I po cholerę mi to było! - ebook
I po cholerę mi to było! - ebook
Niemal każdy ma w życiu chwile, w których chciałby zacząć wszystko od nowa. A dlaczego nie? Nie ma uczuć tak zamotanych, żeby ich nie odmotać, nie ma spraw tak zakończonych, żeby nie zmienić im zakończenia. Wszystko da się odkręcić! Jak butelkę metaksy. O tym właśnie jest ta pełna humoru historia.
Olka, znerwicowana nauczycielka plastyczka, zupełnie niechcący zmienia swoje życie. Zaczyna od napaści na księdza katechetę, w efekcie której odchodzi ze szkoły, potem postanawia zająć się swoim ogrodem i… sobą. Dołącza do ekipy ogrodników, jednak nie jako ogrodnik. Przewraca też do góry nogami życie swoich przyjaciół i przeżywa z nimi niecodzienne przygody. Desperacko szuka drugiej połowy, co niesie za sobą całą masę krępujących i zabawnych sytuacji. Nieświadomie wkracza w inny świat, zawiera nowe przyjaźnie i odnajduje stare miłości.
I mimo upływających lat i straconych okazji kieruje się przekonaniem, że najlepsze wciąż jeszcze przed nią.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-064-0 |
Rozmiar pliku: | 683 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie zejdę tam. Jeszcze coś mnie pożre! — Uśmiechnęła się do własnych myśli i powlokła do kuchni po kubek kawy. Nie ma to jak pomyśleć przy kawie… albo raczej nie ma to jak nie myśleć przy kawie.
Olka, lat… no cóż, prawie pięćdziesiąt (czterdzieści osiem brzmi zdecydowanie lepiej), ale nie wygląda na więcej niż czterdzieści z małym tylko okładem. Długie do ramion, upięte na karku włosy w kolorze futerka polnej myszy i opadająca niesfornie grzywka, zdmuchiwana z czoła raz po raz, sprawiają, że nikt nie ma wątpliwości, jak kruche jest wnętrze tej kobiety. Ale pozory mylą. Olka zawsze była energiczna, odważna i rozgadana. Mile widziana w każdym towarzystwie, bo sama jej obecność działa na innych odprężająco. Przynajmniej kiedyś działała. Teraz jest znerwicowaną nauczycielką sztuki w miejskim gimnazjum. Już sam zawód określa jej obecny stan. No i ta cholerna sprawa z katechetą.
— Święty za dychę! — zaklęła pod nosem. — Jak można być tak do szpiku złym? Ano, okazuje się, że można. Już nawet Max nie potrafił jej rozbawić.
— Olka, słuchaj. — Nalewał jej drinka, bo wiedział, co ją natychmiast uspokoi. — Pewien proboszcz zachwycił się kazaniem swojego wikarego, który w znakomity sposób potrafił skupić uwagę wiernych, bo pewnego razu odważył się na wyznanie: „Moi mili… kocham kobietę”. Po kościele rozszedł się szmer, co bardziej senni się przebudzili, a on kończy: „To moja matka”. No i wiesz, proboszcz, którego już nikt nie słuchał, zaczął podobnie. „Drodzy parafianie, kocham kobietę…”. Cisza w kościele… „To matka wikarego”. — Max zaśmiał się głośno. — No, co? Czemu się nie śmiejesz?
— Max, mama ciągle powtarzała moim braciom, że nie można bić nikogo, a już na pewno nie kogoś, kto nosi sukienkę. A ja mu nieźle walnęłam — Olka westchnęła, ale jakoś nie była zmartwiona. Spoglądała do wnętrza szklaneczki z metaxą i zamieszała drinka palcem.
— Moja droga, kiecka nie kiecka, za świństwa trzeba lać po pysku. Nawet, jak potem trzeba wziąć urlop dla poratowania zdrowia — potarmosił jej upięty kucyk. — I zrób coś z tym.
Tylko na niego mogła liczyć, kiedy chciała posmęcić. Zwykle to on marudził i biadał nad zafajdanym życiem. Ale role się odwracały, kiedy tylko sama wchodziła w bemolową tonację. Nikt tak jak on nie potrafił dobierać kolorów; kiedy wpadał do niej, chętnie oddałaby mu paletę. Grał kolorami jak nikt inny. Kiedy nie przywiązywała uwagi do swojego stroju, już od progu wrzeszczał: „Na miłość boską, zmień tę bluzkę”. I zawsze miał rację. Gej. Wiadomo. A może nie? W każdym razie lekko zniewieściały kumpel. I co z tego? Połączenie utraconego brata z przyjaciółką od serca. Olka go uwielbiała. Przystojny, zadbany, w towarzystwie dowcipny i bardzo pożądany. Tworzyli zgrany duet, toteż czasami wychodzili razem. Max wiecznie poszukiwał drugiej połowy, Olka zresztą też.
— Ola, widzisz tego bruneta przy barze? Raz, dwa, trzy mój! — No masz. Nie zdążyła. I nawet się nie starała. Dwa lata temu uparła się, że nie będzie dłużej samotna i zbuduje prawdziwy związek. Ale to nie były lata zwycięskie. Bo od kiedy to wystarczy tylko chcieć? Facet niby w porządku, niby przystojny, niby zakochany, niby już na zawsze. No właśnie. To wszystko było na niby. Nie mogło być naprawdę, skoro ciągle kochała kogoś innego. O naiwności! Czemu to jest takie zamotane?
Na szczęście potrafiła wpływać na swoje życie. Niby-prawdziwy związek szybko zakończyła i znów cieszyła się wolnością. Raz rozwiedziona, raz zawiedziona i raz zakochana. Tylko, niestety, nieszczęśliwie.
— Wiesz, Max — zaczęła ostrożnie. — Chyba muszę iść do psychiatry.
— Oluś, jakie chyba? On już na ciebie czeka. Gdybyś poszła na czas, może nie pobiłabyś księdza.
— Zaraz tam pobiła. Mówisz, jakbym rozpętała wojnę religijną. Ja mu tylko strzeliłam w pysk.
— No ale dość skutecznie.
— Jak coś robię, to robię. Cholera, ręka wciąż mnie boli. Ale zasłużył.
— Ola, nie sądź, żebyś… — nie skończył.
— Dobra, dobra. Nie bądź taki kaznodzieja — zawsze stawała w obronie słabszych. Ten klecha wyraźnie się Mariolki czepiał. Ktoś musiał jej bronić. — Teraz dyro wie, co jest grane, bo innym się też języki rozwiązały. Ja idę na zasłużony odpoczynek, a Mariolka pewnie już będzie miała spokój.
— Co ty będziesz robiła przez ten rok?
— Jeszcze nie wiem, ale nudzić się nie będę. Znasz mnie.
— Może zacznij od siebie.
— Może zacznę.
Chyba ma rację — pomyślała — wyglądam jak miotła.
*
Ranek zawsze niesie nowe rozwiązania.
Od dziś dbam o siebie — pomyślała, zwlekła się z łóżka, stanęła naprzeciwko otwartego okna i wciągnęła głęboko powietrze. W ubiegłym roku skrupulatnie biegała na zajęcia z tai-chi, teraz chciała przypomnieć sobie cokolwiek. I do głowy przychodził jej tylko klasyczny tekst, który zaleca: „Poczuj się młodo i uśmiechnij wewnętrznie”. Toteż się uśmiechnęła.
Jak to szło? O matko kochana, ale mi kości chrupią. Chyba jestem już stara.
Tai-chi, taoistyczna gimnastyka rozluźniająca ciało i umysł, to coś dla Olki. Nie trzeba się męczyć ani pocić, nie trzeba nic mówić, przymyka się oczy i koncentruje na sobie. Aktywna medytacja, która kształtuje ciało i ducha. A to było Olce ostatnio bardzo potrzebne.
Wdech, wydech i siedem powtórzeń. Ćwiczyła wolno, w skupieniu.
No, już czuję, że mi lepiej. Mądrzy ci Chińczycy — pomyślała.
Zajęcia z tai-chi to był doskonały pomysł. Rozbita po porządkowaniu życia dusza domagała się wytchnienia i… znalazła je. Mała grupa dorosłych ludzi, którzy jak Olka potrzebowali ukojenia nerwów, wspierała się na zajęciach i dobrze bawiła. Zaproszona na pierwsze zajęcia przez Baśkę Ola poznała koleżanki i kolegów, których życie znacznie różniło się od tego, do czego była przyzwyczajona. Taki Jarek. Facet fantastycznie zbudowany, ciągle doskonalący sylwetkę na siłowni, zadziwiał ją znajomością zasad zdrowego życia (i, o dziwo, je stosował). Zdrowe odżywianie było jego hobby, a o ziołach i ich zastosowaniu w kuchni wiedział niemal wszystko. Oli bardzo to imponowało, bo do tej pory sama uważała się za znawczynię tematu ziół, przynajmniej w zakresie ich uprawy. W jej zaklętym ogrodzie można było znaleźć absolutnie wszystko. Co prawda zdarzyło się, że melisa pomylona z miętą uśpiła na całe popołudnie jej ukochanego synusia (po co się sam pchał do zrywania?), ale żadnych większych wpadek nie było. No, może jeszcze ta mięta zamiast oregano z mieloną karkówką z grilla. Ale akurat ta pomyłka okazała się fantastycznym pomysłem. Odtąd Olka zawsze się tak myliła.
Kawa na tarasie to codzienny rytuał w dni wolne od pracy. Rankiem koniecznie pita z kubka w różyczki. Jak zwykle najwyższy stopień schodów, poduszka pod pupę (też koniecznie) i chwila refleksji.
I nad czym tu myśleć? Za chwilę deski z zadaszenia tarasu spadną mi na głowę i skończy się dumanie — pomyślała Ola i już wiedziała, czym się zajmie w nadchodzącym wolnym czasie.
*
— Wiesz co, Max? — musiała pochwalić się swoim pomysłem. — Zabieram się do tarasu i ogrodu.
— Co znaczy: zabieram się? — łypnął na nią znad szklaneczki z drinkiem.
— No, planuję remont. Lada moment dach nad tarasem spieprzy mi się na głowę, płot już runął, w ogrodzie chyba mieszka diabeł albo inne złe. Przez ostatnie dwa lata strasznie zapuściłam dom. Muszę coś z tym zrobić.
— Ty nie tylko dom zapuściłaś — z wyrzutem pokiwał głową Max.
— Już mi to mówiłeś, pamiętam — spojrzała na niego groźnie. — Strasznie jesteś pomocny, jak trochę wypijesz. Może rusz się i zrób coś ze swoim obejściem, co? — odpaliła.
— E tam. Ja nie mam duszy artysty i wystarczy mi, że mam gdzie auto postawić. Zresztą, nie mogę odbierać przyjemności Adamowi. On uwielbia rządzić na moim podwórku.
— A tobie to pasuje.
— Jasne, nie będę brata pozbawiał frajdy. — Max mieszkał sam, w domu na całkiem dużej działce, której jednak sam zupełnie nie był w stanie opanować, dlatego rad był weekendowym odwiedzinom brata, bo ten uwielbiał biegać z kosiarką, wężem ogrodowym i grabiami. Za to Max odwdzięczał się grillowanym obiadem, bo akurat w tym był mistrzem. I tak przy grillu i piwie spędzali wolne popołudnia.
Oli nikt nie pomaga. Syn już od paru lat mieszka w Poznaniu, tam studiował i zaczął pracę. Ogród jest na Oli głowie. No oczywiście, kiedy Tytus przyjeżdża na weekendy, robi się mała zadyma w ogrodzie, ale o jakimś ogarnięciu obejścia nie ma mowy. Podczas ostatnich odwiedzin rozłożyli i napełnili wodą basen. Niby nieduży, ale zniknął pod nim trawnik wielkości wycieraczki. I o jakiejkolwiek komunikacji po ogródku można było zapomnieć. Po basenie została żółta, żałosna plama zgniłej trawy.
— Wiesz, Ola, pomysł niezły. Ale jak ty to ogarniesz?
— Jeszcze nie wiem. Dachu sama nie naprawię, ale znam niezłą firmę, która może mi to zrobić. Naprawiali dach domu w ubiegłym roku. No i nawet wstępnie rozmawiałam z nimi o tym nieszczęsnym tarasie. Tylko koszty mnie trochę wystraszyły — powiedziała to niemal na jednym wydechu.
— Masz kasę? — zapytał raczej ze zwykłej troski, bo wiedział, że nawet jeśli Ola nie będzie przy kasie, to od niego i tak nie pożyczy. Miała żelazną zasadę: nie pożyczać forsy od przyjaciół. Nigdy! Za to sama chętnie służyła pomocą… jeśli zdarzyło się, że była przy kasie.
— Nie mam, ale przecież są banki. Pożyczę. — Max zdawał sobie sprawę, że Ola niedawno doszczętnie się spłukała, kupując auto swoich marzeń. Za gotówkę. No i jeszcze Tytus. Mimo że już pracował, lubiła mu podrzucać co nieco. W końcu ma tylko jego, a on ma tylko ją. Całe życie mógł liczyć tylko na Olę. Ona jednak potrafiła zadbać o fundusze. Zawsze coś robiła dodatkowo. Malowała i znajdowała nabywców na swoje przypływy talentu. Teraz może jest to trochę trudniejsze, ale jeszcze da się co nieco dorobić. — Tylko z ogrodem raczej sobie nie poradzę. W ubiegłym roku koleżanka remontowała ogród i kosztowało ją to piętnaście tysięcy. No a ja jeszcze muszę doliczyć jakąś czwórkę na taras.
— Dużo, cholera — zmartwił się.
— Dużo, ale poszukam tańszego wykonawcy. Może nie firmy, bo koszty mnie zeżrą. Ale kogoś znajdę. Tylko chciałabym zrobić to w jak najkrótszym czasie, a nie babrać się z tym pół roku. Nie wiem, jeszcze o tym pomyślę.
Myślenie nie zabrało Oli wiele czasu, bo gdy się do czegoś zapaliła, musiała to mieć natychmiast. Często się zastanawiała, jak to było możliwe, że czekała na Marcina tyle lat. Jednak kiedy się prawdziwie kocha… Pobiła wtedy wszelkie rekordy cierpliwości. Ale wszystko ma swoje granice. I nie żeby nagle przestała go kochać. Nigdy nie przestała, ale tej goryczy było już tyle, że zalała nawet tak głębokie pokłady uczucia. Chciała, żeby był w pobliżu, a kiedy był, potrafiła już tylko dręczyć go i sprawiać mu ból. Za te lata samotne, za te smutne święta, za niespełnione obietnice, za całe zło tego świata. I pewnego razu wyznaczyła ostateczny termin. Za kilka miesięcy miała odebrać Tytusa z lotniska. Poleciał do Nowego Jorku pogapić się na świat. Na lotnisko zawozili go jeszcze razem. Razem, ale jednak ciągle osobno. Miała nadzieję, że gdy syn wróci, zastanie ich razem… w domu. Tytus o niczym bardziej nie marzył. Marcin przez te wszystkie lata był mu i ojcem, i kumplem. Czasami Olka zazdrościła im tej więzi. Rozumieli się bez słów, mieli podobne upodobania, pasje i zwyczaje. Może dlatego, że Marcin uczestniczył w wychowaniu Tytusa i kształtował go na swoje podobieństwo. A może dlatego, że Tyci był skórą zdjętą z Oli, miał jej charakter, a ona doskonale pasowała do Marcina.
Ola do dziś wspomina, jak to próbowali wyciąć małemu numer, a wyszło… no właśnie. Parę kilometrów za miastem jest pewna wieś, która pełni funkcję krajowego bazaru rozmaitości. Można tam kupić mydło i powidło — oczywiście używane — bo mieszkańcy wsi zaczęli przywozić z Niemiec i Holandii używane rzeczy z tak zwanych wystawek. Na początku sprzedawano je za grosze. Można tam było wyszperać cenne antyki, niezły sprzęt AGD i RTV, ale również stare doniczki czy zdekompletowane serwisy. Absolutnie wszystko. Ów bazar rozmaitości ciągnął się przez całą wieś i okolice. Pełne były stodoły, chlewnie, obórki, dostawiano nawet tunele foliowe. I każdy pilnował swojego towaru. Handlował, jak potrafił najlepiej. Niektórzy dorobili się na tym poważnych fortun. Olka znała te rejony, więc najlepiej potrafiła ocenić zmiany. Jako miłośniczka starych mebli i sprzętów z duszą, czasami tam wpadała, odwiedzając przy okazji mieszkającą nieopodal rodzinę.
Pewnego razu pojechała tam z Marcinem w poszukiwaniu okazyjnej lampy. Oczywiście z duszą. Zawsze marzyła o ciężkiej lampie w stylu Tiffany. W którejś stodole znaleźli wreszcie wymarzony towar. Jego właścicielem był pewien pan z rzędem złotych zębów, które prezentował przy każdym uśmiechu, a że często się uśmiechał, lepiej było rozmawiać z nim pod słońce albo w pomieszczeniu. No, chyba że nie zapomniało się o okularach słonecznych. Ola potrzebowała okazu średniej wielkości, ale Marcin zawsze wybierał większe, droższe, okazalsze. I niech tam! Piękna podłogowa lampa w kolorach wrzosu, zieleni, beżu i starego złota okazała się dość droga, jak na kieszeń Oli, ale Marcin bardzo chciał ją dla Olki kupić. I kupił. Tyle że Oli spodobało się jeszcze przepiękne secesyjne lustro. Cóż było robić? Pan złotousty zachęcił ich atrakcyjnymi obniżkami… i lampa z lustrem pojechały do domu. Po drodze ustalili, że wkręcą Tytusa, i ułożyli plan. Lampa miała stanąć przy starym bufecie na lwich łapach, a lustro, które później miało nad nim zawisnąć, zamierzali oprzeć o ścianę. Gdy mały zauważy nowości i o nie spyta, Ola miała opowiedzieć o lustrze, a kiedy Tyci spyta o lampę, Ola powie, że przecież lampa stała tu od zawsze. Ubaw miał być po pachy.
Kiedy Tyci wrócił do domu, Olki nie było. Krawcowa koleżanki schrzaniła szytą na ostatnią chwilę kieckę i trzeba było pomóc Aldonce coś kupić. Mały siedział na kanapie i grzebał coś w laptopie.
— O, jesteś wreszcie — przywitał Olę uśmiechem, gdy wróciła. Spojrzał na lustro i zagadnął: — Kupiłaś lustro, śliczne. Secesja, prawda? Lubisz secesję — kiwał głową z lekkim uśmieszkiem.
— Kupiłam. A właściwie to Marcin kupił. — Ola aż dreptała w miejscu z podniecenia.
— Tylko że on nie kupi niczego bez twoich wytycznych — zaśmiał się. Olka czekała na ciąg dalszy, a Tyci jakby nigdy nic stukał w klawiaturę. W końcu Ola nie wytrzymała.
— No a co powiesz o lampie?
— Jakiej lampie?
— Jak to jakiej? — Ola wskazała nabytek. — O tej.
— Ta lampa? Przecież ona tu zawsze stała — odpowiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa. Aldona o mało nie posikała się ze śmiechu, a Olka miała najgłupszą minę we wszechświecie.
Marcin też taki był. Zabawny, inteligentny, troskliwy. Tylko że nie miała go na wyłączność. I to wiecznie niespełnione marzenie, że może kiedyś… Tylko kiedy?
Nie potrafiła już dłużej czekać, zmagać się z tymi wrednymi uczuciami, które przesłoniły jej miłość do Marcina. Wyznaczyła termin. Dość odległy. Zapowiedziała, że jeśli na lotnisko nie wyjadą z domu razem jak rodzina, to po Tytusa pojedzie już sama. I tak się stało. Nic nie zapowiadało rychłych zmian, więc to Olka coś musiała zmienić. Obcięła włosy na krótko, jak to już raz uczyniła, zaraz po orzeczeniu rozwodu z ojcem Tytusa, zmieniła nieco styl, założyła dżinsy, w których nigdy wcześniej nie chodziła, czarną, zamszową kurtkę, zaopatrzyła się w wydruk mapy dojazdu na poznańskie lotnisko i pojechała. Choć uważała się za niezłego kierowcę, bała się dużych miast. Ale nie z powodu ruchu ulicznego, z nim radziła sobie doskonale. Chodziło raczej o nieznajomość miasta. No i bardzo kiepską orientację w terenie. Wystarczyło, że obróciła się na większym parkingu, a już nie potrafiła wrócić do auta. Często żartowała:
— Jak na starość będę nieznośna, zawieźcie mnie do lasu i zostawcie.
— Wystarczy na parking — śmiali się z niej.
Pojechała. Z duszą na ramieniu, z mapą na siedzeniu i otwartym oknem, bo na trzech kolejnych światłach pytała przechodniów, czy dobrze jedzie.
Kiedy wyściskali się na lotnisku, Tytus spytał:
— Dumna jesteś z synusia, że sam poleciał do Ameryki, znalazł sobie mieszkanie i pracę, popracował i wrócił?
— Jasne. A ty ze mnie, że sama przyjechałam na lotnisko?
— Pewnie, choć jest mi przykro, że jednak sama. Liczyłem, że to się w końcu jakoś rozwiąże — nie ukrywał rozczarowania.
— No, właśnie się rozwiązało — powiedziała ze smutkiem.
Potem był jeszcze niezły cyrk, jak nie potrafiła zjechać z ronda, bo ciągle bała się, że to nie ten zjazd, i krążyła po nim przez parę minut. Oczywiście, droga — w którą w końcu skręciła — nie była tą zaplanowaną, ale z małym objazdem wreszcie trafili na tę właściwą. Prosto do domu. Do pustego domu.
Minęły dwa lata. Tytus przez cały ten czas spotykał się z Marcinem, wyjeżdżali razem na narty, chodzili na mecze i znajdywali inne sposobności, żeby z sobą pobyć. Olka próbowała odnaleźć swoje miejsce w życiu, ale okazało się, że szukała nie tam gdzie trzeba. Tak bywa. Teraz znów planowała zmianę fryzury i małe remonty.
*