- promocja
- W empik go
Idealna - ebook
Idealna - ebook
Anita większość czasu spędza w domu. Poświęca się dziwnej pasji – podglądaniu ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. To pozwala jej się oderwać od codzienności, a także zapomnieć o problemach – braku dziecka, o które bezskutecznie stara się od dwóch lat, i rozpadającym się związku.
Pewnego dnia znajduje w swojej szafie sukienkę, która nie należy do niej. Później szminkę, której nie kupiła. A potem robi się jeszcze mroczniej… Osoba, która za tym stoi nie może być przypadkowa. Kim jest i dlaczego próbuje ją zniszczyć?
Idealna to brawurowy thriller małżeński. Rozmyta granica między rzeczywistością a obsesją potęguje atmosferę napięcia, strachu i niepewności. Perfekcyjne domestic noir!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67790-76-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lekkie ukłucie niczym ugryzienie komara. Krzywi się, odwraca głowę w stronę okna. Wciskam zawartość fiolki do jej organizmu. Żałuję, że nie widzę, jak płyn miesza się z krwią, tworząc z nią jednolitą konsystencję, i powoli przystępuje do spełniania swojej funkcji. Wyjmuję igłę, przykładam gazik i przyklejam plaster. Stopą naciskam pedał, pokrywa kosza na śmieci unosi się, strzykawka ląduje na samym dnie kubła. Zerkam na swoje kolana, na leżące na nich puste pudełko po leku, przymykam oczy, kalkuluję szybko, wszystko się zgadza. Otwieram szufladę biurka i chowam opakowanie, przykrywając je kołonotatnikiem. Później zajmę się resztą. Podnoszę wzrok i uśmiecham się do niej. Mocniej ściska włosy gumką, jest zdenerwowana.
– Powodzenia – mówię.
Wstaje, kiwa głową, nie dziękuje. Domyślam się, że musi wierzyć w te wszystkie niedorzeczne drobnomieszczańskie zabobony.
– Do widzenia. – Kładzie rękę na klamce i zanim zdążę odpowiedzieć, wychodzi.
Ma zbyt wysokie oczekiwania wobec życia. To ją kiedyś zgubi.Anita
Budzi mnie ciche szuranie. Zupełnie jakby jakiś gryzoń dobierał się zębami do dna łóżka albo ostrzył pazury na drewnianej ramie. Mam ochotę krzyknąć, ale tylko zakrywam usta ręką i unoszę głowę z poduszki. Zawsze panicznie bałam się myszy, te ich paciorkowate oczy i długie, cienkie ogony przyprawiają mnie o torsje. Gdzie jest Pozytywka? Szuranie przybiera na sile, spoglądam kontrolnie na Adama, śpi, zanurzony w swoich słodko-dziecinnych marzeniach. Nienawidzę go za tę beztroską twarz. Zerkam w dół, nie widać intruza. W zasięgu wzroku mam jedynie nowe, idealnie dobrane do koloru szlafroka puchate pantofle, które przez ułamek sekundy jawią mi się jako bliźniacze szczury dumbo, by po chwili znów stać się zwykłymi, pozbawionymi uszu kapciami.
Jestem już dość rozbudzona, aby się zorientować, że źródłem dźwięku nie była mysz. To ten wkurzający sąsiad z dołu, domorosły rzeźbiarz, stuknięty artysta. Wozi windą kloce drewna, powyginane konary drzew i nigdy po sobie nie sprząta, zostawiając zieloną, omszałą korę na podłodze. A potem hebluje, piłuje i nie wiem, co jeszcze, zawsze robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Tak jak teraz. Szur, szur, szur, szur. Wstaję, owijam się szlafrokiem, idę do przedpokoju, biorę szczotkę i zaczynam stukać w podłogę trzonkiem. Mocno, coraz mocniej. Przybiega Pozytywka. Zaciekawiona moim porannym ożywieniem, ociera się o nogi, unosi pyszczek. Nie przestaję stukać, tak samo jak on nie przestaje szurać, zobaczymy, kto wygra. Adam siada na łóżku ze wściekłą miną.
– Odbiło ci?! – krzyczy. – Przestań!
– Niech on przestanie – odparowuję, ale na moment zastygam z miotłą w ręce, nasłuchując odgłosów z dołu.
– Czy wiesz, która godzina? – pyta, zerkając na komórkę.
– Wiem – odpowiadam. – Ale najwyraźniej on nie wie. – Puk-puk-puk, sąsiad przechodzi do drugiego etapu pracy, z użyciem młotka. Zaciskam ręce na szczotce i z całych sił uderzam kijem w podłogę.
– Boże! – Adam próbuje przebić się przez hałas. – Ale ci odpierdala.
Wstaje i idzie w stronę łazienki. Patrzę na jego muskularne ciało, zwichrzone włosy, i ściska mnie gdzieś w środku. Kiedyś było inaczej, kiedyś się kochaliśmy, każdego ranka, bez wyjątku, bez względu na dzień tygodnia i porę roku. Na początku naszego razem. O szóstej pięćdziesiąt moje dłonie spoczywały na jego ciepłej skórze, a nie na zimnym kiju od szczotki. Właśnie tak wyglądał pierwszy rok naszego małżeństwa. Byliśmy szczęśliwi, nieświadomi wiszącego nad nami widma katastrofy. Zachłannie oddawaliśmy się codzienności, pracy, podróżom, drobnym i większym przyjemnościom. Życie było proste, a my czerpaliśmy z niego wszystko, co najlepsze. I wiem, że ten stan mógłby trwać dłużej, gdybyśmy pewnego wieczoru nie zaczęli starać się o dziecko. Takiej decyzji nie podejmuje się między jedną filiżanką kawy a drugą, dorasta się do niej powoli. Z czasem dojrzewa w naszej głowie, aż osiągnie rozmiary głębokiej pewności. I wtedy, gdy wspólnie wypowie się ją na głos, nie ma odwrotu. Rezygnacja nie oznacza zmiany stanowiska, to totalna katastrofa.
Tak, przechodzimy kryzys, nie da się ukryć, od jakiegoś czasu nam się nie układa. Nie nazywamy rzeczy po imieniu, tolerujemy się, ale z każdym dniem oddalamy się od siebie. Każdą najmniejszą komórką ciała czuję, że mój mąż przestaje mnie kochać. A może już mnie nie kocha? Kiedy ta myśl znów pojawia się w mojej głowie, nieruchomieję z miotłą w objęciach. Patrzę na światło w przymglonych okienkach drzwi łazienkowych, na jego poruszającą się sylwetkę, i czuję, że będę wymiotować. Siadam na skraju łóżka i ukrywam twarz w dłoniach. Muszę się powstrzymać, nie chcę robić scen. Gdy między nami jest źle, a pojawiają się dobre wspomnienia, robi się niebezpiecznie.
Wstaję, pochylam się nad rzuconą niedbale szczotką, ale nim zdążę jej dotknąć, z dołu uderza kolejna fala dźwięków. Mam wrażenie, że ktoś papierem ściernym wygładza pofałdowane powierzchnie mojego mózgu. Wiem, że dłużej nie wytrzymam tej złości, frustracji i zmęczenia, gromadzących się we mnie od miesięcy. Podchodzę do łazienki i naciskam klamkę. Zamknął się od środka, wcześniej nigdy tego nie robił, sikał przy drzwiach otwartych na oścież. Opierał się lewą ręką o ścianę wysoko nad głową, aby zachować równowagę, drugą ręką kontrolował strumień moczu, a ja zapadałam się w niego. Popijałam kawę i studiowałam idealne proporcje jego ciała. Karmiłam się tym widokiem każdego ranka i czułam się szczęśliwa, będąc częścią jego świata.
– Otwórz! – Szarpię za klamkę.
Posłusznie otwiera. Wymijam go i pochylam się nad sedesem. Kilka prób, gardłowe odgłosy, nic poza tym. Podnoszę głowę i widzę, jak jego twarz nagle z pełnej złości zmienia się we współczującą.
– Czy to możliwe? – pyta.
– Co? – Podnoszę się z kolan.
– Że tym razem się udało.
W jego niebieskich oczach widać nadzieję. Czarne, ogromne źrenice zalewa fala radości.
– Nie, kurwa. Niemożliwe.
Wycieram usta papierem toaletowym. Wymijam go znowu i wychodzę z łazienki. Kiedyś nie przeklinałam, teraz klnę jak szewc. Tak, zmieniłam się, wiem, rozeszłam się w szwach, ale nie mam siły dłużej z tym walczyć. Z moją bezpłodnością, brakiem kontroli nad sobą, rzucaniem na każdym kroku mięsem, trudno, jestem teraz właśnie taka.
Wchodzę do kuchni, wyrzucam zwitek papieru do kosza na śmieci i włączam ekspres. Ogarnia mnie wściekłość. Jak może myśleć, że tym razem się udało? Nie umie liczyć czy jest tak głupi, że wierzy w jakieś cudowne, przedziwne, niekontrolowane szczęśliwe poczęcie? Ja już dawno przestałam wierzyć – w jakiekolwiek poczęcie. To prawda, wciąż próbujemy, ale ja straciłam nadzieję. Naiwność też ma swoje granice. Myję dwie filiżanki, które wyłowiłam z tony brudnych naczyń zalegających w zlewie. Robię tak od kilku dni, może nawet tygodni, myję to, co jest potrzebne, reszta leży upaprana w oczekiwaniu na swoją kolej. To do mnie niepodobne, wszak jestem porządnisią, niepoprawną pedantką. To też się jednak z niewiadomych powodów zmieniło. Owszem, wpadam jeszcze czasem w szał sprzątania, tak jak wczoraj, gdy chusteczką do drewna polerowałam podłogę w sypialni. Działam wtedy jak w transie, muszę czymś zająć myśli, jednak przymus ten znika tak raptownie i niespodziewanie, jak się pojawił. I niestety od kilku tygodni tego nagłego przypływu energii nie wystarcza na kuchnię. Tylko patrzeć, jak Adam przyczepi się do tego syfu i znów się pokłócimy, przynajmniej to nam ostatnio dobrze wychodzi.
Wycieram filiżanki w ręcznik papierowy, ustawiam je pod kolbą wypełnioną kawą importowaną z Papui-Nowej Gwinei i naciskam włącznik. Przyjemny warkot i kojący zapach. Wpatruję się w brązowy płyn cieknący po porcelanowych brzegach. Kątem oka widzę wchodzącego do kuchni Adama. Jest ubrany w granatową koszulę i o ton ciemniejsze spodnie. Staje za mną, odwracam się w jego stronę, przez chwilę taksujemy się wzrokiem. Nie jest w tym dobry, zazwyczaj to ja wygrywam i ten pojedynek również należy do mnie. Na moment spuszcza głowę, a potem spogląda na mnie.
– Przepraszam.
Wyciąga rękę w moim kierunku, próbuje mnie dotknąć, ale się cofam. Kolba ekspresu wbija mi się w plecy, jednak nie ruszam się, patrzę, jak się odwraca i odchodzi.
Nie chcę, żeby tak było. Kocham go i pragnę tak mocno jak dawniej. Robię krok do przodu i wchodzę w pustkę, którą po sobie zostawił, wypełnioną jego zapachem, mieszanką cynamonu, goździków i piżma. Chciałabym, żeby mnie przytulił, żebyśmy zaczęli się kochać, nieważne, że nic oprócz przyjemności z tego nie wyniknie. Poprawka, teraz nie ma już nawet przyjemności. Odwracam się, otwieram lodówkę, wyjmuję mleczko, ubijam je w spieniaczu i wlewam do filiżanek.
– Kawa – mówię, stawiając tę dla niego na kuchennej ladzie.
– Nie trzeba – odpowiada. – Wypiję w pracy.
Bierze do ręki aktówkę, przerzuca marynarkę przez ramię i wychodzi, nie patrząc na mnie. Mam ochotę rzucić za nim filiżanką i tylko wizja sprzątania bałaganu mnie powstrzymuje. Siadam na krześle, ukrywam twarz w dłoniach i próbuję się opanować. Pozytywka kręci się przy moich nogach, przypominając, że czeka na śniadanie. Powoli wypuszczam nagromadzone w płucach powietrze, oddycham głęboko. Za chwilę wszystko wróci do normy, wezmę prysznic, zjem śniadanie i zabiorę się do pracy. Wieczorem wróci Adam, porozmawiamy, przecież go potrzebuję, nie chcę się z nim kłócić. Gdy czuję, że już prawie się uspokoiłam, że jestem w stanie wziąć się w garść, umyć zęby i się ubrać, znów to słyszę. Szur, szur, szur, szur. Chwytam filiżankę i rzucam nią w ścianę. Pozytywka ucieka z kuchni ze zjeżonym ogonem, porcelana spada z hukiem na podłogę, kawa powoli ścieka po ścianie. Wybiegam z mieszkania, zbiegam po schodach, przeskakując po dwa stopnie, dopadam do drzwi sąsiada i walę w nie pięściami.
Czuję ból, ale nie przestaję. Tego mi trzeba, rozładowuje mnie to i dziwnie odpręża.
Po drugiej stronie korytarza otwierają się drzwi. Wychodzi z nich obrzydliwie zadbana i uśmiechnięta kobieta, gaworząc coś miło do swojej małej córeczki. Na mój widok staje osłupiała. Co, nie podoba jej się mój szlafrok? Zasłania sobą dziewczynkę, gdy ponawiam serię uporczywego pukania. Pomalowane różową pomadką usta wykrzywiają się w niekontrolowanym grymasie. Obdarzona pełnym oburzenia spojrzeniem, mam już ochotę coś jej powiedzieć, gdy drzwi wreszcie ustępują pod moim naporem i staje w nich ten wkurzający artysta, przepasany jakimś paskudnym fartuchem.
– Co pani wyprawia?
Słyszę szpilki stukające głośno na schodach, cudowna lalunia zbiega po nich z dzieckiem na rękach.
– Ja wyprawiam? – Kipię ze złości. – Przestań hałasować!
– Słucham? – Wybałusza na mnie swoje rybie oczy. – To pani hałasuje.
– Szur, szur, szur, szur! – Przekrzywiam głowę to w jedną, to w drugą stronę. – Oszaleję, jeśli nie przestaniesz.
– To moja praca – tłumaczy.
– Masz przestać – cedzę przez zęby.
– Bo co mi zrobisz? – Za moim przykładem młodzieniaszek przechodzi na ty.
– Wezwę policję.
– Proszę bardzo – mówi. – Dochodzi ósma rano, nie zakłócam ciszy nocnej, mogę w swoim domu robić, co mi się podoba. Odwal się! – dodaje na koniec i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Mam ochotę ponowić atak, ale się powstrzymuję. Czuję, jak bolą mnie knykcie, oglądam je i zastanawiam się, czy będzie na nich widać siniaki. Czy ludzie mogliby pomyśleć, że to Adam mi je zrobił? Mój cudowny mąż mnie bije, to by dopiero była nowina. Kiedy naciskam guzik przywołujący windę, jej drzwi od razu się otwierają. Na podłodze znów widzę kawałki kory i trociny. Wściekłość przybiera na sile, następnym razem wysypię zawartość kuwety Pozytywki na jego wycieraczkę, obiecuję sobie w myślach.
Gdy wysiadam na swoim piętrze, zauważam, że zostawiłam otwarte mieszkanie. Wchodzę do środka, przekręcam klucz w zamku, opieram się plecami o drzwi i osuwam na podłogę. Przez moment przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze.
Wyglądam żałośnie. Włosy sterczą każdy w inną stronę, zupełnie jak w szczotce, która leży przede mną na środku przedpokoju. Muszę się wziąć w garść, przecież kiedyś potrafiłam być inna. Podnoszę się, wchodzę do łazienki, rozczesuję kołtuny i wiążę włosy w wysoki kucyk.
Wracam do kuchni. Plama na ścianie przybrała kolor kupy. Kucam i zbieram kawałki porcelany. Lubiłam tę filiżankę, kupiliśmy ją podczas jednego z naszych cudownych wyjazdów na początku związku. Wyprofilowana na kształt Krzywej Wieży w Pizie, cienka japońska porcelana, trochę mi jej szkoda, ale tylko trochę. Skoro nic nie zostało po naszej cudownej relacji, to i po cudownej filiżance nic nie może zostać. Ściereczką wycieram brązową plamę ze ściany. Podchodzę do lady. Kawa Adama jest prawie zimna, ale wypijam ją jednym haustem do dna, zupełnie jakby to był kieliszek wódki, a nie droga, egzotyczna kawa domagająca się należnej sobie atencji. Otwieram lodówkę, wyjmuję karmę dla kota. Pochylam się nad miską Pozytywki, szeleszczę aluminiowym opakowaniem, ale nie przybiega. Zawsze kręci się pod moimi nogami, a teraz się gdzieś schowała. Musiała się naprawdę przestraszyć. Nienawidzę siebie za te ataki złości, nie pierwszy raz coś takiego mi się zdarza. Często w momentach niezadowolenia robię dziwne rzeczy, walę pięścią w stół, klnę lub kopię w ścianę. Wcześniej nie podejrzewałam, że jest we mnie tyle agresji. To zupełnie niezależne ode mnie, po prostu dzieje się ot tak, mimo woli.
– Po! – krzyczę. – No chodź!
Cisza. Idę do pokoju, nie ma jej, zaglądam na półkę ze swetrami, na której często śpi.
– Pozi – powtarzam.
Nadal nic. Otwieram drzwi do łazienki, szafę w przedpokoju.
– To nie jest śmieszne, wyłaź.
Nie ma jej. Zaczynam biegać po domu, wołam ją, otwieram wszystkie szuflady w komodzie, pralkę, zaglądam nawet do kosza z brudną bielizną. Mieszkanie wygląda jak po przejściu tornada, jednak nigdzie nie ma kotki. Nagle uzmysławiam sobie, że musiała uciec przez drzwi, które zostawiłam otwarte, zbiegając do tego palanta na dole. Wypadam na klatkę. Biegnę na górę, potem na dół, krzycząc:
– Po, Pozi, gdzie jesteś?!
Mężczyzna, którego mijam na schodach, obdarza mnie zdegustowaną miną. Nienawidzę ludzi za to ich ocenianie, ciągłe szufladkowanie każdego, nawet nieznajomego sąsiada. Jego spojrzenie jest tak wymowne, że staję w połowie schodów. Nie obchodzi mnie, co o mnie myśli, ale jest młody, przystojny i faceci nigdy w taki sposób na mnie nie patrzą. W ich oczach zawsze znajduję pożądanie, podziw, aprobatę.
– Uciekł mi kot – tłumaczę. – Czy nie widział pan rudego kota?
Jego twarz momentalnie się rozjaśnia. Ha, ha, ha, a już myślał, że ma do czynienia z psychopatką.
– Jest na górze. – Uśmiecha się. – Wygląda przez okno.
– Dziękuję – mówię, posyłając mu uwodzicielskie spojrzenie. Wymijam go i wbiegam po dwa stopnie. Pozytywka siedzi na ostatnim piętrze, na małym okienku wychodzącym na ulicę, i obserwuje gołębie spacerujące po parapecie.
– Pozi – biorę ją na ręce – nie uciekaj więcej pańci. Kto będzie mnie bronił przed myszami? – szepczę jej do ucha, krocząc korytarzem w stronę mieszkania.Adam
Moja żona jest cudowna. Powtarzam to sobie, schodząc po wypolerowanych marmurowych schodach. Moja żona jest najwspanialsza na świecie. Szczupła, wysoka blondynka, skandynawska piękność, obok której na ulicy nikt nie może przejść obojętnie, ani mężczyźni, ani kobiety. W jednych wzbudza pożądanie, w drugich zazdrość. Jest idealna. Z łatwością zdobyła trzy Z w moim prywatnym rankingu atrakcyjności kobiet: zgrabna, zadbana i zabawna. Wychodzę na ulicę, poranne słońce atakuje moją zaspaną twarz. Wsiadam do samochodu, na nos zsuwam okulary przeciwsłoneczne. Ruszam, aby po chwili się zatrzymać i przepuścić na pasach młodą kobietę idącą za rękę z dzieckiem. Kiwnięciem głowy dziękuje za życzliwy gest, wykonuję podobny ukłon w jej stronę, na co ona odpowiada uśmiechem. Moja żona też kiedyś taka była. Uśmiechnięta perfekcjonistka. Teraz zaś humorzasta frustratka. Kiedyś za nią szalałem, dziś męczy mnie jej towarzystwo. Nigdy nie sądziłem, że tak będzie, ale właśnie tak się stało.
Podjeżdżam pod McDonald, parking jest prawie pusty. Podchodzę do kasy, zamawiam kawę, sezonowe ciasteczko i sałatkę na potem. Po chwili uśmiechnięta studentka wręcza mi torbę wraz z paragonem. Jest ładna, bardzo młoda, odważnie umalowana i na pewno pod służbowym mundurkiem ma wyzywający dekolt. Gapię się na nią, a ona wciąż się uśmiecha. Kolejna radosna dziewczyna. Kiedy moja żona postanowiła wypisać się z ich drużyny? Płacę i siadam przy oknie. Obok, na krześle kładę aktówkę, przez oparcie przewieszam marynarkę. Biorę do ręki gazetę, którą ktoś zostawił na sąsiednim stole. Popijam kawę i przewracam kolejne strony. Robię tak codziennie od kilku miesięcy. Okłamuję swoją żonę. Wychodzę z domu przed ósmą i idę posiedzieć gdzieś przy kawie. Najczęściej w McDonaldzie, ale kilka razy byłem w takiej małej, przytulnej kawiarni przy Miodowej, której nazwy nie pamiętam. Od awansu w listopadzie zeszłego roku chodzę do pracy na dziesiątą, ale ona o tym nie wie. Nie wie o awansie i nie wie o moich samotnych porankach. Mam dwie godziny dla siebie, bez jej nadąsanej miny, pretensjonalnego tonu, ciągłych narzekań i smutków.
Gdy wracam wieczorem, prawie nie rozmawiamy. Inaczej jest w „te dni”, jak to o nich mówi, czyli dni, w które musimy się kochać. Prowadzi te swoje wykresy, rysuje niezrozumiałe linie, to w górę, to w dół, tu zielone kropki, tam czerwone krzyżyki, i trzyma to na swojej szafce nocnej. Każdego wieczoru wertuje kartki, godzinami wpatruje się w tę niezrozumiałą mapę naszego życia seksualnego jak w jakiegoś Maneta czy Renoira. Potem, gdy już coś z tego wyczyta, oznajmia nagle: „Jutro weź wolne”. A ja mam ochotę wstać, wyjść z domu, trzasnąć za sobą drzwiami i nigdy już nie wracać. Nie uzgadnia tego ze mną, tylko mi rozkazuje. Od czasu awansu to nie jest już taki problem, pracuję zdalnie z domu, ale wcześniej w takich sytuacjach czułem się niekomfortowo. Kiedy tłumaczyłem, że nie mogę tak z dnia na dzień nie pójść do pracy, że mam spotkania, terminy, wkurzała się, kłóciliśmy się, mówiła, że już mi nie zależy na dziecku, na niej, i zawsze jej elokwencja wygrywała z moim ścisłym umysłem.
A więc w te dni na jej rozkaz zostaję w domu. Jest tak beznadziejnie, że aż trudno w to uwierzyć. Nienawidzę tego wymuszonego kopulowania, z termometrem w ręce. Na hasło, nieprzerwanie przez kilka dni, a potem znów przez trzy tygodnie w sypialni wieje chłodem. Za każdym razem liczę jednak, że w tym miesiącu się uda. Będziemy mieli dziecko i tym samym nasze życie, po ostrym zakręcie, złapie długą prostą. Tyle że od ponad dwóch lat wszelkie wysiłki kończą się fiaskiem. Mamy za sobą nieudane próby inseminacji i badanie spermy, które do dziś wywołuje we mnie ogromne współczucie dla samego siebie. Zamknięty w pokoju pełnym pornosów i równie wymownych gazet czułem się jak nastolatek nieśmiało wypróbowujący możliwości swojego ciała, w stresie z powodu coraz głośniejszych nawoływań rodziców zza drzwi łazienki. Z przyjemnością nie miało to nic wspólnego. Nigdy więcej, powiedziałem sobie, drugi raz tego nie zrobię. Wielokrotnie namawiałem ją na adopcję, ale oświadczyła, że jeszcze za wcześnie, że musimy próbować. Tak więc wciąż, co miesiąc, próbujemy.
I gdy to robimy, naprawdę chcę, żeby było miło. Przecież czekam na to dwadzieścia ileś tam dni, tyle, ile zaśpiewa jej kalendarzyk. Uwielbiam jej ciało, gładkie i aksamitne, tak przyjemne w dotyku, że aż nierzeczywiste. To moja słabość, jedna z wielu, jeśli chodzi o moją piękną żonę. Choćbym nie wiem jak był na nią wkurzony, po dotknięciu jej skóry ulegam i poddaję się chwili. Daję z siebie wszystko, naprawdę się staram, ale gdy otwieram oczy i patrzę na jej obojętną, poruszającą się miarowo twarz, coś we mnie pęka. Jeszcze próbuję się uśmiechać, pochwycić jej spojrzenie, ale ona jest niewzruszona. Wodząc palcami po jej idealnej skórze, myślę wtedy o innej. Nie jakiejś konkretnej dziewczynie, tylko za każdym razem nowej. Daję upust moim fantazjom, nie potrafię już inaczej. Wiem, że muszę się spisać, muszę być wciąż podniecony, do końca, do czasu, aż pozwoli mi bezwładnie opaść na poduszkę. Nienawidzę siebie za to, co robię, i jej za to, co ze mnie zrobiła.
Za oknem jakiś dzieciak hamuje z piskiem opon. Z samochodu wyskakują dwie nastolatki i trzech chłopaków w podobnym do nich wieku. Śmieją się, zachowują zbyt głośno, zajmują stolik na zewnątrz, ten najbliżej mnie, tuż za szybą. Obserwuję, jak nonszalancko zapalają papierosy, jeden z małolatów wchodzi do środka złożyć zamówienie. Zazdroszczę im tej swobody i beztroski, jeszcze nie wiedzą, jak bardzo życie ich rozczaruje. Na szybie zauważam tłuste plamy – niezbyt pracowita była wczorajsza wieczorna zmiana. Ślady małych dziecięcych rączek, upapranych w soli i tłustych frytkach. Cokolwiek bym robił, gdziekolwiek bym był, zawsze wraca temat dziecka. Przez moment zastanawiam się, czy Anita też tak ma. Nie wiem, kiedy staliśmy się sfrustrowanymi trzydziestolatkami. Nie tak wyobrażałem sobie moją dorosłość.
Życie z Anitą jest nieprzewidywalne jak hazard i równie silnie uzależniające. Odnoszę wrażenie, jakbym bez przerwy grał w ruletkę. Czarne, czerwone, jedno wygrywa, drugie przegrywa – i nigdy nie wiem, jak skończy się kolejna runda. Nie mam pojęcia, w jakim nastroju obudzi się następnego ranka, wszystko zależy od ślepego losu, nic ode mnie. Bach-bach, kulka odbija się od metalowych korytek, lawiruje między czerwonym a czarnym, między obłędem a radością, puk-puk, czarne wygrywa, przegrywasz, cwaniaczku. Fala neurotyzmu zalewa nasze mieszkanie, a najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest ucieczka.
A więc uciekam. Każdego dnia. Wychodzę do pracy wcześniej, niż muszę, i wracam później, niż mógłbym. W weekendy też gdzieś bywam. Nie tak miało wyglądać moje życie. Nie po to zaciągnąłem duży kredyt na luksusowy apartament w centrum miasta, w jednej z tych wyremontowanych, ekskluzywnych kamienic, aby teraz w nim nie mieszkać. Pamiętam, jak się cieszyliśmy, gdy odbieraliśmy klucze od dewelopera, pełni marzeń i nadziei. Nie wiedzieliśmy tylko, jak niewiele z nich się spełni.
Anita nigdy nie pyta, jak ja się z tym wszystkim czuję, chociaż tak samo nie mogę zostać ojcem, jak ona matką. Codziennie muszę stawiać czoła oczekiwaniom w pracy, wspinać się na wyżyny swoich możliwości, rywalizować i dodatkowo ukrywać problemy osobiste. Też czasem chciałbym jak ona zostać w domu, do południa chodzić w szlafroku. Jeśli jednak miałoby się to dziać w jej obecności, to dziękuję bardzo. Wszystko jest lepsze od jej kapryśnego towarzystwa.
Biorę aktówkę i marynarkę i odnoszę pustą tackę. Kobieta, obok której przechodzę, pośpiesznie odwraca głowę w stronę okna. Podążam za jej wzrokiem, parking jest pusty, nastolatkowie odjechali dobre dziesięć minut temu, nie wiem, co ją tak nagle zaciekawiło. Popycham szklane drzwi, powietrze jest rześkie, wyraźnie czuć wiosnę. Wskakuję do samochodu, odpalam silnik i ruszam. Włącza się płyta Zaz, ulubionej piosenkarki mojej żony. Znów widzę jej uśmiechniętą twarz, wiatr rozwiewa jej włosy, ocean w tle przybrał turkusową barwę.
– Odchyl głowę! – krzyczę i gdy to robi, pstrykam zdjęcie.
Zamykam oczy i wciąż widzę to ujęcie. O mały włos nie wjeżdżam w tył hamującego przede mną forda. Rzeczywistość jest silniejsza niż wspomnienia. Pora pogodzić się z faktem, że jej swobodny sposób bycia i ciągłe żarty zostały wyparte przez zaciśnięte w złości pięści i podejrzliwe spojrzenia. Nie wiem już, które z tych wcieleń to prawdziwa ona. Oczywiście fizycznie nadal jest taka sama, piękna i wyzywająca. Nic się nie zmieniła przez tych kilka ostatnich lat, a nawet można powiedzieć, że się wyrobiła, jest jeszcze atrakcyjniejsza. Jej długie blond włosy zmysłowo zawijają się na końcach. Choć nie wiem, czy blond to odpowiednie określenie, bo nie jest to żaden miodowy czy jajeczny odcień, tylko prawie biały. Zimny i naturalnie lśniący jak lód, idealnie współgrający z jej mroźnym spojrzeniem.
Coraz częściej się zastanawiam, czy nie zaczynam mieć na nią uczulenia. Dosłownie drapie mnie w gardle i cierpnie mi skóra, gdy idę schodami do góry. Przestałem używać windy, aby choć o kilka sekund przedłużyć powrót do naszego mieszkania. Jestem zmęczony tym ciągłym udawaniem, tym, że nie prowadzę normalnego, prawdziwego życia, nie jestem sobą. Brakuje mi swobody, banalności i... tak, niekontrolowanego seksu. Już zapomniałem, jak to jest naprawdę się z kimś kochać. Tak po prostu, dla przyjemności, nic poza tym.
Gdy rozbieram się w przedpokoju, zerka na mnie znad ekranu monitora. Nie wiem, co się dzieje w jej głowie, o czym myśli, czego pragnie. Znikam za drzwiami łazienki, biorę prysznic, wkładam szlafrok i cieszę się, że dochodzi dziewiętnasta i będę mógł pomilczeć w jej obecności, gapiąc się na prezentera programu informacyjnego. Ona zawzięcie stuka w klawiaturę, nie pyta, jak minął mi dzień, mnie także nie ciekawią jej sprawy. Nie jestem głodny, mam ochotę na piwo, ale nie wstaję, by znaleźć je w lodówce. Nie zniosę jej ganiącego spojrzenia, przecież zakaz picia alkoholu tyczy się nie tylko przyszłych matek, ale i niedoszłych ojców. Wpatruję się w ekran telewizora i czekam na „Pogodę”, po której będę mógł zniknąć za drzwiami sypialni. Już czuję ten przyjemny chłód prześcieradła i widzę ukrytą pod poduszką empetrójkę. Audioteka Narodowa ukoi mnie do snu kolejnym skandynawskim kryminałem. Gdy na ekranie pojawiają się reklamy, z ulgą wstaję i wychodzę z pokoju. Na progu odwracam się, mam zamiar coś jednak powiedzieć, dziwnie tak iść spać, nie zamieniwszy ze sobą słowa. Przyglądam się jej, unosi głowę, spięte w wysoki kucyk włosy podskakują na boki radośnie, przypominając mi najcudowniejsze momenty w moim życiu. Przenoszę wzrok na jej twarz i nie chcę tu zostać ani chwili dłużej. Jej spojrzenie uświadamia mi, że po tamtych chwilach nic już nie zostało. Odwracam się i wchodzę do sypialni. Czasem się jej boję.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------