Icebreaker - ebook
Icebreaker - ebook
Mickey James ma siedemnaście lat, właśnie rozpoczyna studia na Uniwersytecie Hartlanda i trafia do uczelnianej reprezentacji hokeja. Przed nim kariera zawodnika NHL. Taki wybór to kontynuacja rodzinnej tradycji hokejowej Jamesów. Ale chłopak wcale nie jest pewien, czy chce iść tą drogą. Dręczą go wątpliwości, jest emocjonalnie rozdarty między lojalnością wobec rodziny a możliwością realizacji własnych pragnień, możliwością bycia sobą. W środowisku hokejowym – maczystowskim i homofobicznym – wszelkie odstępstwa od przyjętej normy są niemile widziane, tymczasem Mickey jest biseksualistą.
Obawa przed ujawnieniem orientacji w połączeniu z depresją sprawiają, że chłopak trzyma się na dystans od kolegów z drużyny, zamyka się w sobie. Pociechę znajduje w rozmowach z siostrami i przyjaciółką z dzieciństwa. Podczas treningów i meczów Mickey spotyka się natomiast ze swoim odwiecznym rywalem, Jaysenem Caulfieldem, co go dodatkowo stresuje. Wydaje się, że kolega z drużyny szczerze go nienawidzi. I mogłoby to nawet stanowić impuls motywujący do lepszej gry, gdyby… Gdyby nie fakt, że Jaysen pociąga Mickeya. Wzajemna niechęć chłopaków powoli topnieje, a potem przeradza się w fascynację.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2448-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień
Depresja i zaburzenia lękowe to szalone połączenie.
Z jednej strony brak mi ochoty i motywacji do hokeja, tak jak w ogóle do czegokolwiek poza zaznajamianiem się z nowym łóżkiem, z drugiej – ciągnie mnie na lód jak wilka do lasu. Chcę pokazać wszystkim, że jestem godny nazwiska, które noszę.
Dobrze, że choć mam przy sobie Delilah. Gdyby nie ona, cała ta sytuacja byłaby nie do zniesienia.
Siedzę na ławce gospodarzy, tuż przy bandzie, stukam łopatką kija o podłogę i słucham zgrzytania lodu pod łyżwami. Moja siostra uczy jeździć Jade, swoją nową dziewczynę. Pojęcia nie mam, w jaki sposób Delilah spiknęła się z kimś, kto nie uprawia sportu. Jej życie obraca się wokół hokeja nawet bardziej niż moje, a przez te kilka godzin, od kiedy ją poznałem, Jade zdążyła udowodnić, że ma zerową wiedzę o tej dyscyplinie.
Co nie zmienia faktu, że widok radości na twarzy Delilah i tego, jak trzyma Jade za ręce, prowadząc ją tyłem po lodowisku, sprawia, że niemal sam mam ochotę się uśmiechnąć.
Próbuję to zrobić i nawet udaje mi się lekko unieść kąciki ust, ale spoglądam na zwisające z krokwi płachty z moim nazwiskiem i znów czuję się jak sparaliżowany.
Gwoli ścisłości, nazwisko nie do końca jest moje. Nazywam się Mickey James III, tymczasem na sztandarach pod sufitem widnieją „James” i „James II” wraz z odpowiadającymi im numerami: 7 oraz 13. Czekam, kiedy znajdą się tam, by dopełnić trio, „James III” i moja 17, która zakończy karierę razem ze mną.
Przynajmniej dopóki nie spłodzę Mickeya Jamesa IV, a ten nie popełni Mickeya Jamesa V i tak dalej, aż w końcu zabraknie numerów dla innych graczy i Hartland zostanie zmuszony do rozwiązania męskiej drużyny hokeja.
– Nie puszczaj! – odzywa się Jade z delikatnym południowym akcentem, po czym wybucha piskliwym śmiechem, gdy obie z Delilah nagle zaliczają lód. Dobrze, że moja siostra ma szorty pod sukienką, inaczej musiałbym sobie wyłupić oczy.
Odrywam kawałek taśmy i kładę rolkę na bandzie, jednocześnie sięgając po telefon. Kij leży w poprzek na kolanach. Przyszedłem tu, wdrapałem się na wzgórze i założyłem łyżwy wyłącznie z poczucia obowiązku, ale zniechęcenie sprawia, że wcale mnie nie ciągnie na lód.
Odblokowuję aparat i widzę powiadomienie o wiadomości od Novy, mojej najbliższej przyjaciółki.
Nova: Cześć, skarbie. Jak tam pierwszy dzień?
Zerkam w stronę wysokich, sięgających od podłogi aż po sufit okien za bramką gości. Mój wzrok wędruje przez pustą przestrzeń pomiędzy rzędami ławek i pada na migoczące u stóp wzgórza jezioro Cayuga. Promienie słońca odbijają się w jego wodach jak w lustrze. Spomiędzy gęstych drzew wyglądają stare kamienno-ceglane budynki uczelni.
Ktoś inny poczułby w tej chwili rozkoszny dreszcz emocji. Ach, być na tym cudownym kampusie na kilka dni przed rozpoczęciem pierwszego roku koledżu i mieć u stóp całą przyszłość.
Ale ponieważ jestem, jaki jestem, przychodzi mi do głowy jedynie:
Mickey: Weź mnie zabij. Zafunduję ci bilet z Paryża, czy gdzie tam jesteś, żebyś tylko przyleciała i mnie zabiła.
Nova: Jaśnie pan wybaczy, ale nie ma tak dobrze.
Mrużę oczy na widok „jaśnie pana”. Coś nowego. Nic nie poradzę, że tutejsza drużyna to Royalsi.
Podnoszę wzrok, akurat kiedy Delilah pomaga Jade wstać z lodu. Jade otrzepuje leginsy. Śledzę ruchy jej dłoni i dostrzegam jasnoniebieskie i czerwone plamy na ciemnej skórze. No tak. Delilah wspominała, że Jade jest malarką. Moja siostra, zapalona sportowczyni, spotyka się z dziewczyną, która nawet nie wiedziała, czym jest gest naśladujący rzut kostką, dopóki dosłownie przed dziesięcioma minutami Delilah nie zademonstrowała jej, w jaki sposób cieszymy się ze zdobytego gola (udajemy, że rzucamy kostką do gry – Delilah jest aż t a k ą fanatyczką hokeja).
Nie znałem jej od tej strony.
– To co, może zagramy dwie na jednego? – odzywam się zachrypłym głosem; zbyt rzadko go używam.
Zaskoczona Jade spogląda w moją stronę, jakby zapomniała, że też tu jestem. Rozumiem ją. W ułamku sekundy jej zdziwienie przechodzi w ciepły uśmiech. Jade przytrzymuje się Delilah, żeby znów się nie przewrócić, i prostuje plecy.
– Czemu nie? Posiedzę sobie w bramce albo coś, bo s t a n i e na lodzie jakoś zupełnie mi nie idzie.
– Szybko się nauczysz, jak tylko opanujesz strach przed upadkiem – mówi Delilah. Odprowadza Jade na ławki, żeby odetchnęła, i opiera się o bandę obok mnie.
– Szczerze mówiąc, wolałabym pooglądać was dwoje – odzywa się Jade zza moich pleców. – Chcę zobaczyć, jak to robią prawdziwi hokeiści.
Delilah łypie na mnie spod równo obciętej jasnoróżowej grzywki; pozostałe włosy – w tym samym kolorze i zdecydowanie zbyt długie – spływają jej na ramiona. Widzę, jak zatrzymuje wzrok na moich podkrążonych oczach. Zaciska usta, tak że wyglądają jak cienka kreska. Pewnie myśli, że jestem wykończony i wyłożę się jak długi w chwili, gdy dotknę łyżwami lodu, ale nie, po prostu ostatnio cały czas tak wyglądam.
Ostatnio, czyli od zakończenia draftu do NHL w czerwcu. Wtedy uwaga wszystkich skupiła się na najbardziej obiecujących zawodnikach w perspektywie przyszłego roku – na mnie i na Jaysenie Caulfieldzie, których wytypowano na czołowe miejsca. Stresuję się tym tak bardzo, że nie mogę spać.
Nie podoba mi się to pełne troski spojrzenie mojej siostry – chcąc od niego uciec, wstaję, odpycham się od bandy i wyjeżdżam na sam środek lodowiska.
Wszystkie lodowiska pachną podobnie. Przymykam oczy, wciągam przesycone wonią rywalizacji zimne, czyste powietrze i mam wrażenie, jakbym się przeniósł do KeyBank Center w Buffalo, gdzie się praktycznie wychowałem, albo do USA Hockey Arena w Michigan, w którym mieszkałem przez ostatnie dwa lata.
Hartlandowa Giancarlo Alumni Arena jest jakieś dwa razy większa od USA Hockey Arena, ma dwupoziomową widownię z ustawionymi naprzemiennie sektorami czarnych i fioletowych krzesełek, a także zawieszony pod sufitem prawdziwy telebim z czterema ekranami, na których pokazują powtórki i ujęcia na żywo. Zdarzało mi się występować na obiektach NHL, ale tylko w wyjątkowych spotkaniach. Dopiero od tego sezonu będę grał na co dzień na tak fajnym lodowisku.
Jest dobrze. Wszystko idzie zgodnie z planem. Bezsenność, na którą cierpię, nie ma żadnych podstaw. I nie ma żadnego powodu, dla którego miałbym bez przerwy chodzić przygnębiony.
Gdy ta myśl powoli wybrzmiewa w mojej głowie, nagle dolatuje do mnie donośny śmiech z tunelu prowadzącego do szatni. Jest jak wyzwanie, na które muszę się przygotować.
Jako pierwsi wychodzą moi nowi kapitanowie, studenci ostatniego roku: Luca Cicero i Maverick Kovachis, znani jako Zero i Kovy, o czym się dowiedziałem z drużynowego chatu, do którego latem dołączono mnie wbrew mojej woli. Spodziewałem się, że w ślad za nimi wytoczy się cała reszta drużyny, ale nie, w przejściu zjawia się tylko jeden zawodnik.
Raptem świat kurczy się do czubka szpilki i po raz pierwszy w życiu doświadczam na własnej skórze reakcji walki lub ucieczki.
Jaysen. Caulfield.
Musiałem popełnić jakąś haniebną zbrodnię w poprzednim życiu, skoro w tym los tak okrutnie mnie pokarał. Mam grać w jednym zespole z moim największym rywalem. Z głównym źródłem mojego rozdzierającego serce niepokoju. Z gościem, który potencjalnie może mnie wysiudać z pierwszego miejsca na liście do draftu.
Kapitanowie zatrzymują się przy ławce, obejmują Delilah i Jade na powitanie, zamieniają z nimi kilka słów i pytają, jak im minęły wakacje. Jaysen nie podchodzi, rozgląda się po lodowisku, omiata je pełnym podziwu wzrokiem.
Kiedy spojrzenie Jaysena pada na mnie, łagodny łuk jego uśmiechu nabiera ostrości, staje się bardziej drapieżny.
Nigdy się szczególnie nie martwiłem o miejsce na liście do draftu. Wychodziłem z założenia, że prowadzenie mam w kieszeni, o ile tylko będę wkładał w grę całe serce. Ale teraz, czując na sobie wzrok Jaysena gotowego obrócić wszystkie moje marzenia i nadzieje w proch, zaczynam się pocić.
To będzie długi rok.
Kiedy ostatni raz dzieliłem lodowisko z Jaysenem Caulfieldem, moja drużyna National Team Development Program rozgromiła jego Green Bay Gamblers sześć do jednego. Ja zaliczyłem hat-tricka, a Jaysen zdobył jedynego gola dla Gamblersów. Coś mi się wydaje, że nadal chowa do mnie urazę, bo nawet na chwilę nie daje mi spokoju.
Przejmuję bezpański krążek na wysokości ławki i w ułamku sekundy Jaysen już jest przy mnie. Obracam się, żeby utrudnić mu przejęcie inicjatywy, a on napiera na moje plecy dłonią zaciśniętą w pięść i usiłuje wybić mi krążek. Zmieniam ułożenie ciała i ruszam wzdłuż bandy w kierunku, z którego nadjechałem. Szybko się orientuje, co chcę zrobić, i puszcza się w pogoń, ale tak się składa, że jednym z moich największych atutów jest szybkość. Podaję krążek do Delilah, a Jaysen odpycha mnie i pędzi go odebrać.
Następnym razem nawet nie zawraca sobie głowy krążkiem, tylko od razu ciska mnie na bandę. Słychać trzask plastiku. Siedząca na widowni Jade gwałtownie nabiera powietrza. Zagryzam ochraniacz na zęby i osłaniam krążek płozą, przyciskając do bandy, żeby Jaysen nie mógł go wyłuskać. Mam wrażenie, że na tym etapie gra już zupełnie go nie interesuje – chodzi wyłącznie o pokazanie, jakim jest dupkiem.
– Kiedy się ostatnio uśmiechałeś? – rzuca. Przesuwam go biodrem i zyskuję wystarczająco dużo przestrzeni, by posłać krążek do Zero.
Jaysen nie odpuszcza, zaczepia mnie przy byle okazji i atakuje całą swoją masą. Delilah trąca mnie w ramię, gdy usiłuję złapać dech po jednej z takich brutalnych akcji.
– Chyba ktoś tu trochę się ciebie boi – mówi, puszczając oczko.
Przewracam oczami, ale Delilah ma rację. Jaysen nie byłby taki cięty na mnie, gdyby nie myślał o drafcie. Dlatego cierpliwie znoszę jego docinki, nawet kiedy ich celem staje się mój wzrost.
– Gdzie kupiłeś łyżwy dla dzieci?
Tym razem prawie mu się udaje wyprowadzić mnie z równowagi. Wcale nie jestem aż tak niski. Plasuję się idealnie w przeciętnej.
Okej, może parę centymetrów poniżej. Na tle niesportowców. Większość zawodników hokejowych przewyższa mnie o jakieś dwadzieścia centymetrów. Ale w przypadku Jaysena ta przewaga wynosi tylko piętnaście centymetrów, więc to nie tak, że jest jakimś wyjątkowym olbrzymem na lodowisku.
Wymija mnie, bierze zamach i uderza. Trafia krążkiem idealnie w okienko, w jeden z otworów w samym rogu bramki treningowej. Wraca do nas na jednej łyżwie i z kijem luźno w obu rękach, spoglądając na mnie z aroganckim uśmieszkiem. Delilah siedzi na ławce z Jade i objaśnia jej, co się właściwie dzieje na lodowisku.
Mogłaby przy okazji oświecić ją w przekomarzankach.
– Kto cię uczył oklejać kij? – pytam. Jaysen ma pojedynczy pasek czarnej taśmy wzdłuż dolnej krawędzi łopatki i białą taśmę od środkowej części aż do czubka. W życiu nie widziałem brzydszego klejenia.
Stawia kij trzonkiem na lodzie i dotyka łopatki niemal z czułością, powoli przesuwając palcem po czarnym pasku.
– Z jednej strony daje mi lepszą przyczepność przy odbieraniu podań, z drugiej warstwa taśmy jest na tyle cienka, że mogę dobrze wyczuć krążek. A to – stuka kciukiem w biały czubek – nadaje krążkowi obłędne podkręcenie.
Unoszę brew.
– Wyglądasz z tym jak ktoś, kto przez okrągły rok pierdzi w ławkę.
Jaysen delikatnie unosi kącik ust i nagle czuję, jakby serce miało mi wyskoczyć z piersi – ze strachu.
– Możliwe, ale dzięki temu – znów dotyka łopatki – wskoczę na pierwsze miejsce na liście do draftu.
Rechoczę pod nosem i kręcę głową, odwracając wzrok. Chyba śni.
– Ach, oto co gryzie Waszą Wysokość. – Jaysen unosi brodę i przysuwa się nieco bliżej. – Wyzwanie rzucone temu, co ci się rzekomo należy.
Mrużę oczy. Najpierw Nova, a teraz on. Nie dociera do niego, że też został Royalsem?
– Wierz mi – wypalam. – Nie stanowisz dla mnie żadnego wyzwania.
Zatrzymuje się tuż przy mnie. Góruje nade mną tak, że muszę zadzierać głowę. Przed grą usunął ozdoby, ale widziałem mnóstwo jego zdjęć poza lodowiskiem i wiem, że nosi czarne kolczyki w nosie i wardze. Na jego ciemnobrązowej skórze lśni srebrny naszyjnik. Przy uśmiechu – nawet szyderczym, takim jak teraz – w policzkach robią mu się dołeczki. Muszę się otrząsnąć.
Nie ustępuję mu, mimo że serce wali mi jak szalone, a dłonie pocą się w rękawicach.
Jaysen otwiera usta, żeby coś powiedzieć, gdy niespodziewanie wyrasta przy nas Zero.
– Tu się gra w hokeja, chłopaki. Całować się będziecie później.
Jaysen odsuwa się ode mnie tak gwałtownie, że nie ma szans zobaczyć rumieńca, który występuje na moje policzki.
Po tym spięciu robi się jeszcze bardziej agresywny w próbach zablokowania mnie. Dobrze, że postanowiliśmy wyjechać na lód w pełnym rynsztunku. Ze wszystkich sił staram się zachować spokój i obojętność. Nawet nieźle mi idzie, ale nagle, tuż po zdobytej bramce, Jaysen trąca mnie w ramię tak mocno, że tracę równowagę i niewiele brakuje, bym wyłożył się jak długi. Z trudem udaje mi się utrzymać na nogach. Dosyć tego dobrego.
– O co ci biega? – pytam niby łagodnym tonem, dokładnie tak, jak się spodziewa, i jednocześnie z tłukącym w piersi sercem zaciskam dłoń na kiju. – Odwala ci, bo przestałeś być najlepszym zawodnikiem w drużynie?
Jaysen przekrzywia głowę, przenosi ciężar ciała na jedną nogę i przygarbia się z leniwą nonszalancją.
– Nie, skąd. Po prostu nie mogę się nadziwić, jak bardzo nie zasługujesz, żeby tu być.
Prostuję plecy i robię zaskoczoną minę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że są setki chłopaków, którzy nigdy nie będą mieli okazji znaleźć się w drużynie, bo zajmujesz miejsce, które ci się nie należy, dostajesz stypendium, którego nie potrzebujesz, i bez powodu cieszysz się rozgłosem. Nie powinno cię tu być.
Prycham drwiąco. Dobra, człowieku, nie zamierzam tego słuchać. Odwracam się, żeby zjechać z lodowiska, ale Jaysen łapie mnie za koszulkę treningową i zatrzymuje. Zaraz wybuchnę. Ściskam kij tak mocno, że bolą mnie kłykcie.
– Zapracowałem na to – odpowiadam krótko przez ściśnięte zęby.
Jaysen wybucha śmiechem pełnym goryczy i złości. Nigdy dotąd nie wdawałem się w bójkę na lodzie, ale coraz bardziej mnie kusi, żeby przywalić temu kolesiowi.
– Jasne – szydzi. – Z takim nazwiskiem na pewno musiałeś harować jak wół.
Popycham go. Robię klasyczny atak kijem oburącz, wkładając w to całą swoją masę. Jaysen prawie nie drgnie. Wsuwa palce w kratę mojego kasku i szarpie. Trzymam kij przy jego piersi, a on dalej ciągnie, przysuwa mnie do siebie. Jestem tak blisko, że czuję zapach jego potu i widzę kropelki na twarzy. Gromi mnie gniewnym wzrokiem, ale kiedy z jego ust wystaje kawałek czerwonego ochraniacza na zęby, Jaysen przestaje się wydawać taki straszny.
W gęsty szum adrenaliny w mojej głowie wrzyna się charakterystyczny odgłos płóz sunących po lodzie. Zero i Kovy są tuż obok, wciskają ręce pomiędzy nasze ciała i usiłują nas rozdzielić. Nie odrywam oczu od Jaysena – Jaysen nie pozostaje mi dłużny. Puszcza moją kratę dopiero po dłuższej chwili i robi to tak, że prawie ściąga mi przy tym kask.
– Zostawić was samych, gwiazdeczki? – pyta z przekąsem Zero. – Bo wygląda, jakbyście uskuteczniali jakąś perwersyjną gierkę.
– Albo jakby jeden chciał drugiego trwale uszkodzić – dodaje Kovy.
Zero łypie na niego i przekrzywia głowę. Wzrusza ramieniem.
– Nie są niezastąpieni. – Przenosi spojrzenie z powrotem na nas i przez chwilę patrzy, jakby się zastanawiał, czy na pewno jest kapitanem i czy na pewno gramy w jego drużynie. W końcu zdecydowanym ruchem wyciąga przed siebie dłoń i oznajmia stanowczo: – Słuchajcie, musicie przestać puszyć się jak pawie. Tutaj, na tym lodzie, i kiedy nosicie te koszulki, wasze szanse na draft nie mają najmniejszego znaczenia. Dotarło?
Jaysen wypina pierś, prostuje się na pełną wysokość i spogląda na mnie z góry.
– Chcieliśmy się tylko lepiej poznać.
– Chwalebne. Ale najpierw wlejcie w siebie parę drinków.
Zero odjeżdża w stronę środka lodowiska i pokazuje, żebyśmy udali się za nim. Czekam, aż Jaysen ruszy pierwszy. Odpycha się płozą, mija mnie i na koniec jeszcze raz trąca mnie w ramię.
Przewracam oczami i podążam za całą trójką, nie spuszczając Jaysena z oka. Po tym wszystkim sunie z wdziękiem, który niemal dorównuje mamie i mojej siostrze Nicolette, a trzeba wiedzieć, że obie są łyżwiarkami figurowymi, występowały na igrzyskach olimpijskich i zdobyły tuzin medali.
Jaysen czuje się na lodowisku jak ryba w wodzie. Kocha hokej. Widać to po tym, jak lekko odchyla głowę i nabiera zimnego powietrza, rozluźnia ramiona, jakby zapach tego miejsca mógł rozładować jego frustrację z mojego powodu.
Nie wychowano go na zawodnika. Sam się zdecydował na taką, a nie inną karierę. Zanurzył się w niej, zatopił, chłonął ją przez skórę, krew, kości – wszystko z własnej woli. Istnieje wielu takich jak on, którzy mogliby trafić do drużyny, gdybym nie zajmował w niej miejsca.
Jeśli o to chodzi, chyba ma rację.
Powiedziałbym mu o tym, gdyby nie był takim skończonym dupkiem.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji