Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

I nadejdzie lato - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

I nadejdzie lato - ebook

ELIN HILDERBRAND – Królowa letnich powieści.

 

Dwadzieścia osiem lat zakazanej namiętności,
dwadzieścia osiem lat ukrywania tajemnic.

 

Mallory Blessing prosi dorosłego syna, by zadzwonił do osoby, której numer odnajdzie na karteczce ukrytej w jej biurku. Chłopak nie wie, czego się spodziewać, a już na pewno nie przypuszcza, że telefon odbierze sam Jake McCloud.
To przecież niemożliwe! Jak oni mieliby się poznać: nauczycielka angielskiego z wyspy Nantucket i mąż słynnej polityczki ubiegającej się o fotel prezydencki?
Wróćmy do końcówki lata 1993 roku. Mallory właśnie odziedziczyła dom po ciotce na Nantucket i organizuje wieczór kawalerski swojego brata. Na imprezę Cooper przyprowadza Jake’a, przyjaciela z college’u, o którym dziewczyna wielokrotnie słyszała. Mallory i Jake są sobą odurzeni i od tego letniego weekendu spotykają się co roku o tej samej porze. W tajemnicy przed światem i wbrew wszelkim zasadom.
Mimo różnych kolei losu, ślubów, narodzin i dorastania dzieci, ich skrywany romans trwa prawie trzy dekady, komplikując i wzbogacając życie dwojga kochanków i ich bliskich.

Aż nadchodzi lato inne od poprzednich…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67195-84-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lato dwu­dzie­ste ósme: 2020

O czym mowa w roku 2020? O wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. Po­dzie­lo­nym na­ro­dzie. Róż­ni­cach po­glą­dów. To wy­brzmiewa wszę­dzie: w ser­wi­sach in­for­ma­cyj­nych, w wie­czor­nych talk show, w ga­ze­tach, w ne­cie, w ne­cie, w ne­cie, w roz­mo­wach na im­pre­zach, na kam­pu­sach uni­wer­sy­tec­kich, na lot­ni­skach, przy la­dzie w Star­buck­sie, przy ba­rze w Mar­ga­ri­ta­ville, w si­łowni (fa­cet ko­rzy­sta­jący z ru­cho­mej bieżni o szó­stej rano na­sta­wia od­bior­nik nu­mer cztery na Fox News, a ko­bieta, która przy­cho­dzi na siódmą, na­tych­miast prze­łą­cza na MSNBC). Dzieci prze­stają roz­ma­wiać z ro­dzi­cami, pary się roz­wo­dzą, są­sie­dzi spie­rają, kon­su­menci boj­ko­tują, pra­cow­nicy rzu­cają ro­botę. Nie­któ­rzy cie­szą się, że żyją w ta­kich cie­ka­wych cza­sach: pod­krę­cają gło­śność, wpa­dają w uza­leż­nie­nie. Inni mają tego po uszy: wy­ci­szają od­bior­niki, wy­łą­czają się. Niech no jesz­cze ktoś za­pyta, czy idą gło­so­wać...

Oka­zuje się, że to także rok opo­wie­ści, któ­rej jesz­cze nikt nie zna. Roz­po­częła się dwa­dzie­ścia osiem lat wcze­śniej na wy­spie od­le­głej o nie­spełna pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od wy­brzeża i do­piero te­raz, la­tem 2020 roku, do­biega końca.

Ko­niec. Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, ina­czej chyba za­cząć nie można.

Mal­lory Bles­sing mówi do swo­jego syna Linka: „W trze­ciej szu­fla­dzie biurka znaj­dziesz ko­pertę. W tej po le­wej. Tej, co się za­cina”. „Wszyst­kie się za­ci­nają”, my­śli Link. Dom matki stoi na pa­śmie lądu od­dzie­la­ją­cym ocean od je­ziorka; to aku­rat do­brze. Ale nie do końca, bo pro­ble­mem jest wil­goć. To dom, w któ­rym drzwi się nie do­my­kają, ręcz­niki nie wy­sy­chają, a kiedy się otwo­rzy paczkę chip­sów, to trzeba zjeść wszyst­kie za jed­nym po­sie­dze­niem, bo po go­dzi­nie są do ni­czego. Link wo­juje z szu­fladą. By dała się wy­su­nąć, musi ją lekko unieść, a po­tem po­ru­szać nią na boki.

W szu­fla­dzie wi­dzi je­dy­nie ko­pertę. Na ko­per­cie na­pis: „Za­dzwoń, pro­szę”.

Link jest zbity z tropu. Nie tego się spo­dzie­wał. Ocze­ki­wał te­sta­mentu albo ckli­wego li­stu wy­peł­nio­nego mą­drymi ra­dami lub wska­zów­kami od­no­śnie do mszy ża­łob­nej.

Otwiera ko­pertę. W środku znaj­duje wą­ski świ­stek. Z sa­mym nu­me­rem, bez na­zwi­ska.

„Co ja mam z tym po­cząć?”, duma.

„Za­dzwoń, pro­szę”.

„No do­bra”, my­śli Link. Ale kto od­bie­rze? I co on sam ma po­wie­dzieć?

Za­py­tałby o to matkę, ale za­mknęła oczy. Na po­wrót za­pa­dła w sen.

Link wy­cho­dzi z domu tyl­nymi drzwiami i idzie piasz­czy­stą drogą bie­gnącą wzdłuż Mia­co­met Pond. Mamy czer­wiec, na Nan­tuc­ket jest dwa­dzie­ścia stopni, za­tem noce i wcze­sne po­ranki by­wają jesz­cze chłodne, choć wśród trzcin kwitną już irysy, a po błę­kit­nym zwier­cia­dle je­ziorka pływa para ła­bę­dzi.

„Ła­bę­dzie łą­czą się w pary na całe ży­cie”, my­śli Link. Dzięki temu zdają się gó­ro­wać mo­ral­nie nad in­nymi pta­kami, choć czy­tał gdzieś, że wcale nie są so­bie wierne. Ma na­dzieję, że to in­ter­ne­towa ściema.

Jak więk­szość dzieci uro­dzo­nych i wy­cho­wa­nych na wy­spie po­peł­nia ten błąd, że ota­cza­jącą go sce­ne­rię uważa za coś oczy­wi­stego. Po­peł­nił też błąd, uzna­jąc za oczy­wi­ste ist­nie­nie matki, która oto umiera w pięć­dzie­sią­tym pierw­szym roku ży­cia. Czer­niak dał prze­rzuty do mó­zgu, już stra­ciła wzrok w jed­nym oku. Rano trafi pod opiekę ho­spi­cyjną.

Link wy­buchł pła­czem już pod­czas roz­mowy z dok­to­rem Sy­mo­nem, a po­tem jesz­cze raz, gdy dzwo­nił do miej­sco­wego ho­spi­cjum.

Sa­bina, pie­lę­gniarka śro­do­wi­skowa, ma ła­godne uspo­so­bie­nie. Za­chę­cała, by to­wa­rzy­szył umie­ra­ją­cej w każ­dym mo­men­cie „przej­ścia”. To w od­po­wie­dzi na jego wy­zna­nie, że nie wie, co po­cznie bez matki.

– Mam do­piero dzie­więt­na­ście lat.

– O to się bę­dziesz mar­twił póź­niej – od­parła Sa­bina. – Te­raz twoje za­da­nie to trwać przy matce. Dać jej od­czuć swoją mi­łość. Za­bie­rze ją ze sobą, do­kąd­kol­wiek zmie­rza.

Link wstu­kuje do swo­jego te­le­fonu za­pi­sany na pa­sku pa­pieru nu­mer. Kie­run­kowy ni­czego mu nie mówi – na pewno nie jest to 206, Se­at­tle, gdzie mieszka jego oj­ciec. Nie ma po­ję­cia, o kogo może cho­dzić. Dziad­ko­wie Linka nie żyją, a jego wuj Co­oper mieszka w Wa­szyng­to­nie. Coop i Amy wła­śnie się roz­wo­dzą; to już piąty roz­wód wuja. W ubie­głym ty­go­dniu, gdy matka mie­wała jesz­cze prze­bły­ski przy­tom­no­ści i do­brego hu­moru, po­wie­działa: „Coop żeni się i roz­wo­dzi, jak inni je­dzą kra­kersy Tri­scu­its”. Coop wy­ra­ził go­to­wość przy­jazdu, gdy sy­tu­acja sta­nie się na tyle trudna, że Link nie udźwi­gnie jej w po­je­dynkę. To na­stąpi wkrótce, może na­wet ju­tro.

Czy matka ma jesz­cze ja­kichś przy­ja­ciół poza wy­spą? Do Le­land prze­stała się od­zy­wać, gdy Link był jesz­cze w li­ceum. „Dla mnie Le­land umarła”.

Może to nowy nu­mer Le­land. To by miało sens; po­winny się po­go­dzić przed osta­tecz­nym roz­sta­niem.

Te­le­fon od­biera jed­nak męż­czy­zna.

– Jake McC­loud.

Do Linka to po­cząt­kowo nie do­ciera. „Jake McC­loud”?

Roz­łą­cza się.

Jest tak za­sko­czony, że wy­bu­cha śmie­chem, a po­tem ogląda się na tylne drzwi domu. Matka wpraw­dzie ma po­czu­cie hu­moru, ale jest dow­cipna, a nie skłonna do ro­bie­nia ka­wa­łów. Pro­sze­nie syna, by przed jej śmier­cią za­dzwo­nił do Jake’a McC­lo­uda, jest zu­peł­nie nie w jej stylu.

Na pewno można to ja­koś wy­ja­śnić. Link po­rów­nuje cy­fry za­pi­sane na kar­teczce z nu­me­rem w te­le­fo­nie, a po­tem spraw­dza kie­run­kowy: 574. To In­diana – Mi­sha­waka, El­khart, So­uth Bend.

So­uth Bend!

Link wy­bu­cha śmie­chem. Tro­chę obłą­kań­czym. Co tu jest grane?

I wtedy dzwoni te­le­fon. Ktoś od­dzwa­nia z nu­meru za­czy­na­ją­cego się od 574. Linka kusi, żeby nie ode­brać i po­cze­kać, aż włą­czy się poczta gło­sowa. To ja­kaś ko­smiczna po­myłka. We wszyst­kich wy­wia­dach Jake McC­loud spra­wia wra­że­nie ab­so­lut­nie przy­zwo­itego fa­ceta. Link mógłby mu po pro­stu wy­ja­śnić sy­tu­ację: jego matka umiera i ja­kimś cu­dem nu­mer na­le­żący do Jake’a McC­lo­uda wy­lą­do­wał w szu­fla­dzie jej biurka.

– Halo – mówi.

– Halo, tu Jake McC­loud. Zdaje się, że ktoś dzwo­nił do mnie z tego nu­meru.

– Tak. – Link przy­biera ofi­cjalny ton. Kto wie; może za sprawą tego ku­rio­zal­nego nie­po­ro­zu­mie­nia uda mu się do­stać na staż do Jake’a McC­lo­uda – lub Ur­suli de Gou­rn­sey! – Prze­pra­szam, chyba się po­my­li­łem. Moja matka, Mal­lory Bles­sing...

– Mal­lory? O co cho­dzi? Wszystko w po­rządku?

Link sku­pia uwagę na su­ną­cych z mo­nar­szym do­sto­jeń­stwem ła­bę­dziach, na królu i kró­lo­wej je­ziorka.

– Prze­pra­szam – po­wta­rza. – Czy roz­ma­wiam z Ja­kiem McC­lo­udem? Tym Ja­kiem McC­lo­udem, któ­rego żona...

– Tak.

Link kręci głową.

– To pan zna moją matkę? Mal­lory Bles­sing? Na­uczy­cielkę an­giel­skiego z Nan­tuc­ket?

– Czy wszystko u niej w po­rządku? – pyta po­now­nie Jake McC­loud. – Na pewno nie dzwo­nisz bez po­wodu.

– To prawda – przy­znaje Link. – Zo­sta­wiła pań­ski nu­mer w ko­per­cie i po­le­ciła mi skon­tak­to­wać się z pa­nem. – Mil­czy przez chwilę. – Ona umiera.

– Umie...

– Ma raka. Czer­niak z prze­rzu­tami do mó­zgu. Dzwo­ni­łem do ho­spi­cjum. – Te słowa bolą i Link ma nie­od­parte wra­że­nie, że wy­po­wiada je na marne. Dla­czego Jake’a McC­lo­uda mia­łoby to w ogóle ob­cho­dzić?

Na li­nii za­pada ci­sza i Link już my­śli, że uświa­do­miw­szy so­bie, iż ode­brał te­le­fon prze­zna­czony dla ko­goś in­nego, Jake McC­loud za­sta­na­wia się, jak by go de­li­kat­nie spła­wić.

– Prze­każ, pro­szę, Mal...

„Mal”? Czy to moż­liwe, że Jake McC­loud, który ma wszel­kie wi­doki na zo­sta­nie mę­żem pierw­szej pre­zy­dentki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ja­kimś cu­dem zna jego matkę?

– Pro­szę, po­wiedz jej... że przy­jadę naj­szyb­ciej, jak będę mógł – sły­szy. – Prze­każ jej, żeby się trzy­mała. – Chrząk­nię­cie. – Pro­szę. Po­wiedz, że już jadę.Lato pierw­sze: 1993

O czym mowa w roku 1993? O ma­sa­krze w Waco, o za­ma­chu pod World Trade Cen­ter, o Ar­thu­rze Ashe’u, o R.E.M., o Lo­re­nie Bob­bitt, o Ro­ber­cie Red­for­dzie, Wo­odym Har­rel­so­nie i Demi Mo­ore, o NAFTA, o Ri­ve­rze Pho­enik­sie, o Unii Eu­ro­pej­skiej, o re­kla­mie mleka, o bieżni Nor­dic Track, o Ra­bi­nie i Ara­fa­cie, o Mo­nice Se­les, o Bez­sen­no­ści w Se­at­tle, o World Wide Web, o tym, że Buf­falo Bills po raz trzeci z rzędu prze­grali Su­per Bowl, o Kro­ni­kach Se­in­felda i o Whit­ney Ho­uston śpie­wa­ją­cej I Will Al­ways Love You.

Kiedy po­zna­jemy na­szą bo­ha­terkę Mal­lory Bles­sing (żeby było ja­sne: Mal­lory na­prawdę jest na­sza, je­ste­śmy z nią tu na do­bre, złe i naj­gor­sze), ma dwa­dzie­ścia cztery lata, mieszka na Up­per East Side w No­wym Jorku z naj­bliż­szą przy­ja­ciółką Le­land Glad­stone, którą z dnia na dzień co­raz bar­dziej po­gar­dza. Ra­zem wy­naj­mują miesz­ka­nie na pią­tym pię­trze bez windy; na par­te­rze mie­ści się fran­cu­ska re­stau­ra­cja i w dni ro­bo­cze ku­cha­rze od­dają wie­czo­rami Le­land nie­sprze­dane con­fit z kaczki i ja­gnię­cinę. Le­land ni­gdy nie dzieli się ku­li­nar­nymi bo­nu­sami z Mal­lory, przyj­muje je jako na­leżne so­bie, bo to ona zna­la­zła miesz­ka­nie, ona wy­ne­go­cjo­wała wa­runki najmu i ona sie­dem­na­ście razy wy­brała się do ABC Home po me­ble. Mal­lory wy­lą­do­wała w No­wym Jorku tylko dla­tego, że Le­land wspo­mniała kie­dyś (po pi­jaku) o po­trze­bie zna­le­zie­nia współ­lo­ka­torki, a Mal­lory, która roz­pacz­li­wie pra­gnęła wy­rwać się z ro­dzin­nego domu w Bal­ti­more, myl­nie zin­ter­pre­to­wała te słowa jako za­pro­sze­nie. Mal­lory płaci jedną trze­cią czyn­szu (która to kwota jest tak astro­no­miczna, że ra­chu­nek re­gu­lują ro­dzice Mal­lory), w za­mian za co sy­pia na fu­to­nie roz­kła­da­nym w ką­cie sa­lonu. Le­land ku­piła niby-chiń­ski pa­ra­wan, który Mal­lory może roz­sta­wiać, kiedy chce mieć tro­chę pry­wat­no­ści, przy czym rzadko za­daje so­bie ten trud. To za­rze­wie pierw­szych kłótni. Jak się oka­zuje, Le­land ku­piła pa­ra­wan nie po to, żeby Mal­lory czuła się swo­bod­niej, ale dla­tego, że nie może znieść wi­doku współ­lo­ka­torki, która otu­lona wy­nie­sioną ze swo­jego dzie­cię­cego po­koju koł­drą w szka­rad­nej po­szewce z dru­ko­wa­nego per­kalu czyta so­bie w naj­lep­sze po­wie­ści.

„To... po pro­stu nie­sto­sowne”, po­wiada Le­land. „Gdzie ty masz god­ność?”

Te­mat pa­ra­wanu po­wo­duje tylko drobne tar­cia w po­rów­na­niu z kwe­stią pracy. Le­land prze­pro­wa­dziła się do No­wego Jorku, żeby pra­co­wać w branży mody – ma­rzyła, żeby zo­stać „kre­atywną” w „Har­per’s Ba­zaar” – a kiedy po­wie­działa Mal­lory o wa­ka­cie na sta­no­wi­sku se­kre­ta­rza re­dak­cji w „Bard and Scribe”, naj­gło­śniej­szym ma­ga­zy­nie li­te­rac­kim w mie­ście, ta na­tych­miast za­częła się ubie­gać o to sta­no­wi­sko. Wy­star­czyła sama per­spek­tywa ta­kiej po­sady, by od­mie­nić wy­obra­że­nie o tym, czym może być dla niej Nowy Jork. Jako se­kre­tarz re­dak­cji za­war­łaby nowe zna­jo­mo­ści wśród ar­ty­stów i cy­ga­ne­rii, roz­po­czę­łaby fa­scy­nu­jące ży­cie. Nie wie­działa tylko o tym, że jej przy­ja­ciółka już pod­jęła sta­ra­nia o tę po­sadę. Le­land od­była roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną, po­tem ko­lejną, wresz­cie do­stała tę ro­botę i skwa­pli­wie ją przy­jęła, czemu Mal­lory przy­glą­dała się w mil­czą­cym osłu­pie­niu, lecz bez naj­mniej­szego zdzi­wie­nia. Gdyby Nowy Jork był suk­nią, pa­so­wałby Le­land jak ulał, na­to­miast Mal­lory bez końca ob­cią­ga­łaby ją i po­pra­wiała, żeby po­czuć się w niej swo­bod­niej.

Te­raz Le­land co rano udaje się do re­dak­cji „Bard and Scribe” miesz­czą­cej się w SoHo, w prze­stron­nym lof­cie z ogród­kiem na da­chu, gdzie od­by­wają się sty­lowe so­irées na cześć ta­kich osób, jak Ca­ro­lyn He­il­brun, El­len Gil­christ czy Do­ro­thy Al­li­son. Tym­cza­sem Mal­lory pra­cuje jako re­cep­cjo­nistka w agen­cji re­kru­ta­cyj­nej, do­kąd po­kie­ro­wała ją tknięta li­to­ścią jej wła­sna „kon­sul­tantka do spraw ka­riery”.

Jed­nak 16 maja 1993 roku Mal­lory ode­brała te­le­fon, który od­mie­nił jej ży­cie.

Jest nie­dziela, pół go­dziny przed po­łu­dniem. Mal­lory bie­gała po Cen­tral Parku, wstą­piła na kawę oraz baj­gla z se­za­mem i twa­roż­kiem ze szczy­pior­kiem, a po po­wro­cie od­kryła z za­chwy­tem, że miesz­ka­nie jest pu­ste. To rzadki ką­sek, tra­fia się tylko wtedy, gdy uda jej się wró­cić wcze­śniej lub wyjść póź­niej niż Le­land, i te­raz po­czu­cie swo­body wpra­wia ją w eks­tazę. Może uda­wać przed sobą, że jest pa­nią domu w wiej­skiej re­zy­den­cji, a nie man­hat­tań­skim, ży­ją­cym w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku wcie­le­niem Sary Crewe, która miesz­kała na stry­chu i nie miała na­wet wę­gla na opał. Ran­kiem 16 maja Le­land za­jada brunch w Ele­phant and Ca­stle w oto­cze­niu no­wych zna­jo­mych z „Bard and Scribe”. Z fał­szywą wiel­ko­dusz­no­ścią za­pro­siła także przy­ja­ciółkę, wie­dząc do­brze, że Mal­lory od­mówi, bo nie stać jej na taki wy­da­tek.

Dzwoni te­le­fon i Mal­lory ści­sza ka­wa­łek Eve­ry­body Hurts R.E.M., który od­twa­rza na okrą­gło. To ostat­nio jej ulu­biona pio­senka, ale nie może jej słu­chać w obec­no­ści współ­lo­ka­torki, bo za­wo­dze­nie Mi­cha­ela Stipe’a jest dla Le­land jak skro­ba­nie pa­znok­ciami po szkol­nej ta­blicy.

– Halo?

– Skar­bie?

Mal­lory opada na zgrabne, ale nie­wy­godne krze­sło ka­wiar­niane, jedno z tych, które Le­land na­była w ABC Home. Dzwoni oj­ciec. Re­ali­stycz­nie pa­trząc, mógł to być tylko ktoś z garstki lu­dzi: ro­dzice, brat Co­oper, były chło­pak Wil­lis, który uczy an­giel­skiego na Bor­neo (dzwoni w nie­dziele, kiedy po­łą­cze­nia mię­dzy­na­ro­dowe są naj­tań­sze, i prze­chwala się swoim no­wym eg­zo­tycz­nym ży­ciem), wresz­cie Le­land, bo za­po­mniała za­brać kartę płat­ni­czą i pyta, czy Mal­lory może wsiąść w me­tro i ją przy­wieźć.

– Cześć, tato – mówi Mal­lory, z tru­dem kry­jąc roz­cza­ro­wa­nie. Wo­la­łaby już ra­czej słu­chać opo­wie­ści Wil­lisa o wa­ra­nach z Ko­modo.

– Skar­bie? – po­wta­rza tata tak przy­gnę­bio­nym gło­sem, że Mal­lory aż się oży­wia. Oj­ciec – Co­oper Bles­sing Se­nior, przez Mal­lory i jej brata na­zy­wany krótko Se­nio­rem – jest cer­ty­fi­ko­wa­nym księ­go­wym po­sia­da­ją­cym cztery fran­czyzy H&R Block w me­tro­po­lii Bal­ti­more. Jak na ko­goś ta­kiego przy­stało, ma po­wścią­gliwy spo­sób by­cia. Być może jest je­dy­nym czło­wie­kiem w dzie­jach świata, który uro­dził się po­zba­wiony emo­cji. Te­raz jed­nak wy­daje się wy­raź­nie stra­piony. Czyżby ktoś umarł? Matka? Brat?

„Nie”, my­śli. Gdyby coś się stało matce, za­dzwo­niłby brat. Gdyby coś się stało bratu, za­dzwo­ni­łaby matka.

Mimo to Mal­lory czuje się nie­wy­raź­nie.

– Czy ktoś umarł? Tato?

– Tak – od­po­wiada Se­nior. – Ciotka Greta. Wy­gląda na to, że umarła w... pią­tek. Do­wie­dzia­łem się do­piero przed go­dziną. Za­dzwo­nił jej praw­nik. Chyba coś ci za­pi­sała.

Czy ta­kie rze­czy zda­rzają się w praw­dzi­wym ży­ciu? Naj­wy­raź­niej. Gretę za­bił roz­le­gły za­wał serca. W pią­tek wie­czo­rem ra­zem ze swoją „współ­lo­ka­torką” Ru­thie szy­ko­wała w domu w Cam­bridge spa­ghetti alla put­ta­ne­sca we­dle prze­pisu z The Si­lver Pa­late Good Ti­mes Co­ok­book. „Współ­lo­ka­torka” to okre­śle­nie Se­niora, jakby Greta i Ru­thie były dwiema przed­sta­wi­ciel­kami ge­ne­ra­cji X z The Real World. (Szcze­gół, ja­kim jest put­ta­ne­sca, Mal­lory czer­pie z wła­snej wy­obraźni, bo w week­endy czę­sto od­wie­dzała Gretę i Ru­thie w ich domu w Cam­bridge i wie, że piąt­kowe wie­czory spę­dzały we wła­snej kuchni, w so­boty od­wie­dzały mu­zea, po czym ja­dły ko­la­cję na mie­ście, a nie­kiedy wy­bie­rały się do te­atru, na­to­miast nie­dziela była dniem baj­gli i lek­tury „Ti­mesa”, a wie­czo­rem chińsz­czy­zny je­dzo­nej przed te­le­wi­zo­rem, w któ­rym le­ciał ja­kiś film sprzed lat). Ru­thie we­zwała po­go­to­wie, ale pie­lę­gnia­rze nie mo­gli nic po­ra­dzić. Greta zmarła.

Ru­thie zor­ga­ni­zo­wała kre­ma­cję zwłok i skon­tak­to­wała się z ich wspólną peł­no­moc­niczką Eileen Be­ers. To ona za­dzwo­niła do Se­niora. Se­nior i Greta nie utrzy­my­wali kon­tak­tów od dzie­się­ciu lat, to zna­czy, od­kąd zmarł wu­jek Bo, a cio­cia Greta za­miesz­kała z ko­le­żanką z Radc­liffe, dok­tor Ruth Har­lowe, która była kimś wię­cej niż współ­lo­ka­torką. Eileen Be­ers po­in­for­mo­wała Se­niora, że Greta za­pi­sała Mal­lory za­ska­ku­jącą kwotę stu ty­sięcy do­la­rów oraz dom na Nan­tuc­ket.

Mal­lory za­czyna pła­kać. Ona jedna z ca­łej ro­dziny utrzy­my­wała kon­takty z Gretą po śmierci wujka Bo. Co mie­siąc pi­sała li­sty i po­ta­jem­nie dzwo­niła w każde Boże Na­ro­dze­nie, mimo za­strze­żeń ro­dzi­ców za­pro­siła ciotkę na uro­czy­stość wrę­cza­nia dy­plo­mów w col­lege’u i przez cztery go­dziny je­chała au­to­bu­sem chiń­skich li­nii, żeby spę­dzać z nią te ide­alne week­endy w Cam­bridge.

– Na­prawdę? – pyta Mal­lory. – Greta nie żyje? Za­pi­sała mi w spadku dom i pie­nią­dze? Dom i pie­nią­dze są moje? To zna­czy na­prawdę moje? – Mal­lory stara się mó­wić tak, żeby nie wy­szło na to, że dom i pie­nią­dze zna­czą dla niej wię­cej od straty ciotki. Jed­nak nie może nie za­re­ago­wać na moż­li­wość ra­dy­kal­nej od­miany sy­tu­acji ży­cio­wej.

– Tak – po­twier­dza Se­nior.

Po­wra­ca­jąca z brun­chu Le­land ma ru­mie­niec jak po kok­tajlu Bel­lini, pod asy­me­trycz­nie przy­cię­tymi wło­sami no­wej fry­zury jej skóra jest ró­żo­wawa jak brzo­skwi­nia. Słowa Mal­lory do­cie­rają do niej do­piero po dłuż­szej chwili: otóż uprze­dziw­szy za­wczasu agen­cję re­kru­ta­cyjną, jej przy­ja­ciółka wy­pro­wa­dza się z miesz­ka­nia. Wy­jeż­dża na Nan­tuc­ket.

– Na­dal nie ro­zu­miem, jak mo­żesz po­rzu­cić cen­trum cy­wi­li­zo­wa­nego świata, żeby za­miesz­kać na wy­spie pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od wy­brzeża – mówi Le­land.

Mi­nęły dwa ty­go­dnie i jest nie­dziela 30 maja. Le­land po­dej­muje Mal­lory po­że­gnal­nym brun­chem w Co­co­nut Grill przy Sie­dem­dzie­sią­tej Siód­mej Ulicy. Mimo spie­koty sie­dzą przy sto­liku w ogródku, by dać się za­uwa­żyć chło­pa­kom z po­sta­wio­nymi koł­nie­rzy­kami, w awia­to­rach Ray-Bana, zmie­rza­ją­cych do J.G. Me­lon na bur­gery i Krwawą Mary. Je­den z przed­sta­wi­cieli ga­tunku – w ko­szulce La­co­ste barwy mię­to­wej zie­leni – zsuwa nie­znacz­nie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, żeby przy­pa­trzyć się Le­land. Wy­gląda jak Preppy Kil­ler.

Ton Le­land wska­zuje, że jest chyba za­równo za­sko­czona, jak i za­smu­cona. Wia­do­mość o ry­chłym wy­jeź­dzie Mal­lory szybko przy­wró­ciła mi­łość i od­da­nie mię­dzy przy­ja­ciół­kami. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie Le­land jest słodka. Nie tylko do­brze znosi wi­dok sko­tło­wa­nego po­sła­nia, lecz na­wet przy­siada na kra­wę­dzi fu­tonu na dłu­gie plo­teczki. A Mal­lory przyj­muje zmiany za­cho­dzące w ży­ciu przy­ja­ciółki – od mod­nej fry­zury, po­przez skó­rzaną kurtkę ku­pioną w Trash i Vau­de­ville za osza­ła­mia­jącą sumę dzie­wię­ciu­set do­la­rów, po prze­rzu­ce­nie się z chło­dzo­nych drin­ków na ba­zie wina i wody ga­zo­wa­nej od Bar­tles and Jay­mes na char­don­nay Rus­sian Ri­ver – bez uczu­cia za­wi­ści czy po­rzu­ce­nia.

Będą za sobą tę­sk­nić. Wy­cho­wały się trzy domy od sie­bie przy De­ep­dene Road w Ro­land Park w Bal­ti­more i przy­jaź­nią się od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Ich dzie­cięce lata były idyl­liczne: jeź­dziły na ro­we­rach do Ed­die’s Mar­ket po cią­gutki, słu­chały na ad­ap­te­rze Le­land ścieżki dźwię­ko­wej z Gre­ase, wy­peł­niały spor­towe sta­niki zwi­nię­tymi skar­pet­kami i śpie­wały do mi­kro­fo­nów ze szczo­tek do wło­sów, w śnieżne noce sie­działy w ja­cuzzi, po szkole oglą­dały Szpi­tal miej­ski w su­te­re­nie u Le­land, w prze­rwach na re­klamy gra­jąc w kar­cianki na wło­cha­tym dy­wa­nie. Były ide­al­nymi anioł­kami, do­póki nie po­szły do li­ceum, gdzie za­częły roz­ra­biać. Gdy były w ostat­niej kla­sie, oj­ciec Le­land Steve Glad­stone ku­pił sa­aba z opusz­cza­nym da­chem. Le­land wzięła go bez py­ta­nia, w środku nocy pod­je­chała pod dom Mal­lory i tak długo rzu­cała ka­my­kami w okno, aż przy­ja­ciółka zgo­dziła się na wspólną prze­jażdżkę. Opu­ściły dach i po­je­chały aż do In­ner Har­bor, słu­cha­jąc z roz­krę­co­nego na cały re­gu­la­tor ma­gne­to­fonu al­bumu Yazoo Upsta­irs at Eric’s. Oczy­wi­ście zo­stały przy­ła­pane. Kiedy wró­ciły na De­ep­dene Road z wło­sami po­tar­ga­nymi przez wiatr, na pod­jeź­dzie Glad­stone’ów cze­kało czworo ro­dzi­ców.

„Nie je­ste­śmy na was źli”, po­wie­dzieli. (To mu­siał być wpływ Steve’a Glad­stone’a, naj­po­błaż­liw­szego z ca­łej czwórki). „Je­ste­śmy roz­cza­ro­wani”.

Mal­lory do­stała szla­ban na dwa ty­go­dnie, pa­mięta to. Le­land także, lecz urwała się z uwięzi już po trzech dniach.

– Mu­szę spró­bo­wać cze­goś in­nego – mówi Mal­lory i ma­cza frytkę z ba­tata w di­pie z sy­ropu klo­no­wego. – Sta­nąć na wła­snych no­gach. – Poza tym w cen­trum cy­wi­li­zo­wa­nego świata robi się jak na pa­telni, choć to do­piero maj; be­ton jest go­rący, śmiet­nik na rogu śmier­dzi i nie ma bar­dziej od­py­cha­ją­cego miej­sca niż pe­ron szó­stej li­nii. Kto by nie chciał wy­je­chać na Nan­tuc­ket na lato? Albo na za­wsze?

Pół­tora mie­siąca póź­niej brat Mal­lory Co­oper oznaj­mia przez te­le­fon, że oświad­czył się Kry­stel Be­thune, dziew­czy­nie, z którą cho­dzi od trzech mie­sięcy, i za­mie­rzają się po­brać na Boże Na­ro­dze­nie. Mal­lory jest tak upo­jona ży­ciem na wy­spie, że za­po­mina oka­zać zdu­mie­nie.

– Wspa­niale! – mówi.

– Nie spy­tasz, czy mach­ną­łem jej dziecko?

– A mach­ną­łeś?

– Nie. Po pro­stu za­ko­cha­łem się na za­bój i wiem, że chcę z nią spę­dzić resztę ży­cia, więc po­my­śla­łem: Na co cze­kać? Po­bierzmy się jak naj­szyb­ciej. W gra­ni­cach roz­sądku. Nie chcę z nią wiać. Se­nior i Kitty by mnie za­bili. I tak nie są za­chwy­ceni.

– No tak – mówi Mal­lory. – A jak się po­zna­li­ście? Przy­po­mnij.

– Kry­stel ob­słu­gi­wała mój stół – od­po­wiada Co­oper. – W Old Eb­bitt Grill.

– Praca jak każda inna. – Mal­lory sama do­ra­bia so­bie trzy razy w ty­go­dniu jako kel­nerka na ba­se­nie Sum­mer Ho­use w Scon­set. – A stu­dio­wała? Przy­naj­mniej pró­bo­wała?

– Tak, ja­kiś czas, na UMBC.

„Wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź”, my­śli Mal­lory. „Ja­kiś czas” ozna­cza kilka se­me­strów czy kilka ty­go­dni? To bez zna­cze­nia. Ani my­śli kry­ty­ko­wać, od tego jest ich matka. Kitty Bles­sing ma wręcz ob­se­sję na punk­cie edu­ka­cji, wy­cho­wa­nia i po­zy­cji spo­łecz­nej.

– Po­bie­ra­cie się w święta – mówi. To zja­wi­sko, któ­rego ni­gdy nie ro­zu­miała. Boże Na­ro­dze­nie i tak jest pra­co­wite, go­rącz­kowe i pełne nie­po­koju, po co jesz­cze to po­gar­szać? No ale nie jej to osą­dzać. – Gdzie ślub?

– W Bal­ti­more. Matka Kry­stel nie ma pie­nię­dzy, a ojca w ogóle nie warto brać pod uwagę.

Mal­lory pró­buje wy­obra­zić so­bie re­ak­cję matki. Kitty prze­grała wojnę, lecz wy­grała klu­czową bi­twę. Ro­dzina Kry­stel nie speł­nia ocze­ki­wań, więc nie bę­dzie za­kła­da­nia dy­na­stii. Z dru­giej strony nikt nie bę­dzie prze­szka­dzał Kitty w pla­no­wa­niu we­sela. Bę­dzie się upie­rać przy ra­czej gu­stow­nych (białe świa­tełka, bor­dowe ko­kardy z ak­sa­mitu, Me­sjasz Ha­en­dla) niż tan­det­nych (elfy, cu­krowe la­seczki, Jin­gle Bells) ak­cen­tach świą­tecz­nych.

– Cie­szę się ra­zem z tobą, Coop – mówi Mal­lory i chyba po raz pierw­szy w ży­ciu jest to szczera prawda. Przez dwa­dzie­ścia cztery lata cho­ro­bli­wie za­zdro­ściła bratu. Co­oper jest zło­tym dziec­kiem, Mal­lory srebr­nym. On jest kru­chym cia­stecz­kiem z ka­wał­kami cze­ko­lady, ona owsia­nym z ro­dzyn­kami, które lu­dzie wpraw­dzie lu­bią, lecz nie tak bar­dzo.

– I chciał­bym jesz­cze cię o coś pro­sić.

– O! – Brat chce ją o coś pro­sić? To coś no­wego. Co­oper jest spe­cem do spraw po­li­tyki w Bro­okings In­sti­tu­tion, wa­szyng­toń­skim think tanku. Jego praca jest ważna, wręcz pre­sti­żowa (choć Mal­lory nie za­mie­rza uda­wać, że ro­zu­mie, co jej brat na­prawdę robi). Czego on może od niej chcieć? – Dla cie­bie wszystko, sam wiesz.

– Chciał­bym urzą­dzić ka­wa­ler­ski... no, nie tyle wie­czór, ile week­end. Zero sza­leństw, tylko ja, oczy­wi­ście Fray, no i Jake McC­loud.

„Oczy­wi­ście Fray”, my­śli Mal­lory i wy­wraca oczami. I Jake McC­loud, ta­jem­ni­czy Jake McC­loud, star­szy brat Co­opera z brac­twa Phi Gamma Delta, czło­wiek, któ­rego ni­gdy nie wi­działa na oczy. Od­była z nim na­to­miast kilka in­try­gu­ją­cych roz­mów te­le­fo­nicz­nych.

– No i?

– I po­my­śla­łem, że może da­łoby się to urzą­dzić na Nan­tuc­ket w week­end Święta Pracy? – Co­oper milk­nie na chwilę. – O ile nie masz nic prze­ciw temu, żeby trzech fa­ce­tów prze­spało się na so­fie... na pod­ło­dze... gdzie­kol­wiek.

– Mam dwa wolne po­koje.

– Na­prawdę? – dziwi się Co­oper. – Czyli to coś jak praw­dziwy dom? Za­wsze mia­łem wra­że­nie, że to bar­dziej... bo ja wiem... szopa.

– Może nie cał­kiem dom, ale i nie szopa. Sam zo­ba­czysz, jak przy­je­dziesz.

– Więc się zga­dzasz? W week­end Święta Pracy?

– Ja­sne. – Wpraw­dzie na ten week­end za­po­wia­dała się Le­land, ale jej przy­jazd jest w naj­lep­szym ra­zie wy­soce nie­pewny. – Mi casa es su casa.

– Dzięki, Mal! – Głos Co­opera wy­raża ra­dość i wdzięcz­ność.

Mal­lory się roz­łą­cza, prze­suwa dło­nią po wy­gła­dzo­nych przez lata użyt­ko­wa­nia de­skach ta­rasu i my­śli: „Jak przy­jem­nie jest mieć wresz­cie coś, czym można się po­dzie­lić”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: