Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Idealna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Ebook
35,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Idealna - ebook

Anita większość czasu spędza w domu. Poświęca się dziwnej pasji – podglądaniu ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. To pozwala jej się oderwać od codzienności, a także zapomnieć o problemach – braku dziecka, o które bezskutecznie stara się od dwóch lat, i rozpadającym się związku.
Pewnego dnia znajduje w swojej szafie sukienkę, która nie należy do niej. Później szminkę, której nie kupiła. A potem robi się jeszcze mroczniej… Osoba, która za tym stoi nie może być przypadkowa. Kim jest i dlaczego próbuje ją zniszczyć?
Idealna to brawurowy thriller małżeński. Rozmyta granica między rzeczywistością a obsesją potęguje atmosferę napięcia, strachu i niepewności. Perfekcyjne domestic noir!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-76-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Lek­kie ukłu­cie ni­czym ugry­zie­nie ko­mara. Krzywi się, od­wraca głowę w stronę okna. Wci­skam za­war­tość fiolki do jej or­ga­ni­zmu. Ża­łuję, że nie wi­dzę, jak płyn mie­sza się z krwią, two­rząc z nią jed­no­litą kon­sy­sten­cję, i po­woli przy­stę­puje do speł­nia­nia swo­jej funk­cji. Wyj­muję igłę, przy­kła­dam ga­zik i przy­kle­jam pla­ster. Stopą na­ci­skam pe­dał, po­krywa ko­sza na śmieci unosi się, strzy­kawka lą­duje na sa­mym dnie ku­bła. Zer­kam na swoje ko­lana, na le­żące na nich pu­ste pu­dełko po leku, przy­my­kam oczy, kal­ku­luję szybko, wszystko się zga­dza. Otwie­ram szu­fladę biurka i cho­wam opa­ko­wa­nie, przy­kry­wa­jąc je ko­ło­no­tat­ni­kiem. Póź­niej zajmę się resztą. Pod­no­szę wzrok i uśmie­cham się do niej. Moc­niej ści­ska włosy gumką, jest zde­ner­wo­wana.

– Po­wo­dze­nia – mó­wię.

Wstaje, kiwa głową, nie dzię­kuje. Do­my­ślam się, że musi wie­rzyć w te wszyst­kie nie­do­rzeczne drob­no­miesz­czań­skie za­bo­bony.

– Do wi­dze­nia. – Kła­dzie rękę na klamce i za­nim zdążę od­po­wie­dzieć, wy­cho­dzi.

Ma zbyt wy­so­kie ocze­ki­wa­nia wo­bec ży­cia. To ją kie­dyś zgubi.Anita

Bu­dzi mnie ci­che szu­ra­nie. Zu­peł­nie jakby ja­kiś gry­zoń do­bie­rał się zę­bami do dna łóżka albo ostrzył pa­zury na drew­nia­nej ra­mie. Mam ochotę krzyk­nąć, ale tylko za­kry­wam usta ręką i uno­szę głowę z po­duszki. Za­wsze pa­nicz­nie ba­łam się my­szy, te ich pa­cior­ko­wate oczy i dłu­gie, cien­kie ogony przy­pra­wiają mnie o tor­sje. Gdzie jest Po­zy­tywka? Szu­ra­nie przy­biera na sile, spo­glą­dam kon­tro­l­nie na Adama, śpi, za­nu­rzony w swo­ich słodko-dzie­cin­nych ma­rze­niach. Nie­na­wi­dzę go za tę bez­tro­ską twarz. Zer­kam w dół, nie wi­dać in­truza. W za­sięgu wzroku mam je­dy­nie nowe, ide­al­nie do­brane do ko­loru szla­froka pu­chate pan­to­fle, które przez uła­mek se­kundy ja­wią mi się jako bliź­nia­cze szczury dumbo, by po chwili znów stać się zwy­kłymi, po­zba­wio­nymi uszu kap­ciami.

Je­stem już dość roz­bu­dzona, aby się zo­rien­to­wać, że źró­dłem dźwięku nie była mysz. To ten wku­rza­jący są­siad z dołu, do­mo­ro­sły rzeź­biarz, stuk­nięty ar­ty­sta. Wozi windą kloce drewna, po­wy­gi­nane ko­nary drzew i ni­gdy po so­bie nie sprząta, zo­sta­wia­jąc zie­loną, omszałą korę na pod­ło­dze. A po­tem he­bluje, pi­łuje i nie wiem, co jesz­cze, za­wsze ro­biąc przy tym mnó­stwo ha­łasu. Tak jak te­raz. Szur, szur, szur, szur. Wstaję, owi­jam się szla­fro­kiem, idę do przed­po­koju, biorę szczotkę i za­czy­nam stu­kać w pod­łogę trzon­kiem. Mocno, co­raz moc­niej. Przy­biega Po­zy­tywka. Za­cie­ka­wiona moim po­ran­nym oży­wie­niem, ociera się o nogi, unosi pysz­czek. Nie prze­staję stu­kać, tak samo jak on nie prze­staje szu­rać, zo­ba­czymy, kto wy­gra. Adam siada na łóżku ze wście­kłą miną.

– Od­biło ci?! – krzy­czy. – Prze­stań!

– Niech on prze­sta­nie – od­pa­ro­wuję, ale na mo­ment za­sty­gam z mio­tłą w ręce, na­słu­chu­jąc od­gło­sów z dołu.

– Czy wiesz, która go­dzina? – pyta, zer­ka­jąc na ko­mórkę.

– Wiem – od­po­wia­dam. – Ale naj­wy­raź­niej on nie wie. – Puk-puk-puk, są­siad prze­cho­dzi do dru­giego etapu pracy, z uży­ciem młotka. Za­ci­skam ręce na szczotce i z ca­łych sił ude­rzam ki­jem w pod­łogę.

– Boże! – Adam pró­buje prze­bić się przez ha­łas. – Ale ci od­pier­dala.

Wstaje i idzie w stronę ła­zienki. Pa­trzę na jego mu­sku­larne ciało, zwi­chrzone włosy, i ści­ska mnie gdzieś w środku. Kie­dyś było ina­czej, kie­dyś się ko­cha­li­śmy, każ­dego ranka, bez wy­jątku, bez względu na dzień ty­go­dnia i porę roku. Na po­czątku na­szego ra­zem. O szó­stej pięć­dzie­siąt moje dło­nie spo­czy­wały na jego cie­płej skó­rze, a nie na zim­nym kiju od szczotki. Wła­śnie tak wy­glą­dał pierw­szy rok na­szego mał­żeń­stwa. By­li­śmy szczę­śliwi, nie­świa­domi wi­szą­cego nad nami widma ka­ta­strofy. Za­chłan­nie od­da­wa­li­śmy się co­dzien­no­ści, pracy, po­dró­żom, drob­nym i więk­szym przy­jem­no­ściom. Ży­cie było pro­ste, a my czer­pa­li­śmy z niego wszystko, co naj­lep­sze. I wiem, że ten stan mógłby trwać dłu­żej, gdy­by­śmy pew­nego wie­czoru nie za­częli sta­rać się o dziecko. Ta­kiej de­cy­zji nie po­dej­muje się mię­dzy jedną fi­li­żanką kawy a drugą, do­ra­sta się do niej po­woli. Z cza­sem doj­rzewa w na­szej gło­wie, aż osią­gnie roz­miary głę­bo­kiej pew­no­ści. I wtedy, gdy wspól­nie wy­po­wie się ją na głos, nie ma od­wrotu. Re­zy­gna­cja nie ozna­cza zmiany sta­no­wi­ska, to to­talna ka­ta­strofa.

Tak, prze­cho­dzimy kry­zys, nie da się ukryć, od ja­kie­goś czasu nam się nie układa. Nie na­zy­wamy rze­czy po imie­niu, to­le­ru­jemy się, ale z każ­dym dniem od­da­lamy się od sie­bie. Każdą naj­mniej­szą ko­mórką ciała czuję, że mój mąż prze­staje mnie ko­chać. A może już mnie nie ko­cha? Kiedy ta myśl znów po­ja­wia się w mo­jej gło­wie, nie­ru­cho­mieję z mio­tłą w ob­ję­ciach. Pa­trzę na świa­tło w przy­mglo­nych okien­kach drzwi ła­zien­ko­wych, na jego po­ru­sza­jącą się syl­wetkę, i czuję, że będę wy­mio­to­wać. Sia­dam na skraju łóżka i ukry­wam twarz w dło­niach. Mu­szę się po­wstrzy­mać, nie chcę ro­bić scen. Gdy mię­dzy nami jest źle, a po­ja­wiają się do­bre wspo­mnie­nia, robi się nie­bez­piecz­nie.

Wstaję, po­chy­lam się nad rzu­coną nie­dbale szczotką, ale nim zdążę jej do­tknąć, z dołu ude­rza ko­lejna fala dźwię­ków. Mam wra­że­nie, że ktoś pa­pie­rem ścier­nym wy­gła­dza po­fał­do­wane po­wierzch­nie mo­jego mó­zgu. Wiem, że dłu­żej nie wy­trzy­mam tej zło­ści, fru­stra­cji i zmę­cze­nia, gro­ma­dzą­cych się we mnie od mie­sięcy. Pod­cho­dzę do ła­zienki i na­ci­skam klamkę. Za­mknął się od środka, wcze­śniej ni­gdy tego nie ro­bił, si­kał przy drzwiach otwar­tych na oścież. Opie­rał się lewą ręką o ścianę wy­soko nad głową, aby za­cho­wać rów­no­wagę, drugą ręką kon­tro­lo­wał stru­mień mo­czu, a ja za­pa­da­łam się w niego. Po­pi­ja­łam kawę i stu­dio­wa­łam ide­alne pro­por­cje jego ciała. Kar­mi­łam się tym wi­do­kiem każ­dego ranka i czu­łam się szczę­śliwa, bę­dąc czę­ścią jego świata.

– Otwórz! – Szar­pię za klamkę.

Po­słusz­nie otwiera. Wy­mi­jam go i po­chy­lam się nad se­de­sem. Kilka prób, gar­dłowe od­głosy, nic poza tym. Pod­no­szę głowę i wi­dzę, jak jego twarz na­gle z peł­nej zło­ści zmie­nia się we współ­czu­jącą.

– Czy to moż­liwe? – pyta.

– Co? – Pod­no­szę się z ko­lan.

– Że tym ra­zem się udało.

W jego nie­bie­skich oczach wi­dać na­dzieję. Czarne, ogromne źre­nice za­lewa fala ra­do­ści.

– Nie, kurwa. Nie­moż­liwe.

Wy­cie­ram usta pa­pie­rem to­a­le­to­wym. Wy­mi­jam go znowu i wy­cho­dzę z ła­zienki. Kie­dyś nie prze­kli­na­łam, te­raz klnę jak szewc. Tak, zmie­ni­łam się, wiem, ro­ze­szłam się w szwach, ale nie mam siły dłu­żej z tym wal­czyć. Z moją bez­płod­no­ścią, bra­kiem kon­troli nad sobą, rzu­ca­niem na każ­dym kroku mię­sem, trudno, je­stem te­raz wła­śnie taka.

Wcho­dzę do kuchni, wy­rzu­cam zwi­tek pa­pieru do ko­sza na śmieci i włą­czam eks­pres. Ogar­nia mnie wście­kłość. Jak może my­śleć, że tym ra­zem się udało? Nie umie li­czyć czy jest tak głupi, że wie­rzy w ja­kieś cu­downe, prze­dziwne, nie­kon­tro­lo­wane szczę­śliwe po­czę­cie? Ja już dawno prze­sta­łam wie­rzyć – w ja­kie­kol­wiek po­czę­cie. To prawda, wciąż pró­bu­jemy, ale ja stra­ci­łam na­dzieję. Na­iw­ność też ma swoje gra­nice. Myję dwie fi­li­żanki, które wy­ło­wi­łam z tony brud­nych na­czyń za­le­ga­ją­cych w zle­wie. Ro­bię tak od kilku dni, może na­wet ty­go­dni, myję to, co jest po­trzebne, reszta leży upa­prana w ocze­ki­wa­niu na swoją ko­lej. To do mnie nie­po­dobne, wszak je­stem po­rząd­ni­sią, nie­po­prawną pe­dantką. To też się jed­nak z nie­wia­do­mych po­wo­dów zmie­niło. Ow­szem, wpa­dam jesz­cze cza­sem w szał sprzą­ta­nia, tak jak wczo­raj, gdy chu­s­teczką do drewna po­le­ro­wa­łam pod­łogę w sy­pialni. Dzia­łam wtedy jak w tran­sie, mu­szę czymś za­jąć my­śli, jed­nak przy­mus ten znika tak rap­tow­nie i nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wił. I nie­stety od kilku ty­go­dni tego na­głego przy­pływu ener­gii nie wy­star­cza na kuch­nię. Tylko pa­trzeć, jak Adam przy­czepi się do tego syfu i znów się po­kłó­cimy, przy­naj­mniej to nam ostat­nio do­brze wy­cho­dzi.

Wy­cie­ram fi­li­żanki w ręcz­nik pa­pie­rowy, usta­wiam je pod kolbą wy­peł­nioną kawą im­por­to­waną z Pa­pui-No­wej Gwi­nei i na­ci­skam włącz­nik. Przy­jemny war­kot i ko­jący za­pach. Wpa­truję się w brą­zowy płyn ciek­nący po por­ce­la­no­wych brze­gach. Ką­tem oka wi­dzę wcho­dzą­cego do kuchni Adama. Jest ubrany w gra­na­tową ko­szulę i o ton ciem­niej­sze spodnie. Staje za mną, od­wra­cam się w jego stronę, przez chwilę tak­su­jemy się wzro­kiem. Nie jest w tym do­bry, za­zwy­czaj to ja wy­gry­wam i ten po­je­dy­nek rów­nież na­leży do mnie. Na mo­ment spusz­cza głowę, a po­tem spo­gląda na mnie.

– Prze­pra­szam.

Wy­ciąga rękę w moim kie­runku, pró­buje mnie do­tknąć, ale się co­fam. Kolba eks­presu wbija mi się w plecy, jed­nak nie ru­szam się, pa­trzę, jak się od­wraca i od­cho­dzi.

Nie chcę, żeby tak było. Ko­cham go i pra­gnę tak mocno jak daw­niej. Ro­bię krok do przodu i wcho­dzę w pustkę, którą po so­bie zo­sta­wił, wy­peł­nioną jego za­pa­chem, mie­szanką cy­na­monu, goź­dzi­ków i piżma. Chcia­ła­bym, żeby mnie przy­tu­lił, że­by­śmy za­częli się ko­chać, nie­ważne, że nic oprócz przy­jem­no­ści z tego nie wy­nik­nie. Po­prawka, te­raz nie ma już na­wet przy­jem­no­ści. Od­wra­cam się, otwie­ram lo­dówkę, wyj­muję mleczko, ubi­jam je w spie­nia­czu i wle­wam do fi­li­ża­nek.

– Kawa – mó­wię, sta­wia­jąc tę dla niego na ku­chen­nej la­dzie.

– Nie trzeba – od­po­wiada. – Wy­piję w pracy.

Bie­rze do ręki ak­tówkę, prze­rzuca ma­ry­narkę przez ra­mię i wy­cho­dzi, nie pa­trząc na mnie. Mam ochotę rzu­cić za nim fi­li­żanką i tylko wi­zja sprzą­ta­nia ba­ła­ganu mnie po­wstrzy­muje. Sia­dam na krze­śle, ukry­wam twarz w dło­niach i pró­buję się opa­no­wać. Po­zy­tywka kręci się przy mo­ich no­gach, przy­po­mi­na­jąc, że czeka na śnia­da­nie. Po­woli wy­pusz­czam na­gro­ma­dzone w płu­cach po­wie­trze, od­dy­cham głę­boko. Za chwilę wszystko wróci do normy, we­zmę prysz­nic, zjem śnia­da­nie i za­biorę się do pracy. Wie­czo­rem wróci Adam, po­roz­ma­wiamy, prze­cież go po­trze­buję, nie chcę się z nim kłó­cić. Gdy czuję, że już pra­wie się uspo­ko­iłam, że je­stem w sta­nie wziąć się w garść, umyć zęby i się ubrać, znów to sły­szę. Szur, szur, szur, szur. Chwy­tam fi­li­żankę i rzu­cam nią w ścianę. Po­zy­tywka ucieka z kuchni ze zje­żo­nym ogo­nem, por­ce­lana spada z hu­kiem na pod­łogę, kawa po­woli ścieka po ścia­nie. Wy­bie­gam z miesz­ka­nia, zbie­gam po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, do­pa­dam do drzwi są­siada i walę w nie pię­ściami.

Czuję ból, ale nie prze­staję. Tego mi trzeba, roz­ła­do­wuje mnie to i dziw­nie od­pręża.

Po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza otwie­rają się drzwi. Wy­cho­dzi z nich obrzy­dli­wie za­dbana i uśmiech­nięta ko­bieta, ga­wo­rząc coś miło do swo­jej ma­łej có­reczki. Na mój wi­dok staje osłu­piała. Co, nie po­doba jej się mój szla­frok? Za­sła­nia sobą dziew­czynkę, gdy po­na­wiam se­rię upo­rczy­wego pu­ka­nia. Po­ma­lo­wane ró­żową po­madką usta wy­krzy­wiają się w nie­kon­tro­lo­wa­nym gry­ma­sie. Ob­da­rzona peł­nym obu­rze­nia spoj­rze­niem, mam już ochotę coś jej po­wie­dzieć, gdy drzwi wresz­cie ustę­pują pod moim na­po­rem i staje w nich ten wku­rza­jący ar­ty­sta, prze­pa­sany ja­kimś pa­skud­nym far­tu­chem.

– Co pani wy­pra­wia?

Sły­szę szpilki stu­ka­jące gło­śno na scho­dach, cu­downa la­lu­nia zbiega po nich z dziec­kiem na rę­kach.

– Ja wy­pra­wiam? – Ki­pię ze zło­ści. – Prze­stań ha­ła­so­wać!

– Słu­cham? – Wy­ba­łu­sza na mnie swoje ry­bie oczy. – To pani ha­ła­suje.

– Szur, szur, szur, szur! – Prze­krzy­wiam głowę to w jedną, to w drugą stronę. – Osza­leję, je­śli nie prze­sta­niesz.

– To moja praca – tłu­ma­czy.

– Masz prze­stać – ce­dzę przez zęby.

– Bo co mi zro­bisz? – Za moim przy­kła­dem mło­dzie­nia­szek prze­cho­dzi na ty.

– We­zwę po­li­cję.

– Pro­szę bar­dzo – mówi. – Do­cho­dzi ósma rano, nie za­kłó­cam ci­szy noc­nej, mogę w swoim domu ro­bić, co mi się po­doba. Od­wal się! – do­daje na ko­niec i za­trza­skuje mi drzwi przed no­sem.

Mam ochotę po­no­wić atak, ale się po­wstrzy­muję. Czuję, jak bolą mnie knyk­cie, oglą­dam je i za­sta­na­wiam się, czy bę­dzie na nich wi­dać si­niaki. Czy lu­dzie mo­gliby po­my­śleć, że to Adam mi je zro­bił? Mój cu­downy mąż mnie bije, to by do­piero była no­wina. Kiedy na­ci­skam gu­zik przy­wo­łu­jący windę, jej drzwi od razu się otwie­rają. Na pod­ło­dze znów wi­dzę ka­wałki kory i tro­ciny. Wście­kłość przy­biera na sile, na­stęp­nym ra­zem wy­sy­pię za­war­tość ku­wety Po­zy­tywki na jego wy­cie­raczkę, obie­cuję so­bie w my­ślach.

Gdy wy­sia­dam na swoim pię­trze, za­uwa­żam, że zo­sta­wi­łam otwarte miesz­ka­nie. Wcho­dzę do środka, prze­krę­cam klucz w zamku, opie­ram się ple­cami o drzwi i osu­wam na pod­łogę. Przez mo­ment przy­glą­dam się swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze.

Wy­glą­dam ża­ło­śnie. Włosy ster­czą każdy w inną stronę, zu­peł­nie jak w szczotce, która leży przede mną na środku przed­po­koju. Mu­szę się wziąć w garść, prze­cież kie­dyś po­tra­fi­łam być inna. Pod­no­szę się, wcho­dzę do ła­zienki, roz­cze­suję koł­tuny i wiążę włosy w wy­soki ku­cyk.

Wra­cam do kuchni. Plama na ścia­nie przy­brała ko­lor kupy. Ku­cam i zbie­ram ka­wałki por­ce­lany. Lu­bi­łam tę fi­li­żankę, ku­pi­li­śmy ją pod­czas jed­nego z na­szych cu­dow­nych wy­jaz­dów na po­czątku związku. Wy­pro­fi­lo­wana na kształt Krzy­wej Wieży w Pi­zie, cienka ja­poń­ska por­ce­lana, tro­chę mi jej szkoda, ale tylko tro­chę. Skoro nic nie zo­stało po na­szej cu­dow­nej re­la­cji, to i po cu­dow­nej fi­li­żance nic nie może zo­stać. Ście­reczką wy­cie­ram brą­zową plamę ze ściany. Pod­cho­dzę do lady. Kawa Adama jest pra­wie zimna, ale wy­pi­jam ją jed­nym hau­stem do dna, zu­peł­nie jakby to był kie­li­szek wódki, a nie droga, eg­zo­tyczna kawa do­ma­ga­jąca się na­leż­nej so­bie aten­cji. Otwie­ram lo­dówkę, wyj­muję karmę dla kota. Po­chy­lam się nad mi­ską Po­zy­tywki, sze­lesz­czę alu­mi­nio­wym opa­ko­wa­niem, ale nie przy­biega. Za­wsze kręci się pod mo­imi no­gami, a te­raz się gdzieś scho­wała. Mu­siała się na­prawdę prze­stra­szyć. Nie­na­wi­dzę sie­bie za te ataki zło­ści, nie pierw­szy raz coś ta­kiego mi się zda­rza. Czę­sto w mo­men­tach nie­za­do­wo­le­nia ro­bię dziwne rze­czy, walę pię­ścią w stół, klnę lub ko­pię w ścianę. Wcze­śniej nie po­dej­rze­wa­łam, że jest we mnie tyle agre­sji. To zu­peł­nie nie­za­leżne ode mnie, po pro­stu dzieje się ot tak, mimo woli.

– Po! – krzy­czę. – No chodź!

Ci­sza. Idę do po­koju, nie ma jej, za­glą­dam na półkę ze swe­trami, na któ­rej czę­sto śpi.

– Pozi – po­wta­rzam.

Na­dal nic. Otwie­ram drzwi do ła­zienki, szafę w przed­po­koju.

– To nie jest śmieszne, wy­łaź.

Nie ma jej. Za­czy­nam bie­gać po domu, wo­łam ją, otwie­ram wszyst­kie szu­flady w ko­mo­dzie, pralkę, za­glą­dam na­wet do ko­sza z brudną bie­li­zną. Miesz­ka­nie wy­gląda jak po przej­ściu tor­nada, jed­nak ni­g­dzie nie ma kotki. Na­gle uzmy­sła­wiam so­bie, że mu­siała uciec przez drzwi, które zo­sta­wi­łam otwarte, zbie­ga­jąc do tego pa­lanta na dole. Wy­pa­dam na klatkę. Bie­gnę na górę, po­tem na dół, krzy­cząc:

– Po, Pozi, gdzie je­steś?!

Męż­czy­zna, któ­rego mi­jam na scho­dach, ob­da­rza mnie zde­gu­sto­waną miną. Nie­na­wi­dzę lu­dzi za to ich oce­nia­nie, cią­głe szu­flad­ko­wa­nie każ­dego, na­wet nie­zna­jo­mego są­siada. Jego spoj­rze­nie jest tak wy­mowne, że staję w po­ło­wie scho­dów. Nie ob­cho­dzi mnie, co o mnie my­śli, ale jest młody, przy­stojny i fa­ceci ni­gdy w taki spo­sób na mnie nie pa­trzą. W ich oczach za­wsze znaj­duję po­żą­da­nie, po­dziw, apro­batę.

– Uciekł mi kot – tłu­ma­czę. – Czy nie wi­dział pan ru­dego kota?

Jego twarz mo­men­tal­nie się roz­ja­śnia. Ha, ha, ha, a już my­ślał, że ma do czy­nie­nia z psy­cho­patką.

– Jest na gó­rze. – Uśmie­cha się. – Wy­gląda przez okno.

– Dzię­kuję – mó­wię, po­sy­ła­jąc mu uwo­dzi­ciel­skie spoj­rze­nie. Wy­mi­jam go i wbie­gam po dwa stop­nie. Po­zy­tywka sie­dzi na ostat­nim pię­trze, na ma­łym okienku wy­cho­dzą­cym na ulicę, i ob­ser­wuje go­łę­bie spa­ce­ru­jące po pa­ra­pe­cie.

– Pozi – biorę ją na ręce – nie ucie­kaj wię­cej pańci. Kto bę­dzie mnie bro­nił przed my­szami? – szep­czę jej do ucha, kro­cząc ko­ry­ta­rzem w stronę miesz­ka­nia.Adam

Moja żona jest cu­downa. Po­wta­rzam to so­bie, scho­dząc po wy­po­le­ro­wa­nych mar­mu­ro­wych scho­dach. Moja żona jest naj­wspa­nial­sza na świe­cie. Szczu­pła, wy­soka blon­dynka, skan­dy­naw­ska pięk­ność, obok któ­rej na ulicy nikt nie może przejść obo­jęt­nie, ani męż­czyźni, ani ko­biety. W jed­nych wzbu­dza po­żą­da­nie, w dru­gich za­zdrość. Jest ide­alna. Z ła­two­ścią zdo­była trzy Z w moim pry­wat­nym ran­kingu atrak­cyj­no­ści ko­biet: zgrabna, za­dbana i za­bawna. Wy­cho­dzę na ulicę, po­ranne słońce ata­kuje moją za­spaną twarz. Wsia­dam do sa­mo­chodu, na nos zsu­wam oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Ru­szam, aby po chwili się za­trzy­mać i prze­pu­ścić na pa­sach młodą ko­bietę idącą za rękę z dziec­kiem. Kiw­nię­ciem głowy dzię­kuje za życz­liwy gest, wy­ko­nuję po­dobny ukłon w jej stronę, na co ona od­po­wiada uśmie­chem. Moja żona też kie­dyś taka była. Uśmiech­nięta per­fek­cjo­nistka. Te­raz zaś hu­mo­rza­sta fru­stratka. Kie­dyś za nią sza­la­łem, dziś mę­czy mnie jej to­wa­rzy­stwo. Ni­gdy nie są­dzi­łem, że tak bę­dzie, ale wła­śnie tak się stało.

Pod­jeż­dżam pod McDo­nald, par­king jest pra­wie pu­sty. Pod­cho­dzę do kasy, za­ma­wiam kawę, se­zo­nowe cia­steczko i sa­łatkę na po­tem. Po chwili uśmiech­nięta stu­dentka wrę­cza mi torbę wraz z pa­ra­go­nem. Jest ładna, bar­dzo młoda, od­waż­nie uma­lo­wana i na pewno pod służ­bo­wym mun­dur­kiem ma wy­zy­wa­jący de­kolt. Ga­pię się na nią, a ona wciąż się uśmie­cha. Ko­lejna ra­do­sna dziew­czyna. Kiedy moja żona po­sta­no­wiła wy­pi­sać się z ich dru­żyny? Płacę i sia­dam przy oknie. Obok, na krze­śle kładę ak­tówkę, przez opar­cie prze­wie­szam ma­ry­narkę. Biorę do ręki ga­zetę, którą ktoś zo­sta­wił na są­sied­nim stole. Po­pi­jam kawę i prze­wra­cam ko­lejne strony. Ro­bię tak co­dzien­nie od kilku mie­sięcy. Okła­muję swoją żonę. Wy­cho­dzę z domu przed ósmą i idę po­sie­dzieć gdzieś przy ka­wie. Naj­czę­ściej w McDo­nal­dzie, ale kilka razy by­łem w ta­kiej ma­łej, przy­tul­nej ka­wiarni przy Mio­do­wej, któ­rej na­zwy nie pa­mię­tam. Od awansu w li­sto­pa­dzie ze­szłego roku cho­dzę do pracy na dzie­siątą, ale ona o tym nie wie. Nie wie o awan­sie i nie wie o mo­ich sa­mot­nych po­ran­kach. Mam dwie go­dziny dla sie­bie, bez jej na­dą­sa­nej miny, pre­ten­sjo­nal­nego tonu, cią­głych na­rze­kań i smut­ków.

Gdy wra­cam wie­czo­rem, pra­wie nie roz­ma­wiamy. Ina­czej jest w „te dni”, jak to o nich mówi, czyli dni, w które mu­simy się ko­chać. Pro­wa­dzi te swoje wy­kresy, ry­suje nie­zro­zu­miałe li­nie, to w górę, to w dół, tu zie­lone kropki, tam czer­wone krzy­żyki, i trzyma to na swo­jej szafce noc­nej. Każ­dego wie­czoru wer­tuje kartki, go­dzi­nami wpa­truje się w tę nie­zro­zu­miałą mapę na­szego ży­cia sek­su­al­nego jak w ja­kie­goś Ma­neta czy Re­no­ira. Po­tem, gdy już coś z tego wy­czyta, oznaj­mia na­gle: „Ju­tro weź wolne”. A ja mam ochotę wstać, wyjść z domu, trza­snąć za sobą drzwiami i ni­gdy już nie wra­cać. Nie uzgad­nia tego ze mną, tylko mi roz­ka­zuje. Od czasu awansu to nie jest już taki pro­blem, pra­cuję zdal­nie z domu, ale wcze­śniej w ta­kich sy­tu­acjach czu­łem się nie­kom­for­towo. Kiedy tłu­ma­czy­łem, że nie mogę tak z dnia na dzień nie pójść do pracy, że mam spo­tka­nia, ter­miny, wku­rzała się, kłó­ci­li­śmy się, mó­wiła, że już mi nie za­leży na dziecku, na niej, i za­wsze jej elo­kwen­cja wy­gry­wała z moim ści­słym umy­słem.

A więc w te dni na jej roz­kaz zo­staję w domu. Jest tak bez­na­dziej­nie, że aż trudno w to uwie­rzyć. Nie­na­wi­dzę tego wy­mu­szo­nego ko­pu­lo­wa­nia, z ter­mo­me­trem w ręce. Na ha­sło, nie­prze­rwa­nie przez kilka dni, a po­tem znów przez trzy ty­go­dnie w sy­pialni wieje chło­dem. Za każ­dym ra­zem li­czę jed­nak, że w tym mie­siącu się uda. Bę­dziemy mieli dziecko i tym sa­mym na­sze ży­cie, po ostrym za­krę­cie, zła­pie długą pro­stą. Tyle że od po­nad dwóch lat wszel­kie wy­siłki koń­czą się fia­skiem. Mamy za sobą nie­udane próby in­se­mi­na­cji i ba­da­nie spermy, które do dziś wy­wo­łuje we mnie ogromne współ­czu­cie dla sa­mego sie­bie. Za­mknięty w po­koju peł­nym por­no­sów i rów­nie wy­mow­nych ga­zet czu­łem się jak na­sto­la­tek nie­śmiało wy­pró­bo­wu­jący moż­li­wo­ści swo­jego ciała, w stre­sie z po­wodu co­raz gło­śniej­szych na­wo­ły­wań ro­dzi­ców zza drzwi ła­zienki. Z przy­jem­no­ścią nie miało to nic wspól­nego. Ni­gdy wię­cej, po­wie­dzia­łem so­bie, drugi raz tego nie zro­bię. Wie­lo­krot­nie na­ma­wia­łem ją na ad­op­cję, ale oświad­czyła, że jesz­cze za wcze­śnie, że mu­simy pró­bo­wać. Tak więc wciąż, co mie­siąc, pró­bu­jemy.

I gdy to ro­bimy, na­prawdę chcę, żeby było miło. Prze­cież cze­kam na to dwa­dzie­ścia ileś tam dni, tyle, ile za­śpiewa jej ka­len­da­rzyk. Uwiel­biam jej ciało, gład­kie i ak­sa­mitne, tak przy­jemne w do­tyku, że aż nie­rze­czy­wi­ste. To moja sła­bość, jedna z wielu, je­śli cho­dzi o moją piękną żonę. Choć­bym nie wiem jak był na nią wku­rzony, po do­tknię­ciu jej skóry ule­gam i pod­daję się chwili. Daję z sie­bie wszystko, na­prawdę się sta­ram, ale gdy otwie­ram oczy i pa­trzę na jej obo­jętną, po­ru­sza­jącą się mia­rowo twarz, coś we mnie pęka. Jesz­cze pró­buję się uśmie­chać, po­chwy­cić jej spoj­rze­nie, ale ona jest nie­wzru­szona. Wo­dząc pal­cami po jej ide­al­nej skó­rze, my­ślę wtedy o in­nej. Nie ja­kiejś kon­kret­nej dziew­czy­nie, tylko za każ­dym ra­zem no­wej. Daję upust moim fan­ta­zjom, nie po­tra­fię już ina­czej. Wiem, że mu­szę się spi­sać, mu­szę być wciąż pod­nie­cony, do końca, do czasu, aż po­zwoli mi bez­wład­nie opaść na po­duszkę. Nie­na­wi­dzę sie­bie za to, co ro­bię, i jej za to, co ze mnie zro­biła.

Za oknem ja­kiś dzie­ciak ha­muje z pi­skiem opon. Z sa­mo­chodu wy­ska­kują dwie na­sto­latki i trzech chło­pa­ków w po­dob­nym do nich wieku. Śmieją się, za­cho­wują zbyt gło­śno, zaj­mują sto­lik na ze­wnątrz, ten naj­bli­żej mnie, tuż za szybą. Ob­ser­wuję, jak non­sza­lancko za­pa­lają pa­pie­rosy, je­den z ma­ło­la­tów wcho­dzi do środka zło­żyć za­mó­wie­nie. Za­zdrosz­czę im tej swo­body i bez­tro­ski, jesz­cze nie wie­dzą, jak bar­dzo ży­cie ich roz­cza­ruje. Na szy­bie za­uwa­żam tłu­ste plamy – nie­zbyt pra­co­wita była wczo­raj­sza wie­czorna zmiana. Ślady ma­łych dzie­cię­cych rą­czek, upa­pra­nych w soli i tłu­stych fryt­kach. Co­kol­wiek bym ro­bił, gdzie­kol­wiek bym był, za­wsze wraca te­mat dziecka. Przez mo­ment za­sta­na­wiam się, czy Anita też tak ma. Nie wiem, kiedy sta­li­śmy się sfru­stro­wa­nymi trzy­dzie­sto­lat­kami. Nie tak wy­obra­ża­łem so­bie moją do­ro­słość.

Ży­cie z Anitą jest nie­prze­wi­dy­walne jak ha­zard i rów­nie sil­nie uza­leż­nia­jące. Od­no­szę wra­że­nie, jak­bym bez prze­rwy grał w ru­letkę. Czarne, czer­wone, jedno wy­grywa, dru­gie prze­grywa – i ni­gdy nie wiem, jak skoń­czy się ko­lejna runda. Nie mam po­ję­cia, w ja­kim na­stroju obu­dzi się na­stęp­nego ranka, wszystko za­leży od śle­pego losu, nic ode mnie. Bach-bach, kulka od­bija się od me­ta­lo­wych ko­ry­tek, la­wi­ruje mię­dzy czer­wo­nym a czar­nym, mię­dzy obłę­dem a ra­do­ścią, puk-puk, czarne wy­grywa, prze­gry­wasz, cwa­niaczku. Fala neu­ro­ty­zmu za­lewa na­sze miesz­ka­nie, a naj­lep­szym wyj­ściem z tej sy­tu­acji jest ucieczka.

A więc ucie­kam. Każ­dego dnia. Wy­cho­dzę do pracy wcze­śniej, niż mu­szę, i wra­cam póź­niej, niż mógł­bym. W week­endy też gdzieś by­wam. Nie tak miało wy­glą­dać moje ży­cie. Nie po to za­cią­gną­łem duży kre­dyt na luk­su­sowy apar­ta­ment w cen­trum mia­sta, w jed­nej z tych wy­re­mon­to­wa­nych, eks­klu­zyw­nych ka­mie­nic, aby te­raz w nim nie miesz­kać. Pa­mię­tam, jak się cie­szy­li­śmy, gdy od­bie­ra­li­śmy klu­cze od de­we­lo­pera, pełni ma­rzeń i na­dziei. Nie wie­dzie­li­śmy tylko, jak nie­wiele z nich się spełni.

Anita ni­gdy nie pyta, jak ja się z tym wszyst­kim czuję, cho­ciaż tak samo nie mogę zo­stać oj­cem, jak ona matką. Co­dzien­nie mu­szę sta­wiać czoła ocze­ki­wa­niom w pracy, wspi­nać się na wy­żyny swo­ich moż­li­wo­ści, ry­wa­li­zo­wać i do­dat­kowo ukry­wać pro­blemy oso­bi­ste. Też cza­sem chciał­bym jak ona zo­stać w domu, do po­łu­dnia cho­dzić w szla­froku. Je­śli jed­nak mia­łoby się to dziać w jej obec­no­ści, to dzię­kuję bar­dzo. Wszystko jest lep­sze od jej ka­pry­śnego to­wa­rzy­stwa.

Biorę ak­tówkę i ma­ry­narkę i od­no­szę pu­stą tackę. Ko­bieta, obok któ­rej prze­cho­dzę, po­śpiesz­nie od­wraca głowę w stronę okna. Po­dą­żam za jej wzro­kiem, par­king jest pu­sty, na­sto­lat­ko­wie od­je­chali do­bre dzie­sięć mi­nut temu, nie wiem, co ją tak na­gle za­cie­ka­wiło. Po­py­cham szklane drzwi, po­wie­trze jest rześ­kie, wy­raź­nie czuć wio­snę. Wska­kuję do sa­mo­chodu, od­pa­lam sil­nik i ru­szam. Włą­cza się płyta Zaz, ulu­bio­nej pio­sen­karki mo­jej żony. Znów wi­dzę jej uśmiech­niętą twarz, wiatr roz­wiewa jej włosy, ocean w tle przy­brał tur­ku­sową barwę.

– Od­chyl głowę! – krzy­czę i gdy to robi, pstry­kam zdję­cie.

Za­my­kam oczy i wciąż wi­dzę to uję­cie. O mały włos nie wjeż­dżam w tył ha­mu­ją­cego przede mną forda. Rze­czy­wi­stość jest sil­niej­sza niż wspo­mnie­nia. Pora po­go­dzić się z fak­tem, że jej swo­bodny spo­sób by­cia i cią­głe żarty zo­stały wy­parte przez za­ci­śnięte w zło­ści pię­ści i po­dejrz­liwe spoj­rze­nia. Nie wiem już, które z tych wcie­leń to praw­dziwa ona. Oczy­wi­ście fi­zycz­nie na­dal jest taka sama, piękna i wy­zy­wa­jąca. Nic się nie zmie­niła przez tych kilka ostat­nich lat, a na­wet można po­wie­dzieć, że się wy­ro­biła, jest jesz­cze atrak­cyj­niej­sza. Jej dłu­gie blond włosy zmy­słowo za­wi­jają się na koń­cach. Choć nie wiem, czy blond to od­po­wied­nie okre­śle­nie, bo nie jest to ża­den mio­dowy czy ja­jeczny od­cień, tylko pra­wie biały. Zimny i na­tu­ral­nie lśniący jak lód, ide­al­nie współ­gra­jący z jej mroź­nym spoj­rze­niem.

Co­raz czę­ściej się za­sta­na­wiam, czy nie za­czy­nam mieć na nią uczu­le­nia. Do­słow­nie dra­pie mnie w gar­dle i cierp­nie mi skóra, gdy idę scho­dami do góry. Prze­sta­łem uży­wać windy, aby choć o kilka se­kund prze­dłu­żyć po­wrót do na­szego miesz­ka­nia. Je­stem zmę­czony tym cią­głym uda­wa­niem, tym, że nie pro­wa­dzę nor­mal­nego, praw­dzi­wego ży­cia, nie je­stem sobą. Bra­kuje mi swo­body, ba­nal­no­ści i... tak, nie­kon­tro­lo­wa­nego seksu. Już za­po­mnia­łem, jak to jest na­prawdę się z kimś ko­chać. Tak po pro­stu, dla przy­jem­no­ści, nic poza tym.

Gdy roz­bie­ram się w przed­po­koju, zerka na mnie znad ekranu mo­ni­tora. Nie wiem, co się dzieje w jej gło­wie, o czym my­śli, czego pra­gnie. Zni­kam za drzwiami ła­zienki, biorę prysz­nic, wkła­dam szla­frok i cie­szę się, że do­cho­dzi dzie­więt­na­sta i będę mógł po­mil­czeć w jej obec­no­ści, ga­piąc się na pre­zen­tera pro­gramu in­for­ma­cyj­nego. Ona za­wzię­cie stuka w kla­wia­turę, nie pyta, jak mi­nął mi dzień, mnie także nie cie­ka­wią jej sprawy. Nie je­stem głodny, mam ochotę na piwo, ale nie wstaję, by zna­leźć je w lo­dówce. Nie zniosę jej ga­nią­cego spoj­rze­nia, prze­cież za­kaz pi­cia al­ko­holu ty­czy się nie tylko przy­szłych ma­tek, ale i nie­do­szłych oj­ców. Wpa­truję się w ekran te­le­wi­zora i cze­kam na „Po­godę”, po któ­rej będę mógł znik­nąć za drzwiami sy­pialni. Już czuję ten przy­jemny chłód prze­ście­ra­dła i wi­dzę ukrytą pod po­duszką em­pe­trójkę. Au­dio­teka Na­ro­dowa ukoi mnie do snu ko­lej­nym skan­dy­naw­skim kry­mi­na­łem. Gdy na ekra­nie po­ja­wiają się re­klamy, z ulgą wstaję i wy­cho­dzę z po­koju. Na progu od­wra­cam się, mam za­miar coś jed­nak po­wie­dzieć, dziw­nie tak iść spać, nie za­mie­niw­szy ze sobą słowa. Przy­glą­dam się jej, unosi głowę, spięte w wy­soki ku­cyk włosy pod­ska­kują na boki ra­do­śnie, przy­po­mi­na­jąc mi naj­cu­dow­niej­sze mo­menty w moim ży­ciu. Prze­no­szę wzrok na jej twarz i nie chcę tu zo­stać ani chwili dłu­żej. Jej spoj­rze­nie uświa­da­mia mi, że po tam­tych chwi­lach nic już nie zo­stało. Od­wra­cam się i wcho­dzę do sy­pialni. Cza­sem się jej boję.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: