałki w Urzędzie Miasta zdarzały się, zdarzają i będą zdarzały, nie ma chuja we wsi. Jeszcze trafisz swoją wielką szansę. Tylko kiedy? Zagryzł zęby, przeczesał dłońmi modnie przycięte włosy. Przecież tu nie chodzi o jakiś amerykański strzał, jak z aferą Watergate. Jeśli chcesz, żeby cię zobaczyli w Warszawie, to musisz pracować nad sobą systematycznie, z materiału na materiał, stać się rozpoznawalny, kojarzony ze sprawami określonego typu. Albo wszechstronny. Przypomniał sobie, co w podręcznikach sukcesu piszą o takich chwilach. Zachowaj spokój, obróć wszystko na swoją korzyść, znajdź w nowej sytuacji dobre strony. Tylko czemu, do kurwy nędzy, do prezydenta miasta musieli wysłać akurat ekipę Jóźwiaka? Przecież ten stary kutas i tak już wyżej nie podskoczy. A choć spieprzony projekt remontowanej kanalizacji, łapówka w wydziale infrastruktury, ustawiony przetarg i kary umowne za opóźnienia nie były w Polsce niczym nowym, to zawsze można na tym popłynąć dalej niż na robieniu wywiadów z wychodzącymi z fabryki robotnikami o poszarzałych twarzach. Jak takie smutne mordy pokazać w dobrym ujęciu?
A, chrzanić to. Spojrzał na zegarek na nadgarstku. Sportowy Suunto był czarny, matowy, masywny, mógł wytrzymać nacisk niewielkiego samochodu dostawczego i sprawiał wrażenie, jakby można nim było bez problemów ogłuszyć człowieka. Adam wydał na niego sporą część pensji, ale nie tylko to sprawiało, że lubił go nosić i często spoglądał na fosforyzującą tarczę. Czując jego ciężar, wyobrażał sobie, że tyle waży czas, który trzyma w rękach: ciemna, ołowiana kula minut, bezwładnie rozpędzona, jak rozwirowany żyroskop z ciemnej materii życia, nie do zatrzymania, pulsująca mu na dłoni. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer kamerzysty.
— No cześć, Fellini. Zmiana planów. Nie jedziemy do Urzędu Miasta. — Po drugiej stronie spodziewał się jakiegoś komentarza, ale Darek Babel, chudy, spokojny i cichy Darek Babel, ciągle wiążący długie włosy w cienką kitkę, tylko słuchał. — Ale nie ma tego złego, Fellini, nie pękaj. Dostaliśmy coś lepszego. Wiesz, gdzie są Strzeszowice? No, na północ od Wrocławia. Jedziemy tam zrobić upadającą fabrykę. Znaczy, zakłady Volkswagena. Dobry temat, kurna, teraz to jest społecznie na topie… Tak, wiem, dużo ujęć w pomieszczeniach. Ale pomyśl też o tym, stary, jak będzie można pokazać sam zakład, normalnie jak u, no, Lyncha prawie… — Babel znów milczał. Rafał odchrząknął i przestał się uśmiechać do słuchawki, jak uczyli na szkoleniach. — No nic, szykuj się, wyjeżdżamy za pół godziny. Pod zakładem mamy być przed dziesiątą, ale najpierw musimy przecisnąć się przez korki. Chuj wi, czy trafimy na dobrą falę.
Rozłączył się, przesunął myszkę, na monitorze komputera zajaśniał pulpit z Halle Berry z króciutkimi włosami przystrzyżonymi na chłopaka, które styliści przez długie godziny układali tak, żeby wyglądały niedbale i naturalnie, Halle Berry w skąpym staniku ledwo podtrzymującym dwie ciężkie kule piersi, w krótkich spodenkach i z nogami, o tak, z nogami do samej ziemi.
— No, malutka, tatuś wrócił do domu — wymruczał pod nosem i się uśmiechnął. Adam Braksator to był profesjonalista, bez dwóch zdań, i niech ktoś spróbuje powiedzieć coś innego. Warunki się zmieniły; trzeba zatem dostosować się do nowych warunków. Co w tym trudnego dla kogoś takiego jak on? — Teraz trochę popracujemy.
Zaczął sprawdzać, co znajdzie w bazie danych o Volkswagenie i Strzeszowicach. Miał jakieś pół godzinki, może trochę mniej. Tyle wystarczy, to i tak cała wieczność. Uśmiechnął się do Halle, unoszącej kpiąco kąciki ust i patrzącej wyzywająco ze zdjęcia.
Tak, zdecydowanie. Za ten wyraz twarzy mógłby kogoś zabić.
więcej..