Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

...i ujrzeli człowieka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
12 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

...i ujrzeli człowieka - ebook

Poszerzona wersja uhonorowanej nagrodą Nebula noweli z 1966 roku.

Wehikuł czasu, jaki Wellsowi nigdy by nie przyszedł na myśl. - Brian Aldiss.

Karl Glogauer nie jest jak wszyscy. Od dzieciństwa fascynuje go Ukrzyżowanie, uczy się aramejskiego, a do tego ma poczucie, że żyje w obcym świecie. Szukając swego miejsca na ziemi, błądzi wśród sekt i różnych dziwaków. Aż w końcu poznaje wynalazcę wehikułu czasu i zgadza się zostać jego królikiem doświadczalnym… Skok do roku 28 n.e. omal nie kończy się dla Karla śmiercią. Ale większym wstrząsem jest jednak dla niego spotkanie z Jezusem. Losy Karla oraz syna cieśli Józefa splatają się w niezwykły sposób. Jedna z najlepszych książek w długiej karierze Moorcocka. Wnikliwa, a niekiedy brutalna analiza psychiki człowieka stającego w obliczu losu, którego nie może uniknąć…

Moorcock jest tym dla SF, kim Poe dla powieści gotyckiej… To autor o rzadkim talencie, który poważył się powziąć pomysł tak niebezpieczny i wspaniały, że jakikolwiek inny żyjący pisarz tylko z wielkim trudem mógłby mu podołać - "The Guardian"

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-933-2
Rozmiar pliku: 928 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Wehi­kuł czasu jest sferą wypeł­nioną mlecz­nym pły­nem. Podróż­nik w gumo­wym kom­bi­ne­zo­nie unosi się w niej, oddy­cha­jąc przez maskę połą­czoną prze­wo­dem ze ścianą pojazdu.

Sfera pęka pod­czas lądo­wa­nia, a płyn wycieka na pyli­ste pod­łoże i szybko w nie wsiąka. Wehi­kuł toczy się, pod­ska­ku­jąc na kamie­niach tkwią­cych w jało­wej ziemi.

O Jezu! O Boże!

O Jezu! O Boże!

O Jezu! O Boże!

O Jezu! O Boże!

Chry­ste! Co się ze mną dzieje?!

Koniec, prze­je­bane.

To kure­stwo nie działa.

O Jezu! O Boże! Kiedy to gówno prze­sta­nie się tele­pać?!

Wycie­kła więk­szość płynu i Karl Glo­gauer instynk­tow­nie się kuli. Osiada na wyściółce pla­sti­ko­wej sfery, która ugina się pod jego cię­ża­rem.

Tajem­ni­cze, do niczego nie­po­dobne instru­menty wehi­kułu są ciche i nie­ru­chome. Sfera zatrzy­muje się, koły­sze i prze­ta­cza jesz­cze kawa­łek; ostatki płynu ska­pują ze szcze­liny.

Dla­czego to zro­bi­łem? Dla­czego to zro­bi­łem? Dla­czego to zro­bi­łem? Dla­czego to zro­bi­łem? Dla­czego to zro­bi­łem? Dla­czego to zro­bi­łem?

Glo­gauer nagle otwiera oczy. Zaraz je zamyka, roz­wie­ra­jąc usta, jakby zie­wał. Język drży, a bole­sny jęk prze­cho­dzi w zawo­dze­nie.

Sły­szy sie­bie i bez­wied­nie roz­po­znaje ten dźwięk: glo­so­la­lia, język nie­świa­do­mo­ści… Nie wie jed­nak, co wła­ści­wie mówi.

Syk powie­trza. Pla­sti­kowa wyściółka sfery wiot­czeje i ciało podróż­nika osiada teraz na twar­dym metalu. Glo­gauer milk­nie, otwiera oczy i spo­gląda przez pęk­nię­cie na zewnątrz; robi to jed­nak bez cie­ka­wo­ści. Usi­łuje się poru­szyć, ale nic z tego — cały zdrę­twiał. Drży, gdy chłodne powie­trze napływa do sfery. Wydaje się, że na zewnątrz panuje noc.

Podróż była nie­ła­twa i nawet płyn nie zabez­pie­czył go cał­ko­wi­cie, bez tej ochrony jed­nak ni­gdy nie dotarłby tutaj żywy. I tak naj­praw­do­po­dob­niej zła­mał kilka żeber.

Zaraz po tej reflek­sji poja­wia się ból. Karl stwier­dza, że mimo wszystko może wypro­sto­wać ręce i nogi.

Zaczyna się czoł­gać po śli­skim pla­stiku ku pęk­nię­ciu. Ciężko łapie powie­trze, nie­ru­cho­mieje, znowu się czołga.

Mdleje. Gdy odzy­skuje przy­tom­ność, powie­trze jest już cie­plej­sze. Przez szcze­linę sączy się blask słońca, widzi lśniące jak stal niebo. Prze­ci­ska się do połowy i zamyka oczy, gdy słońce ata­kuje go z całą siłą. Mdleje ponow­nie.

_Gwiazdka 1949_

Miał wtedy dzie­więć lat — uro­dził się dwa lata po tym, jak ojcu udało się wydo­stać z Austrii i dotrzeć do Anglii.

Dzieci bawiły się na pokry­tym sza­rym żwi­rem szkol­nym boisku, śmie­jąc się i pokrzy­ku­jąc. Pod ścia­nami pię­trzyły się sterty brud­nego lodu, za ogro­dze­niem na tle mroź­nego zimo­wego nieba czer­niały ponure budynki Lon­dynu Połu­dnio­wego.

Zabawa zaczęła się dość poważ­nie i Karl nieco ner­wowo wybrał dla sie­bie rolę. Przez jakiś czas cie­szyło go, że jest ośrod­kiem uwagi, w końcu jed­nak się roz­pła­kał.

— Zdej­mij­cie mnie! Mervyn, prze­stań, pro­szę!

Wisiał z roz­po­star­tymi rękami przy­wią­zany do dru­cia­nej siatki ogro­dze­nia, które mocno się już wygięło pod jego cię­ża­rem. Jeden ze słup­ków mógł w każ­dej chwili runąć. Karl spró­bo­wał uwol­nić stopy.

— Zdej­mij­cie mnie!

Rumiany Mervyn Wil­liams, który zapro­po­no­wał tę zabawę, zaczął trząść słup­kiem i Kar­lem mio­tało tam i z powro­tem.

— Prze­stań! Pomocy!

Odpo­wie­dział mu śmiech. Jego krzyki tylko doda­wały zachęty prze­śla­dow­com, zaci­snął więc zęby. Po twa­rzy popły­nęły mu łzy; czuł się zdra­dzony, zdez­o­rien­to­wany. Zwy­kle uwa­żał ich prze­cież za przy­ja­ciół, nie­jed­nemu poma­gał w lek­cjach, cza­sem kupo­wał sło­dy­cze, współ­czuł, gdy byli nie­szczę­śliwi. Przy­wykł myśleć, że go lubią, nawet podzi­wiają, a teraz wszy­scy obró­cili się prze­ciwko niemu, nawet Molly, która nie­raz wyzna­wała mu swoje sekrety. Dla­czego?

— Pro­szę! — krzyk­nął. — Tego nie było w umo­wie!

— Ale już jest! — odparł ze śmie­chem Mervyn. Twarz poczer­wie­niała mu jesz­cze bar­dziej, lśniły oczy. Znów zatrząsł słup­kiem.

Karl zno­sił to jesz­cze przez chwilę, po czym obwisł, uda­jąc, że zemdlał. Robił to już nie­raz, szan­ta­żu­jąc matkę, od któ­rej zresztą nauczył się tej sztuczki.

Szkolne kra­waty, któ­rymi go zwią­zano, wpiły mu się bole­śnie w nad­garstki. Dzieci uci­chły.

— Co mu jest? — wyszep­tała Molly Tur­ner. — Chyba nie umarł, co…?

— Nie bądź głu­pia — odpo­wie­dział nie­pew­nie Wil­liams. — On nas nabiera.

— Tak czy siak, lepiej go zdej­mijmy. — Karl roz­po­znał głos Iana Thomp­sona. — Jakby co, nie­źle nam się dosta­nie…

Karl poczuł, że go odwią­zują, nie­po­rad­nie szar­piąc węzły pal­cami.

— Nie mogę sobie z tym pora­dzić…

— Mam scy­zo­ryk…

— Nie prze­tnę go, to mój kra­wat. Ojciec…

— Pośpiesz się, Brian!

Karl zwisł na jed­nej ręce; oczy wciąż miał zamknięte.

— Dawaj scy­zo­ryk, prze­tnę!

Gdy ostatni supeł puścił, Karl opadł na kolana, kale­cząc je na twar­dym grun­cie, i jakby z waha­niem osu­nął się bez­wład­nie na zie­mię.

— Bli­mey, on naprawdę…

— Nie bądź głu­pia. Oddy­cha. Zemdlał tylko.

Ich zanie­po­ko­jone głosy dobie­gały do Karla jak z oddali; tak bar­dzo wczuł się w rolę, że naprawdę nie­wiele bra­ko­wało, by zemdlał.

Wil­liams potrzą­snął nim.

— Obudź się, Karl. Prze­stań nas nabie­rać.

— Idę po pana Mat­sona — powie­działa Molly Tur­ner.

— Nie…

— Mam dość tej zabawy.

— Wra­caj, Molly!

Karl czuł, jak kamyki wbi­jają się mu w lewy poli­czek — na pewno zostaną mu po nich ślady. Nie było to przy­jemne, nie prze­szka­dzało jed­nak igno­ro­wać potrzą­sa­ją­cych nim rąk, nie zmu­szało do otwar­cia oczu. Stop­niowo tra­cił poczu­cie czasu i rze­czy­wi­sto­ści. Trwał tak aż do chwili, gdy usły­szał nad sobą głę­boki, sar­do­niczny i jak zwy­kle nie­wzru­szony głos pana Mat­sona. Głos ten wzbił się ponad ogólny har­mi­der i zapa­dła cisza.

— Na jaki to genialny pomysł wpa­dłeś tym razem, Wil­liams?

— To nic takiego, sir, tylko zabawa. Karl sam ją zapro­po­no­wał, przy­naj­mniej czę­ściowo.

Cięż­kie męskie dło­nie odwró­ciły Karla; mimo to nie uniósł powiek.

— To on wymy­ślił tę zabawę, sir — ode­zwał się Ian Thomp­son. — W Jezusa. On robił za Jezusa. Już się w to kie­dyś bawi­li­śmy. Przy­wią­za­li­śmy go do ogro­dze­nia. To był jego pomysł, sir.

— Tro­chę nie­roz­sąd­nie — mruk­nął pan Mat­son, wes­tchnął i poło­żył dłoń na czole Karla.

— Ale to była tylko zabawa, sir — powtó­rzył Mervyn Wil­liams.

Pan Mat­son spraw­dzał puls Karla.

— Powi­nie­neś mieć wię­cej oleju w gło­wie, Wil­liams. Glo­gauer to nie­zbyt silny dzie­ciak.

— Przy­kro mi, sir. — Wil­liams był bli­ski pła­czu.

— Zabiorę go do pie­lę­gniarki. Módl się, Wil­liams, żeby to nie było nic poważ­nego. I chciał­bym, żebyś po lek­cjach przy­szedł do pokoju nauczy­ciel­skiego.

Karl poczuł, jak pan Mat­son go pod­nosi.

Był usa­tys­fak­cjo­no­wany.

Nie­siono go.

Głowa i tułów bolały tak bar­dzo, że zbie­rało mu się na wymioty. Na doda­tek nie wie­dział, dokąd wła­ści­wie zaniósł go wehi­kuł czasu, i nie było naj­mniej­szej szansy, aby to teraz usta­lić. Zdo­łał jedy­nie wykrę­cić głowę na tyle, by zer­k­nąć na idą­cego po pra­wej męż­czy­znę w brud­nej kami­zeli z owczej skóry i baweł­nia­nej prze­pa­sce bio­dro­wej, co wska­zy­wało na Bli­ski Wschód.

Pier­wot­nie Karl zamie­rzał się zna­leźć w roku 29 na pust­ko­wiu cią­gną­cym się za Jero­zo­limą w stronę Betle­jem. Czyżby nie­śli go wła­śnie do Jero­zo­limy?

Nosze, na któ­rych go nie­siono, spo­rzą­dzone były ze skór zwie­rzę­cych, a to ozna­czało dość odle­głą prze­szłość. Na doda­tek skóry były kiep­sko wypra­wione. Pomy­ślał jed­nak, że rów­nie dobrze może być ina­czej. Swego czasu dość długo błą­kał się wśród małych ple­mion Bli­skiego Wschodu, by wie­dzieć, że na­dal żyją tam ludzie, któ­rzy nie zmie­nili oby­cza­jów od cza­sów Maho­meta. Pozo­stało mu żywić nadzieję, że nie poła­mał sobie żeber na darmo.

Dwaj męż­czyźni dźwi­gali nosze na ramio­nach, dwaj inni szli po bokach. Wszy­scy byli bro­daci, o śnia­dej cerze, wszy­scy nosili san­dały. Nie­mal każdy miał laskę. Karl czuł zapach ich potu zmie­szany z wonią sadła i jesz­cze cze­goś butwie­ją­cego, czego nie potra­fił roz­po­znać. Gro­madka zmie­rzała ku odle­głej jesz­cze linii wzgórz. Nikt nie zauwa­żył, że Glo­gauer się ock­nął.

Słońce nie pra­żyło już tak nie­mi­ło­sier­nie jak wtedy, gdy wydo­stał się z wehi­kułu; miało się widocz­nie ku wie­czo­rowi. Oko­lica była nie­go­ścinna — pust­ko­wie usiane kamie­niami w jed­nym odcie­niu sza­ro­ści; nawet wzgó­rza w oddali były szare.

Nosze się prze­chy­liły i popę­kane żebra zabo­lały moc­niej. Karl skrzy­wił się, jęk­nął i zemdlał ponow­nie.

„Ojcze nasz, któ­ryś jest w nie­bie…”

Wycho­wy­wano go tak jak więk­szość, wbi­ja­jąc do głowy fra­zesy chrze­ści­jań­skich modlitw. Modli­twa co rano w szkole. Dwie modli­twy wie­czo­rem. Jedna to _Ojcze nasz_, a druga: „Boże, pobło­go­sław mamę. Boże, pobło­go­sław tatę. Boże, pobło­go­sław sio­stry moje i braci, i wszyst­kich ludzi dobrych, któ­rzy są wokół mnie, i Boże, pobło­go­sław mnie. Amen”. Nauczyła go jej kobieta, która opie­ko­wała się nim, gdy matka była w pracy. Do tej modli­twy dodał jesz­cze listę „podzię­ko­wań” („Dzięki za piękny dzień, dzięki za to dobre pyta­nie z histo­rii…”) i „prze­pro­sin” („Prze­pra­szam, że byłem nie­uprzejmy wobec Molly Tur­ner, prze­pra­szam, że nie powie­dzia­łem panu Mat­so­nowi prawdy…”). Dopiero gdy miał sie­dem­na­ście lat, nauczył się zasy­piać bez wszyst­kich tych rytu­al­nych modlitw, a kres ich kle­pa­niu poło­żyła wresz­cie żar­li­wie upra­wiana mastur­ba­cja.

„Ojcze nasz, któ­ryś jest w nie­bie…”

Ostat­nie wspo­mnie­nie o ojcu zacho­wał z waka­cji nad morzem. Miał cztery albo pięć lat. Trwała wojna, pociągi zapchane były żoł­nie­rzami i zatrzy­my­wały się pod byle sema­fo­rem, cią­gle trzeba się było prze­sia­dać. Pamię­tał, jak prze­cho­dzili przez tory na inny peron. Pytał, co jest w prze­ta­cza­nych w pobliżu wago­nach. Żar lał się z nieba, ale co wła­ści­wie odpo­wie­dział mu ojciec? Rzu­cił jakiś żart? Coś o żyra­fach?

Karl zapa­mię­tał ojca jako męż­czy­znę wyso­kiego, mocno zbu­do­wa­nego. Głos miał łagodny, może tro­chę smutny, a w jego oczach zawsze malo­wała się dziwna melan­cho­lia.

Potem dowie­dział się, że rodzice posta­no­wili się rozejść i te waka­cje nad morzem były ostat­nimi, które matka pozwo­liła ojcu spę­dzić z synem. Czy to było w Devon czy w Korn­wa­lii? Urwane obrazy — klify, skały i plaże — zda­wały się paso­wać do zachod­niego wybrzeża, które widział kie­dyś, póź­niej, w tele­wi­zji.

Bawił się w sadzie, w któ­rym krę­ciło się mnó­stwo kotów, a ośrod­kiem zabaw był stary ford zaro­sły od wewnątrz trawą. Farma, na któ­rej się zatrzy­mali, pełna była kotów; całe ich stada oku­po­wały dom, wyle­gu­jąc się na wszyst­kich krze­słach, sto­łach i kre­den­sach.

Na pla­żach leżały zwoje drutu kol­cza­stego, Kar­lowi jed­nak nie psuło to sce­ne­rii. On miał mosty i posągi wyrzeź­bione w ska­łach przez wiatr i wodę, miał tajem­ni­cze jaski­nie, z któ­rych spły­wały stru­myki.

Było to jego nie­mal naj­wcze­śniej­sze, a na pewno naj­szczę­śliw­sze wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa.

Ni­gdy już nie ujrzał ojca.

„Boże, pobło­go­sław mamę, Boże, pobło­go­sław tatę…”

Jakie to głu­pie. Nie miał prze­cież ojca, nie miał żad­nych braci ani sióstr.

Stara kobieta wyja­śniła mu, że jego ojciec gdzieś tam żyje i że wszy­scy ludzie są braćmi.

Uwie­rzył jej.

Jestem sam, myślał, zupeł­nie sam. Obu­dził się i przez chwilę wyda­wało mu się, że zna­lazł się w schro­nie Ander­sona o ścia­nach z rdze­wie­ją­cej bla­chy fali­stej i pry­czach obi­tych dru­cianą siatką. Kryli się tam pod­czas noc­nych nalo­tów. Kochał zwią­zane z tym schro­nem poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Poza tym zabaw­nie się do niego wcho­dziło.

Jed­nak ludzie, któ­rych sły­szał, mówili w obcym języku. Było bar­dzo ciemno, chyba więc zapa­dła noc. Ni­gdzie już nie szli. Leżał i było mu gorąco. Spraw­dził, na czym go zło­żono. Słoma. Musnął pal­cami suche źdźbła i z jakie­goś powodu poczuł ulgę. Zasnął.

Krzyk. Ostry.

Matka wrzesz­czała na pana Geo­rge’a. Pan Geo­rge z żoną wynaj­mo­wał dwa pokoje na tyłach domu.

Karl zawo­łał matkę — gło­śno, by usły­szała go na pię­trze:

— Mamo! Mamo!

— Co jest?! — odkrzyk­nęła histe­rycz­nie.

— Muszę cię zoba­czyć!

Chciał, żeby się uspo­ko­iła.

— Co jest, Karl?! Obu­dzi­łeś dziecko!

Poja­wiła się na pode­ście. Teatral­nie wsparła się na porę­czy i cia­śniej otu­liła szla­fro­kiem.

— Co się dzieje, mamo?

Zamarła na chwilę, jakby się namy­ślała, po czym wolno sto­czyła się ze scho­dów. Znie­ru­cho­miała na wytar­tym dywa­nie przy naj­niż­szym stop­niu. Karl dopadł jej z pła­czem i spró­bo­wał pod­nieść za ramiona, ale była dla niego za ciężka.

Ogar­nęła go panika.

— Mamu­siu!

Pan Geo­rge zszedł ciężko po scho­dach.

— Do dia­bła — powie­dział zre­zy­gno­wany. — Greta!

Karl spoj­rzał na niego.

Pan Geo­rge popa­trzył na Karla i pokrę­cił głową.

— W porządku, synu, nic jej nie jest. Dalej, Greta, ock­nij się!

Karl sta­nął mię­dzy panem Geo­rge’em a matką. Pan Geo­rge wzru­szył ramio­nami i ode­pchnąw­szy go na bok, pochy­lił się i posta­wił matkę Karla na nogi. Ciemne włosy opa­dły jej na piękną, znę­kaną twarz. Otwo­rzyła oczy i nawet Karl zdu­miał się, jak szybko wró­ciła do przy­tom­no­ści.

— Gdzie jestem? — ode­zwała się.

— Daj spo­kój, Greta. Już wszystko w porządku — odrzekł pan Geo­rge i popro­wa­dził ją z powro­tem na pię­tro.

— A co z Kar­lem? — spy­tała.

— Nie martw się o niego.

Znik­nęli.

Dom pogrą­żył się w ciszy. Karl poszedł do kuchni, w któ­rej na desce do pra­so­wa­nia stało żelazko, coś goto­wało się na pie­cyku. To coś nie pach­niało zbyt przy­jem­nie — zapewne to pani Geo­rge zabrała się do robie­nia obiadu.

Usły­szał, że ktoś idzie w dół po scho­dach, i uciekł kuchen­nymi drzwiami do ogrodu.

Pła­kał. Miał sie­dem lat.Rozdział 2

A w one dni przy­szedł Jan Chrzci­ciel, każąc na pustyni judz­kiej i mówiąc: Upa­mię­taj­cie się, albo­wiem przy­bli­żyło się Kró­le­stwo Nie­bios. Albo­wiem ten ci to jest, o któ­rym Iza­jasz pro­rok mówił, wypo­wia­da­jąc te słowa: Głos woła­ją­cego na pustyni: Gotuj­cie drogę Pań­ską, pro­stuj­cie ścieżki jego. A sam Jan miał odzie­nie z sier­ści wiel­błą­dziej i pas skó­rzany wokół bio­der swo­ich, a za pokarm miał sza­rań­czę i miód leśny. Wtedy wycho­dziła do niego Jero­zo­lima oraz cała Judea i cała oko­lica nad­jor­dań­ska. I byli chrzczeni prze­zeń w rzece Jor­da­nie, wyzna­jąc grze­chy swoje.

Mate­usz 3:1–61¹

Myli go.

Czuł spły­wa­jącą po nagim ciele zimną wodę. Bar­dzo zimną. Zdo­łali jakoś zdjąć z niego kom­bi­ne­zon; na pra­wym boku miał gruby okład z owczej skóry umo­co­wany rze­mie­niami.

Bolało mniej, było mu jed­nak gorąco, czuł się słabo. Nie poj­mo­wał do końca, co się wła­ści­wie z nim dzieje. Zamie­sza­nie kilku ostat­nich tygo­dni poprze­dza­ją­cych wej­ście do wehi­kułu czasu, sama podróż i tra­wiąca go obec­nie gorączka utrud­niały myśle­nie, na doda­tek wszystko teraz wyglą­dało jak dziwny sen. Wciąż nie mógł uwie­rzyć w ist­nie­nie wehi­kułu czasu. A może tylko się czymś naszpry­co­wał i jest na haju? Ni­gdy nie mógł powie­dzieć o sobie, że wiele go wiąże z real­nym świa­tem i wła­ści­wym dla niego odczu­wa­niem — od nie­po­wo­dzeń i wyni­ka­ją­cych z nich kata­strof chro­nił go tylko roz­wi­nięty instynkt. Nie­mniej ta lejąca się na niego woda, owcza skóra usztyw­nia­jąca żebra, słoma pod ple­cami były bar­dziej realne niż wszystko, co pamię­tał od wcze­snego dzie­ciń­stwa.

Był w jakimś domu albo jaskini — było zbyt ciemno, żeby to stwier­dzić. Słoma prze­sią­kła już wodą z gli­nia­nych dzba­nów, którą zle­wali go dwaj męż­czyźni w san­da­łach i prze­pa­skach bio­dro­wych. Jeden był ponadto w odrzu­co­nym na ramiona powłó­czy­stym baweł­nia­nym płasz­czu. Obaj mieli dłu­gie brody, duże ciemne oczy i śniadą cerę, obaj wyglą­dali na Semi­tów. Ich twa­rze, nawet gdy na niego spo­glą­dali, były bez wyrazu. Prze­rwali mycie i zasty­gli z dzban­kami przy­tu­lo­nymi do owło­sio­nych piersi.

Glo­gauer znał cał­kiem dobrze ara­mej­ski pisany, nie był jed­nak pewien, czy potrafi się zro­zu­miale wypo­wie­dzieć w tym języku. Może lepiej naj­pierw spró­bo­wać angiel­skiego? Mogło prze­cież być i tak, że nie prze­mie­ścił się w cza­sie, a wtedy ode­zwa­nie się w tej archa­icz­nej mowie do współ­cze­snych Izra­eli­tów czy Ara­bów mogłoby wzbu­dzić nie­ja­kie podej­rze­nia.

— Do you speak English? — Zabrzmiało to dość słabo.

Męż­czyźni spoj­rzeli na sie­bie, a ten w baweł­nia­nym płasz­czu uśmiech­nął się, powie­dział kilka słów do towa­rzy­sza i roze­śmiał się gło­śno. Drugi zmarsz­czył brwi i odpowie­dział coś poważ­nie.

Glo­gau­erowi wydało się, że roz­róż­nia nie­które słowa, i skrzy­wił się w duchu. Męż­czyźni posłu­gi­wali się dawną odmianą ara­mej­skiego, tego mógł już być pewien, nie wie­dział tylko, czy sam zdoła skle­cić choć jedno zro­zu­miałe dla nich zda­nie.

Odchrząk­nął, zwil­żył wargi.

— Gdzie… być… to… miej­sce? — zapy­tał.

Obaj męż­czyźni zmarsz­czyli brwi, pokrę­cili gło­wami i odsta­wili dzbany na zie­mię.

Glo­gauer czuł, że opusz­czają go siły.

— Szu­kam… Naza­rej­czyka… Jezusa… — zadał pospiesz­nie jesz­cze jedno pyta­nie.

— Naza­rej­czyk, Jezus — powtó­rzył wyż­szy z męż­czyzn, jakby te dźwięki nic dla niego nie zna­czyły, i wzru­szył ramio­nami.

Drugi jed­nak zare­ago­wał na słowo „Naza­rej­czyk”: powtó­rzył je wolno, z zasta­no­wie­niem, naj­wy­raź­niej coś w nim odnaj­du­jąc i z czymś je koja­rząc. Wresz­cie mruk­nął nie­zro­zu­miale do towa­rzy­sza i znik­nął z pola widze­nia.

Glo­gauer spró­bo­wał usiąść i gestami nawią­zać kon­takt z tym, który został, a teraz spo­glą­dał na obcego z nie­skry­wa­nym zdu­mie­niem.

— Który… rok — powie­dział wolno Karl — rzym­ski… impe­ra­tor… zasiada… w Rzy­mie?

Nie było to jed­nak naj­szczę­śli­wiej sfor­mu­ło­wane pyta­nie. Chry­stus został ukrzy­żo­wany w pięt­na­stym roku pano­wa­nia Tybe­riu­sza, tego więc nale­żało się trzy­mać. Ujął to pro­ściej:

— Ile… lat… rzą­dzi Tybe­riusz?

— Tybe­riusz! — Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi.

Glo­gauer zaczy­nał się już oswa­jać z melo­dią tej mowy i sta­rał się ją naśla­do­wać.

— Tybe­riusz. Impe­ra­tor Rzy­mian. Ile lat już rzą­dzi?

— Ile? — Męż­czy­zna pokrę­cił głową. — Nie wiem.

Naresz­cie został zro­zu­miany. Sześć mie­sięcy nauki ara­mej­skiego w Bri­tish Museum nie poszło na marne. Dia­lekt, któ­rym się tu posłu­gi­wano, był wpraw­dzie odmienny i bar­dziej przy­po­mi­nał hebraj­ski — w końcu dzie­liło je dwa tysiące lat — ale i tak zadzi­wia­jąco łatwo udało się poro­zu­mieć z tymi ludźmi. Nie tylko to zresztą było zdu­mie­wa­jące. Przy­po­mniał sobie, jak szybko zaczął swego czasu przy­swa­jać zasady i słow­nic­two tego języka, jakby nie miał gnę­bią­cych go od dzie­ciń­stwa kło­po­tów z nauką jakiej­kol­wiek obcej mowy. Kil­koro co dow­cip­niej­szych przy­ja­ciół suge­ro­wało, że to zasługa roz­wi­nię­tej pamięci raso­wej; cza­sem, z braku innych wyja­śnień, Glo­gauer gotów był w to uwie­rzyć.

— Gdzie jeste­śmy?

Męż­czy­zna wyglą­dał na zdzi­wio­nego.

— No, na pustyni — odrzekł. — Pod Mache­ron­tem. Czyż­byś tego nie wie­dział?

W cza­sach biblij­nych Mache­ront był spo­rym mia­stem leżą­cym na połu­dniowy wschód od Jero­zo­limy, po dru­giej stro­nie Morza Mar­twego. Wzno­sił się na zbo­czu góry, pod osłoną wień­czą­cej ją wspa­nia­łej twier­dzy pała­co­wej, dzieła Heroda Anty­pasa. To było to! Prze­cież w dwu­dzie­stym wieku nie­wielu sły­szało o Mache­ron­cie, a co dopiero trak­to­wało go jako punkt odnie­sie­nia.

Nie było już pra­wie żad­nych wąt­pli­wo­ści — tra­fił do prze­szło­ści, i to za pano­wa­nia Tybe­riu­sza. Szkoda tylko, że spo­tkał kom­plet­nego igno­ranta, który nie wie­dział nawet, kim jest Tybe­riusz.

A jeśli się spóź­nił? Jeśli jest już po Ukrzy­żo­wa­niu?

Jeśli tak, to co robić? Wehi­kuł nie nada­wał się zapewne do naprawy.

Opadł na słomę i zamknął oczy. Znowu ogar­nęła go aż za dobrze znana depre­sja.

Po raz pierw­szy usi­ło­wał popeł­nić samo­bój­stwo, gdy miał pięt­na­ście lat. Zro­bił stry­czek ze sznurka i przy­wią­zał go do haka w ścia­nie szkol­nej szatni. Nało­żył pętlę na szyję i zesko­czył z ławki.

Hak nie wytrzy­mał i wyle­ciał ze ściany, a na Glo­gau­era posy­pał się tynk. Kark bolał go do wie­czora.

Drugi męż­czy­zna wró­cił, kogoś ze sobą pro­wa­dząc.

Obaj gło­śno stu­kali san­da­łami po kamie­niach.

Glo­gauer spoj­rzał na nowo przy­by­łego.

Był to męż­czy­zna gigan­tycz­nych roz­mia­rów, poru­sza­jący się w mroku jak kot. Miał wiel­kie, brą­zowe, świ­dru­jące oczy, spa­loną słoń­cem skórę, pokryte gęstym wło­sem wspa­niale umię­śnione ramiona. Wielką musku­larną pierś okry­wała kozia skóra zwie­sza­jąca się aż do ud. W pra­wej ręce dzier­żył gruby kij słu­żący mu za laskę. Czarne kędzie­rzawe włosy opa­dały mu na twarz. Przez brodę led­wie można było doj­rzeć usta.

Wyglą­dał na zmę­czo­nego.

Wsparł się na lasce i z namy­słem spoj­rzał na Glo­gau­era.

Karl odwza­jem­nił spoj­rze­nie, zdu­miony roz­mia­rami przy­by­sza i god­no­ścią jego ruchów.

Gdy męż­czy­zna się ode­zwał, oka­zało się, że głos ma niski, mówił jed­nak zbyt szybko, by Glo­gauer mógł go zro­zu­mieć.

— Pro­szę… mów… wol­niej — powie­dział, krę­cąc głową.

Olbrzym przy­kuc­nął przy wiązce słomy.

— Kimże jesteś?

Glo­gauer zawa­hał się. Nie mógł oczy­wi­ście wyznać olbrzy­mowi prawdy. Ow­szem, uło­żył sobie zawczasu odpo­wied­nią histo­ryjkę, oko­licz­no­ści jed­nak nie pozwa­lały jej wyko­rzy­stać — nie sądził, że sprawy tak się poto­czą. Miał zamiar wylą­do­wać nie­zau­wa­że­nie gdzieś na ubo­czu i podać się za zmie­rza­ją­cego z Syrii podróż­nika. Uznał, że lokalne zróż­ni­co­wa­nie dia­lek­tów ukryje jego kło­poty z posłu­gi­wa­niem się tutej­szą mową.

— Skąd przy­by­wasz? — cier­pli­wie spy­tał męż­czy­zna.

— Z pół­nocy — roz­waż­nie odpo­wie­dział Glo­gauer.

— Z pół­nocy. Nie z Egiptu? — Olbrzym popa­trzył na Glo­gau­era wycze­ku­jąco, nie­mal z nadzieją.

Karl pomy­ślał, że skoro wiel­ko­lu­dowi tak na tym zależy, może potwier­dzić jego domy­sły, co z kolei w przy­szło­ści pozwoli unik­nąć wielu kom­pli­ka­cji.

— Egipt opu­ści­łem dwa lata temu.

Olbrzym ski­nął głową, naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wany.

— A zatem jesteś z Egiptu. Tak myśla­łem. I bez wąt­pie­nia jesteś magiem, skoro tak dziw­nie się ubie­rasz i podró­żu­jesz w żela­znym rydwa­nie cią­gnio­nym przez duchy. Dobrze. Powie­dziano mi, że nazy­wasz się Jezus i jesteś Naza­rej­czy­kiem.

Sta­wało się oczy­wi­ste, że pierw­sza wymiana zdań zaowo­co­wała pomyłką. Glo­gauer uśmiech­nął się i prze­cząco pokrę­cił głową.

— Ja _poszu­kuję_ Jezusa Naza­rej­czyka — spro­sto­wał.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego z naganą.

— A zatem jak się nazy­wasz? — zapy­tał.

Nad tym też trzeba było się zasta­no­wić. Jego imię brzmia­łoby tutaj obco, nie paso­wało prze­cież do cza­sów biblij­nych, posta­no­wił zatem użyć imie­nia ojca:

— Emma­nuel.

— Emma­nuel… — Męż­czy­zna kiw­nął głową, znów zado­wo­lony. Potarł pal­cem wargi i zapa­trzył się w zie­mię. — Emma­nuel… tak…

Glo­gauer był zdu­miony: wyglą­dało na to, że pomy­lono go z kimś, kogo ten olbrzym spo­dzie­wał się spo­tkać, a dotych­cza­sowe pyta­nia upew­niły wła­śnie gospo­da­rza, że ocze­ki­wa­nie dobie­gło kresu. Zasta­no­wił się, czy wybór imie­nia był odpo­wiedni do oko­licz­no­ści, osta­tecz­nie Emma­nuel zna­czyło w hebraj­skim, „Bóg z nami” i z pew­no­ścią miało dla pyta­ją­cego jakieś zna­cze­nie mistyczne.

Glo­gauer poczuł się nie­swojo. Nasu­wało się tyle pytań, tyle rze­czy nale­żało usta­lić, na doda­tek nie podo­bała mu się wcale ta enig­ma­tyczna rola, którą nie­świa­do­mie zaczął odgry­wać. W obec­nym sta­nie nie mógł ni­gdzie pójść, nie było też wska­zane nara­ża­nie się gospo­da­rzowi.

Niech tam, przy­naj­mniej ci ludzie nie są wrogo nasta­wieni. Ale czego wła­ści­wie od niego ocze­kują?

— Musisz się skon­cen­tro­wać na pracy, Glo­gauer.

— Marzy­ciel z cie­bie, Glo­gauer. Cią­gle cho­dzisz z głową w chmu­rach. Teraz…

— Zosta­niesz po lek­cjach, Glo­gauer…

— Dla­czego pró­bo­wa­łeś uciec, Glo­gauer? Źle ci tutaj? Dla­czego?

— Musisz posta­rać się mnie zro­zu­mieć, wyjść mi naprze­ciw, jeśli mamy…

— Chyba popro­szę twoją matkę, by zabrała cię z tej szkoły…

— Może i pró­bu­jesz, ale za słabo. Wiele sobie po tobie obie­cy­wa­łem, Glo­gauer, gdy zja­wi­łeś się tu po raz pierw­szy. W ostat­nim pół­ro­czu radzi­łeś sobie wspa­niale, ale teraz…

— W iluż to szko­łach byłeś, zanim przy­sze­dłeś do nas? Co? Wielki Boże!

— Jestem prze­ko­nany, że spro­wo­ko­wano cię do tego, Glo­gauer, że ktoś cię spro­wa­dził na złą drogę, nie będę więc tym razem dla cie­bie zbyt surowy…

— Nie patrz tak smutno, synu, na pewno dasz sobie radę, potra­fisz prze­cież.

— Słu­chaj mnie, Glo­gauer. Choć raz uwa­żaj, na miłość boską, choć raz…

— Rozum to ty masz, młody czło­wieku, żebyś jesz­cze wie­dział, jak go uży­wać…

— Prze­pra­szam? Prze­pra­szam to za mało. Musisz uwa­żać…

— Ocze­ku­jemy, że w następ­nym pół­ro­czu bar­dziej się przy­ło­żysz.

— A jak ty się nazy­wasz? — spy­tał Glo­gauer.

Olbrzym wypro­sto­wał się i spoj­rzał na Glo­gau­era z góry.

— Nie znasz mnie?

Glo­gauer pokrę­cił głową.

— Nie sły­sza­łeś o Janie zwa­nym Chrzci­cie­lem?

Glo­gauer usi­ło­wał ukryć zasko­cze­nie, ale Jan zwany Chrzci­cie­lem i tak zauwa­żył, że jego imię jest przy­by­szowi znane. Ski­nął głową.

— Widzę, że sły­sza­łeś o mnie — stwier­dził.

Glo­gauer poczuł wielką ulgę. Wedle Nowego Testa­mentu Jan Chrzci­ciel został zabity krótko przed ukrzy­żo­wa­niem Chry­stusa. Ale prze­cież spo­śród wszyst­kich ludzi przede wszyst­kim on powi­nien był sły­szeć o Jezu­sie Naza­rej­czyku. Czy mia­łoby to ozna­czać, że Chry­stus w ogóle nie ist­niał?

Jan prze­cze­sał brodę pal­cami.

— A teraz, magu, musimy pod­jąć decy­zję.

Zajęty wła­snymi myślami Glo­gauer spoj­rzał na niego nie­przy­tom­nie.

— Jaką decy­zję?

— Czy jesteś tym, o któ­rym mówią pro­roc­twa, czy też samo­zwań­cem, przed któ­rym ostrze­gał nas Ado­nai.

Glo­gauer zde­ner­wo­wał się.

— Za nikogo się nie poda­wa­łem. Jestem po pro­stu podróż­ni­kiem, obcym w waszym kraju…

Chrzci­ciel się roze­śmiał.

— Tak, podróż­ni­kiem. W magicz­nym rydwa­nie. Moi bra­cia widzieli twe przy­by­cie. Roz­legł się huk jak od pio­runa, zaja­śniało jak pod­czas burzy i w jed­nej chwili twój rydwan wyło­nił się z pustki i poto­czył po ziemi. Moi bra­cia widzieli już wiele cudów, ale żaden nie mógłby się rów­nać z twoim.

— Ten rydwan nie jest magiczny — rzu­cił pospiesz­nie Glo­gauer, natych­miast jed­nak zdał sobie sprawę, że Chrzci­ciel i tak nie zro­zu­mie wyja­śnień. — To jest… urzą­dze­nie napę­dowe. Rzy­mia­nie mają takie rze­czy. Musia­łeś o nich sły­szeć. Budują je nor­malni ludzie, żadni cza­row­nicy…

Chrzci­ciel powoli ski­nął głową.

— Tak… lubisz Rzy­mian. Rzy­mianie wyda­liby mnie w ręce moich wro­gów, w ręce dzieci Heroda.

Glo­gauer sporo wie­dział o poli­tycz­nych zawi­ło­ściach tych cza­sów, spy­tał jed­nak:

— A to dla­czego?

— Powi­nie­neś to wie­dzieć. Czyż nie prze­ma­wiam prze­ciwko Rzy­mia­nom, któ­rzy nie­wolą Judeę? Czyż nie prze­ma­wiam prze­ciwko nie­pra­wo­ściom, jakie czyni Herod? Czy nie prze­po­wia­dam czasu, kiedy to wszy­scy nie­pra­wo­myślni zostaną wygu­bieni i jak gło­szą stare pro­roc­twa, kró­le­stwo Ado­nai odro­dzi się na Ziemi? Mówię ludowi: Bądź­cie gotowi na ten dzień, gdy przyj­dzie wam się­gnąć po broń, by wypeł­nić wolę Ado­nai. Wszy­scy nie­prawi wie­dzą, że dzień ten ozna­czać będzie ich zgubę i przez to pra­gną mnie zabić.

Cho­ciaż wypo­wie­dziane z żar­li­wo­ścią, słowa te nie były sło­wami sza­leńca. Ton był rze­czowy, przez twarz olbrzyma nie prze­mknął nawet cień fana­ty­zmu; podob­nie spo­kojne było całe jego zacho­wa­nie. W tej chwili Jan koja­rzył się Kar­lowi z angli­kań­skim wika­rym czy­ta­ją­cym kaza­nie napi­sane już tak dawno, że nawet dla autora ule­ciało zeń wszel­kie zna­cze­nie.

— Pod­bu­rzasz zatem ludzi, by oczy­ścili ten kraj z Rzy­mian, tak?

— Tak… z Rzy­mian i tego potwora Heroda.

— A kogo widzisz na jego miej­sce?

— Pra­wo­wi­tego króla Judei.

— Kto nim jest?

Jan zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na Karla z ukosa.

— Ado­nai nam go wskaże. Da nam znak, gdy król nadej­dzie.

— Jaki to będzie znak?

— Dowiem się, gdy go otrzy­mam.

— A zatem pro­roc­twa?

— Tak, mamy pewne pro­roc­twa…

Powią­za­nie tego rewo­lu­cyj­nego planu z Ado­nai (tak brzmiało jedno z wypo­wia­da­nych gło­śno w mowie potocz­nej imion Jahwe, zna­czące tyle co Pan) nada­wało spra­wie, przy­naj­mniej w oczach Glo­gau­era, szcze­gólną wagę. W świe­cie, w któ­rym reli­gia i poli­tyka zawsze szły w parze, a tak działo się prze­cież nawet na Zacho­dzie, konieczne było doda­nie do każ­dego ambit­nego planu jakie­goś ele­mentu, który suge­ro­wałby jego nad­na­tu­ralne pocho­dze­nie.

W isto­cie, myślał Karl, wygląda na to, że Jan naprawdę wie­rzy, iż pomysł buntu pocho­dzi od Boga. Tak, a po dru­giej stro­nie Morza Śród­ziem­nego Grecy jesz­cze nie zakoń­czyli dys­puty, czy myśli rodzą się w czło­wieku same, czy są w jego umy­śle inspi­ro­wane przez bogów.

To, że Jan szybko uznał go za egip­skiego maga, nie było niczym dziw­nym. Oko­licz­no­ści jego przy­by­cia na pust­ko­wie musiały rze­czy­wi­ście nosić pozory wiel­kiego cudu i tym samym były łatwiej­sze do przy­ję­cia. Ci ludzie mieli wiele lat na to, by przy­wyk­nąć do cudów, i pochop­nie nie dzi­wili się byle czemu.

Jan skie­ro­wał się do wyj­ścia.

— Muszę pome­dy­to­wać. I pomo­dlić się. Pocze­kasz tutaj, aż zosta­nie zesłany znak.

Wyszedł, sta­wia­jąc dłu­gie kroki.

Glo­gauer opadł na mokrą słomę. Jego poja­wie­nie się w tym miej­scu wyraź­nie nawią­zy­wało do ocze­ki­wań Chrzci­ciela. A przy­naj­mniej Chrzci­ciel pra­gnął tak to widzieć, inter­pre­tu­jąc wszystko w kate­go­riach biblij­nych i tak dalej. Co można było zro­bić? Zupełna bez­rad­ność. Do czego Chrzci­ciel chciałby go wyko­rzy­stać? A może uzna, że Karl jest szko­dli­wym pomio­tem i zabije go? A jeśli zde­cy­duje się ujrzeć w nim pro­roka i będzie żądać prze­po­wiedni, któ­rych prze­cież nie otrzyma?

Glo­gauer wes­tchnął i dotknął ściany.

Była z wapie­nia. A więc jed­nak jaski­nia! Czy to zna­czy, że Jan i jego ludzie ukry­wają się ści­gani przez Rzy­mian i żoł­nie­rzy Heroda jak zwy­kli ban­dyci? Jeśli tak, to gro­ziło mu tu jesz­cze jedno nie­bez­pie­czeń­stwo, gdyby schro­nie­nie Jana zostało odkryte.

Powie­trze w jaskini było zdu­mie­wa­jąco wil­gotne.

Na zewnątrz musiało być bar­dzo gorąco.

Karl czuł się senny.

_Obóz letni, wyspa Wight, 1950_

Zaraz pierw­szego wie­czoru imbryk z gorącą her­batą prze­wró­cił się tak nie­szczę­śli­wie, że płyn popa­rzył mu prawe udo. Bolało strasz­li­wie, nie­mal natych­miast wysko­czyły bąble.

— Bądź męż­czy­zną, Glo­gauer! — powie­dział pan Patrick, rumia­no­licy wycho­wawca, kie­row­nik obozu. — Bądź męż­czy­zną!

Karl sta­rał się nie pła­kać, gdy nie­zgrab­nie nakła­dano mu opa­tru­nek z waty.

Jego śpi­wór był tuż przy mro­wi­sku. Leżał w nim, pod­czas gdy pozo­stałe dzieci się bawiły.

Następ­nego dnia pan Patrick obwie­ścił dzie­ciom, że muszą „zaro­bić” pie­nią­dze, które ich rodzice wpła­cili na kie­szon­kowe.

— Zoba­czymy, które z was jest odważne, a które bez cha­rak­teru — powie­dział, gdy już zgro­ma­dził wszyst­kich na pla­cyku mię­dzy namio­tami, macha­jąc trzcinką. Dzieci stały w dwóch dłu­gich kolej­kach — w jed­nej chłopcy, w dru­giej dziew­czynki.

— Do kolejki, Glo­gauer! — krzyk­nął pan Patrick. — Trzy pensy za ude­rze­nie w dłoń, sześć pen­sów za ude­rze­nie w pośla­dek. Nie bądź tchó­rzem, Glo­gauer!

Karl z waha­niem sta­nął w ogonku.

Trzcinka pod­no­siła się i opa­dała; pan Patrick ciężko oddy­chał.

— Sześć ude­rzeń w pośladki to trzy szy­lingi — podał pie­nią­dze dziew­czynce.

Kolejne razy, kolejna wypłata.

Im bli­żej Karl był początku kolejki, tym bar­dziej się dener­wo­wał.

W końcu wyszedł z niej i ruszył do namiotu.

— Glo­gauer! A gdzie twoja odwaga?! Nie chcesz kie­szon­ko­wego?! — dogo­nił go chra­pliwy głos pana Patricka.

Glo­gauer pokrę­cił głową. Zbie­rało mu się na płacz.

Wszedł do namiotu i łka­jąc, zako­pał się w śpi­wo­rze.

Pan Patrick wciąż się wydzie­rał.

Karl wziął pape­te­rię i dłu­go­pis. Łzy kapały na papier, gdy pisał list do matki.

Z zewnątrz dobie­gał odgłos trzcinki sma­ga­ją­cej dzie­cięce ciała.

Następ­nego dnia udo go bolało jesz­cze bar­dziej, na doda­tek był igno­ro­wany zarówno przez wycho­waw­ców, jak i dzieci. Nawet kobieta, która miała tu być „pie­lę­gniarką” (żona Patricka), kazała mu nie zawra­cać głowy takim lek­kim opa­rze­niem.

Kolejne dwa dni dzie­lące Karla od przy­jazdu matki były naj­gor­szymi, jakie zda­rzyło mu się prze­żyć.

Tuż przed jej przy­by­ciem pan Patrick pró­bo­wał go ule­czyć, prze­ci­na­jąc scy­zo­ry­kiem pęche­rze po opa­rze­niu, by nie wyglą­dały zbyt tra­gicz­nie.

Matka zabrała go do domu, a potem listow­nie zażą­dała od pana Patricka zwrotu pie­nię­dzy, uza­sad­nia­jąc to skan­da­licz­nym spo­so­bem pro­wa­dze­nia obozu.

Wycho­wawca odpo­wie­dział, że nie odda jej pie­nię­dzy, a jeśli już chce wie­dzieć, to jej syn jest sła­be­uszem. Ponadto, jak prze­czy­tał Karl, który także w końcu rzu­cił okiem na list, pan Patrick był zda­nia, że z Karla jest „kawał pedała”.

Parę lat póź­niej pan Patrick z żoną oraz ich współ­pra­cow­nicy zostali ska­zani i osa­dzeni w wię­zie­niu. Powo­dem było udo­wod­nione oskar­że­nie o roz­ma­ite akty sady­zmu popeł­niane pod­czas obo­zów let­nich, które orga­ni­zo­wali na wyspie Wight.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Wszyst­kie cytaty z Pisma Świę­tego za Biblią War­szaw­ską Towa­rzy­stwa Biblij­nego w Pol­sce, http://biblia-online.pl/Biblia/War­szaw­ska.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: