I ty zostaniesz Indianinem - ebook
I ty zostaniesz Indianinem - ebook
Mirek Kubiak, uczeń piątej klasy jednej z warszawskich podstawówek, marzy o tym, by zostać Indianinem. Jego marzenie ma szansę się spełnić, gdy do rodziny Kubiaków z Ameryki przyjeżdża tajemniczy wuj Eligiusz, który ofiarowuje Mirkowi w prezencie prawdziwy, indiański tomahawk. Tutaj jednak dopiero zaczynają się kłopoty Mirka, który zostaje wplątany w aferę kryminalną...
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65122-68-1 |
Rozmiar pliku: | 6,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza książka powstała w czasach, kiedy wyraz „Indianin” miał zupełnie inne znaczenie i sens, a także nie był używany w sposób pejoratywny, tj. nacechowany negatywnie, tak jak może mieć to miejsce współcześnie. Ponadto uważamy za warte podkreślenia, że bohater książki jest zupełnie i bez końca zakochany w kulturze rdzennych Amerykanów i zachowuje się w sposób pełen dla niej szacunku, co stoi w opozycji do kulturowego zawłaszczenia — stanowi tu formą hołdu. Dlatego podjęliśmy decyzję, że wydajemy książkę w formie niezmienionej, gdyż stanowi w całości dziedzictwo polskiej literatury młodzieżowej — zarówno w tytule, jak i w swojej treści.
Redakcja i Kasia Cerazy pragną zadedykować te wydanie śp. Bohdanowi Butence.
Tego dnia, wracając ze szkoły, Mirek zatrzymał się na chwilę w pobliżu przystanku autobusowego na rogu ulicy Solnej i Siarczystej.
Gdyby mama Mirka przeczytała to zdanie, od razu ogarnęłyby ją wątpliwości: jak to się stało, że droga ze szkoły do domu prowadziła przez róg Solnej i Siarczystej, kiedy szkoła, do której Mirek chodzi już piąty rok, mieści się przy ulicy Elektoralnej, a dom, w którym mieszka razem z mamą, tatą i starszą siostrą Małgosią — to jest takie duże nieotynkowane gmaszysko na Chłodnej? (Niedługo zresztą zacznie się pewnie tynkowanie, bo z nadejściem wiosny oplotła dom, jak pajęczyna, siatka żelaznych rusztowań). Wszyscy wiedzą, że Chłodna to właściwie przedłużenie Elektoralnej, więc wystarczy przejść przez Solną z jednej strony na drugą, uważając tylko, żeby nie wpaść pod tramwaj albo samochód — i już jest się tak jakby w domu. Nie ma natomiast żadnej potrzeby skręcania Solną w prawo, aż do rogu Siarczystej.
Mama miałaby rację, ale byłaby to taka racja, która niewiele ma wspólnego z racjami chłopaków w rodzaju Mirka. Bo cóż to za przyjemność wracać ze szkoły do domu zawsze tą samą drogą, najkrótszą i najłatwiejszą? Jest tyle dróg, każda inna — i nie można przecież z góry przewidzieć, na której z nich spotka człowieka najważniejsza w życiu przygoda, ta wymarzona, dawno oczekiwana… Zdarzało mu się zatem wracać do domu już nie tylko przez Siarczystą i Żelazną, ale nawet przez Mokotów, Żoliborz i Saską Kępę.
— Skąd przychodzisz o tej porze? — pytała groźnie mama.
— Jak to skąd? — dziwił się Mirek. — Ze szkoły.
I z apetytem zabierał się do wystygłego obiadu.
Tym razem jednak Mirek się spieszył, bo czekało go w domu wlepianie nowych znaczków do albumu (między innymi zdobył akurat piękną zieloną Gwadelupę), zamierzał więc dojść jedynie do Nowolipek i zawrócić. Z całą pewnością wykonałby to zamierzenie, gdyby nie stanął na chwilę w pobliżu wspomnianego przystanku.
To bardzo interesujący przystanek. Zatrzymuje się przy nim autobus, którym można prawie wszędzie dojechać: setka. Wszyscy polują na setkę, ale widocznie już ją wytrzebili, bo trafia się niezwykle rzadko. Zanim nadjedzie, wyrasta na przystanku długi ogonek zniecierpliwionych łowców.
Zdaniem Mirka nie powinni się tak niecierpliwić, bo mają tutaj mnóstwo rozrywek. Na przykład kiosk gier liczbowych: „Rozbójnika” i „Krokodyla”. Od pewnego czasu w kiosku tym sprzedaje się również tanie książki w kolorowych okładkach. Co prawda Mirek nie zauważył jeszcze takiego wypadku, żeby ktoś, wpłacając haracz na „Rozbójnika”, dodał: „A za resztę poproszę powieść dla chłopca mniej więcej jedenastoletniego, wie pan, mój syn lubi czytać”. Ale i tak warto na ten kiosk popatrzeć. Albo płot oblepiony afiszami — czy to nie ciekawe?
Najciekawsze wszakże jest dla Mirka po prostu przyglądanie się ludziom w kolejce. Niektórzy są ładni, inni znowu zabawni, a o każdym można wyobrazić sobie jakąś niezwykłą historię. Nie wiadomo dlaczego dorośli zupełnie nie zwracają uwagi na ludzi, którzy stoją z nimi w rozmaitych ogonkach albo jadą w tramwaju, albo siedzą koło nich w kinie. Dopiero jak ich kto potrąci, wtedy patrzą, ale też nie z ciekawością, tylko od razu z nienawiścią. I mówią przy tym podniesionym głosem różne przykre rzeczy. A tak normalnie to myślą tylko o własnych sprawach i nic ich nie obchodzi.
Trzeba przyznać, że rodzice Mirka są trochę inni od pozostałych dorosłych. No, nie we wszystkim, ale jednak. Bo rodzice Mirka…
Stop. Zacząłbym tu opowiadać o rodzicach Mirka, jakby na to nie było czasu w drugim albo trzecim rozdziale. A tymczasem czytelnicy czekają, żeby coś się zaczęło dziać. Pewnie, mnie to nic, mnie się nie spieszy, bo i tak wiem, co będzie dalej. Ale czytelnicy na pewno wolą, żebym już nie zwlekał i przystąpił do opowiadania, co się właściwie stało na tym przystanku. To jest najpilniejsze, a o rodzicach Mirka zdąży się potem.
Otóż, jak już mówiłem, Mirek zatrzymał się na chwilę w pobliżu przystanku autobusowego na rogu Solnej i Siarczystej. Wcale nie miał zamiaru zatrzymać się na dłużej, chciał tylko rzucić okiem na kiosk gier liczbowych, afisze i pasażerów czekających na setkę. Oglądanie kiosku zajęło mu dwie minuty, afiszy — drugie dwie, a kiedy zwrócił się w stronę ludzi w kolejce — osłupiał. Pierwszy stał w niej bowiem mężczyzna o niezwykłym wyglądzie. Wysoki, smukły, już nie pierwszej młodości, o długich czarnych włosach i ciemnej, prawie brunatnej twarzy z orlim nosem i wydatnymi kośćmi policzkowymi. Na twarzy tej malowała się szlachetność i duma. Mężczyzna miał na sobie płaszcz zapięty pod szyję i długi aż do stóp, obutych w dziwnie wyszywane kolorowe ni to kierpce, ni to kalosze. „Skąd ja go znam?!” — pomyślał Mirek, po czym rozejrzał się naokoło, czy wszyscy tak jak on wlepiają oczy w tajemniczego mężczyznę. Ale wyglądało na to, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Natomiast sam nieznajomy poczuł widocznie na sobie natrętny wzrok Mirka, bo nagle wbił w niego badawcze spojrzenie wielkich, błyszczących oczu. Zmieszany chłopak odwrócił głowę. Kiedy po chwili, nie mogąc opanować ciekawości i jakiegoś nieprzepartego pociągu do napotkanej niezwykłej postaci, znowu spojrzał w tamtą stronę, nie zobaczył już nikogo. Ochlapana błotem czerwona setka właśnie ruszała z przystanku.
— Nieszczęsny chłopcze — załamała ręce mama Mirka — gdzieżeś ty się włóczył? — I nie czekając na odpowiedź, pobiegła do kuchni odgrzewać grochówkę. Bo wszyscy byli już naturalnie po obiedzie — trzech członków rodziny nie może czekać w nieskończoność na spóźniającego się czwartego.
— Nawet wolę odgrzewaną — mruknął Mirek, niby to sam do siebie, ale w gruncie rzeczy do starszej siostry Małgosi, która przyglądała mu się z politowaniem.
— Nie wszystko można odgrzać — tajemniczo zauważyła Małgosia.
Mirek zaniepokoił się na chwilę, ale gdy na stole pojawiło się drugie danie — jego ulubione pyzy ze słoniną — z powrotem się rozpogodził. Starsze siostry już takie są. Lubią jątrzyć, choćby nie było powodu. Niby czegóż to nie można odgrzać? Tak, nieraz już dochodził do wniosku, że znacznie bardziej przydałby mu się starszy brat.
— Na przykład gościa — w zamyśleniu oświadczyła Małgosia. — Gościa nie można odgrzać.
Mirek przełknął ostatnią pyzę, odsunął talerz i stanowczym głosem zapytał:
— Co tu się właściwie działo?
— Był wuj Eligiusz — powiedziała rozpromieniona mama.
— Jaki wuj Eligiusz?
— Z Ameryki.
— To my mamy wuja w Ameryce?
— To bardzo skomplikowana historia — oznajmił ojciec, który do tej chwili nie odzywał się, pogrążony w swoich krzyżówkach. I nagle zmienił temat: — Członek plemienia indiańskiego, sześć liter, zaczyna się na „i”, przedostatnia litera „e”?
— Irokez! — wykrzyknął triumfalnie Mirek.
— To za łatwe — z rozczarowaniem stwierdził ojciec i znowu nachylił się nad krzyżówką.
Proszę nie myśleć, że ojciec Mirka rozwiązywał krzyżówki. On je układał! Taki mianowicie był jego zawód. Krzyżówki, wymyślone przez pana Kubiaka, ukazywały się we wszystkich czasopismach, dorosłych i dziecięcych, a nawet wojskowych, potem zaś czytelnicy łamali sobie głowy nad rozwiązaniem, które znał on jeden, bo sam je ułożył. Ale niech się nikomu nie zdaje, że ułożyć krzyżówkę łatwiej niż ją rozwiązać. Przeciwnie. Konieczny jest do tego szczególny talent. W dodatku trzeba doskonale znać geografię, historię, literaturę, politykę. Pan Kubiak miał co prawda w domu przedwojenną encyklopedię i dokładny atlas świata, ale nie mógł tam zaglądać w każdej chwili, gdy potrzebne mu było na przykład pięcioliterowe słowo, zaczynające się na „y”, kończące na „ę” — i dające się z sensem odczytać nie tylko wprost, lecz również wspak. Inni, mniej sumienni układacze krzyżówek, w takiej sytuacji sami wymyślają jakieś nieistniejące wyrazy — i któż to może sprawdzić? Pan Kubiak nigdy tak nie postępował — w jego krzyżówkach wszystko było zawsze prawdziwe i naukowe. Toteż znawcy cenili jego umiejętności i nigdy nie brakowało mu zamówień od najprzeróżniejszych redakcji. Nieźle też zarabiał i całej rodzinie dobrze się powodziło, aż do czasu, gdy wpadł w szpony nałogu. Niestety! Przykro tak pisać o miłym człowieku i ojcu naszego bohatera, ale nie sposób też tego ukryć: pan Kubiak od wielu miesięcy nałogowo grał w „Krokodyla”. Wszystkie zarobki trwonił na ten hazard i na nic się zdały jego krzyżówkowe talenty, ani razu nie odgadł prawidłowo zwycięskich cyfr. Może była to zemsta losu za katusze miłośników krzyżówek, na których mistrz Kubiak sam zastawiał skomplikowane pułapki. W każdym razie skutki ojcowskiego hazardu były dla całej rodziny fatalne. Jeżeli Kubiakowie nie wpadli w rzeczywistą nędzę, to tylko dzięki mamie, która…
Ale nie można od razu wszystkiego opowiedzieć i o ojcu, i o mamie. Wróćmy do naszej historii.
— Więc co z tym wujem? — zapytał niecierpliwie Mirek.
— Przyjechał z Ameryki wuj Eligiusz — wyjaśniła mama. — Uroczy człowiek. A jaki bogaty! Ma tu jakieś interesy handlowe, jak się okazało. I przy okazji chciał poznać rodzinę, której nigdy nie widział. Siedział tu dosyć długo, czekał na ciebie, ale dłużej już nie mógł, bo śpieszył się na pociąg do Szczecina.
— Jak on wygląda? — zawołał Mirek, którego coś tknęło w tej chwili.
Ale przeczucie się nie sprawdziło. Matka podała mu dużą fotografię, przedstawiającą mężczyznę całkiem niepodobnego do tamtego na przystanku. Owszem, zdobił go również orli nos, ale poza tym był łysy, gruby i ubrany w normalny granatowy garnitur. Wydał się nawet Mirkowi nie bardzo sympatyczny, po chwili jednak chłopiec zmienił zdanie, bo mama powiedziała:
— Przywiózł nam wszystkim podarunki. Mnie kostium kąpielowy w wybuchy, ojcu — nowoczesne spinki w kształcie pojazdów kosmicznych, a tobie…
— Co mnie? — zapalił się Mirek.
— Tobie tomahawk — powiedziała mama wręczając chłopcu lśniący indiański toporek. — Właściwie nie wiem, czy powinniśmy ci pozwolić… — dodała niepewnie. Ale Mirek już porwał tomahawk i triumfalnie nim wymachując tańczył naokoło stołu taniec wojenny plemienia Apaczów. Śpiewał przy tym:
Hugh! Hugh!
Wielki Manitou, polujący na bizony
na niebieskiej prerii,
obdarzył mnie siłą niedźwiedzia
i chytrością lisa,
i wzrokiem sokoła,
a nędznym Komanczom
dał tchórzliwe serca kojotów
i gadatliwość niemądrych squaw.
Hugh! Hugh!
Nagle coś sobie przypomniał i urwał.
— A Małgosi? — zapytał ze zdziwieniem. — Małgosi wuj Eligiusz nic nie przywiózł?
— Niestety — westchnęła mama — podarunek przeznaczony dla Małgosi okazał się zbyt drogocenny, abyśmy go mogli przyjąć.
— Cóż to było takiego?
— Diadem brylantowy.
— Wuj Eligiusz jest chyba milionerem! — wykrzyknął Mirek.
— Być może — powiedziała oschle mama — ale ujrzeliśmy go pierwszy raz w życiu i nie mogliśmy przyjąć takiego podarunku. Może u nich są takie zwyczaje. Ale to nic, Małgosia otrzyma ten kostium w wybuchy, na mnie i tak będzie pewnie za wąski.
— Ależ, mamusiu — zaprotestowała Małgosia — masz taką samą figurę jak ja, będziesz na plaży świetnie wyglądała w tym kostiumie.
Mama uśmiechnęła się, widać było, że komplement córki sprawił jej przyjemność. Ale Mirek nie dałby głowy za siostrzaną szczerość.
Nazajutrz była niedziela. Chłopcy z całego domu postanowili wykorzystać ten piękny wiosenny dzień, aby urządzić dawno planowaną olimpiadę. Nie była to olimpiada zupełnie regularna i bez zarzutu, bo nikt nie miał stopera, żeby sprawdzić czas, a odległość też obliczano tak więcej na oko. Wyniki więc otrzymano, jak powiadają statystycy, przybliżone. Ale i bez obliczeń nietrudno stwierdzić, kto najlepiej biega, skacze i rzuca kamieniem, chciałem powiedzieć — dyskiem. Któż by, jak nie Mirek! We wszystkich konkurencjach okazał się niezwyciężony!
Kiedy jednak po najdłuższym biegu naokoło podwórza stanęli zasapani na mecie, zazdrosny Krzysiek, Kukułą zwany, który, trzeba przyznać, niewiele za nim pozostawał w tyle, powiedział, pogardliwie wydymając wargi:
— Ale pływam lepiej od ciebie.
— Czyżby? — wzruszył ramionami Mirek.
— A ja lepiej strzelam z łuku — oznajmił Bolek-Pulpecik.
Tu już Mirek nie mógł wytrzymać takiej próby pomniejszania swoich przewag i zawołał zapalczywie:
— A ja mam tomahawk!
Zapadła cisza. Wszyscy chłopcy z niedowierzaniem przyglądali się Mirkowi. Wreszcie Krzysiek zapytał, udając obojętność:
— Tekturowy?
— Właśnie że prawdziwy, indiański, z Ameryki!
— Pokaż.
— Małgośka! — ryknął Mirek.
Otworzyło się okno na trzecim piętrze i wyjrzała siostra. Mirek zaczął robić gwałtowne znaki, których z początku zdawała się nie rozumieć. W końcu skinęła głową i zamknęła okno.
Mirek nie byłby się może tak przejął zakusami kolegów na swoje sportowe pierwszeństwo, gdyby przez cały czas nie czuł na sobie wzroku obcego człowieka. Właściwie z tym wzrokiem to nie jest ścisłe, bo osobnik, o którego chodzi, wcale na chłopców nie patrzył, tylko przyglądał się wejściu do jednej z klatek schodowych — tej, w której znajdowało się mieszkanie Kubiaków. Ale Mirek miał stale wrażenie, że to manewr, że to nieciekawe wejście nie może nieznajomego naprawdę obchodzić, w rzeczywistości zaś obserwuje on niepostrzeżenie nikogo innego, tylko Mirka, surowo, ale sprawiedliwie osądzając jego sprawność sportową.
Pośrodku ogromnego podwórza urządzono coś w rodzaju skweru, z trawnikiem, piaskownicą, alejką, rzędem młodych drzewek i kilkoma ławkami. Na jednej z tych ławek siedział od rana nieznajomy, na którego Mirek zwrócił uwagę. Po pierwsze dlatego, że go nie znał, a na tym podwórku wszystkich znał, nie było zaś w zwyczaju ludzi spoza podwórka przesiadywanie tutaj. Po drugie, człowiek ten miał coś wspólnego z wczorajszymi nieznajomymi — tajemniczym pasażerem setki i obejrzanym na fotografii amerykańskim wujem Eligiuszem, szczególnie jednak z tym pierwszym. Cóż to takiego było, Mirek nie umiałby powiedzieć. Bo trzeci nieznajomy był młody, pewnie jeszcze nie skończył dwudziestu lat, miał włosy ostrzyżone na jeża, nosił zaś krótką brązową jesionkę, nawet elegancką, ale zwyczajną, warszawską, nie tajemniczą. Gdyby Mirek dłużej się nad tym zastanawiał, doszedłby może do wniosku, że tym, co upodabniało nieznajomego młodzieńca do zagadkowego pasażera autobusu, było jakieś jego wielkie skupienie i stanowczość, jakaś wewnętrzna siła, maskowana pozorną niedbałością ruchów niedzielnego spacerowicza, odpoczywającego na ławeczce. Ale na tego rodzaju rozważania chłopak nie miał czasu, musiało mu więc wystarczyć, że odniósł wrażenie takiego podobieństwa. I wrażenie to szalenie go zaintrygowało.
W tej samej chwili, kiedy nieznajomy przestał obserwować wejście i nie maskując się już dłużej, spojrzał na chłopców, wyszła z domu Małgosia. W jednej ręce trzymała tomahawk, a w drugiej podręcznik fizyki.
— Taka ładna pogoda — powiedziała wręczając bratu tomahawk — pouczę się trochę na powietrzu.
— W niedzielę? — chłopca zdziwiła ta niesłychana pilność.
— Matura się zbliża — uśmiechnęła się z łagodną wyższością i tanecznym krokiem ruszyła w stronę ławki, ale nie tej, na której siedział nieznajomy.
Chłopcy przyglądali się z nabożeństwem tomahawkowi. Takiego żaden z nich nie tylko nie miał, ale nawet nigdy nie widział. Nie sposób było dłużej zaprzeczać Mirkowi przewagi nad całym zgromadzeniem.
— Daj potrzymać — poprosił Krzysiek.
Mirek przecząco pokręcił głową.
— Taki tomahawk to nie każdy może mieć — zaczął się podlizywać Bolek-Pulpecik — to trzeba być naprawdę fajnym chłopakiem, nie, Mirek? A pamiętasz, jak ci lody zafundowałem dwa lata temu? Poziomkowe! Daj potrzymać, co? Bądź kolegą!
Ale Mirek nie zwracał na nich uwagi. Zauważył bowiem, że nieznajomy podniósł się z ławki i ruszył w stronę ulicy. Kiedy przechodził obok chłopców, nieznacznie mrugnął do Mirka i podniósł rękę, niby to w celu poprawienia włosów, ale naprawdę, żeby się z nim pożegnać. Teraz nie ulegało już żadnej wątpliwości, że młodzieniec w brązowej jesionce jest wysłannikiem tamtego z przystanku autobusowego. Ale o co mogło im chodzić? Czego chcieli od Mirka? Jeżeli służyli dobrej sprawie, gotów był się do nich przyłączyć, ale dlaczego obrali właśnie jego? I kim byli w rzeczywistości? Co wreszcie mieli wspólnego z wujem Eligiuszem? Coraz więcej pytań tłoczyło się w umyśle chłopca — i na żadne nie było odpowiedzi. Zamyślony, nie słuchając kolegów, z lśniącym tomahawkiem w dłoni, Mirek powoli wstępował na schody.
Kiedy Mirek w zeszłym roku był na koloniach letnich, zdarzyła mu się raz w nocy taka przygoda: przez sen wielkim głosem zakrzyknął: „Hugh! Śmierć bladym twarzom!”, po czym spadł z łóżka i bardzo się potłukł. Później wszyscy okropnie mu dokuczali.
Dokuczać łatwo, ale ani w klasie, ani na podwórzu nie było chyba drugiego chłopaka, który tak dobrze znałby się na Indianach. Tę wiedzę Mirka respektowali nawet jego rodzice, nie mówiąc już o kolegach.
Człowiekowi zwykle w nocy śni się to, czym żyje w dzień, tylko inaczej, dziwniej. Pewnemu profesorowi od atomów przyśniły się takie małe stworzonka z rogami. To były właśnie atomy. Wlazły do niego pod kołdrę i zaczęły go łaskotać. Profesor wyskoczył z krzykiem i boso poleciał do kuchni, tam napił się wody i dopiero wrócił do łóżka. Ale profesorowi nikt nie dokuczał.
Tej niedzieli Mirek zasnął i znowu przyśnili mu się Indianie. Wódz Apaczów siedział przy ognisku, otulony w długą, szarą opończę. Obok ogniska stał pal męczarni, do którego przywiązany był wuj Eligiusz. Mirka przeraziło to: czyżby wuj Eligiusz był tchórzliwym Komanczem o podłym sercu kojota? Ale w piersi Mirka biło mężne serce niedźwiedzia, więc, pokonując trwogę, zbliżył się do wodza i zapytał:
— Cóż zawinił ten przybysz mojemu szlachetnemu bratu?
Wódz podniósł twarz i spojrzał nań przenikliwie. Mirek ze zdumieniem poznał wczorajszego nieznajomego z rogu Solnej i Siarczystej. Ale zanim wódz otworzył usta, chłopiec się obudził. I budząc się, zrozumiał wszystko. Nieznajomy naprawdę musi być Indianinem — a twarz jego stąd wydała się chłopcu od razu znajoma, że przypominała tylekroć oglądane portrety szlachetnych czerwonoskórych. A te kolorowe kalosze to przecież mokasyny! Co sprowadziło wodza indiańskiego do Warszawy, nie potrafił się domyślić. Ale musiała to być sprawa wielka i tajemnicza. Szczególnie, że wódz nie przybył sam. Bo młodzieniec w brązowym palcie z całą pewnością był również Indianinem, pomocnikiem i przyjacielem starego wodza. A wuj? Jeżeli oni są Indianami, to również wuj Eligiusz… Mirek nigdy dotąd nie przeczuwał, że mógłby mieć Indianina w rodzinie. A przecież od takiego pokrewieństwa jeden krok do zostania samemu Indianinem! Nie darmo Indianie zwrócili na niego uwagę…
Podniecony chłopak długo nie mógł zasnąć. Wsłuchiwał się w nocną ciszę, czy nie zabrzmi w niej jakieś wołanie. W pewnej chwili zdawało mu się, że ktoś puka w szybę. Zerwał się z łóżka i podbiegł do okna. Ale zobaczył tylko duże krople deszczu, miarowo uderzające o szkło. Więc położył się z powrotem, uprzednio jednak wyciągnął zza szafy swój lśniący tomahawk i schował go pod poduszką.
Wreszcie zasnął utulony harmonijnym bębnieniem wiosennego deszczu. Tym razem już mu się nic nie śniło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki