Idealna terapeutka - ebook
Idealna terapeutka - ebook
JESTEŚ JEJ TERAPEUTKĄ. ONA JEST TWOJĄ KLIENTKĄ. ALE TUTAJ, W LESIE... NIC NIE JEST TAKIE, JAK SIĘ WYDAJE.
Kristina jest odnoszącą sukcesy terapeutką, która pracuje w centrum Oslo. Z chłodnym profesjonalizmem, dzięki któremu dotarła na szczyt, pomaga klientom rozwiązywać ich życiowe problemy.
Ale kiedy jej pacjentka, Leah, znana pisarka, błaga Kristinę, by przyjechała do jej domku w lesie, równowaga zaczyna się chwiać. Terapeutka niechętnie wyrusza w dzikie ostępy, by odnaleźć kobietę, która może być w niebezpieczeństwie. Znajduje niedokończony rękopis Leah, a czytając go, uświadamia sobie, że główna bohaterka jest zatrważająco znajoma...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-000-5 |
Rozmiar pliku: | 851 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znajdujesz się w lesie. Sama. Nigdy dotąd nie znałaś takiej samotności, ale teraz, kiedy już jej doświadczasz, przez resztę życia będzie przyklejona do ciebie jak cień, którego nie da się pozbyć. Tak wiele przepadnie w odległych zakątkach twojego umysłu, bo przecież żadnego życia nie da się zapamiętać z wszystkimi szczegółami. Ty zapamiętasz to: gorzki, nieprzyjemny smak krwi w ustach i kolor śmierci. Ogłuszające dudnienie serca, odbijające się echem w żyłach. Liście o ostrych krawędziach, raniące ci ręce i twarz, kiedy przedzierasz się przez zarośla. Twój strach – wielkie, niekontrolowane przerażenie, czarne i głębokie jak jezioro w norweskim lesie. Już zawsze będzie cię przenikał, wywoływany mniejszymi i większymi impulsami, zupełnie niezwiązanymi z tymi chwilami, aż nauczysz się z nim żyć. Bo innej możliwości nie ma. Czasami będzie się w tobie wydzierał, niekiedy zaledwie szeptał. Każdy twój oddech będzie miał jego lekki posmak. Każdy las, w który się zapuścisz, będzie łączył się z tym lasem. Każdy ostry dźwięk sprawi, że w ułamku sekundy się tutaj znajdziesz. Każda część ciebie zostanie przekształcona na nowo, skonfigurowana na nowo, niczym miasto odbudowywane z ruin.
Chcąc cię oszczędzić, twój mózg będzie wymyślał drogi ucieczki. Twój niezwykły umysł zabierze twoje serce z dala od tych chwil w jedyny znany mu sposób – poprzez ucieczkę.
Biegniesz, szybciej niż kiedykolwiek dotąd, i nawet teraz wiesz, że będziesz tak uciekać do końca życia. Będziesz uciekać, bo nie masz świadomości, że jedyną drogą prowadzącą do wolności jest zaprzestanie tej ucieczki.1
Kristina, październik
W piątki przyjmuję ją o drugiej jako przedostatnią przed rozpoczęciem weekendu. Może dzięki temu jestem bardziej odprężona i w dobrym humorze, ale Leah Iverson zawsze była klientką, z którą chciałam się widywać. Refleksyjna, interesująca, dysponuje naturalną umiejętnością wywoływania we mnie najgłębszej empatii, a do tego szczerze zainteresowana procesem terapeutycznym. Innymi słowy, nie wymaga ciężkiej pracy. Nie oznacza to oczywiście, że nie pracowałyśmy ciężko razem, wprost przeciwnie, czasami wysiłek był wręcz tytaniczny. Leah przyszła do mnie przed blisko trzema laty, tuż po publikacji pierwszej książki zatytułowanej Nikt. Fabuła łączyła luźno tematykę jej małżeństwa z popularnym skandynawskim trendem fabularyzowania autobiografii, który zapoczątkował Karl Ove Knausgård. Powieść przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków, w związku z czym Leah stała się literacką celebrytką.
Początkowo przeszła nad tym do porządku dziennego, ciesząc się nieoczekiwaną zmianą w karierze – od dziennikarki po poczytną autorkę. Zjeździła świat i opowiadała wszem wobec o swojej inspirującej terapeutycznej podróży, której zalążkiem było molestowanie emocjonalne i fizyczne. Z upływem czasu Leah zaczęła się jednak borykać ze zmianami, które to wszystko wywołało w jej życiu, a do tego ze statusem „słynnej pisarki”. Jej książka nie schodziła z list bestsellerów, rozważano nawet nakręcenie na jej podstawie serialu telewizyjnego. Plotkarska prasa nieustannie na niej żerowała, spekulując, które fragmenty książki były prawdą, a które fikcją. Leah zgromadziła dość pieniędzy, żeby kupić sobie przyzwoite mieszkanie w lepszej dzielnicy miasta, a do tego drewniany domek w górach Telemarku. Pomimo tych wszystkich sukcesów Leah była wówczas nerwową, kruchą kobietą, która potrafiła się skrzywić, kiedy nasze spojrzenia się spotykały lub kiedy zadałam jej pytanie, a ona nie potrafiła udzielić odpowiedzi. Wypowiadane przez nią zdania rozpoczynały się od „przykro mi”, „wiem, że to głupie” bądź „to żałosne, ale…”. W ogóle sobie wtedy nie ufała, ale zjawiła się, żeby zaufać mnie, a ostatecznie sobie samej.
Kiedy rozpoczęłyśmy budowanie naszej terapeutycznej relacji, na powierzchnię wypłynęło sporo przypadkowych problemów, które wiły się między nami jak robaki w wilgotnej glebie. Leah się cięła, w czym wyspecjalizowała się już w nastoletnim okresie swojego życia. Pewnego razu podwinęła rękawy swetra, żeby pokazać mi rzędy starannych nacięć, niektórych świeżych i różowych, ale wielu starych i pobielałych. Miała poważny problem z ustaleniem właściwego podejścia do jedzenia – na przemian wpadała w jedzeniowy szał, by za chwilę zacząć się głodzić. Czasami tak długo, że po kilku tygodniach traciła przytomność. Do tego cierpiała na wyniszczające ją ataki paniki i uciążliwe myśli kompulsywne, czasami o charakterze samobójczym. Zawsze szybko mnie uspokajała, że były to tylko nic nieznaczące impulsy, a ja podkreślałam fakt, że były one właśnie jedynie myślami. Początkowo Leah marnowała wiele sesji na zwyczajne gapienie się w przestrzeń między nami, a ja jej na to pozwalałam, do niczego jej nie zachęcając. Raz na jakiś czas unosiła wzrok, a jej przestraszone, orzechowe oczy spotykały się z moimi, by zaraz rozejrzeć się po pomieszczeniu, jakby traciła na moment świadomość, gdzie się znajduje.
Z czasem zaobserwowałam, jak Leah nabiera sił. Dokonywała również znacznych postępów w gabinecie terapeutycznym. To zawsze niezwykłe, kiedy klient trafia na terapię w odpowiednim momencie, do odpowiedniego terapeuty, a tak właśnie było w naszym przypadku. Warstwy uwarunkowań, traumy, głęboko zakorzenionego bólu i nieprawdy odpadają, ujawniając pod spodem wrażliwą, ale bardzo silną osobę. Oglądanie tego i branie w tym udziału jest naprawdę wyjątkowym doświadczeniem. Choć w ostatnich latach Leah poważnie się borykała z pisaniem dalszego ciągu Nikogo, nie powróciła do chaotycznego, destrukcyjnego stanu, w którym się znajdowała na początku terapii. Jest niezwykle wdzięczną klientką, która często powtarza, że to dzięki mnie osiągnęła sukces, choć ja wolę twierdzić, że jedynie trzymam lustro. To ona się w nim przegląda.
Gotuję wodę i rozkładam torebki z herbatą na spodku, który stawiam na stoliku. Upewniam się, że leżą co najmniej po dwie z każdego smaku i że są ułożone według kolorów. To ciekawe, że niektórzy klienci wybierają za każdym razem inną herbatę, a inni pozostają wierni jednej. Leah czasami nie wybiera żadnej, przychodząc do mnie z kawą na wynos z kawiarni Kaffebrenneriet po przeciwnej stronie ulicy. Innymi razy decyduje się na zieloną herbatę z cytryną.
Mija pięć po drugiej, a po Leah nie ma ani śladu. To nietypowe – jest obsesyjnie wręcz punktualna, a ja nie potrafię sobie nawet przypomnieć przypadku, żeby nie siedziała w poczekalni, kiedy o czternastej wystawiałam do niej głowę z gabinetu. Sprawdzam ponownie, mimo że usłyszałabym odgłos otwieranych drzwi. Pusto. Na zewnątrz leje deszcz, a na parapetach leżą śliskie, pomarańczowe liście. Październik zawsze wprowadza mnie w dość melancholijny nastrój i w zadumę, choć nigdy nie udało mi się ustalić dlaczego. Może ma to jakiś związek z pięknem zepsucia, z tym, jak oszałamiające jest obserwowanie otaczającej nas śmierci.
Ten rok jest gorszy od innych, tak wiele się zmieniło, tak wiele rzeczy zostało utraconych.
W ten weekend miałabym ochotę zamknąć się w domu z Eirikiem, leżeć naprzeciw niego na sofie, czytać, sączyć bogatego w smaku, ciemnego malbeca, czasami unosić wzrok, by na niego spojrzeć i się uśmiechnąć. Niestety, jestem bardzo daleko od realizacji tego rozkosznego marzenia i już czuję się zmęczona na myśl o nadchodzących dniach. Tego wieczoru będę wspierać męża na uroczystej kolacji w rezydencji należącej do premiera. Kiedy o tym myślę, od razu czuję dziwny ucisk w żołądku, ale to chyba naturalne? Jutro z kolei odwiedzamy moją siostrę i jej młodą rodzinę w Drøbak, gdzie spędzimy resztę weekendu. Przyjemnie, choć trudno określić to mianem wypoczynku.
Dziesięć po drugiej i wciąż ani śladu Leah. Wyjmuję telefon, by do niej zadzwonić – musiało się chyba wydarzyć coś nieoczekiwanego – ale w tej samej chwili do moich uszu dociera odgłos otwierających się w poczekalni drzwi. Biorę głęboki oddech i całkowicie oczyszczam umysł, żeby Leah zyskała moją pełną, niczym niezakłóconą uwagę przez czterdzieści minut, które pozostały do zakończenia sesji.
Ale to nie Leah, nie ta sama Leah, którą od blisko trzech lat widuję w każdy piątek. To ktoś zupełnie inny, duch kobiety, którą znam. Drży na całym ciele i jest przemoczona do suchej nitki. Prawe oko ma zamknięte przez opuchliznę, która przybrała przenikające się barwy fioletu, czerwieni i błękitu.
– Chryste, Leah – zaczynam, ale milknę na widok jej spojrzenia.
– Czy możemy po prostu zacząć? – szepcze.
– Okej – odpowiadam i wprowadzam ją do gabinetu. Serce mi łomocze, a dłonie mam całe wilgotne z nerwów, jakbym to ja była klientką, a nie terapeutką. Jak zawsze postawiłam na parapecie dyskretną świeczkę. Na stoliku stoją świeże kwiaty, czerwone jesienne róże. Przyglądam się każdej z osobna, żeby uspokoić myśli. Leah siada na fotelu naprzeciw mnie i zaczyna się bawić rękawami kurtki, jakby nie potrafiła się kontrolować i pozostawała na łasce pracującego wewnątrz silnika, którego nie umie wyłączyć. Przeciska palce przez dziurkę w rękawie, stale ją powiększając. Kiedy dziurka robi się wystarczająco duża, zauważam pod spodem sweter z plamkami krwi.
– Co się stało, Leah? – pytam delikatnie, choć zwykle to moi klienci rozpoczynają sesję własnymi słowami.
– No cóż… – Słowa wydają się więznąć w jej gardle.
– Ktoś cię skrzywdził. Czy sądzisz, że jesteś w stanie mi powiedzieć, co się stało? – Patrzę na łzy kapiące z jej oczu na dłonie, które wciąż pracują nad rękawem kurtki. – Leah?
Żadnej odpowiedzi.
– Poszłaś na policję?
– Nie.
Kiwam głową i pozwalam, by to „nie” zawisło na moment w powietrzu między nami.
– I tak niewiele by tu pomogli – dodaje po chwili szeptem.
– Może mimo wszystko dobrze byłoby z nimi porozmawiać – odpowiadam, ale ona kręci tylko głową. – Leah, czy to sprawka Antona? – Jej agresywny i mściwy były mąż wydaje się oczywistym podejrzanym.
Puste spojrzenie.
– Muszę ci o czymś powiedzieć – mówi Leah, przyglądając się harcom własnych palców przy rękawie kurtki. Milczę, w pełni skoncentrowana, gotowa wysłuchać słów mojej klientki i pomóc jej okiełznać ogromne emocje, które muszą nią targać. Odczekuje dłuższą chwilę. Zamyka zdrowe lewe oko, a ja wykorzystuję ten moment, żeby się jej przyjrzeć. Pozwalam, by wypełniła mnie silna empatia. Mam nadzieję, że Leah czuje, iż w tej chwili jestem wyłącznie do jej dyspozycji i że stoję obok, doświadczając jej stresu i bólu. – Pamiętasz, jak wspominałam ci o tym drewnianym domu? Tym kupionym w górach? A raczej w lesie. W pobliżu gór.
– Tak.
– Chcę tam pojechać. Muszę się tam po prostu znaleźć i doprowadzić do porządku. To jedyne miejsce, w którym odczuwam prawdziwy spokój. Za każdym razem. Tyle rozmawiałyśmy na temat świeżości, której potrzebuję w życiu. I o potrzebie ucieczki. Zawsze mnie to kusiło. W dzieciństwie chciałam stać się kimś innym. Teraz mam to samo. Chcę po prostu wyjechać. Jak najdalej. Od razu, szybko, z rozmachem. Żyję, chcąc być gdzieś indziej, niż jestem teraz. Ale w tym domu jest inaczej. To trochę tak, jakby to miejsce było mną, ale mną w fizycznym sensie. Czy to, co mówię, ma sens? – Kiwam głową. – Po prostu ten dom nie należy tylko do mnie, on jest mną.
– Jak dla mnie to idealne miejsce, w którym można się odnaleźć.
– Właśnie. – Krótko i zwięźle. Zerkam na zegar. Zostało dwadzieścia minut.
– Wspomniałaś wcześniej, że chcesz mi o czymś powiedzieć.
Leah przytakuje. Unika mojego spojrzenia, rozgląda się zdrowym okiem po pomieszczeniu, aż jej wzrok spoczywa na kwiatach. Opuszcza powieki, a spod grubych, ciemnych rzęs spływają łzy. Docierają do podbródka i spadają na zaczerwienione, wykręcone dłonie. Czekam.
– Chodzi o to… – zaczyna skrzekliwym głosem, jakby właśnie skończyła wrzeszczeć z całych sił. Czuję się dziwnie w jej obecności. Jest taka inna niż zwykle, inna nawet od tej Leah, którą poznałam na początku. Wstaje. – Przepraszam – mówi, a jej twarz wykrzywia przerażający grymas.
– Mamy jeszcze trochę czasu – zauważam, ale ona już podchodzi do drzwi.
– Wiesz… Jest już za późno – szepcze.
– Za późno na co? Leah, mów do mnie. Powiedz, o co chodzi.
– Nie, już na to za późno.
– Ale dlaczego?
– Czy możesz… możesz przyjechać do tego domu?
Wzdycham. Już prowadziłyśmy tego typu rozmowy.
– Leah, wiesz przecież, że miejscem naszych spotkań jest ten gabinet.
– Proszę.
– Nie mogę przyjechać do twojego domu w lesie. Wiesz o tym dobrze.
Leah otwiera drzwi i odwraca się w moją stronę.
– Chciałabym, żebyś… – zaczyna, ale po twarzy spływają jej świeże łzy. Ścisza głos niemal do szeptu. – Tu chodzi o prawdę.
– Zostań jeszcze chwilę, Leah, proszę. Mam w zapasie trochę czasu po południu. Wszystko jest w porządku. Mów do mnie.
Kręci mocno głową i wsuwa prawą dłoń do kieszeni kurtki. Podaje mi wymiętą kopertę z czymś grubym w środku.
– Przyjedź, proszę.
– Leah…
– Przepraszam… tak mi przykro…
– Zaczekaj, przykro z jakiego powodu? Zaczekaj, Leah.
Ale ona zbiega już po stopniach, a odgłosy jej kroków odbijają się echem od ścian klatki schodowej. Podbiegam do okna i obserwuję, jak wypada na ulicę i przecina jezdnię w kierunku parku pałacowego, gdzie jej sylwetka rozmywa się i traci kształty w lejącym deszczu.2
Kristina
Zaraz po powrocie do domu wchodzę do kuchni i nalewam sobie sporą lampkę czerwonego kalifornijskiego wina. Przecinam każdy z naszych dużych pokoi, skrytych w jesiennym półmroku, choć jest dopiero szesnasta. Wchodzę do garderoby i odstawiam kieliszek na półkę. Moje odbicie widoczne jest pod kilkoma kątami, jakby Kristinę poskładano z kawałków. Jestem zmęczona i blada. Upijam duży łyk wina i przesuwam palcami po długim rzędzie czarnych sukienek, które wiszą w idealnym porządku, pogrupowane według rodzajów tkanin. Jedwab, następnie szyfon, satyna, bawełna, jersey, wełna z merynosa, kaszmir. Dziś obowiązuje strój wieczorowy i muszę założyć coś wyjątkowego. To w końcu doroczna jesienna gala Partii Konserwatywnej, zorganizowana w prywatnej rezydencji premiera. Mój mąż jest wiceprzewodniczącym tej partii i wiele oczu będzie dziś za nami wodziło. Zerkam na sukienki w kolorze drogocennych kamieni. Może zdecyduję się na morską albo szmaragdową. Te barwy świetnie kontrastują z moimi ciemnymi włosami. Decyduję się na piękną jedwabną sukienkę z Bottega Veneta w kolorze granatowym i zdejmuję ubranie, które zakładam do pracy. Przeglądam się przez chwilę w wysokim lustrze i upijam kolejny duży łyk pinot noir. Kobieta po trzydziestce, szczupła, nieco zmęczona, pijąca wino w garderobie w samej bieliźnie. To właśnie ja.
Czuję niepokój, jakby w mojej głowie działo się coś, czego nie potrafię zidentyfikować. To uczucie towarzyszące próbom wyrwania się z męczącego snu. Wracam myślami do popołudniowej sesji z Leah Iverson. Wydarzyło się coś niezwykle alarmującego. Przez wszystkie te lata, kiedy mnie odwiedzała, nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Wiem, że będę musiała wrócić do tej sesji, sporządzić kilka notatek i zastanowić się, czy powinnam dalej interweniować, ale na razie muszę się skupić na nadchodzącym wieczorze.
Wskakuję w sukienkę i przekształcam się ze zmęczonej, anonimowo wyglądającej kobiety w kogoś niezwykłego. To zdecydowanie przez tę kieckę. Dokładam do niej kaszmirowy szal od Louisa Vuittona, który zarzucam na nagie ramiona, a do tego fioletową, kopertową torebkę z zatrzaskiem zdobionym turkusowymi kamieniami, które przybierają odcień sukienki. Ze ściany zdejmuję moje sprawdzone szpilki Louboutina i od razu się krzywię na samą myśl, że będę musiała w nich chodzić przez cały wieczór. Moje stopy zdecydowanie przywykły już do butów z owczej skóry i sneakersów. Zakładam obuwie i idę do łazienki, żeby zrobić sobie makijaż.
– W czarnym lepiej – słyszę głos dobiegający z progu. Podskakuję i rozmazuję sobie mascarę pod prawym okiem. W przejściu stoi mój uśmiechnięty mąż. Krople deszczu spływają mu z kurtki i włosów, kapiąc na płytki.
– Nie podoba ci się? – pytam, odwracając się do niego. Mierzy mnie spojrzeniem od głowy do stóp.
– Wyglądasz pięknie. Oszałamiająco, powiedziałbym. Ale tym razem powinna to zdecydowanie być czerń. To bardzo formalne spotkanie.
– Okej – odpowiadam i odwracam się z powrotem do lustra, żeby usunąć mascarę. Jednocześnie czuję lekkie ukłucie rozczarowania. Chciałam zrobić na Eiriku wrażenie moim ubiorem, ale mąż jest jeszcze większym perfekcjonistą ode mnie, a to w końcu impreza u niego w pracy, więc się nie irytuję, że muszę wybrać inną sukienkę.
Piję kolejny łyk wina. Eirik wchodzi pod prysznic, a ja obserwuję kontury jego dużego ciała wśród kłębów unoszącej się pary. Przypomina mi wieżowiec we mgle. Przez chwilę się zastanawiam, czy do niego nie dołączyć, nie objąć go od tyłu i nie przytulić. W końcu jednak nie decyduję się na to. Eirik jest już pewnie w pełni skoncentrowany na czekającym go wieczorze i potrzebuje zapewne trochę czasu dla siebie, żeby znów przećwiczyć swoją przemowę.
Kiedy wychodzi spod prysznica, jestem już przebrana i mam na sobie niezawodną wieczorową sukienkę z jedwabiu i tafty, którą kupiłam przed kilkoma laty w Paryżu i założyłam tylko raz. Włosy spięłam w wysoki kok, wypuszczając kilka pasemek po bokach. Do tego dokładam dyskretne, wsuwane buty z diamencikami. Eirik znów mi się przygląda, ale tym razem na jego twarzy powoli wykwita uśmiech.
– Wow – rzuca. Wyciera się ręcznikiem i odrzuca go w kąt łazienki. Podchodzi do mnie przy zlewie, obejmuje od tyłu i nasze spojrzenia spotykają się w lustrze. Przyciąga mnie do siebie mocno i muska mój kark, a ja czuję jego erekcję na pośladkach. Jedną ręką odpina spinkę we włosach, które opadają mi na ramiona, a drugą unosi brzeg mojej sukienki. Po chwili jest we mnie, poruszając się mocno, choć powoli, a nasze spojrzenia przez cały czas są połączone w łazienkowym lustrze.
***
Choć spacerem doszlibyśmy na miejsce w ciągu pięciu minut, przyjeżdża po nas czarny samochód należący do Partii Konserwatywnej i po chwili zatrzymujemy się pod rezydencją. Przed opuszczeniem auta i spotkaniem z kilkoma dziennikarzami i fotografami oczekującymi na przybycie polityków i celebrytów Eirik rzuca mi uspokajający uśmiech. Patrzę w jego pewne siebie, spokojne oczy i czuję przypływ niepokoju. To nie jest mój świat, ale jeśli Eirik wygra w wyborach, to się nim stanie. Może pewnego dnia tu nawet zamieszkam, myślę sobie, zerkając w kierunku znakomicie oświetlonego, imponującego budynku. Wciąż pada deszcz, ale tuż obok mnie materializuje się mężczyzna z parasolem, który nie pozwala, by dotknęła mnie choć jedna kropla. Pozujemy z Eirikiem dla fotografów pod daszkiem, a ja walczę ze ściśniętym żołądkiem i poczuciem odrealnienia. Rano się obudziłam, żeby przez cały dzień przyjmować klientów, a teraz stoję tutaj i jestem fotografowana do gazet i magazynów plotkarskich, bo wyszłam za jednego z najbardziej prominentnych norweskich polityków.
Kolacja jest wyśmienita. Podano filet mignon i homara, a kiedy kelnerzy sprzątają naczynia po drugim daniu, rozpoczynają się przemowy. Uciekam we własne myśli, obserwując otoczenie i innych gości, pamiętając o tym, by się śmiać, kiedy rozlegają się śmiechy, i klaskać, kiedy robią to wszyscy wokół. Moją uwagę przyciąga blondynka siedząca przy stole pod rzędem okien. Czuję nagły przypływ emocji – z profilu wygląda zupełnie jak Elisabeth i aż się pochylam do przodu, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Wyciąga szyję, żeby zobaczyć przemawiającą właśnie kobietę, więc mam tylko ograniczony widok na jej twarz. Kiedy się uśmiecha, wokół oczu pojawiają się jej nieduże zmarszczki. Dłonie trzyma złożone, jakby się szykowała do następnej serii oklasków. Jej włosy pięknie lśnią – wplotła w nie maleńkie, szklane paciorki, które łapią blask gigantycznych żyrandoli w górze. Wyobrażam sobie, jak wstaje, podchodzi do mnie z otwartymi ramionami i przez krótką chwilę myślę, że to ona, naprawdę ona, Elisabeth. Że żadna z tych strasznych rzeczy, które się jej przytrafiły, nie miała miejsca, że to był tylko sen. Kolejny nocny koszmar.
Chyba wpatruję się w nią jak urzeczona, bo nagle uświadamia sobie, że jest obserwowana, i odwraca głowę w moją stronę. Już wiem, to jest Mette-Marit, następczyni tronu. Teraz w ogóle nie przypomina już Elisabeth. Odchrząkuję i opuszczam wzrok na stół przed sobą. Mam wilgotne dłonie i szybko bije mi serce. Czy już zawsze będę widziała ducha Elisabeth w twarzach obcych ludzi? Wracam myślami do Leah Iverson i uświadamiam sobie, że sposób, w jaki się dziś zachowywała, również skojarzył mi się z Elisabeth. Te nieskładne zdania, sińce, ta desperacja w oczach. Zastanawiam się, gdzie jest teraz Leah, i mam nadzieję, że jest bezpieczna i zajmuje się sobą tego wieczoru.
Przemawiająca kobieta, minister edukacji, kończy swoje wystąpienie i wraca na miejsce. Z każdego kąta wychodzą kelnerzy, którzy uzupełniają wino w kieliszkach, świadomi chwilowej przerwy między przemówieniami. Eirik ściska mnie lekko za kolano.
– Teraz ja – mówi, mruga do mnie i wstaje, a na sali rozlega się pełen entuzjazmu aplauz. Podchodzi do mikrofonu i czeka na ucichnięcie oklasków, uśmiechając się i kiwając głową. Absolutnie nic w postawie jego ciała nie zdradza, że jest choćby lekko zdenerwowany wystąpieniem przed śmietanką norweskiego społeczeństwa, łącznie z księciem i księżną. Patrzę na niego urzeczona. Sprawia wrażenie mężczyzny, który jest tam, gdzie być powinien – pewnego siebie, elokwentnego, ze szczyptą humoru. Aż dziwnie jest myśleć, że ten właśnie człowiek śpi obok mnie każdej nocy i dzieli ze mną chwile pełne intymności. Wspominam wcześniejszy seks, który skojarzył mi się bardziej z ekscytującym spotkaniem dwóch nieznajomych osób niż z mającym zwykle miejsce mniej przebojowym zbliżeniem, starannie zaplanowanym w oparciu o cykle owulacyjne i prawdopodobieństwo zapłodnienia. Pozwalam sobie na wyobrażenie, że akurat dziś to naprawdę zadziałało i że w tej właśnie chwili rozpoczyna się we mnie proces powstawania tak oczekiwanego dziecka – podział jednej komórki na dwie. Staram się jednak nie myśleć w taki sposób, bo to zbyt bolesne. Każdego miesiąca, niezależnie od tego, ile mam w sobie nadziei i jak bardzo staram się wierzyć, że w końcu to nastąpi, przychodzi ta cholerna miesiączka. Serce bije mi szybciej. Upijam spory łyk szampana i skupiam uwagę na przemowie Eirika. Słyszę, jak wypowiada moje imię, i natychmiast spoczywa na mnie kilkaset par oczu.
– Moja żona, doktor Kristina Moss – mówi. – Bez jej udziału to wszystko nie byłoby możliwe.
Ludzie się uśmiechają i klaszczą. Gdzieś błyska flesz i w tej samej chwili dociera do mnie, może po raz pierwszy, że Eirik potrzebuje mnie tak samo jak ja jego.3
Kristina
Budzę się w reakcji na powtarzający się, stłumiony dźwięk. Eirik wstał, a ja siadam na łóżku i przecieram oczy, odnosząc wrażenie, że skleiły mi się powieki. Mam przyspieszony puls, a w czaszce szaleje ostry ból głowy. Przypominam sobie poprzedni wieczór, wszystkie te drinki, godziny siedzenia i słuchania niezbyt porywających przemów dotyczących politycznych reform, postępu i rozwoju gospodarczego. Przez chwilę mam przed oczami księżniczkę, jej promienny uśmiech i pięknie upięte, lśniące włosy. Neonowe światło ekranu telefonu podskakuje w kącie sypialni, rzucając rozmaite kształty na ściany.
– Eirik? – szepczę.
– Hej – mówi, świecąc w moją stronę. – Przepraszam, nie chciałem cię obudzić.
– Co się dzieje? Która godzina?
– Piąta piętnaście. Muszę niestety polecieć do Bergen. Na zewnątrz czeka już samochód, który zawiezie mnie na lotnisko.
– Zaraz, co? Przecież jest sobota.
– Wiem.
– Mieliśmy zostać na noc u mojej siostry, pamiętasz?
– Tak. Przykro mi. Słuchaj, sprawa jest całkowicie poufna, ale mamy jakiś problem w biurze partii na zachodnim wybrzeżu. Jeden z facetów, którzy bezpośrednio mi podlegają, został oskarżony o poważne wykroczenie.
Czuję w oczach łzy rozczarowania, choć wiem, że trochę dramatyzuję. Decyzję o przejściu Eirika z międzynarodowej firmy prawniczej do polityki podjęliśmy wspólnie i wiedziałam dobrze, że będzie to miało wpływ na nasze małżeństwo. A może nie wiedziałam? W życiu jest wiele problemów, które zaczynamy rozumieć dopiero wtedy, kiedy sami ich doświadczymy.
– Okej – mówię krótko.
– Przepraszam, Kristino. – Eirik podchodzi do mojego brzegu łóżka i siada obok. – Przekaż ucałowania Camilli i dzieciakom. Wrócę jutro po południu. Kocham cię.
Kiedy przyciska wargi do mojego czoła, wychwytuję lekką nutę jego wody po goleniu, tej samej, której używał za czasów studenckich, kiedy się poznaliśmy: Fahrenheit od Christiana Diora. Z jakiegoś powodu do oczu ciśnie mi się więcej łez. Wychodzi pospiesznie z pokoju, a ja sobie wyobrażam, jak wsiada do lśniącego wozu należącego do partii, w pełni skoncentrowany na nadchodzącym dniu. Eirik w jakiś sposób potrafi oddzielić pracę od reszty życia i nigdy nie pozwala, by cokolwiek miało na nią wpływ. To pewnie dlatego, że w dzieciństwie stracił matkę i nauczył się dla własnego bezpieczeństwa trzymać uczucia na wodzy. Jego zapach unosi się w sypialni jeszcze przez kilka minut po odjeździe, a ja zamykam oczy, choć wiem, że już nie zasnę.
***
Idziemy na wilgotną, pustą plażę, zatrzymując się co pewien czas, żeby dzieciaki mogły wskoczyć do każdej napotkanej kałuży. Uśmiecham się do nich i powtarzam same miłe słowa, kiedy biegną w naszą stronę. Stoimy z Camillą pod wielkim dębem i podziwiamy znajdowane przez nich rzeczy, choć w środku czuję, jakbym miała się rozpaść na kawałki na widok mojego siostrzeńca i siostrzenicy. Najbardziej boli mnie ta ich niesamowita słodycz, jakby szydziło ze mnie wszystko, czego nie mam.
Odrywam się od długiej opowieści Camilli o nieznośnej koleżance i staram się wpuścić do środka te uczucia. Mogłabym je odczuwać jako odrętwienie, rodzaj nieprzeniknionej pustki, ale tak nigdy nie jest. Myślę, że gdybym była jedną z moich klientek, odczuwałabym ogromną empatię wobec kobiety stojącej na plaży i obserwującej te bawiące się dzieci.
Jestem pewnie do tego trochę wkurzona, że Eirik nie przyjechał tu ze mną, choć z drugiej strony fajnie jest spędzić trochę czasu z samą siostrą i dzieciakami. Nieczęsto nadarza się taka okazja. Kiedy wyjaśniłam, że Eirik nie przyjedzie, jej mąż Mikkel wybrał się na nocną wyprawę na ryby, zapewniając nam odrobinę „siostrzanego czasu”.
– Popatrz! – woła Vilja, trzymając ogryziony patyk.
– Wow – odpowiadam.
– Zobacz to! – krzyczy Birk, odsuwając na bok siostrzyczkę, która w reakcji rzuca go patykiem w tył głowy. Camilla przewraca do mnie oczami, ale w końcu interweniuje, mówiąc spokojnie i dyplomatycznie, aż spór gaśnie i dzieci znów biegną w stronę plaży, śmiejąc się i pokrzykując. Moja siostra – matka idealna. Naprawdę taka jest. Ciągnęła do macierzyństwa jak kaczka do wody, jakby urodziła się właśnie po to, by się opiekować małymi ludźmi. Zupełnie inaczej niż w moim przypadku. Moja starsza siostra wzbudza we mnie zazwyczaj uczucie zazdrości, choć obecnie rozpoznaję je natychmiast i potrafię sobie z nim poradzić. Dzieli nas czternaście miesięcy i w dzieciństwie było mi trudno pozostawać w cieniu kogoś, kto zawsze był szybszy, mądrzejszy, sprawniejszy. Często czułam się jej gorszą wersją. Dopiero gdy podrosłam, uświadomiłam sobie, że chyba po prostu tak byłam traktowana. Jako nastolatka zdystansowałam się od Camilli, farbując włosy na jasny kolor i ledwie odzywając się do niej w szkole. Jako dorosłe kobiety jesteśmy sobie bardzo bliskie – uważam, że Camilla jest najbliższą mi osobą, nie licząc oczywiście Eirika.
Mimo wszystko nasza relacja wydaje mi się czasami trudna, w szczególności od kiedy przed dwoma laty zaczęliśmy starać się z Eirikiem o dziecko. Chyba po prostu przyjęłam to za pewnik, że zajdę w ciążę, kiedy tylko zechcę, podobnie jak moja siostra. Fakt, że to się jeszcze nie wydarzyło, odczuwam mimo wszystko jako zdradę ze strony własnego ciała i są to sprawy, nad którymi intensywnie pracuję w ramach mojej własnej terapii. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę w stanie osiągnąć spokój w przypadku dalszych porażek, szczególnie jeśli główną przyczyną okażą się skutki traumy. Jak na ironię, poświęciłam życie leczeniu traum innych ludzi, a nie daję sobie rady z własną. Przełykam ślinę i odwracam się do siostry.
– Wspomniałam ci, że robimy sobie przerwę od in vitro?
– Nie.
Kiwam głową. Nasze spojrzenia się spotykają. W jej oczach widzę mnóstwo dobroci. Mam nadzieję, że wyglądam podobnie, kiedy moi klienci dzielą się ze mną czymś ważnym.
– Tak. Prawda jest taka, że moje ciało dosłownie się rozpada od nadmiernej stymulacji. Uwolnienie się od tych wszystkich zastrzyków będzie prawdziwą ulgą.
– Wyobrażam sobie. Przykro mi, Kristino. W końcu się uda.
– Jasne. – Zerkam na Birka i Vilję goniących się po plaży. Ich kalosze pozostawiają mokre ślady na piasku, zaraz usuwane przez napływające zimne fale.
– Uda się, naprawdę.
– Dzięki. Wiesz, to brzmi jak szaleństwo, ale czasami odczuwam tę irracjonalną nadzieję, że to jeszcze może się wydarzyć w sposób naturalny. Może jest tak, że jeśli pozbawimy się tego czynnika stresu, tych wszystkich inwazyjnych procedur, zastrzyków, a do tego starannie planowanego seksu, który wcale nie jest podniecający, to… może się wtedy uda…
– Właśnie to mam na myśli.
Kiwam głową i wspominam ponownie to ekscytujące piątkowe zbliżenie, tak inne od zwyczajowych.
– Oby.
Jedna komórka, która dzieli się na dwie, potem z niej powstaje tysiąc, milion. To wszystko mogło się właśnie we mnie teraz dziać. Nie mam jednak odwagi, by w to wierzyć, i świadomie odcinam takie myśli. Nic nie boli bardziej niż płonne nadzieje.
Odsuwam na bok własne problemy i patrzę na wzburzone, szare morze. Czuję lekki niepokój po sesji z Leah Iverson w piątkowe popołudnie. Zastanawiam się, co teraz robi, czy czuje się już lepiej. Przypominam sobie kopertę, którą mi dała, i jej dziwną zawartość. Stałam, patrząc, jak przebiega przez jezdnię po sesji, wciąż ściskając tę małą paczuszkę, którą mi wręczyła. Jej sylwetka rozmyła się w ulewie niczym duch, a potem znikła, łącząc się z drzewami i krzewami w parku. Otworzyłam dłoń, a potem trzymaną w niej kopertę. W środku znalazłam zestaw staromodnych kluczy, podobnych do tych, którymi moja babcia otwierała dom na farmie w Valdres. Do tego mapę okolicy z napisanymi ręcznie wskazówkami. Lokalizację oznaczyła iksem w środku czegoś, co wyglądało na wielki las. „Bekkebu”, napisała Leah powyżej. To była nazwa jej drewnianego domu. W pobliżu jeziora o nazwie Heivannet umieściła literę „P”, jak „tutaj zaparkuj”. Przy górnej krawędzi mapy napisała: „Przyjedź, proszę, proszę, proszę”.
To nie był pierwszy raz, kiedy klient chciał się ze mną spotkać poza gabinetem terapeutycznym. Ludziom bardzo trudno jest wychwycić granice dzielące terapeutę i klienta, kiedy terapia opiera się na emocjonalnej intymności. Miewałam klientów, którzy nieustannie zadawali mi osobiste pytania i którzy poświęcali mnóstwo czasu, próbując mnie przekonać, że w prawdziwym życiu możemy zostać wspaniałymi przyjaciółmi. Leah również kilkakrotnie wykazała zainteresowanie moim prywatnym wymiarem. Mimo wszystko to dość nietypowe w jej przypadku, żeby zachowywać się w taki sposób, namawiać mnie do spotkania w położonym daleko domu. Wydawała się dosłownie opętana, jakby nie była sobą. Zapamiętuję sobie, żeby jutro rano się skontaktować z jej lekarzem, a do Leah wysłać maila z propozycją dodatkowej sesji w tygodniu.
– Dlaczego nie chcesz zostać do jutra? – pyta Camilla, ściągając mnie z powrotem na plażę, gdzie moja siostrzenica i siostrzeniec śmieją się na wietrze, odrzucając głowy do tyłu i rozszerzając ręce, jakby chcieli objąć cały świat.
– Zostałabym, ale mam o ósmej trzydzieści klientkę – odpowiadam. Nie jest to do końca prawda, przyjmuję ją o jedenastej, ale lubię spędzić parę godzin w moim spokojnym, jasnym biurze, zanim spotkam się z kimkolwiek. Ogarniam wtedy maile i czytam własne notatki, jak w każdy poniedziałkowy ranek. Poza tym jestem wyczerpana po całym weekendzie z Camillą, Vilją i Birkiem i chcę po prostu spędzić wieczór w domu z Eirikiem, gotując coś wspólnie i przytulając się przed kominkiem.
***
Spod domu Camilli odjeżdżam o szesnastej i wjeżdżam na trasę wiodącą do Oslo, ale niestety nie udaje mi się uniknąć przeraźliwie powolnego, niedzielnego korka, który tworzą ludzie wracający z weekendowego odpoczynku. W pewnej chwili ruch ustaje całkowicie, wrzucam więc neutralny bieg i zaciągam ręczny hamulec. Siedzę jak w kokonie, słuchając bębnienia deszczu, który leje już dziewiąty dzień z rzędu. Wyłączam wycieraczki, żeby lepiej go słyszeć. Bez ich pracy świat natychmiast staje się szary i rozmazany. Wciąż czuję się dziwnie pusta, jak przez cały weekend. Sama już nie wiem, czy to z powodu emocji, które wywołują we mnie czasami siostrzenica i siostrzeniec, czy może niepokoju związanego z troską o Leah Iverson. W weekendy nie mam zwykle problemu ze zdystansowaniem się od problemów moich klientów, to jest w zasadzie konieczne. A może czuję się tak dlatego, że po raz pierwszy wracam do Oslo tą samą trasą, nie zatrzymując się po drodze, żeby zobaczyć się z Elisabeth. Już nigdy tego nie zrobię. Villa Vinternatt jest gdzieś tam, przycupnięta w liściastym lesie między autostradą a morzem, niewiele poniżej trzech minut jazdy z miejsca, w którym korek zwolnił do zera. Ale jej tam nie ma. Nie mam wątpliwości, że właśnie z tego powodu czuję się tak nieswojo i nieco melancholijnie.
Samochody wciąż stoją, więc łowię telefon z torebki i zerkam na ekran. Dwa nieodebrane połączenia z nieznanego numeru. Do tego wiadomość od Eirika sprzed piętnastu minut, pewnie odpowiedź na moją, w której poinformowałam go, że wracam już do domu.
„Myślałem, że wrócisz dużo później. Mówiłaś coś o niedzielnym wieczorze? Spotkałem się z Larsem, wybieramy się na szóstą do kina”.
Czuję lekkie ukłucie irytacji. Tak rzadko się ostatnio widujemy – dlaczego zaplanował na niedzielny wieczór seans kinowy z przyjacielem? A skoro naprawdę uważał, że przyjadę później, dlaczego nie odwołał tego spotkania po przeczytaniu, że właśnie wracam? Nie jestem wymagającą żoną. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chcę po prostu czuć się najważniejsza dla Eirika, a prawda jest niestety taka, że najczęściej się taka nie czuję. W szczególności ostatnimi czasy.
Samochody znów ruszają i między mną a poprzedzającym autem powstaje szeroka luka, więc odkładam telefon i wciskam gaz. Podróż, która zazwyczaj zabiera mi czterdzieści minut, kończy się po dwóch godzinach i kiedy wreszcie zamykam za sobą drzwi mieszkania, wciągając do płuc ciepły, znajomy zapach, dochodzi już szósta. W sumie to fajnie, że nie ma Eirika. Przywykłam do tego, że mieszkanie mam zasadniczo tylko dla siebie. Rzucam torbę podróżną i torebkę na sofę i postanawiam wziąć kąpiel. Naleję sobie dużą lampkę czerwonego wina i zanurzę w pianie z zamiarem poczytania książki, a może nawet jakiegoś magazynu poświęconego wystrojowi wnętrz. Odkręcam wodę i stoję przez chwilę w łazience, patrząc na siebie w lustrze. Jak opisałabym tę kobietę w odbiciu, gdybym była jedną ze swoich klientek?
Kristina Moss, trzydzieści sześć lat. Mężatka, bezdzietna. Nieco zmęczona, z błękitnymi kręgami pod oczami po piątkowej nocy i prawie bezsennej sobotniej, kiedy po kilku godzinach snu o szóstej do mojego pokoju wpadli jak huragan Vilja i Birk. Mam pełne usta, ciemnobrązowe oczy i kasztanowe włosy, które spięłam w luźny kok. Wzdłuż mojego czoła biegnie cienka blizna. Wyrazisty nos i łukowate brwi, to po moim ojcu. Dołeczki w policzkach i proste zęby po matce, ulubione dwa detale mojej twarzy.
Na tle szumiącej wody rozlega się jakiś dźwięk i zaraz nastawiam uszu. To metaliczny odgłos, jakby zderzyły się ze sobą dwie części maszyny. Szybko uświadamiam sobie jednak, że to mój nowy dzwonek, który odbił się po prostu echem od marmurowej powierzchni blatu, na którym zostawiłam komórkę. Sięgam po nią, zanim przestanie dzwonić, zauważając, że to inny numer niż te nieodebrane połączenia, na które jeszcze nie odpowiedziałam.
– Halo? – Nikt się nie odzywa, choć słyszę wyraźnie, że ktoś oddycha do słuchawki. – Halo? – Wciąż nic. Czekam przez chwilę na linii, słuchając słabego, chrapliwego oddechu. Tego rodzaju sytuacje nie wywołują we mnie strachu czy niepokoju. Coś takiego zdarzyło się już kilka razy, a kiedy sprawdzałam tożsamość dzwoniącego na internetowej stronie, okazywało się niemal za każdym razem, że był to jakiś klient czy klientka, którzy nie mogli zasnąć lub znaleźć sobie miejsca w weekend i trudno im było się oprzeć pokusie usłyszenia mojego głosu. Nigdy nie poruszam tego tematu na późniejszych sesjach. Dzięki temu czuję, że mam w sobie sporo empatii, zresztą sama znam to uczucie, kiedy chce się usłyszeć głos terapeuty, gdy wszystko wydaje się beznadziejne i nie do przejścia. Dziś się jednak zastanawiam, czy to nie jest Leah Iverson. Czekam na linii, siedząc na krawędzi wanny i obserwując bańki piany, przez cztery minuty i trzydzieści dziewięć sekund, aż w końcu połączenie zostaje przerwane.
Ciąg dalszy w wersji pełnej