- W empik go
Ich tajemnica - ebook
Ich tajemnica - ebook
Mieczysław Srokowski (1873–1910) był polskim pisarzem i poetą, parał się także aktorstwem. Zaliczano go do tzw. meteorów Młodej Polski. Nazywano tak indywidualistów o dużej wrażliwości i szczególnych uzdolnieniach, których koleje losu często okazywały się tragiczne. Srokowski tworzył poezje w konwencji młodopolskiej, a także skandalizujące powieści psychologiczne, przesiąknięte erotyzmem, zdecydowanie wyprzedzające epokę.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-882-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy pociąg się zatrzymał, Kaniowski, wyskakując z wagonu, natychmiast zapytał Semka:
– Czy pani Zamczyńska z córką są już w Porohach?
Ale stary nie mógł odpowiedzieć, wiatr mu prosto w twarz wiał i zasypywał śniegiem oczy i usta – zgiął się tylko wpół i objął kolana Kaniowskiego – potem wziął z rąk jego torbę podróżną i poszedł w stronę stacyjnej budki mającej dworzec zastępować.
Gdy się znaleźli w małej, silnie ogrzanej poczekalni, Semko ponownie przypadł do rąk Kaniowskiego – głos mu drżał i łamał się:
– Paniczu... paniczu... radość będzie, radość – powtarzał w kółko... Ucieszą się państwo, bo ucieszą. Natęsknili się przez te dwa lata.
Kaniowski drżał z niecierpliwości, ale zgniótł wzruszenie i począł na przekór samemu sobie, na pozór spokojnie dowiadywać się o zdrowie rodziców i sióstr. Gdy się stary wygadał, zapytał cicho, powstrzymując oddech.
– Czy panie Zamczyńskie przyjechały już?
– Przyjechały, jeszcze w zeszłym tygodniu – odparł stary.
Kaniowski uczuł ciepło w piersi – światło oblało mu oczy – stary to spostrzegł...
– O, już dawno w Porohach takiego wesołego Bożego Narodzenia nie było, jak tego roku będzie – da Bóg...
Kaniowski zamyślił się, Semko zapytał:
– Czy zaraz jedziemy, paniczu?
Kaniowskiemu, który odwykł od nazwy _panicz_ w czasie swej dwuletniej włóczęgi po świecie, teraz słowo to wydawało się dziwnie kochane i swoje. Popatrzył w rozrzewnione oczy starego i szepnął:
– Jedźmy jak najprędzej, żeby, nim zmrok zapadnie, minąć Stawiska. Dzięki Bogu zaczyna się rozpogadzać.
– To i zawsze tak – odparł stary – cały dzień wieje tym śnieżyskiem i wieje, dopiero pod wieczór ucicha, jak makiem siał, i już cała noc jest piękna.
Trójka rysaków pomykała szybko głęboką kopną sanną. Wicher ustał. Kaniowski pod białym nakryciem śniegowym wyczuwał serdeczną naddniestrzańską ziemię swoją; pieścił okiem ten lekko falisty krajobraz, daleki, rozciągły, bezkresny taki, że oczy mgłą mu zachodziły. A gdzie tylko na wzgórku zaświeciła cerkiewka, tam zaraz widniały ogromne, ustrojone puchem śniegowym, czarne świerki i bielił się dziwnie spokojny, biedny a jasny wiejski cmentarz.
Kaniowski szeptał w myśli:
– Jak się to jednak kocha – jak kocha... Pojęcia nie miałem.
Kraj równy, przestronny – i zda się, że milczy tą równiną swoją, a gdy zagada czasem jaką wyniosłością, to chyba bezimiennym dawnym kopcem albo kurhanem tak starym, że i pamięć o nim zagasła.
Witał oczyma, pieścił, całował w duchu to wszystko.
Wieczór zapadał. Na zachodzie buchnęła purpurowa łuna – rozlała się po chmurach u nieboskłonia i rzuciła ogromne plamy roztopionego złota na śnieg. Strugi tego czerwonego płynnego złota polały się szczytami drzew nad granatowym rąbkiem dalekiego boru i odbiły się w każdym niemal jaśniejszym płatku śniegowym, zapalając istny pożar blasków. Od wschodu i północy szedł do walki z tym szkarłatnym przepychem świetlnym pewny swego zwycięstwa sinawy cień wieczorny. Pełzał powoli, otoczył z trzech stron broniący się jeszcze zachód i postępował szary, nieubłagany, przywitany silnym ogniem ostatnich już promieni, zatrzymał się jeszcze na chwilę – krótką, decydującą chwilę przed ostatnim atakiem i posunął się nagle gwałtownie naprzód. A szkarłatny ostatni ślad dnia, walcząc z przeważną nawałą mroków i znacząc krwawo swój ślad, cofał się z wolna, coraz to gasnąc bardziej i malejąc, aż za siny, daleki i nie wiadomo dlaczego tak bezkreśnie tęskny rąbek nieboskłonia zapadł.
Minęli jedną i drugą wioskę, rzucone, jak małe czarne plamy na ogromnej przestrzeni śniegowej. Mrok gęstwiał i granatowiał coraz bardziej, błękit zimowej nocy na nowiu zaiskrzył się miliardami niepojętych, tajemniczych świateł, zamajaczyły przejrzyste smugi Mlecznej Drogi.
Kaniowski siedział w obszernych saniach szczelnie otulony w ogromne niedźwiedzie futro ojca i baranice, które dla niego przysłano. Sanie śmigały, odgłos dzwonków płynął wśród ciszy nocnej po białej pościeli śniegowej, odbijał się echem dalekim i wyśpiewywał mu jakąś dobrze znaną dumkę swojską... bez słów... Z wolna zaczął sobie uprzytomniać, że lada chwila ma ujrzeć matkę swoją... i doznał uczucia głuchego bólu. Aż do tej chwili nie pomyślał nawet, że jedzie do rodzicielskiego domu, że po tak długiej rozłące ma znowu ujrzeć ich, tych najbliższych swoich, a szczególnie matkę, ukochaną, oddaną, poświęconą!... Zapomniał nawet o niej, tak mu myśl całą zajęła słoneczna biała Zaza Zamczyńska. Ogarnął go wstyd a równocześnie radość dziwna, ciepła jakaś, dziecinna a wielka, pierś mu przepełniać zaczęła. Matka... Postać kobieca – siwe włosy, dobre szare oczy – cicha, kochająca... Myśl o niej zwyciężyła w nim nagle wszystkie inne nadzieje i radości i wypełniła mu duszę sobą.
Zaczął się unosić tą radością, niecierpliwić... Sanie mknęły szybko. W myśli widział stary dwór porohowiecki z licznymi przystawkami, które z biegiem lat dobudowywano – witał oczyma ducha każdy kąt. Czuł drżenie w piersi na myśl powitania, które za chwilę obejmie go tym ukochanym ciepłem; za nim tak bardzo tęsknił. I znowu szeptał niemal bezwiednie.
– Jednak, jak to się kocha...
Zaczęli nagle zjeżdżać z pochyłości. Semko zdjął czapkę – Kaniowski spostrzegł ogromny, czarny, pochylony krzyż... uczuł mdłość, w oczach mu się zaćmiło. Semko zwrócił się do niego z kozła, wskazując w dół przed siebie batem!
– Ot i Porohy, paniczu!
Młody siwek idący w lewym lejcu zadrżał radośnie – konie ruszyły jak z kopyta, w oczach Kaniowskiego migały szybko znane topole przydrożne, potem zabudowania wioski – karczma, parę domków, dalej długa aleja lipowa... Semko nagle podniósł się z siedzenia i stojąc, wypalił z bata, wjechał w otwartą bramę, wypalił po raz drugi – przed oczyma Kaniowskiego błysnął rzęsiście oświetlony dom jego: jakieś łkanie kurczowe chwyciło go za gardło – Semko strzelił po raz trzeci z bata, aż okna zadrżały, i osadził konie przed gankiem.
Kaniowski sam nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy wygramolił się z niedźwiedzi i baranic; drzwi wchodowe od ganku same otworzyły się przed nim z trzaskiem... Światło... długi, głośny okrzyk radości...
– Stachu!
Uczuł nagle gorące łzy na twarzy, jakieś drżące usta szukały jego czoła...II
W sali jadalnej Porohowieckiego dworu płonęły ogromne szczapy sosnowe na starym kominie. Złotoczerwony blask kładł się długimi słupami po podłodze i powale – w sali była zgromadzona cała rodzina i wszyscy w domu obecni goście. W półkole szerokie przed ogniskiem, na krzesłach, fotelach, taboretach, rozsiedli się państwo Kaniowscy, dwie ich córki – Hanka i Nina, kruczowłose, osiemnastoletnie bliźniaczki – i syn Stanisław Kaniowski, dwudziestoczteroletni młodzieniec. Rosły jak topola nasza, smagły, siwooki szatyn, w ruchach i geście silnie trącony zagraniczną kulturą, rasowy sarmacki typ.
Obok niego na niskim, wygodnym karle, z łokciami wspartymi na kolanach, siedziała Zaza Zamczyńska, za nią jej matka, taka zwyczajnie sobie dystyngowana siwa dama.
Zaza ma brązowe włosy, duże ciemnozielone oczy w czarnej oprawie, kształty kwitnące i dojrzałe, cerę twarzy alabastrowobiałą, bez rumieńców, a ciepłą!
Obok pani Zamczyńskiej, zamyka półkole biała jak gołąbek babusia Kaniowska, matka pana domu.
Salę jadalną u góry zdobiły z jednej strony głowy dzików i rogi jelenie, trofea myśliwskie całego szeregu pokoleń, z drugiej zaś – szereg portretów poczerniałych, naiwnie malowanych, zawsze z herbem po prawej stronie płótna u góry.
Milczenie przerwał w tej chwili, głośny jak strzał, trzask płonącej smolnej kłody na kominku.
– Strzela jakby na gości – rzekł pan Kaniowski.
– Na taką okrutną zamieć, wątpię chyba – wtrąciła babusia – żeby się kto zjawił; chociaż roku zeszłego Weryhowie z Czołhan przyjechali. Pamiętasz? Jakoś to było tak jak dziś, po wigilii.
W tej chwili Zaza Zamczyńska zwróciła oblane światłem oczy, jak dwa płonące szmaragdy, na Stanisława Kaniowskiego i zapytała, niby bardzo rozciekawiona:
– Czy to dalekie sąsiedztwo ci państwo Weryhowie?
– Czołhany, w których mieszkają, są stąd o jakie trzy mile – ale wie pani, takie podolskie mile, co to w zawieje można i pięć godzin wlec się. Wątpię też, czy przyjadą, byłem przed wieczorem w stajni, mówił mi Semko, że drogi są zupełnie zawiane. Onegdajszej nocy, mówił, pomiędzy Czołhanami a Równią, czterech chłopów chwyciła zamieć w polu, tuż przed ich domem; zbłądzili i zamarzli do rana biedacy! U nas – mówił, śmiejąc się, zwrócony do Zazy – to zawsze tak! Gdy zimno, to ludziska zamarzają, a jak gorąco, to się palą!
– Na przykład przy kominku – wtrąciła, wędrując spojrzeniem spod rzęs prosto w oczy Stanisława! – Ale to jest sztuczne palenie – dodała po chwili.
– E! nie bardzo tam sztuczne, tylko podwójne – bąknął nieznacznie...
Spojrzał na nią, a po jej twarzy przeszedł falą cień rumieńca i zaczęła z dziwną pilnością badać ogień na kominku.
– A ci Weryhowie – rzekł pan Kaniowski zwrócony do pań Zamczyńskich – to dziwni ludzie! Majątek należy do niej. On – Bóg wie skąd się wziął i kto jest. Pani Weryhowa, cudnej urody kobieta, była majętną sierotą, z domu Herburtówna, córka mego serdecznego przyjaciela. Czołhany są w ich rękach lat blisko trzysta, toteż gdy osierociała i sama została dziedziczką pięknej fortuny, starano się o nią na prawo i lewo, ale kosze sypały się jak grad! Zdawało się, że panna zakroiła na księcia, czy co? Ale ba! Bo to i książę Sołomerecki zawitał, zakręcił się i trzask! dostał kosza.
– Jak ojciec dziwnie opowiada – wtrącił Stanisław – dlaczego _TRZASK DOSTAŁ KOSZA_?!
Wszyscy buchnęli śmiechem.
– A bo ja tak, mości dobrodzieju, po dawnemu gadam, rzekł, śmiejąc się, trochę zażenowany pan Kaniowski. Otóż co się dalej dzieje. Panna Maria – bo tak jej na imię – wyjeżdża z jakąś tam swoją ciotką do Rzymu, będzie temu trzy lata, i trzask...
– Znowu trzask? – zapytał Stanisław.
– Nie przeszkadzaj!... i powróciła panią Weryhową – dokończył.
– Weryhę znałam jednego na Litwie... zaraz... zaraz – zaczęła sobie przypominać pani Zamczyńska...
– Ja tych litewskich też znam – wtrącił Kaniowski, to są inni, lecz nasz, proszę pani, to zupełnie nieznana osobistość. Ani kto wie, kto on, ani skąd on. Przywiozły go sobie z Rzymu i basta. Był, jak sam mówi, oficerem pruskich huzarów – jest nawet komandorem czy też kawalerem maltańskim, jakieś podobno ma w zagranicznych bankach kapitały – ale... ale to wszystko jest jakieś niejasne.
– Jednak gospodaruje dobrze, nieprawdaż? – zapytał Stanisław.
– A gospodaruje tam nawet nieźle, porządek u niego jest, pieniędzy nie traci, nigdzie nie wyjeżdża; jednym słowem rządny jest.
– Lubię takich tajemniczych ludzi – szepnęła Zaza.
– A ja się boję, powiedziała Ninka i przycisnęła się silnie do boku siostry – może on był rozbójnikiem albo jeszcze gorzej, ten pan Weryha.
– Naturalnie – może to jest włoski Rinaldo albo inny opryszek, nieprawdaż? – spytał Stanisław, śmiejąc się.
Pan Kaniowski schylił się i dorzucił kilka smolnych drewek na ognisko, i znowu jaskrawa jasność oblała twarze siedzących. Na dworze kładł się dużymi płatami śnieg – od czasu do czasu wiatr silniej zadzwonił o szyby.
Wśród ogólnego milczenia nagle odezwał się głęboki głos Hanki:
– Zeszłego roku tańczyliśmy o tej porze po wigilijnej wieczerzy – tylko smutniej nam było, bo Stach nie przyjechał.
– A no, to zatańczmy dzisiaj – zaśmiał się Stanisław.
– O, dzisiaj... trzy panny – jeden danser.
– Przepraszam, a ojciec? – zapytał Stanisław.
– Daj no ojcu spokój – ojciec należy już, mości dobrodzieju, do wojskich – rzekł pan Kaniowski. – Zresztą – już późno.
Stanisław sięgnął po zegarek i nachylił się do ognia.
– Pół do dziesiątej dopiero...
W tej chwili babusia powstała i zaczęła się żegnać, wszyscy ruszyli z miejsc.
– Ale na mnie czas, idę spać – dobranoc – Stanisław zbliżył się do Zazy. Dziwił się samemu sobie, dlaczego ta dziewczyna, która tyle miała dla niego uroku tam w Paryżu, Rzymie, Neapolu, tu wydała mu się zupełnie inna na tle jego domowego ogniska. Miał za to niesłuszny żal i pewną niechęć do niej... Czuł, że jakiś cień niewidzialny a silny rozdziela ich myśli i uczucia.
Stali w tej chwili sami w małej bocznej salce i czuli dziwnie to samo; blask lampy padał wprost na twarz Stanisława i oświecał jasno wyraz jakiegoś kłopotliwego znudzenia. Tyle się o tym Bożym Narodzeniu w Porohach, tam, za granicą mówiło, tyle było o tym rozmów, marzeń, projektów. On sam przyjazd tych pań urządził i przygotował... a teraz...
Zaza czuła nerwowo każdą myśl Stanisława i badała wyraz jego twarzy...
– Widzi pan – przemówiła po długim milczeniu, jakby rzucając dalszy ciąg do jego myśli – nie trzeba nigdy urzeczywistniać swoich marzeń...
Ale jego jeszcze bardziej to niecierpliwiło, że Zaza tak intuicyjnie wchodzi w sfery jego myśli i uczuć i począł się maskować niezgrabnie.
– Dlaczego?
– Nic... zdaje mi się tylko – zaczęła lekko drżącym głosem – że... że piękniejsza była pieśń niewyśpiewana...
– Nie rozumiem?
– Tym lepiej – może się mylę.
A powiedziała to tak smutno, że przykro mu się zrobiło i zaczął łatać nastrój.
– Nie ma pani pojęcia, jak matka moja ucieszyła się z przyjazdu pań, a szczególnie matki pani. One są z tych czasów, co to i miłości, i przyjaźnie bywały dozgonne... Są przyjaciółkami tak dawno, wychowały się prawie razem...
– Dobre czasy... – wtrąciła Zaza.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.