I żywy stąd nie wyjdzie nikt - ebook
I żywy stąd nie wyjdzie nikt - ebook
WOJNA – najpopularniejsza dyscyplina sportowa w galaktyce od początku ludzkości. Nie jest ważne, kto z kim, gdzie i dlaczego. Ważne, by Hitlera dobrze robaki żarły!
Dowiedz się kim jest seledynowa olbrzymka i jak rozprawia się z najważniejszymi ludźmi w armii oraz dlaczego dobrzy Niemcy nigdy nikogo nie krzywdzą!
Najnowszy zbiór opowiadań wojennych to 10 mocnych strzałów najbardziej epickiej armii świata.
Martin Ann (Marcin Przybyłek)
Anna Dominiczak
Marcin Guzek
Filip Laskowski
Joanna Maciejewska
Marcin Pągowski
Grzegorz Piórkowski
Łukasz Sawczak
Andrzej W. Sawicki
Tomasz Zawada
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-765-2 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chyba to sam szatan, pogrążony w śmierdzącej otchłani ojciec wszystkich kurew i bydlaków, przeklął mnie i napiętnował. Nie wiem, czym mu podpadłem, wszak byłem zwykłym potępieńcem, tacy jak ja kłębili się w piekle niczym larwy w padlinie. Chyba że to ten drugi, ten ważniejszy, miał taki kaprys i dla zabawy wcisnął mnie w ręce słodkiej ślicznotki o krągłej dupci i uśmiechu, od którego każdemu facetowi sztywniało w portkach. Przeklinam ich obu, tego na wysokościach i tego na samym dole. Wcale nie wydawało mi się to zabawne.
– Rusz tyłek, głupia, bo zaraz wpadną tu te skurwysyny! – ryknąłem.
Basia jeszcze raz zerknęła w pęknięte lustro, które jakiś żartowniś powiesił w ciasnym korytarzu pod kamienicą na Miłej 18, przerobioną na bunkier Żydowskiej Organizacji Bojowej. Wokół panowała panika w pełnej krasie, durne parchy dały się zupełnie zaskoczyć. Nie spodziewali się, że Niemcy prędzej czy później ich namierzą. Bystrzachy z moich śmierdzących czosnkiem miłośników macy. Powinni się szarpać za pejsy i walić Talmudami po łbach. Całe getto stało w ogniu, kamienice padały jedna po drugiej w tumanach kurzu i pyłu, esesmani z miotaczami ognia demolowali zamkniętą dzielnicę, wykurzając Żydów niczym lisy z nor. Co za zaskoczenie, że zauważyli podejrzany ruch przy najwyższym budynku na Miłej, najludniejszej, centralnej ulicy getta. Prawdziwa niespodzianka, że wreszcie otoczyli dom, tkwiący w morzu ruin niczym pal w dupie, i postanowili przetrząsnąć go jak najdokładniej.
Żydowiny, jak przystało na szczurzy naród, wykazały swoje wrodzone umiejętności i wykopały pod kamienicą prawdziwy labirynt. W piwnicach budynku znajdowała się siedziba czompów, złodziejskiego mojżeszowego gangu, która rozrosła się w solidną podziemną fortecę. Jewreje ryli pod ziemią od jesieni czterdziestego drugiego aż do dnia likwidacji getta. Wpierw ukrywali tu łupy i trefny towar, po wybuchu powstania pozwolili przejąć swoje lochy pejsatym bojownikom. Teraz twierdza została otoczona, a większość nor do niej prowadzących obstawili esesmani.
– Możemy zdążyć do wejścia od Prostej, dalej pójdzie jak po maśle – mówiłem do Basi.
Nie reagowała. Stała przed lustrem i poprawiała swoje blond pukle. Jej oczy były puste, pozbawione życia. Zrozumiałem, że coś w niej pękło, załamała się, poddała.
– Rusz się, żydowska pindo! – ryknąłem. – Na co, kurwa, jeszcze czekasz? Aż cholerne szkopy tu przyjdą i cię po kolei przelecą?! Biegiem, w korytarz po prawej, tam jest jeszcze luźno. Biegnij, na litość boską, wyprowadzę cię, uciekniemy!
Basia położyła dłoń na mojej rękojeści. Poczułem jej ciepłą, delikatną skórę. Moja stal natychmiast się rozgrzała. Byłem gotów zabijać.
– Zostajemy – powiedziała.
° ° °
Zaczęło się oczywiście latem trzydziestego dziewiątego. Spoczywałem sobie zawinięty w natłuszczone płótno, opieczętowane okultystycznymi znakami tłumiącymi. Nie wiedziałem przez to, co dzieje się na zewnątrz, uśpiony, pogrążony w mętnych snach o potędze, chwale i walce. Czekałem, by trafić do rąk polskiego oficera, by wesprzeć go w boju o świętą Ojczyznę. Kiedy jakieś ręce zaczęły mnie odwijać z izolatora i gdy pękały kolejne pieczęcie mocy, aż drżałem z niecierpliwości, tak pragnąłem poznać swego pana i podopiecznego jednocześnie. Moją duszę wtłoczono w zimną stal, by zamienić zwykły pistolet vis w potężny artefakt, broń niosącą niechybną i okrutną śmierć wrogom Rzeczpospolitej. Dygotałem więc i pociłem się olejem, gotów zaśpiewać bitewną pieśń. Czekałem, by dotknęły mnie dłonie wojownika, z którym zwiążę się pętami mocy.
Omal nie wystrzeliłem, gdy poczułem gładką, delikatną skórę kobiety, nienawykłą do broni, nieznającą krwi i walki. Moja lufa błysnęła w słońcu czarno oksydowaną stalą, drobna rączka dziewczęcia z trudem uniosła mnie w górę, prezentując światu. Z rosnącym zdumieniem smakowałem ciało mojej wojowniczki, wnikałem do jej duszy, a pieczęcie z zaklęciami łączyły nas na wieczność.
Szok był tak potężny, że odebrało mi mowę. Na jakiś czas zupełnie straciłem rezon, mówiąc wprost – zamurowało mnie na amen.
Moja wojowniczka wcale nie była polskim bohaterem, oficerem potężnej armii Rzeczpospolitej, szykującym się do śmiertelnego boju. W jej żyłach nie płynęła święta krew chrześcijańskiego woja, nie czułem w niej sarmackiego dziedzictwa, a jej dusza nie śpiewała prasłowiańskimi pieśniami. Śmierdziała czosnkiem. Migotała hebrajskimi znakami i zawodzeniem rabinów. Trafiłem do rąk Żydówki.
Pusty śmiech. Ponury żart, druzgoczący wszystko, w co wierzyłem za życia i co wpojono mi po śmierci, po tym jak wyciągnięto mnie z piekła, bym dalej służył Ojczyźnie. Marzyłem, by znów zapłonąć ogniami otchłani, stoczyć się do pustki, w kłębowisko potępionych dusz. Dlaczego ukarano mnie w ten sposób?
Rozległy się brawa. Żydówka wymachiwała mną nad głową, śmiejąc się głośno. Była pijana, może nie kompletnie, ale mocno wstawiona. Chichotała jak szalona, tańcząc boso na trawie. Po chwili dołączyła do niej dziewczyna w jej wieku, śniada brunetka z warkoczem, trzymająca fajkę w zębach. Gdzie ja, kurwa, trafiłem? Co tu się działo?
Powoli otrząsałem się z szoku i zacząłem badać otoczenie. Znajdowaliśmy się na łące, przechodzącej w niewielką piaszczystą plażę, nad niepozorną rzeczką. Było słoneczne, wczesne popołudnie, chyba niedziela. Dwie dziewczyny pląsały ze śmiechem w rytm skocznej melodii wygrywanej na akordeonie przez kolesia w ułańskich bryczesach. Na trawie rozłożono kilka koców i białych prześcieradeł, które zastawiono wiktuałami i butelkami z wódką. Było tu całkiem sporo ludzi. Dzieciaki z rozpędem skakały do wody, kilku wyrostków rżnęło w karty pod drzewem. W pikniku uczestniczyło kilkanaście młodych osób, mężczyźni w białych, odświętnych koszulach i dziewczyny w letnich, kusych sukienkach. Klaskali do rytmu, śmiali się, ktoś zaczął śpiewać. Pieprzona sielanka.
– Sto lat, Basiu! – Chudy Żyd w rozchełstanej koszuli ucałował moją właścicielkę w policzek ciepłymi, śmierdzącymi alkoholem ustami.
Miałem ochotę rozwalić mu tę parchatą mordę. Pozabijałbym ich wszystkich.
Do tańca próbowało dołączyć kilku przystojniaków, ale dziewczyny padły sobie w ramiona i wirowały jako para, odpychając adoratorów. Basia Sylman, Żydówka o błękitnych oczach i burzy blond loków, w których błyszczało słońce, i Wandzia Wierzchowska, smagła Polka z czarnym warkoczem, obijającym się o pupę i furkoczącym wściekle w sierpniowym, gorącym powietrzu. Przez parę chwil dziewczęta niemal unosiły się nad ziemią, ich gołe stopy poruszały się obłędnie szybko, z młodzieńczą werwą i lekkością.
Z każdą chwilą wiedziałem coraz więcej, penetrowałem środowisko i umysły zgromadzonych ludzi. Widziałem pożądliwe spojrzenia młodych mężczyzn, czułem podniecenie i radość dziewcząt, świadomych swej urody i tego, że tu i teraz są w centrum uwagi. Alkohol szumiał zgromadzonym w żyłach, uwalniał ukryte emocje i żądze. Dwie najpiękniejsze kobiety w miasteczku jaśniały szczęściem i radością. Po chwili dziewczęta rozdzieliły się, by wpaść w ramiona swoich chłopców. Basia przytuliła się do piersi Emusa Nulmana, a Wandzia pozwoliła objąć się Stefkowi Chłoście.
Wszyscy bawiący się nad brzegiem Utraty pracowali w pobliskiej cukrowni Józefów. Robotnicy z małego miasteczka wymieszali się ze sobą, Polacy i Żydzi, pili i bawili się ramię w ramię. Ohyda, nie mogłem tego znieść. To wbrew temu, w co wierzyłem. Element syjonistyczny zatruwał naszą Ojczyznę od setek lat, a ja poświęciłem życie walce z tymi podstępnymi parchami. Nie minęło kilkanaście lat od mojej śmierci, a nic się nie zmieniło. Prosty lud pozwalał ogłupiać się Żydom i bratał się z nimi w biały dzień!
Basia ciągle ściskała moją rękojeść, jej palec zacisnął się na spuście. Byłem zabezpieczony, ale czy to problem? Zwolniłem blokadę i wystrzeliłem. Huk przerwał zabawę.
Pozwoliłem, by pocisk pomknął swobodnie i trafił w pudło akordeonu, wyrwał dziurę w drewnie i rykoszetem poszybował w niebo. Basia pisnęła z przerażenia. Muzyka umilkła, dzieciaki przestały wrzeszczeć, ktoś zaklął ze strachu.
Emus rozejrzał się czujnie i widząc, że nikt nie oberwał, roześmiał się głośno, a potem wyjął visa z dłoni dziewczyny. Przesunął dźwignię bezpiecznika na miejsce. Dygotałem, czując jego żydowskie łapy na rękojeści. Z dwojga złego wolałem, by dotykała mnie Basia. Nie mógł długo utrzymać mnie w ręku, zmusiłem go, by natychmiast oddał mnie dziewczynie.
– Uważaj, to nie zabawka – powiedział. – Schowaj go lepiej.
Żydek czuł palący wstyd i niepewność. Nie wiedział, czy dobrze zrobił, oddając mnie jako urodzinowy prezent. Zajrzałem w głąb umysłu Emusa. Udało mi się dojrzeć kilka obrazów w jego pamięci. Jakieś tajne zebranie, składanie przysięgi, migawki ze spotkań w ciemnych zaułkach Warszawy i jaśniejących blaskiem restauracjach, szemrane interesy, przemowy na walnych zebraniach i marsz w żydowskie święto. Wreszcie pieniądze płacone jakiemuś cwaniakowi, który przytargał skrzynię opatrzoną wojskowym numerem i okultystyczną pieczęcią. A więc to tak! Broń o specjalnym przeznaczeniu została skradziona z wojskowego magazynu i sprzedana Żydom. Mogłem się tego spodziewać. Ten kraj toczy piętno zepsucia i zdrady. Zostałem zdradzony za życia i teraz, po śmierci, gdy wróciłem, by po raz kolejny stanąć do boju za Ojczyznę. Hańba!
Basiu, weź mnie w ręce i pozwól jeszcze raz wystrzelić. Rozwalę łeb temu żydowskiemu sukinsynowi...
Nie słyszała. Zawinęła mnie niedbale w płótno i rzuciła na koc, między butelki wódki i kiełbasę. Zerwane pieczęcie nadal działały, wytłumiając moją moc. Zacząłem zasypiać. Czułem promienie słońca ślizgające się po odsłoniętej rękojeści, słyszałem śmiechy i śpiewy. Nie mogłem jednak nic zrobić. Leżałem tam bezsilnie, pogrążony w ponurych rozmyślaniach o straconej szansie na zbawienie. Jakiś głupi żydowski złodziej, niemający bladego pojęcia, czym jestem, podarował mnie na dziewiętnaste urodziny swojej dziewczynie. Młodej robotnicy z cukrowni gdzieś na mazowieckim zadupiu. I co teraz?
Muszę ją zmusić do posłuszeństwa. Może da się jeszcze przerwać czar? Może nie wszystko stracone?
° ° °
Okazja nadarzyła się już pierwszej nocy. Popołudniem Basia wróciła na Jesołówkę, niewielką żydowską kolonię, tkwiącą za rzeką, po drugiej stronie cukrowni. Przed snem przypomniała sobie o mnie i odwinęła z płótna, które cisnęła w kuchni na kupę ze szmatami. Visa wpakowała do torebki i tak wylądowałem między portmonetką a notesikiem. Ocierałem się o puderniczkę z lusterkiem i szminkę, marząc, by wreszcie rzucić się na to głupie dziewczę i zepchnąć je na kolana. Czekałem cierpliwie na dogodny moment. Spokojnie. Najlepiej zaatakować z zaskoczenia, gdy ofiara jest najsłabsza.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Dzień pierwszy
Lądowanie przebiegło pomyślnie. Statek osiadł delikatnie na dnie porakietowego krateru i zanim skrzydła śluzy na dobre się rozsunęły, z wnętrza wyskoczyli komandosi. Bezdźwięcznie, w ciszy drgającej jedynie od odległych wybuchów, rozlali się po okolicy jak trzewia z przebitego brzucha, zabezpieczając teren w mniej niż czterdzieści sekund.
Wtedy wszystko zamarło: żołnierze, personel zgromadzony na statku, nawet roślinność otaczająca krater. Atak jednak nie nastąpił.
Wewnątrz maszyny metalowe żyły korytarzy przestały jarzyć się czerwienią. Diody wplecione w strukturę ścian zmieniły barwę, wypełniając przestrzeń pomarańczowym światłem. Najwyższy stopień alarmu został odwołany, ale nikt nie spieszył się, by odetchnąć z ulgą.
Załoga statku pozostała na stanowiskach, ze skupieniem monitorując okolicę i przyjmując raporty o uderzeniach kolejnych rakiet, które miały odwrócić uwagę od lądowania.
– Kontakt: zero. Aktywność: zero.
– Ostatnie trzy rakiety weszły w atmosferę Kifah.
– Brak aktywności w punkcie A, sygnał wciąż aktywny.
– Ogólna analiza składu atmosfery nie wykryła szkodliwych substancji.
– Nie odnaleziono żadnych genetiańskich struktur.
– Orbitalne skanery głębinowe zakończą przeszukiwanie oceanów w ciągu godziny, piętnastu minut i czternastu sekund, z dokładnością do pół sekundy.
Kapitan Kaiel Mi-Hari pochylił się do przodu, opierając dłonie na panelu dowodzenia. Bruzdy na jego starzejącej się twarzy nabrały wyrazistości, gdy marszczył czoło, śledząc przesuwające się po ekranach dane. Wszczepione w oczy soczewki najnowszej generacji usłużnie filtrowały informacje, podświetlając najistotniejsze, jednak nie były w stanie odnaleźć tego, co kryło się między wierszami; mimo pozytywnych raportów mężczyzna miał wrażenie, że dobrowolnie włożyli głowę w paszczę genetiańskiego potwora.
Według danych wywiadu planeta została porzucona, jednak w niejasnych okolicznościach zaginął na niej oddział zwiadowczy. Oczywiście nawet opuszczona Kifah wciąż stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo i łatwo mogła stać się grobem dla nieostrożnych żołnierzy – tyle że do rekonesansu na terenie wroga Prosoftyn wybierał najlepszych.
Kapitan kolejny raz przejrzał raporty, próbując odgadnąć grę wroga. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Genetianie porzucili planetę, która uchodziła za jedną z ich twierdz. Co więcej, zostawili ją w nienaruszonym stanie, tym samym oddając wiele sekretów w ręce prosoftyńskich naukowców.
Chyba że to pułapka, przemknęło Kaielowi przez głowę. Myśl była równie natrętna jak ikona migająca na pasku zadań, nie pozwalała się skupić na pracy. Jednak w przeciwieństwie do oprogramowania kapitan nie mógł jej wyłączyć.
– Kapitanie, wszystkie procedury zostały zakończone pomyślnie – zameldował pierwszy oficer Tebo. – Skanowanie oceanów trwa.
Kaiel skinął głową i wybrał jedną z ikon na panelu. Ekrany otaczające centrum kontroli błysnęły jeden po drugim, zmieniając wyświetlany obraz. Jak rozwijający się wachlarz, przed kapitanem ukazała się mapa planety. Dominowała na niej zieleń bezkresnych dżungli, podzielona błękitem dwóch oceanów. Kifah nie była górzysta, a ciepły i wilgotny klimat sprzyjał rozwojowi roślinności, choć Kaiel był przekonany, że i genetiańskie eksperymenty przyczyniły się do rozrostu flory.
– Nanieść punkty taktyczne.
Mapa rozbłysła serią żółtych kropek symbolizujących kratery utworzone przez atak rakietowy. Ten, w którym wylądowali, oznaczony był dodatkowo symbolem Prosoftynu. Kaiel jednak nie patrzył na nie, skupiając wzrok na pulsującym czerwienią okręgu umieszczonym wśród zieleni. Wpatrywał się w punkt, z którego tydzień temu wysłano zakodowane wezwanie o pomoc.
Dzień piąty
– Jakby po prostu nie mogli wylądować obok – narzekał Seh. – Albo przynajmniej gdzieś blisko.
Nikt z oddziału nie odpowiedział. Seh powtarzał to samo od czterech dni, od kiedy wyruszyli. Ukrywał strach pod hełmem sarkazmu, jednak jego narzekanie dawało się towarzyszom we znaki, psując atmosferę w oddziale.
Mirel szedł tuż za nim i żując gumę, bezgłośnie poruszał ustami, jakby mówił: „Zamknij się wreszcie!”. Wysokie czoło chudego blondyna przecinały głębokie bruzdy, nadając twarzy wyraz nieco złowróżbny i pełen złości.
– Pchamy się prosto w pułapkę – nie ustawał Seh.
– Cała ta pierdolona planeta jest pułapką – mruknął Ashte.
Pozostali kiwnęli głowami.
Droga przez dżunglę dłużyła się, wysysała siły jak pijawka. Siły oraz morale, bo nieskończona zieleń, gęsta od liści, pnączy, łodyg i pni, kryła wrogów przed oczami żołnierzy. Ashte miał rację, byli w pułapce, ślepi i bezsilni. Nikt z oddziału nawet przez chwilę nie uwierzył, że Kifah była opuszczona. Genetianie już nieraz udowadniali, że kpią sobie z prosoftyńskich detektorów. Dowództwo zdawało się myśleć podobnie, skoro nie wylądowali tuż obok miejsca, z którego nadano sygnał. Lepiej utracić jeden oddział niż statek wyposażony w najnowszy sprzęt i wypełniony danymi, które nie powinny wpaść w ręce wroga.
Seh zamachnął się, bez przekonania siekąc maczetą grube łodygi nieznanej mu rośliny. Cieńsza od ramienia, ale sztywna i rosnąca na ponad trzy metry, stanowiła uciążliwą przeszkodę. Gdy mogli, wybierali inną drogę, starając się zachować kierunek, na ile się dało, a jedynie w ostateczności przebijali się przez gąszcz.
– Wirus by to... – mruknął Seh z irytacją, gdy ostrze maczety wgryzło się głęboko w łodygę i utknęło. – Twarde jak drzewo.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Evviva l’arte!
Marcin Pągowski
Urodzony w 1978 roku w Złotoryi na Dolnym Śląsku. Z wykształcenia archeolog i informatyk. Obecnie zamieszkały w Londynie, gdzie z tęsknoty za twarogiem, prawdziwym chlebem i za polami malowanymi zbożem rozmaitem kultywuje sarmatyzm (złośliwi twierdzą, że ogranicza się do warcholstwa). Fantastyką w każdej postaci zafacynowany, odkąd jako czterolatek posiadł umiejętność czytania. Później było już tylko gorzej. W wieku lat nastu założył i współredagował fanzin „de profundis”, pracę magisterską napisał między innymi o średniowiecznych pochówkach z zabiegami antywampirycznymi; o tym, jak nasi przodkowie radzili sobie z upiorami, pisał również dla „Nowej Fantastyki”. Dotychczas opublikował antologię dark fantasy „Zima mej duszy” oraz kilka opowiadań, z których warto wymienić dostępną na łamach „Fahrenheita” „Modlitwę za Gamar”, zakwalifikowaną przez Macieja Parowskiego do finału jubileuszowego konkursu na opowiadanie „Nowej Fantastyki”, będącą steampunkiem w babilońskim wydaniu. Choćby go przypiekano, nie przyzna się, że uwielbia nawiązywać w twórczości do Biblii i do Mickiewicza.Premier rządu Jej Królewskiej Mości Marii Cecylii Wazy, królowej Rzeczypospolitej Polskiej, Litwy, Szwecji, Norwegii, Inflant, Wszechrusi, Czech, Śląska oraz Mołdawii, zapowiedział nałożenie embarga na produkty Rzeszy Niemieckiej w odpowiedzi na prowokacyjne zamknięcie portu w Lubece przed pancernikiem Batory. Kanclerz Rzeszy zaprzeczył, jakoby...
Wyłączyłem radio. Denerwowała mnie maniera wciskania wszędzie polonizmów. W czasie Wielkiej Wojny Jerzy V zmienił nazwisko z Lubomirskiego na Windsora, po przegranej Ententy szybko jednak przypomniał sobie o polskich korzeniach, podkulił ogon i począł gorąco wspierać politykę Rzeczypospolitej. Tym samym szlakiem podążył Jerzy VI, upodobawszy sobie po studiach na uniwersytecie we Lwowie kulturę przodków. Czasami dawało to przekomiczne efekty, kiedy na przykład kazał się portretować odziany w specjalnie skrojony kontusz łączony z kiltem odziedziczonym po innym z licznych antenatów. Irytował mnie propolski entuzjazm niedawnych wrogów wylewający się z radia i prasy. Drażniły mnie przymilne noty, jakie słał Chamberlain po będącej wynikiem „referendum” aneksji Łużyc i Meklemburgii, o, przepraszam, Weligardu, do Rzeczypospolitej jako „rdzennie słowiańskich”. Najbardziej denerwowała mnie jednak bezsilność. Mimo zapewnień ministerstwa wiedziałem, że jako opozycjonista i spiskowiec prędzej czy później zostanę deportowany. Ktoś w Polsce upomni się o moją głowę i Brytole z radością podadzą ją zainteresowanym na tacy. Stąd nie radowała mnie ani trochę perspektywa spotkania z urzędnikiem Foreign Office, mogła bowiem oznaczać wszystko. Przestałem liczyć na brytyjski paszport, w końcu odmawiano mi go od lat, z drugiej strony, gdyby chcieli mnie aresztować, po prostu by po mnie przyszli, a nie umawiali się na spotkanie.
Wyjąłem cygaro z kasetki i zapaliłem je, powoli obracając w palcach. Udało się mimo spotniałych, drżących dłoni. Spojrzałem na zegar stojący przy ścianie. Dochodziła dwunasta piętnaście. Gdy dłuższa wskazówka przesunęła się na trójkę, rozległo się pukanie do drzwi. Przeklęci Anglicy i ich punktualność. Gość, jak się można było spodziewać, ubrany był elegancko, choć jego stylu nie określiłbym jako rzucający się w oczy. Podobnie fizis o wydłużonej, końskiej szczęce. Typowy miłośnik herbaty o piątej. Zdjął melonik i płaszcz i usiadł nieco sztywno we wskazanym fotelu, a ja bez pytania nalałem whisky do dwóch szklaneczek. Nie zaprotestował, ale i nie sięgnął po trunek.
– Pan z ministerstwa... – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
– Niezupełnie – odparł nienaganną polszczyzną. – Raczej z kręgu powiązanego z ministerstwem. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym wręczył mi wizytówkę.
Na kartoniku widniało nazwisko „George A. Mathers” wydrukowane ozdobną czcionką, a pod nim „The Shining Ones Publishing House Ltd.” i ozdobny zawijas.
– W czym zatem mogę panu pomóc, panie Mathers? – spytałem, wciągnąwszy dym do gardła. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale oczekuję kogoś...
– To mnie pan oczekuje, panie Gorajski. Od dawna jestem wielbicielem pańskiej twórczości, a kiedy doszły mnie słuchy o problemach, jakie pana trapią, pomyślałem sobie, że nie mogę nie pomóc tak wielkiemu twórcy, i uruchomiłem moje kontakty w Foreign Office...
Moje oczy musiały wyglądać jak dwufuntówki, bo aż się uśmiechnął i sięgnął po alkohol.
– Pana powieść „Upadek” to prawdziwy majstersztyk. Jak bardzo świat może zmienić rzecz nawet tak drobna jak śmierć jednej osoby? Czyż to nie ironiczne? Królewicz Zygmunt Kazimierz umiera w dzieciństwie i półtora wieku później Rzeczpospolita nie tylko nie jest największą potęgą na świecie, ale znika z map Europy. Naprawdę dobra historia, może tu i ówdzie nieco naciągana i niewiarygodna, jak chcą malkontenci, ale przecież tło historyczne gra tutaj drugoplanową rolę. Bądźmy szczerzy, nie jest pan jasnowidzem, a moim zdaniem, i będę tu zapewne wyrazicielem opinii wielu, i tak pana „co by się mogło stać” wypada bardzo wiarygodnie. Szkoda, że w tej serii opublikował pan tylko jedną książkę...
Cygaro omal nie wypadło mi z ręki z wrażenia. Dopiero po długiej chwili zorientowałem się, że mam rozdziawione usta, więc czym prędzej przepłukałem je łykiem szkockiej.
– Ukazały się jeszcze dwa opowiadania... – wyjąkałem, wgapiając się w przybysza jak w mający się za chwilę rozpłynąć miraż. Bądźmy szczerzy, „Upadek” nie był sukcesem, a w połączeniu z moją działalnością polityczną nie przysporzył mi popularności. Grabiński stanowczo odmówił publikacji moich opowiadań na łamach „Niezwykłych Historii” i nawet nie raczył się z tego wytłumaczyć. Podobnie było z „Życiem” Przybyszewskiej i wieloma innymi czasopismami literackimi czy kulturalnymi. Teksty ukazały się ostatecznie w... „Niesamowitych Opowieściach” Sonii Grin w Chicago. „Niesamowite Opowieści” nie kontynuowały jednak współpracy ze mną, przynajmniej jednak wytłumaczyły się ze swych pobudek. Mąż Grin, sam pisarz, stwierdził, że moje fantazje są zbyt wydumane i nieprawdopodobne, i jako takie nie podobają się czytelnikom. Wydumane i nieprawdopodobne. Dobre sobie. Powiedział to ktoś, kto opisywał przedwieczne bóstwa z otchłani kosmosu.
– „Powstanie listopadowe” i „Powstanie styczniowe” – potwierdził gość – czytałem oba. Wizja Polski jako Mesjasza Narodów to istne dzieło geniuszu.
Opróżniłem szklankę jednym haustem i pod życzliwym spojrzeniem Mathersa napełniłem ponownie, stukając szyjką butelki o brzeg naczynia. Dłonie drżały mi ze zdenerwowania, a serce waliło, jakbym właśnie przebiegł dystans z mostu Westminsterskiego do Green Park.
– Przyznaję, że czuję się zbity z tropu, panie Mathers – wykrztusiłem. – Choć bardzo mi pan schlebia, nie widzę związku między ministerstwem, moją skromną twórczością i pana osobą.
– Zapewniam pana, że związek taki istnieje. – Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając nienaturalnie wręcz białe zęby. – Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że ma pan napisane nowe opowiadanie...
– Skąd...?! – zacząłem i urwałem nie tyle na gest gościa, ile z oczywistego powodu, że pytanie zwyczajnie było bezsensowne.
– Szukał pan przecież wydawcy, panie Gorajski. Blackwood też mi o panu wspomniał. Usiłował przekonać kogoś w redakcji „Niesamowitych Opowieści”, żeby puścili pański tekst, ale stanowczo mu odmówiono.
– Zgoda, to prawda, szukałem wydawcy dla „Powstania warszawskiego”, ale nikt nie był zainteresowany, co wielokroć mi powtórzono, również niewybrednymi słowy. Szkoda gadać. Wciąż drukuje się takiego Wellsa, a mnie zarzucają zbytnie nieprawdopodobieństwo i fantazjowanie. Niech mi pan, z łaski swojej, powie, panie Mathers, co w „Ludziach jak bogowie” jest bardziej prawdopodobne od mojej wizji?!
– Spokojnie, panie Gorajski. – Gość pochylił się nad stołem i poklepał moją dłoń. – Perły przed wieprze, a nawet diamenty. Czy ma pan tutaj „Powstanie warszawskie”? Mógłbym rzucić na nie okiem? Jak pan zapewne zauważył, jestem właścicielem wydawnictwa...
Odchrząknąłem, wyprostowałem się w fotelu zawstydzony. Dałem się ponieść emocjom jak jakiś sztubak.
– Proszę mi wybaczyć, panie Mathers, wbrew pańskim informacjom opowiadanie, niestety, nie jest skończone.
Patrzył na mnie w milczeniu długą chwilę, a ja starałem się odgadnąć, co kryje się za nieprzeniknionym wyrazem jego twarzy.
– Mam dla pana propozycję, panie Gorajski – rzekł wreszcie, zerkając na zegar, jakby nagle zaczęło mu się spieszyć. – Wprawdzie przyszedłem tutaj po gotowy tekst, jednak oferta nie ulegnie zmianie pomimo mojego rozczarowania. Zatem sprawy mają się następująco: dokończy pan „Powstanie warszawskie”, a potem napisze kolejną powieść w cyklu. The Shining Ones Publishing House Ltd. rezerwuje sobie prawo do wydania ich, na czym pan na pewno nie straci, a może sporo zyskać. Już nasza w tym głowa, żeby powieść odpowiednio wypromować. I rzecz ostatnia, choć nie najmniej ważna, żeby mógł pan pisać w spokoju, załatwimy panu paszport. Szwajcarski, na wypadek gdyby przyjaźń brytyjsko-polska mogła jednak doprowadzić do wydania pana w ręce władz. Czy przystaje pan na takie warunki?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Powrót do domu
Martin Ann
Urodził się w Pułtusku. Od kołyski chciał zostać kosmonautą, szybko jednak odkrył, że przyszedł na świat sto lat za wcześnie. Zrozpaczony postanowił zostać pisarzem, aktorem albo naukowcem. Niestety, życzenie rodziców spowodowało, że zboczył z kursu i na wiele lat związał się z medycyną, najpierw jako psychiatra, potem jako pracownik koncernu farmaceutycznego. Zmęczony nieudanymi eksperymentami założył firmę szkoleniową Hekson, w której uczy zasad komunikacji międzyludzkiej, co zbliżyło go trochę do jednej z wymarzonych w dzieciństwie profesji, w końcu prowadzący szkolenie też stoi na scenie. Ale tego było mu mało, wziął się więc wreszcie poważnie do pisania i stworzył cykl o Gamedecu („Gamedec. Granica rzeczywistości”, „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”, „Gamedec. Zabaweczki” i „Gamedec. Czas silnych istot”). Obecnie kończy pracę nad tomem ostatnim, „Gamedec. Obrazki z Imperium”, i myśli o kolejnych książkach, wciąż od czasu do czasu marząc o podróżach w kosmos.Nadzienie połknięte w całości, czyli cała prawda o operacji „Mincemeat”
Łukasz Sawczak
Rocznik 1983, wrocławianin, szczęśliwy mąż i ojciec. Z powodzeniem skończył studia urbanistyczne, bez powodzenia prawnicze. Dwukrotnie zwyciężał w konkursie „Otuleni Natchnieniem”, dwukrotnie zdobywał podium „Horyzontów Wyobraźni” (jednocześnie trzykrotnie, rok po roku, meldując się w ścisłym finale). Pojawiał się na łamach miesięcznika „Science Fiction Fantasy i Horror” oraz w specjalnych numerach e-zinu Qfant. Jest członkiem Ligi Piszących Dżentelmenów.Domknięcie
Filip Laskowski
Rocznik 1977, absolwent uczelni technicznej, pracownik korporacji, od kilku lat szczęśliwy mąż i tata. Kibicuje hiszpańskiej Valencii, lubi filmy ery VHS, zapach starych książek i smak kawy. Bardzo ceni sobie zaangażowanie i pracowitość, dlatego każdy rozpoczęty projekt stara się doprowadzić do końca. Jego pasją jest historia polskiego renesansu, marzeniem napisanie książki osadzonej w tym okresie.
Od niedawna odkrył przyjemność płynącą z pisania opowiadań – by nie popaść w rutynę, przyjemność tę dozuje sobie z umiarem. Dlatego w wolnych chwilach trochę pisze, a trochę nie.Potworzyca
Anna Dominiczak
Urodzona w 1983 roku w Szczecinie. Absolwentka socjologii na Uniwersytecie Szczecińskim. Występuje w Teatrze Ognia Inko Gni To. Inspirują ją opowiadania George’a R. R. Martina i Cortázara. Uwielbia czytać, oglądać i snuć niepokojące historie. W 2010 roku jej opowiadanie „Zwierzę” zajęło II miejsce w ogólnopolskim konkursie fantastyczno-kryminalnym „Horyzonty Wyobraźni”. Tym właśnie opowiadaniem zadebiutowała w „Science Fiction Fantasy i Horror”. Publikowała też w „Nowej Fantastyce” i „Esensji”. Jej opowiadanie „Malarz” znalazło się w antologii wydawnictwa JanKa „Zemsta jest kobietą”.