- W empik go
I odpuść nam nasze winy - ebook
I odpuść nam nasze winy - ebook
Śledztwo w sprawie rytualnych morderstw wciąż trwa. Mimo że ktoś celowo splątał wszystkie nitki prowadzące do prawdy, wiele wskazuje na to, że Rosalie i Bruce są już bliscy rozwiązania zagadki. Tymczasem Rose wciąż nie może pogodzić się ze stratą męża, a w dodatku koszmarne wizje towarzyszą jej niemal codziennie. Z kolei Bruce nadal zmaga się ze swoimi demonami, przez które coraz trudniej wspierać mu przyjaciółkę.
Bez względu na wszystkie trudności i niepowodzenia detektywi wierzą, że lada dzień morderca zostanie schwytany. Tylko czy Rose uda się doprowadzić sprawę do końca, skoro czuje, że nie może już ufać własnej głowie?
Widzę tłum ludzi, którzy trzymają nade mną dłonie zaciśnięte w pięści. Dostrzegam znajome twarze: Ethan, Bruce, Kimberly, Montgomery, doktor Raul, moja mama. Nie płaczą, nie są nawet smutni. Patrzą na mnie z pogardą. Chcę wydostać się na zewnątrz, ale nie mogę się ruszyć. Czuję jedynie łzy spływające po skroniach i moczące kosmyki moich włosów. Nagle otwierają zaciśnięte dłonie, z których wysypuje się ziemia. Jest jej tak dużo, że przygniata mnie i pozbawia oddechu. Moje oczy, wciąż zasypywane, łzawią, przez co nie widzę wyraźnie, jednak rozpoznaję osobę, która została na górze i patrzy na mnie z wyniosłością. Jej czarne oczy wpatrują się we mnie jak w zwierciadło, a ciemne włosy falują na wietrze.
– Żegnaj, Rosalie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-225-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrzę na ludzi wysiadających z samochodów na małym parkingu przed kaplicą. Mają na sobie czarne stroje i zmierzają do środka z wiązankami w dłoniach. Mgła, która tego dnia ogarnęła miasto, potęguje mrok i smutek bijące z tego obrazu. Stoję oparta o maskę mojego auta i palę papierosa. Zaciągam się dymem, wstrzymuję oddech, aż płuca zaczynają błagać o tlen. Zaschnięty tusz do rzęs miesza się ze słonymi łzami, tworząc nieprzyjemną skorupę na moich policzkach. Przeszkadza mi to uczucie, a przy tym jest na tyle irytujące, że hamuje moją potrzebę płaczu. Widzę Bruce’a, jak podjeżdża swoim samochodem, ubrany w czarny płaszcz, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Marszczę brwi, ale czekam, aż do mnie podejdzie. Wyrzucam niedopałek i zgniatam go podeszwą moich butów na niskim obcasie. Obserwuję, jak Bruce parkuje tuż obok kaplicy, po czym wychodzi ze swojego forda i nie zdejmując okularów, idzie w moją stronę. Wyciąga ramiona i mocno mnie przytula, tak że aż odbiera mi oddech.
– Jesteś gotowa? – pyta. Jego głos jest zachrypnięty. – Dasz radę iść sama?
Nie odzywam się, tylko kiwam głową i przyjmuję jego wyciągnięte nieśmiało ramię. Opieram się o Bruce’a, dzięki czemu czuję się nieco bezpieczniej. Idziemy w stronę zebranego tłumu, który z oddali wygląda jak rząd czarnych figurek z pochylonymi głowami. Mój żołądek wykonuje salto, gdy niektóre z nich, słysząc stukot moich obcasów, który odbija się echem od murów kaplicy, odwracają się w naszą stronę. Gdy zbliżamy się do zgromadzonych, otaczają mnie szepty. Widzę, jak odsuwają się na mój widok, lecz nie wiem, czy z obawy przede mną, czy po prostu chcą pozwolić mi się pożegnać w samotności.
– Jestem tutaj, gdybyś mnie potrzebowała. – Bruce wkłada w moje dłonie bukiet białych lilii i delikatnie puszcza moją talię, trzymając jednak jeszcze przez chwilę palce na sukience, po czym się odsuwa. Dalej idę sama.
Ludzie mnie przepuszczają, a moim oczom ukazuje się ksiądz z Biblią w splecionych dłoniach, z pochyloną głową i smutnym wyrazem twarzy. Podążam w kierunku, w którym zwrócona jest jego głowa, i widzę trumnę, spoczywającą w dole, na wierzchu której leżą białe róże, rzucone tam przez żałobników. Przez ułamek sekundy czuję się zażenowana tym, że nie pamiętałam nawet o kupnie kwiatów na grób mojego męża i gdyby nie Bruce, pojawiłabym się na pogrzebie z pustymi rękoma. Jakie to ironiczne. Straciłam w wypadku męża, a czuję się, jakbym zginęła razem z nim.
Podchodzę do krawędzi dołu i zerkam na połyskującą trumnę, spod której wystaje biały, satynowy materiał obszyty koronką. Chcę wyjąć jedną z lilii z bukietu i rzucić na wieko, gdy moją uwagę przykuwa coś połyskującego. Przekrzywiam głowę i mrużę oczy, jednak płatki róż przesłaniają mi częściowo widok. Klękam, odkładam bukiet na ziemię, a za plecami słyszę cichy płacz. Ludzie pewnie myślą, że upadłam z bezsilności, ale ja po prostu chcę zobaczyć, co tam leży. Zakładam włosy za uszy i skupiam spojrzenie. Wytężam wzrok tak bardzo, że czuję pulsowanie w głowie. Gdy elementy skomplikowanej układanki wreszcie łączą się w całość, moje plecy ogarnia nieprzyjemny chłód. Nie jestem pewna, czy to strach, czy żal wynikający z tego, że zaczynam rozumieć, o co tu chodzi.
– Co jest, do cholery… – szepczę do siebie i podnoszę spojrzenie na duchownego, który stoi obok mnie. Ma zamknięte oczy, jest pogrążony w modlitwie. Odwracam się. Zamiast tłumu ludzi widzę jedynie Bruce’a. Stoi pochylony i płacze, a w dłoniach trzyma czarne róże. Na cmentarzu panuje półmrok, zrywa się silny wiatr, który rozwiewa mi włosy i plącze je na twarzy.
Oddycham szybko, czując ogarniającą mnie słabość. Ponownie spoglądam na trumnę, a wiatr wieje tak mocno, że przesuwa jedną z róż, która przesłaniała połyskujący przedmiot. Gardło zaciska mi się tak, że nie mogę wydusić z siebie słowa, kiedy moim oczom ukazuje się odznaka policyjna przytwierdzona do pokrywy trumny. Przytrzymuję włosy i spoglądam na nagrobek, lecz ku swojemu przerażeniu nie widzę na nim imienia mojego męża, ale swoje. Próbuję znaleźć wzrokiem Bruce’a, jednak nim zdążę to zrobić, ktoś mnie popycha i wpadam do dołu. Nie uderzam plecami o zamkniętą trumnę, lecz ląduję w jej wnętrzu. Chcę krzyczeć, drzeć się, ale głos grzęźnie mi w gardle. Przewracam się na satynowym materiale i patrzę w górę. Widzę tłum ludzi, którzy trzymają nade mną dłonie zaciśnięte w pięści. Dostrzegam znajome twarze: Ethan, Bruce, Kimberly, Montgomery, doktor Raul, moja mama. Nie płaczą, nie są nawet smutni. Patrzą na mnie z pogardą. Chcę wydostać się na zewnątrz, ale nie mogę się ruszyć. Czuję jedynie łzy spływające po skroniach i moczące kosmyki moich włosów. Nagle otwierają zaciśnięte dłonie, z których wysypuje się ziemia. Jest jej tak dużo, że przygniata mnie i pozbawia oddechu. Moje oczy, zasypywane, łzawią, przez co nie widzę wyraźnie, jednak rozpoznaję osobę, która została na górze i patrzy na mnie z wyniosłością. Jej czarne oczy wpatrują się we mnie jak w zwierciadło, a ciemne włosy falują na wietrze.
– Żegnaj, Rosalie.
To ja jestem ostatnią osobą, która zrzuca garść ziemi do trumny. Gdy wieko opada, z mojego gardła wydobywa się krzyk, a ja spadam w niekończącą się przepaść, która wsysa mnie z ogromną siłą.ROZDZIAŁ 1
Rosalie
– Przestaniesz tak głośno siorbać? – warczę, a on, zaskoczony, podnosi wzrok znad parującej filiżanki. Przekrzywia głowę i kręci nią, uśmiechając się pod nosem.
– Krótka drzemka w aucie nie pomogła? – pyta, upijając łyk gorącego, ciemnobrązowego płynu. Niemal czuję, jak to ciepło rozchodzi się po jego ciele. Nawet mu trochę zazdroszczę; od ostatniej doby mój żołądek nie jest w stanie nic w sobie utrzymać.
– Bardzo śmieszne – prycham i zerkam na zegarek, po czym orientuję się, że cały czas przebieram nogami pod stolikiem, co z pewnością przykuwa uwagę pozostałych gości. – Dostanie ode mnie, jak w końcu się zjawi, daję słowo.
– Oboje wiemy, że nic jej nie zrobisz. – Unosi wymownie brwi. – Pamiętasz, co sobie obiecaliśmy, czy mam ci odświeżyć pamięć?
– Pamiętam. – Odwracam się i patrzę na kobietę w czarnym płaszczu, siedzącą przy stoliku w drugim końcu sali, śmiejącą się głośno do telefonu.
Biel jej zębów, wymownie kontrastująca z krwistoczerwoną szminką, niemal mnie razi. Coś w jej piskliwym śmiechu budzi we mnie irytację. Widzę, jak macha swoją szczupłą stopą w szpilce z atłasu, jak zatacza palcem kółeczka na blacie i kiwa głową, słuchając rozmówcy. Gdy przenosi dłoń do swoich długich, czarnych włosów i zaczyna owijać kosmyk wokół palca, wykonując przy tym kokieteryjne ruchy, powieka mojego oka drga mimowolnie. Czuję wzbierającą we mnie złość. To uczucie narasta, wpływając na moją zdolność odbierania bodźców, i sprawia, że nieświadomie przełączam się na swój własny tryb samolotowy, pozbawiający mnie zdolności logicznego myślenia, który zwykle przejmuje kontrolę nad moimi wizjami i snami. Głos Bruce’a wydaje się wydobywać spod wody. Kątem oka dostrzegam ruch jego warg, wiem, że coś mówi. Odgłosy rozmów toczonych w restauracji również giną w oddali, tak jak dźwięki ekspresu do kawy i zapachy serwowanych zestawów śniadaniowych. Moje uszy wypełnia jedynie szum przepływającej krwi i dudnienie serca. Kobieta, w którą się wpatruję, przenosi na mnie spojrzenie. Ma zielone oczy, które teraz patrzą na mnie z niepokojem. Nagle chłód czyjejś dłoni spoczywającej na wierzchu mojej wyrywa mnie z tego stanu. Odwracam się i machinalnie odsuwam.
– Rose, jesteś ze mną? – Bruce nachyla się do mnie, a ja patrzę na swoje dłonie i dopiero się orientuję, że zacisnęłam je w pięści, a paznokcie niemal przecięły mi skórę. Rozluźniam palce i mimo ich drżenia rozprostowuję je i kładę na udach pod stołem.
– Sorry, zamyśliłam się – odpowiadam i kręcę głową, chociaż wiem, że Bruce w to nie wierzy.
– Ostatnio zdarza ci się to dość często – mówi. Jest zamyślony. – Może aż za często…
Widzę, że przysuwa się do mnie, jakby chciał zacząć dyskusję na temat tych powtarzających się stanów, które dosłownie wyłączają mnie z życia. Wiem, że się o mnie martwi, i jest nas dwoje, bo ja również to czuję. Zanim jednak zdąży się odezwać, krzesło po mojej lewej stronie się odsuwa i siada na nim zgrabna blondynka. Intensywny, duszący zapach jej perfum wdziera się bez ostrzeżenia w moje nozdrza, wywołując mdłości.
– Nie mogłam wcześniej, przepraszam. – Jej piskliwy głos, zdyszany, jakby przed chwilą biegła, przypomina mi o niechęci, którą do niej żywię. Patrzę, jak rozkłada na stole przyniesione dokumenty i odgarnia swoje długie, kręcone lokówką włosy. Zastanawiam się, czy jej spóźnienie wynika z tego, że miała coś do załatwienia, czy po prostu zastanawiała się, co na siebie włożyć.
– No dobra, mam nadzieję, że przez weekend nie zwracaliście na siebie za bardzo uwagi – mówi z pełną powagą w głosie i przerzuca na mnie wymowne spojrzenie, które zmienia w pełne zmartwienia, gdy wodzi wzrokiem po mojej buzi i ubiorze. – Boże drogi, Rosalie, patrzyłaś dziś na siebie w lustrze? Czekaj, może znajdę jakieś kosmetyki…
– Weź nie zaczynaj nawet, błagam. – Macham ręką. – Zaraz coś zjem i będzie mi lepiej – mówię, choć wiem, że nawet jeśli coś przełknę, to i tak wszystko zwrócę. Co gorsza, wiem, że Bruce również jest tego świadomy.
Kimberly rozkłada mapę, na której dostrzegam zakreślone fioletowym markerem punkty. Przypomina mi to o notatniku, który zostawiłam w mieszkaniu, jednak na moje szczęście ostatni sen był bardzo realistyczny i niektóre obrazy wciąż majaczą mi przed oczami.
– Zaznaczyłam tutaj chatkę, do której przyjechał Montgomery. – Kimberly wskazuje punkt na mapie, a ja patrzę na wszystkie oznaczone miejsca i zastanawiam się, czy przypadkiem nie tworzą jakiegoś wzoru. – Pozostałe trzy to miejsca znalezienia zwłok, w tym Everly.
– A jeśli ona wciąż żyje? – pyta Bruce.
– Podejrzewam, że ci pseudomordercy działają według schematu – odpowiada i wskazuje na resztę zaznaczonych lokalizacji, a ja jestem nieco zaskoczona, że głupiutka Kimberly wpadła na coś takiego. – Jakkolwiek na to patrzeć, to zabójstwa rytualne. Każda z tych osób ma swój udział w ich chorej zabawie. Nie mogę tylko odgadnąć, którą religią się kierują. Chociaż… Świadkowie Jehowy zawsze byli dla mnie dziwni… Może to oni?
– Czytałaś kiedyś _Kasztanowego ludzika_? – wyskakuje nagle z pytaniem Bruce. Nawet ja się tego nie spodziewałam. Kim kręci głową, na co uśmiecham się pod nosem i zerkam na przyniesione przez nią dokumenty. Chwytam w dłonie raport z przesłuchania Tylera Collinsa, potencjalnego kochanka nieletniej Everly, pierwszego z podejrzanych w sprawie jej – sfingowanego – zabójstwa.
– W każdym razie, w tej książce morderca zostawia przy rozczłonkowanych ofiarach ludzika z kasztanów, jako swój znak rozpoznawczy, albo taki souvenir, jak zwał, tak zwał… – tłumaczy naprędce mój partner, gestykulując przy tym żywo.
Odkładam raport i patrzę na zdjęcie, które Kimberly zrobiła z samochodu, po tym jak zawiozła nas w bezpieczne miejsce, skąd mogliśmy obserwować Montgomery’ego. Nie słucham jego opowieści, bo bardzo dobrze znam tę książkę i historię kasztanowych ludków. Koncentruję się na zdjęciu.
Nasz szef obejmuje na nim nastolatkę, ubraną w te same ciuchy, które miała na nagraniu z monitoringu restauracji Steak House Jack’s, gdzie widziano ją po raz ostatni, w towarzystwie Collinsa.
– Przy żadnej z ofiar niczego takiego nie znaleziono. – Kimberly wydaje się rozczarowana. – Myślisz, że coś przeoczyliśmy? Że tych dwóch typków, których widzi Rosalie, bawiłoby się w robienie ludzików z kasztanów?
– Kim, skup się. – Widzę, jak Bruce powoli traci cierpliwość do małego móżdżka kobiety naprzeciwko niego. – Nie chodzi mi o figurki, ale samą technikę zabójstw, miejsce znalezienia ciał, ich ułożenie, zmasakrowanie…
– Rosie mówiła, że jeden był szatynem, drugi siwy… – Kimberly zaczyna wyliczać, a Bruce zerka na mnie z kpiącym uśmiechem na ustach. – Jest jeszcze taki młodzik, ale nie wiem, czy brać go pod uwagę. Ten, co mu Rose oko wydłubała. Oczywiście, nie ona sama, tylko ona w ciele tego mężczyzny – dodaje, kładąc rękę na moim ramieniu, i puszcza do mnie oczko.
Zastanawiam się, czy opowiedzenie jej o moich wizjach było właściwym posunięciem. Od tygodnia nie mówi o niczym innym, wydzwania do mnie i stara się uporządkować wszystko według opracowanego przez siebie schematu. Przysięgła, że nikomu o nich nie powie, i przypieczętowała obietnicę ośmioma szotami tequili, po których zbieraliśmy ją z podłogi Ridersa. Uwierzyłam jej, ponieważ to ona zaprowadziła mnie i Bruce’a do chatki, w której Montgomery przetrzymuje, jak się okazało, żywą Everly Harris. Bruce postanowił nie obdarzać Kimberly pełnym zaufaniem i trzymać ją na dystans, bo według niego jej głupota przeważa nad sprytem, a w działaniach kieruje nią impulsywność. Patrzę na niego i jedynie kręcę głową, pozwalając jej mówić. Chyba nie mam dziś siły się na niej wyżywać.
– Dobra, mniejsza z tymi ludzikami, na litość Boską – ucina jej wypowiedź Bruce. – Wróćmy do mojej koncepcji. Wiemy, że nasi zabójcy nie zostawiają po sobie pamiątek, ale zastanawiałaś się kiedyś, co się dzieje z tymi częściami ciała, które odcinają ofiarom? Dokąd je zabierają? – Bruce przenosi na mnie spojrzenie. Na twarzy kobiety maluje się zrozumienie, a ja mimowolnie uśmiecham się pod nosem.
– No. – Bruce kiwa głową i odchyla się na oparcie krzesła. – To teraz powiedz jej o swoim dzisiejszym koszmarze, Rose.
Blondwłosa, wystrojona policjantka, która bardziej nadawałaby się do modelingu niż wydziału zabójstw, przekręca się na krześle i patrzy na mnie wyczekująco, marszcząc brwi. Nie muszę jakoś mocno się skupiać, aby przywołać obrazy z zeszłej nocy. W duchu dziękuję, że Bruce spał obok mnie. Gdyby nie on, zaplątana w prześcieradło, zapewne udławiłabym się własnymi wymiocinami. Odwracam wzrok i wpatruję się w zbielałe kostki na splecionych dłoniach. Zamykam oczy.
Jestem w centralnym punkcie okręgu, namalowanego białą farbą na betonowej posadzce opustoszałego magazynu. Duszne i wilgotne powietrze sprawia, że z trudem łapię oddech, a panujący wokół chłód wywołuje na moich plecach gęsią skórkę. Wokół mnie płoną podłużne świece z białego wosku, ustawione w rogach pięcioramiennej gwiazdy, namalowanej wewnątrz okręgu.
Leżę naga na metalowym stole. Takim, na którym patolog sądowy przeprowadza sekcje zwłok. Moje nogi są ugięte w kolanach i rozchylone, przytrzymywane na kostkach przez skórzane pasy zaciśnięte na nogach stołu. Zimno wdziera się pod moją skórę, ale nie mogę się ruszyć, ponieważ jestem sparaliżowana. Nie czuję żadnej z kończyn, nie mogę ruszyć głową ani mówić, jakbym miała spuchnięty język. Pozostały mi jedynie słuch i wzrok. Czuję, że są to moje ostatnie chwile. W głowie kołaczą się słowa ukochanej powieści, przynoszą mi ulgę.
„Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak umrę, ale umrzeć za kogoś, kogo się kocha, wydaje się dobrą śmiercią”*.
– Niełatwo było cię złapać, pani Evans.
Znam ten głos, nawet bardzo dobrze, i nie muszę wyostrzać wzroku, aby dostrzec jego długi kucyk, spleciony z twardych, siwych włosów. Nie chcę na niego patrzeć, gdy pochyla się nade mną. Zamykam oczy i zaciskam mocno powieki. Słyszę, jak skórzany materiał jego ubrania się marszczy. Końcówki kucyka, który opadł teraz na ramię, łaskoczą mój policzek.
– Jesteś ostatnim, brakującym ogniwem. – Barwa tego zachrypniętego, przepitego głosu na zawsze zajmuje miejsce w mojej pamięci. Słyszę ostrze wysuwane z pokrowca i już wiem, że to ta sama maczeta, którą odciął piersi Amelii West. Z kącika mojego lewego oka spływa łza.
– Dziwne – mruczy. – Tamta nie płakała. – Wiem, że zbliża się, aby wziąć zamach i przeciąć mnie na pół. Z mojego gardła wydobywa się zduszony krzyk, tłumiony przez język, który wciąż jest martwy jak kołek.
– Rosalie, wracaj do mnie.
Dłoń Bruce’a zaciska się na mojej, a ja raz jeszcze wzdrygam się, czując jego dotyk. Otwieram oczy i orientuję się, że płaczę. Oboje patrzą na mnie zmartwieni. Szybko ścieram łzy i przesłaniam twarz włosami. Nic nie mówię, tylko podnoszę się z miejsca i wybiegam z restauracji. Biegnę, a deszcz moczy moje ubranie. Zatrzymuje mnie dopiero klakson samochodu, który akurat zajeżdża na parking pod restauracją. Kierowca krzyczy coś do mnie, a ja macham dłonią w przepraszającym geście i schodzę mu z drogi.
– Zaczekaj! – wrzeszczy Bruce. Słyszę dźwięk dzwoneczka, o który uderzają drzwi restauracji. Odwracam się. Gdy podbiega do mnie, przykładam do twarzy dłonie.
– Nie wiem, czy dam radę – mówię. Szum deszczu nieco zagłusza moje słowa, dlatego Bruce musi się nachylić, by mnie zrozumieć. – Czuję, że jestem coraz słabsza.
– Spójrz na mnie. – Dwoma palcami chwyta mój podbródek, a ja posłusznie podnoszę głowę i patrzę na niego, mimo że krople deszczu, spływające po moich rzęsach, nieco przesłaniają mi widok. – Tylko ty jesteś w stanie ich dorwać. Wiesz dobrze, że sam nie dam rady, zwłaszcza z tą pustą blondynką u boku.
– Przestań, poradzicie sobie z Kim. – Kręcę głową, lecz on trzyma mocno mój podbródek, abym nie odwracała wzroku. – A już na pewno lepiej niż ja – dodaję.
– Jesteś przemęczona, powinnaś wrócić do domu i przespać resztę dnia – stwierdza, a ja w głębi duszy się z nim zgadzam, lecz moje usta formują całkiem inne słowa. – Rosie, proszę. Odwiozę cię do domu, weźmiemy jedzenie na wynos.
– Nie mów do mnie Rosie! – krzyczę i łapię się za głowę, po czym wzdycham, zaciskając mocno powieki. – Przepraszam… – szepczę. Nie jestem pewna, czy mnie usłyszał. – Jestem przepotężnie wkurwiona, Bruce – mówię, a on mruży oczy w wymownym geście. – Mam tego dosyć, rozumiesz? Po dziurki w dupie – podnoszę głos i już wiem, że za chwilę wyleję na niego kubeł z pomyjami mojej złości, chociaż wcale na to nie zasłużył.
– No dawaj, wyżyj się na mnie. – Opuszcza dłonie i robi dwa kroki w tył, przygotowując się na atak. – Robisz to ostatnio bardzo często, więc chyba się przyzwyczajam. No dalej, Rosie. Potrzebujesz tego. Lepiej niech to będę ja niż Kim, bo ona się po tym nie pozbiera.
– Wiesz, jak to jest, gdy chorujesz na schizofrenię? – pytam, chociaż czuję, że ta rozmowa zmierza w bardzo złą stronę. – Zastanawiałeś się kiedyś, przez co przechodzę? Myślałeś o tym, jak to jest budzić się i zasypiać z głosami w głowie? Czy chociaż przez chwilę pomyślałeś, że mogę kiedyś umrzeć we śnie, bo coś mi odjebie i sięgnę po żyletkę, i się zabiję?!
– Jak możesz w ogóle o to pytać?! – odpowiada, marszcząc brwi. – Czy to wszystko, co dla ciebie robię, nie ma żadnego znaczenia? Nie widzisz, jak bardzo drżę każdego dnia o twoje życie?
Czuję smutek, gdy słucham jego głosu.
– Chodzi mi o to, że nigdy nie zrozumiesz, jak wygląda świat widziany moimi oczami – staram się powiedzieć mu to, co chciałam, żeby usłyszał, od bardzo dawna, lecz on skupia się tylko na małym wycinku rzeczywistości, który budujemy wspólnie. – Nie wiem nawet, czy chciałabym, żebyś był tego tak świadomy jak ja. To by cię chyba zabiło, Bruce. Ja sama już nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Czuję się zagubiona.
– Właśnie tutaj, w środku jebanej ulewy, na parkingu przed restauracją chcesz mi wmówić, że te wizje i morderstwa to tak naprawdę tylko twoja schizofrenia, tak? Że nic z tego, co robimy, nie ma sensu i powinniśmy zostawić to innym? – Rozkłada ramiona, a ja kątem oka widzę Kimberly, wychodzącą z restauracji. Nie chcę, żeby tu podchodziła, ale ona już kroczy w naszą stronę. – Nic z tego nigdy nie miało miejsca, tak? To tylko twoje omamy? – Słowa opuszczają jego usta szybciej, niż zdążę przetrawić ich sens. – Rosalie, do cholery!
Bruce podnosi dłonie i przeciera nimi twarz. Gdy spogląda na mnie ponownie, jego oczy miotają pioruny. Chyba właśnie się go przestraszyłam.
– To może chodźmy do syna George’a Hyde’a i zapytajmy go, czy jego ojciec żyje? Może spróbujmy zapytać matkę Everly, co czuła, gdy dowiedziała się, że jej córka została zamordowana? – Podchodzi do mnie i przyciąga tak blisko siebie, że krople wody spływające po jego włosach kapią na moje dłonie.
– Chcesz jeszcze raz zobaczyć zmasakrowane ciało Amelii? Czy wolisz przeczytać raport z sekcji zwłok tego pedofila, Jaspera Hunta? – Kręcę głową, a łzy w końcu opuszczają kąciki moich oczu. – A może chcesz zobaczyć ciało tej dziewczynki, którą zgwałcił i zamordował? Czy to będzie dla ciebie wystarczającym dowodem?! Rosalie, weź się, kurwa, w garść! – Chwyta moje ramiona i mną potrząsa. – Jesteśmy tak blisko rozbicia tego kultu, nie możemy się teraz poddać. Zwłaszcza ty. Postanowiłem, że nie pozwolę ci się wycofać. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym kiedykolwiek zasnąć spokojnie, wiedząc, że nie rozwiązaliśmy tej sprawy i ci skurwiele chodzą na wolności. – Gdy to mówi, jego usta drżą.
Patrzę mu prosto w oczy, które niespokojnie lustrują moją twarz. Mimo rzęsistego deszczu i przemoczonego ubrania Bruce wciąż stoi ze mną na parkingu i trzyma moje ramiona. Co chwila wymijają nas jakieś samochody. Mam wrażenie, że gdyby mnie puścił, rozpadłabym się niczym wieża z kart. Nie jestem w stanie przewidzieć, na jak długo starczy mi sił i jak wiele zdołam jeszcze znieść. Sprawa zabójstwa nastolatki zmieniła się w poszukiwanie sekty mordującej według zasad jakiegoś chorego rytuału. Z trudem dochodząca do siebie wdowa po tragicznie zmarłym mężu stała się alkoholiczką chorującą dodatkowo na schizofrenię. Jedyną osobą, która potrafiła wyciągnąć mnie z odmętów koszmarów, znajdujących odbicie w rzeczywistości, był właśnie on. Mężczyzna stojący przede mną, który odkąd dowiedział się o moich snach, za każdym razem, gdy mnie dopadały, patrzył na mnie, jakbym miała nigdy nie wrócić. Mężczyzna, który zamiast spać, obserwował, czy na pewno wciąż oddycham, leżąc wtulona w niego. Z mojego gardła wydobywa się szloch, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałam. Przypomina wycie cierpiącego zwierzęcia. Zaciskam palce na jego dłoniach i biorę głęboki wdech, niepewna tego, co chcę powiedzieć.
– Mam jeden warunek – mówię nieco drżącym głosem, a on kiwa głową, jakby chciał powiedzieć, że zgadza się na wszystko, chociaż chwilę później dostrzegam w jego oczach wahanie. Pochylam głowę i całuję jego dłonie, na które spływają moje łzy zmieszane z kroplami deszczu. Następnie staję na palcach i chwytam jego twarz. Jesteśmy przemoczeni i zmarznięci, ale jego usta, gdy je całuję, są gorące, smakują żalem. Wciąż płaczę, gdy mnie do siebie przytula.
– Jak tylko ich złapiemy – szepczę, wsłuchując się w krople deszczu uderzające o beton – pozwolisz mi umrzeć.
* Stephenie Meyer, _Zmierzch_, tłum. Joanna Urban, Wydawnictwo Dolnośląskie, Poznań 2007.ROZDZIAŁ 2
Bruce
Wciąż myślę nad słowami, które wypowiedziała, gdy staliśmy na parkingu. Siedzę w samochodzie, ze spojrzeniem wbitym w miniaturową kartkę, którą trzymam w dłoni. W tle rozbrzmiewają delikatne nuty jazzu, a ja zastanawiam się, czy ona lubi taką muzykę. Myśli o niej wypełniają cały mój dzień, właściwie całe moje życie, odkąd stała się jego nieodłączną częścią. Z letargu wyrywa mnie dzwonek telefonu, który leży na siedzeniu pasażera. Wyciągam rękę i włączam tryb głośnomówiący, po czym kładę komórkę na udzie. Dzwoni ostatnia osoba, z którą chciałbym teraz rozmawiać, więc mentalnie przygotowuję się na walkę.
– Bruce, mój drogi, już się bałam, że nie odbierzesz. – Jej piskliwy głos działa mi na nerwy; rozumiem teraz awersję Rosie do Kimberly. – Słuchaj, troszkę poszperałam i zrobiłam sobie jednoosobową burzę mózgów, i chciałabym się poradzić, czy dobrze to wszystko rozumiem. Jestem tym już zmęczona, dlatego proszę cię o pomoc.
– No dawaj – mówię i wzdycham. Słyszę, jak przerzuca kartki i szykuję się na monolog, albo raczej rozważania płytkiej blondynki podniecającej się naszą współpracą. Wciąż uważam, że nie powinniśmy byli jej wtajemniczać, ale nie do mnie należała ta decyzja. Robię tylko to, co mi każą. Słucham kobiety w słuchawce i jednocześnie patrzę na srebrne puzderko, które wisi na lusterku wstecznym.
– Więc nie znalazłam w kartotece nikogo pasującego do rysopisów tych dwóch mężczyzn, którzy nawiedzają Rosie w snach. Pasują do nich tylko postacie z filmów, w sensie ci aktorzy, których sama wskazała, że są podobni – stwierdza coś, co my ustaliliśmy już dawno. – Ale interesujące jest to, że ofiary tworzą jakąś dziwną układankę. Pasują do ich biblijnych odpowiedników, które rozpracowała Rosie. Najprawdopodobniej to jakaś sekta, której przewodził zapewne ten dyrektor Emmanuel Porter, no a kolejne ofiary to część jakiegoś rytuału. Tylko jaki kult para się czymś takim?
– Mhm, powiedz mi coś, czego nie wiem. – Moja uwaga brzmi karcąco. Z lewej kieszeni płaszcza wyciągam paczkę papierosów; zapalam, uchylając jednocześnie drzwi. – No dobra, nie przeszkadzam ci więcej, dawaj dalej.
– Skoro mamy niezbity dowód na to, że Everly żyje, to kim była ta dziewczyna, której zwłoki znaleźliśmy na tyłach restauracji?
Jej pytanie pozostaje bez odpowiedzi, nie dlatego że nie chce mi się z nią rozmawiać, po prostu właśnie zaciągam się dymem papierosowym. Słyszę, jak bierze wdech i wypuszcza powietrze.
– W ogóle, swoją drogą, myślę, że śmierć tego staruszka, George’a Hyde’a, to przypadek, serio – mówi, przeskakując z tematu na temat. – Po prostu sobie umarł; w złym momencie, bo w środku śledztwa, ale jednak.
Nie odpowiadam.
– Okej, nic nie mówisz, więc jadę dalej. – Dobiegający ze słuchawki szelest wskazuje na to, że Kimberly wertuje kolejne kartki. – Postanowiłam pojechać do tego patologa, który robił sekcję zwłok, ale nie chciał ze mną rozmawiać, mimo mojego uroku osobistego. – Brzmi, jakby była rozczarowana.
– Kim, nie każdemu będziesz się podobać – stwierdzam z przekąsem. – A już na pewno nie tak, jak podobasz się sobie samej – dodaję i uśmiecham się pod nosem.
– Bardzo śmieszne – mówi sarkastycznie. – W każdym razie, udając głupią, poszłam do archiwum i poszperałam trochę. Znalazłam kartę zgonu tej dziewczyny, ale określili ją jako N.N. Nikt się po nią nie zgłosił. Kolejny ślepy zaułek i sfabrykowany materiał dowodowy, co nie? Wcale mnie to nie dziwi…
– Ale? – pytam, pozwalając jej się wykazać.
– Ale szukając tej karty zgonu, natrafiłam na dokumenty z pobytu Everly w szpitalu. – W jej głosie słyszę, że zaraz ujawni mi coś, co powinno dosłownie zwalić mnie z nóg, jednak podejrzewam, że to, co powie, już dawno zakiełkowało w mojej głowie. – Została przyjęta dwa lata temu, w wakacje, z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, miała operację usunięcia i przez kilka dni leżała w tym szpitalu.
– I co w związku z tym? – pytam ponownie, dopalając papierosa.
– Zrobili jej wówczas wszystkie badania, z których między innymi wynika, że ma grupę krwi B Rh plus. – Znów przerzuca jakieś kartki. Słyszę, jak bierze w dłonie jedną i ją rozprostowuje. – Tak się składa, że taką samą grupę krwi ma denatka N.N.
– Czekaj, że co? – Poprawiam się gwałtownie na siedzeniu, przez co niemalże połykam niedopałek. – Chcesz powiedzieć, że ciało, które znaleźliśmy, choć nie należy do Everly, to ma taką samą grupę krwi jak ona?
– To by wyjaśniało, dlaczego trup wyglądał jak ona i dlaczego byliśmy w szoku, gdy ją zobaczyliśmy w chatce – odpowiada Kim i wzdycha, a elementy układanki w mojej głowie łączą się w całość.
– Krew nie ma nic wspólnego z wyglądem – sarkam. – Bliźnięta… – mówię po chwili, chyba sam do siebie, i drapię się po brodzie, wyglądając przez okno. – Pieprzone bliźnięta jednojajowe, do cholery. – Przymykam oczy, kręcąc głową z zastanowieniem. – Szkoda, że nie wpadliśmy na to, kiedy śledztwo było jeszcze w toku – mówię, jakbym chciał stwierdzić, że to, co robimy, jest bez sensu.
– Chciałabym to potwierdzić, z matką Everly, ale nie wiem, czy możemy tak ominąć prawo. Poza tym minęło już tak dużo czasu od tamtych wydarzeń. Nie wiem, czy otwieranie starych ran jest dobre. – Kim przypomina mi także o zakazie zbliżania się, jaki załatwiła sobie rodzicielka rzekomej denatki. Nie przeszukamy również jej pokoju, a myślę, że znaleźlibyśmy tam to, czego szukamy. Harrisowie sprzedali dom.
– Nie możemy też pogadać o tym z Tylerem Collinsem ani z tym dzieciakiem, który miał obsesję na jej punkcie – dopowiada, a ja orientuję się, że rzeczywiście jesteśmy w głębokiej dupie z tą sprawą. Nastolatkowie już wyjechali na studia.
– Dzwoniłaś tam? – pytam.
– Nie, najpierw zadzwoniłam do ciebie. Martwię się o nią i nie wiem, czy to dobry pomysł, aby jej o tym mówić – odpowiada z niepokojem w głosie, jakby rzeczywiście los Rosie ją w ogóle obchodził. – Jesteś może tam teraz?
– Nie, jeszcze się z nią dziś nie widziałem – mówię, mimo że patrzę właśnie w jej okno. – Ale będę, niedługo.
– Okej, zobaczymy się pojutrze. Wchodzę właśnie do biura, a uwierz mi, dość ciężko mi się chodzi teraz w szpilkach. – Słyszę, jak Kimberly wstaje, po czym słuchawkę wypełnia stukot jej obcasów.
– Daj z siebie wszystko. – Moja kąśliwa uwaga wywołuje śmiech dziewczyny.
Kim się rozłącza, a ja patrzę na swój telefon oraz karteczkę, którą ciągle trzymam w dłoni. Wahałem się, ale teraz jestem już pewien, że to dobre posunięcie. Wszystko, co robię, robię dla jej dobra. Nigdy bym jej nie skrzywdził, lecz teraz, gdy widzę, z czym się mierzy, decyduję się na ten krok. To wyjście awaryjne, jednak w obecnej sytuacji najlepsze. Wybieram numer zapisany na wizytówce, po czym przykładam komórkę do ucha. Biorę głęboki wdech i po kilku dłużących się sygnałach słyszę znajomy, męski głos:
– Co się stało?
Widzę ją, jak odsłania rolety i wygląda na ulicę. Jej zaspane ciało, to, jak się chwiejnie porusza. Widzę też, jak ziewa i przeciera oczy, a potem podnosi ramiona, żeby zebrać włosy w koński ogon. Czuję się w tym momencie tak, jakbym musiał połykać żyletki. Zamykam oczy i gdy znowu je otwieram, ona znika. Moje gardło zaciska się, tak że z trudem łapię oddech.
– Chyba mamy problem.
– To znaczy? – Jego drżący głos zdradza, że jest zdezorientowany.
– Pojawiły się nowe szczegóły. Nie wiem, czy to będzie istotne, ale chyba powinniśmy porozmawiać.
– Przy niej? – pyta, a ja słyszę, jak nerwowo stuka palcami o blat biurka w swoim gabinecie.
– Najpierw sami.