Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Idealny rok - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Idealny rok - ebook

Porywająco piękna powieść w klimacie Zanim się pojawiłeś Jojo Moyes, o pewnym mężczyźnie, pewnej kobiecie i tym, co naprawdę ważne.

Co jest sensem twojego życia?

Jeśli Jonathan Grief kiedykolwiek znał odpowiedź na to pytanie, już dawno ją zapomniał.

Dla Hanny Marx sprawa jest prosta. Czerpać z życia pełnymi garściami. Cieszyć się tym, co tu i teraz. Ale niekiedy los stawia pod znakiem zapytania wszystko, w co wierzysz…

Jonathan Grief jest zamożnym właścicielem wydawnictwa. Pierwszego stycznia w drodze powrotnej z porannego joggingu znajduje na rączce swojego roweru torebkę, a w niej kalendarz ze wskazówkami na każdy dzień, takimi jak „Zjedz ciastko w Petit Café” lub po prostu adresem i godziną spotkania. Jonathan postanawia odnaleźć właściciela kalendarza i mu go zwrócić, udając się na najbliższe zaplanowane spotkanie. Nie ma pojęcia, że notes był ostatnim prezentem podarowanym umierającemu mężczyźnie przez ukochaną kobietę…

Charlotte Lucas to pseudonym Wiebke Lorenz. Urodzona w Düsseldorfie, studiowała germanistykę, anglistykę i naukę komunikacji w Trierze, a obecnie mieszka w Hamburgu. Razem z siostrą, pod pseudonimem Anne Hertz, pisze bestsellerowe thrillery.

Fragment

– Często ci się to zdarza?

– Co?

– No, że tak ni stąd, ni zowąd się zakochujesz.

Jonathan musiał się ponownie roześmiać.

– Nie, nigdy! Naprawdę nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. – Z rozbawieniem potrząsał głową. – Ale ta kobieta, ona miała w sobie coś… Ach, sam nie wiem, to przecież kompletnie porąbane.

– Lubię takie zwariowane historie.

– Ja właściwie nie. Do tej pory… – Umilkł zaskoczony i spojrzał wielkimi oczami na Leopolda.

– Co znowu?

– Sarasvati!

– A co ma z tym wspólnego ta wróżka?

– Doradczyni w sprawach życiowych – poprawił go Jonathan.

– Wszystko jedno, ale dlaczego teraz ci się przypomniała?

– Przepowiedziała mi, że jeszcze w tym roku spotkam kobietę, którą może nawet poślubię.

– I ty w to na serio wierzysz? I że to była właśnie ta kobieta?

– Nie mam pojęcia. – Jonathan wzruszył ramionami. – Sam już nie wiem, w co mam wierzyć. Ale jedno jest pewne: moje życie stanęło na głowie, odkąd znalazłem ten kalendarz. – Jego twarz rozjaśniła się w jednej chwili.

– Poczekaj, mam pomysł!

– Niby jaki?

– Kalendarz! To jest to! Wszystko jest ze sobą powiązane. Kalendarz, ta kawiarnia, kobieta, którą tu zobaczyłem, to wszystko się ze sobą łączy.

– Nic z tego nie kumam.

– W porządku, no więc powoli i od początku: dlaczego tu siedzimy?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-703-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do redakcji „Hamburger Nachrichten”

Dział łączności z czytelnikami

Hamburg, 31 grudnia

Szanowna Redakcjo,

zanim złożę Państwu życzenia noworoczne oraz pomyślnego startu w Nowy Rok, chciałbym zwrócić Państwa uwagę na kilka błędów, które wkradły się do najnowszego wydania gazety.

Na stronie 18 piszą Państwo o nowym filmie Eiszeit z Henningiem Fuhrmannem: „Henning Fuhrmann (lat 33), który w minionych latach jako odtwórca ról w serialach zyskał już sławę…”.

Chciałbym w tym miejscu zauważyć, że według Wikipedii Henning Fuhrmann ma dziś, a więc 31.12, urodziny. Zatem nie ma już lat 33, lecz raczej 34, co najwyraźniej umknęło Państwa uwadze. Ponadto w użytym przez Państwa sformułowaniu błędnie użyto następstwa czasów, prawidłowo należało napisać: „który w minionych latach jako odtwórca ról w serialach zyskał był już sławę”.

Z kolei na ostatniej stronie artykuł dotyczący filharmonii nad Łabą opatrzony jest tytułem „Jetzt gehen sie auf’s Ganze!”. A przecież aufs pisze się oczywiście bez apostrofu!

Pozostaję niezmiennie z wyrazami szacunku

Jonathan N. Grief1

Jonathan

1 stycznia, poniedziałek, godzina 7.12

Jonathan N. Grief nie był zadowolony. Jak każdego ranka punktualnie o szóstej trzydzieści włożył buty do biegania i mimo ujemnej temperatury wskoczył na rower górski, po czym ruszył na swą codzienną rundkę wokół jeziora Aussenalster.

I jak każdego roku pierwszego stycznia złościł się nie tylko z powodu pozostałości fajerwerków, rac i chińskich petard, które wymieszane z rozmiękłym szarym śniegiem tworzyły wstrętną, śliską breję na wszystkich chodnikach, ścieżkach rowerowych i dróżkach dla biegaczy; złościły go nie tylko okopcone, potłuczone butelki po piwie i winie musującym, które w nocy musiały posłużyć za stanowiska do odpalania rac, ale najwyraźniej nikt nie uważał za stosowne posprzątać ich potem i wynieść do kontenera na szkło; irytowało go także nie tylko zadymione, mgliste powietrze, które rozbawieni – w oczach Jonathana nieodpowiedzialni – mieszkańcy bezmyślnym odpalaniem petard koszmarnie zanieczyścili mikropyłami, a te jako smog falowały teraz nad hanzeatyckim miastem Hamburg, utrudniając mu oddychanie.

O tej porze oczywiście wszystkie ofiary sylwestrowego upojenia alkoholowego leżały jeszcze zamroczone i skacowane w łóżkach, a noworoczne postanowienia, że będą mniej pić i rzucą palenie, już minutę po północy wystrzeliły na wiatr wraz ze szczególnie głośną petardą i aż do wczesnych godzin rannych szalały i rozrabiały, jak gdyby nic ich nie obchodziło, że właśnie puściły z dymem sumkę, która w mig pomogłaby uzdrowić finanse państwa.

Nie, nie tylko to złościło Jonathana Griefa.

Najbardziej oburzało go, że jego była żona Tina także tego roku nie darowała sobie i w którymś momencie tej nocy postawiła mu przed drzwiami do mieszkania figurkę kominiarza z czekolady wraz z kartką, na której jak zawsze życzyła mu „Szczęśliwego i pomyślnego Nowego Roku!”.

Szczęśliwego i pomyślnego Nowego Roku! Gdy truchtał teraz przez most Krugkoppel, od którego prowadziła ścieżka w dół do parku nad jeziorem, mijając po drodze kawiarnię Red Dog, zwiększył tempo do 14 kilometrów na godzinę, tak że każdy jego krok wydawał chrzęszczący odgłos na piaszczystej nawierzchni.

Szczęśliwego i pomyślnego Nowego Roku! Aparat pomiarowy Jonathana wskazywał prędkość 16 kilometrów na godzinę i sto pięćdziesiąt sześć uderzeń serca na minutę, dziś uda mu się chyba zaliczyć trasę długości 7,4 kilometra w rekordowym czasie. Do tej pory jego najlepszym wynikiem było 33,29 minuty; jeśli utrzyma tempo, to pobije ten rekord.

Jednak na wysokości Anglo-German Club zwolnił. To przecież bez sensu. Czy naprawdę musi się aż tak bardzo denerwować idiotycznym prezencikiem od Tiny, żeby rujnować zdrowie i jeszcze może zafundować sobie naderwanie czegoś. W końcu rozstali się już przed pięcioma laty, więc chyba jakiś głupi czekoladowy kominiarz nie wyprowadzi go z równowagi.

Tak, kochał Tinę. Nawet bardzo. I prawda, opuściła go dla jego najlepszego (wtedy) przyjaciela Thomasa Burga, po ponad siedmiu szczęśliwych latach małżeństwa wniosła o rozwód. W każdym razie Jonathan wierzył zawsze, że byli ze sobą szczęśliwi. Tina najwidoczniej widziała to nieco inaczej, bo wtedy nie wydarzyłaby się chyba ta historia z Thomasem.

Wprawdzie zapewniała go, że nie ma to nic wspólnego z nim, Jonathanem, ale w końcu każdy, kto jest przy zdrowych zmysłach, wie, że w takim przypadku to zawsze ma coś wspólnego z nim samym.

Jonathan do dziś się zastanawiał, co też to mogło być. W końcu dosłownie zapewnił Tinie raj na ziemi. Kupił jej piękny dom w mieście tuż przy parku Innocentia w Harvestehude i przebudował go zgodnie z jej życzeniami (miała tam nawet swoje całkowicie własne królestwo, wraz z łazienką i garderobą!), sprawił, że mogła porzucić znienawidzoną pracę graficzki w agencji reklamowej i wieść swobodne życie całkowicie zgodne ze swoimi wyobrażeniami.

Niemalże odczytywał jej z oczu każde życzenie. Nieważne, czy chodziło o ładną sukienkę, elegancką torebkę ze szlachetnej skóry, biżuterię czy nowe auto – wystarczyło, że Tina napomknęła o tym, że coś jej się spodobało, a on już to kupował.

Beztroskie życie bez żadnych zobowiązań. Wydawnictwem książkowym Griefson & Books, które Jonathan przejął po swoim ojcu Wilhelmie, kierował naprawdę znakomicie dyrektor zarządzający, tak że on sam musiał tylko co jakiś czas wpadać jako „dyrektor śniadaniowy” i jako wydawca być do dyspozycji w celach reprezentacyjnych. Wraz z Tiną udawali się w luksusowe podróże do najbardziej odległych krajów, na każdym wydarzeniu towarzyskim w swoim mieście byli zawsze pożądanymi gośćmi, nie musząc się martwić przy tym, czy ich sfera prywatna nie zostanie przypadkiem naruszona przez prasę bulwarową.

Tina w pełni korzystała z uroków życia z nim, proponowała coraz bardziej egzotyczne cele podróży, nosiła coraz bardziej wyrafinowane stroje od modnych projektantów i w regularnych odstępach czasu urządzała na nowo wszystkie pomieszczenia ich willi.

To prawda, czasami się zastanawiał, czy ona się trochę nie nudzi – zwłaszcza gdy przychodziła wciąż z tą jedną sprawą.

Szukała „czegoś więcej”, czego przez długi czas nie potrafiła nazwać, w każdym razie nie wobec Jonathana. Próbowała kursów języków obcych, wspólnego biegania (to polecił jej Jonathan), gry na gitarze, chińskich ćwiczeń qigong, tenisa i najróżniejszych innych zajęć, w żadnym nie wytrzymując na dłużej. On doszedł już niemal do tego, że zaczął energiczniej poruszać temat dzieci (a nawet więcej, za słowami poszły czyny), mimo zapewnień Tiny, że we dwójkę mają przecież takie idealne życie.

A potem w końcu wylądowała u jakiejś terapeutki.

O czym dokładnie rozmawiała Tina podczas swych cotygodniowych seansów, Jonathan do dziś nie wie. Nie uznała za konieczne informować go o tym. Ale cokolwiek by to było, Tina najwyraźniej odnalazła ostatecznie owo nieokreślone „coś więcej” akurat w Thomasie, którego Jonathan znał od czasów szkolnych i który w Griefson & Books odpowiadał za marketing.

Odpowiadał był. Bowiem po ich rozwodzie Thomas wolał złożyć wymówienie w wydawnictwie, posłał Tinę z powrotem do jej dawnej pracy w agencji i wprowadzili się do trzypokojowego mieszkania w dzielnicy Schanze.

Na myśl o tych dwojgu Jonathan potrząsał z niedowierzaniem głową, podczas gdy wzrok nadal miał wlepiony w neonowo żółte buty Nike. Tak sobie schrzanić życie w imię miłości! I akurat Tina życzy mu teraz „Szczęśliwego i pomyślnego Nowego Roku”? Czysta kpina!

Jonathan prychnął głośno, a przed ustami utworzył mu się obłoczek pary. On odniósł już sukces i był – do cholery! – szczęśliwy!

Przyspieszył kroku, tak że obok łąki – wybiegu dla psów, niemal się potknął i tylko o włos udało mu się nie wdepnąć w ślady pozostawione przez któregoś z kundli spuszczanych tu przez właścicieli ze smyczy.

Ciężko dysząc, zatrzymał się. Ze sportowej opaski na ramieniu, w której obok iPhona i kluczy do domu przechowywał też plastikowe woreczki, wysupłał jedną taką szeleszczącą torebeczkę, naciągnął ją sobie na dłoń, by sztywnymi palcami zebrać i wyekspediować psią kupę do najbliższego kosza na śmieci. Nie sprawiało mu to żadnej przyjemności, ale ktoś musiał się przecież o to zatroszczyć.

Kolejna sprawa, która niezmiernie irytowała Jonathana Griefa, to ci wszyscy wielcy „miłośnicy zwierząt”, którzy w swych eleganckich mieszkaniach w starych kamienicach w najbardziej niegodnych warunkach trzymali dogi albo te modne wyżły weimarskie, którzy ciągnęli te biedne zwierzaki po okolicy na obowiązkowe pięć minut i nawet nie potrafili sprzątnąć po nich kup.

W duchu pisał już kolejny mejl do redakcji „Hamburger Nachrichten”, ta skandaliczna sytuacja w nowym roku powinna się bezwzględnie zmienić! Ustawodawca będzie musiał sięgnąć po ostrzejsze środki i zastosować bardziej dotkliwe kary, żeby wreszcie każdy pojął, że jego własna wolność kończy się tam, gdzie powoduje ona szkody u innych ludzi. A psia kupa na bucie była w oczach Jonathana jak najbardziej szkodą. I to nader cuchnącą.

Rozpędzając się z powrotem, Jonathan rzucił szybkie spojrzenie na Run-App swego smartfona i stwierdził kolejną przykrość: przez tę krótką przerwę oczywiście popsuł sobie całą statystykę. Przez chwilę marzył, by dostać w swoje ręce winnego pozostawienia psiej kupy wraz z jego kundlem, dopiero by mu wygarnął!

Potem jednak jego myśli powróciły do Tiny i Thomasa. Tina i Thomas, przypuszczalnie mówili do siebie „Tini i Tommy”, ale może też „Bączek” i „Misiaczek”, kto ich tam wie?

Wyobraził sobie, jak wieczorami siedzą razem przy butelce wina z dyskontu w swoim salonie urządzonym banalnie meblami z IKEA, podczas gdy ich córeczka Tabea – tak, taaak, no cóż, widocznie życie we dwoje nie było jednak szczytem doskonałości, gdyż mniej więcej trzydzieści sekund po ogłoszeniu swego związku z Thomasem Tina wydała na świat dzidziusia – śpi słodko w swoim piętrowym łóżku ze zjeżdżalnią, ręcznie bejcowanym na biomodrzew. A więc Tini, Tommy i Tabbi, to brzmiało prawie tak samo dobrze jak Tick, Trick i Track, siostrzeńcy Kaczora Donalda.

Tick, Trick i Track w swoim mieszkanku w Schanzenviertel. A Tick i Trick martwią się o Jonathana, i jak on sobie w ogóle radzi. W końcu Tick mówi, że skoczy jeszcze szybko do Aldiego, sprzedają tam właśnie tych słodkich kominiarzy z czekolady, to kupi jednego i zostawi swojemu eksowi z kartką pod drzwiami, ostatecznie wtedy porzuciła go w taki podły sposób i złamała mu serce.

– Świetny pomysł, Tick! – wykrzykuje Trick. – I weź przy okazji butelkę tego Chateau de Clochard, akurat mają w promocji, zrobimy sobie dziś wieczór święto!

Pulsomierz Jonathana pokazywał sto siedemdziesiąt dwa uderzenia serca na minutę, znowu musiał zwolnić kroku, jeśli nie chciał ryzykować zdrowiem. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje tego ranka, jednakże musiał niechętnie przyznać, że wciąż jeszcze nie udawało mu się zachowywać spokoju, gdy myślał o Tinie i jej nowym życiu.

I to mimo dwudziestu godzin u life coacha, który go zapewniał, że po ledwie dwóch czy trzech seansach będzie mógł wyrwać zło z korzeniami. Jeszcze jeden partacz, którym Jonathan mógłby się podenerwować, gdyby chciał. Facet był nawet na tyle bezczelny, że zarzucił mu niedostateczną współpracę, gdy Jonathan zwrócił uwagę na metodyczne niedociągnięcia w jego coachingu.

O dziwo, myślał Jonathan, mijając truchtem Pomost Bode’go (znowu z niepotrzebnym apostrofem, można zwątpić!), wtedy, po rozwodzie, Tina nie chciała od niego kompletnie nic. Żadnych pieniędzy, żadnych alimentów, żadnego udziału w domu, w ogóle niczego.

A przecież mogła wtedy zażądać tego wszystkiego, według adwokatów Jonathana nawet dużo więcej. Ale wyszła tak, jak przyszła osiem lat wcześniej – bez żadnych pieniędzy i z kiepsko płatną pracą w zawodzie graficzki. Zostawiła nawet minicoopera, którego jej podarował, i – wbrew jego protestom – całą biżuterię.

Life coach Jonathana był zdania, że Tina wykazała wtedy klasę i dowiodła swojej przyzwoitości, no bo w końcu to ona chciała rozwodu. Ale już pomijając fakt, że wynajął trenera po to, żeby jak najszybciej odfajkować sprawę, a nie żeby wysłuchiwać jego dyletanckich uwag na temat zachowania swojej byłej, to Jonathan dziś widział tę sprawę trochę inaczej: rezygnacja Tiny ze wszystkiego, co jej prawnie przysługiwało, nie była żadnym godnym pożegnaniem, lecz niczym innym, jak małą, perfidną złośliwością, mającą mu pokazać, że ona go nie potrzebuje. Także jego pieniędzy. Nawet ich.

Dwadzieścia minut później Jonathan, spocony i zdyszany jak nigdy, dobiegł do plenerowej siłowni na łące Schwanenwik. Każdego ranka kończył tu swą rundkę trzydziestominutowymi ćwiczeniami na niewielkim placyku z urządzeniami sportowymi, który o tej porze był zwykle pusty. A już zwłaszcza w noworoczny poranek, gdy jak okiem sięgnąć Jonathan zdawał się być jedynym człowiekiem na Ziemi.

Wykonał pięćdziesiąt pompek, następnie pięćdziesiąt brzuszków, po których pięćdziesiąt razy podciągnął się na drążku. Ten zestaw powtórzył jeszcze dwukrotnie. Wtedy poczuł się w dobrej formie, gotowy do rozpoczęcia dnia, a gdy po kończących ćwiczeniach rozciągających spojrzał po sobie, kolejny raz stwierdził zadowolony, że jego codzienny program treningowy jak najbardziej przynosi wyniki.

Jak na swoje czterdzieści dwa lata był w naprawdę dobrej kondycji, w kwestii fitnesu bez trudu mógł rywalizować z każdym dwudziestopięciolatkiem, a z wagą osiemdziesięciu kilogramów i wzrostem prawie stu dziewięćdziesięciu centymetrów był szczuplejszy niż większość mężczyzn w jego wieku. W przeciwieństwie do Thomasa, który już w czasach szkolnych miał wyraźną skłonność do lovehandles – tłuszczyku w okolicach bioder.

I również w przeciwieństwie do „wielkiej miłości” Tiny Jonathan cieszył się gęstymi, czarnymi włosami, w których jedynie na skroniach pokazało się parę siwych pasemek. Interesujący kontrast z jego niebieskimi oczami, jak mawiała zawsze Tina.

Kontrast, który obecnie zdawał się już jej nie interesować, bowiem Thomas, biedaczysko, przed trzydziestką dorobił się błyszczącej tłusto łysiny czołowej, którą jedynie czułe spojrzenie zakochanych oczu mogło określić jako „wysokie czoło”. A do tego kolor oczu sytuujący się gdzieś między brudnym brązem a butelkową zielenią.

Jonathan pozwolił sobie na przelotny uśmiech, gdy pomyślał o tym, jak często musiał pocieszać swego, wówczas jeszcze najlepszego, przyjaciela, gdy ten kolejny raz nie miał szczęścia z kobietami.

Tym bardziej niesprawiedliwa była obecna sytuacja. Gdy tylko pomyślał o zdaniu, które wygłosił wtedy Thomas: „No cóż, Jonathanie, nie bierz sobie tego do serca, lepszy zwycięża!”. Lepszy – akurat! Od zwolnienia z pracy Thomas najmował się jako „niezależny doradca marketingowy”, co ściśle biorąc, było wszak tylko upiększającym określeniem bezrobotnego; o sukcesie w jego przypadku nie mogło więc być mowy.

Ale teraz to już naprawdę koniec: zanim Jonathan zaryzykował, że kolejny raz popadnie w rozważania, dlaczego i z jakiego powodu Tina porzuciła go akurat dla tego, już patrząc czysto obiektywnie, „gorszego” faceta, wyprostował się i pomaszerował do swego górala, którego przypiął jak zawsze przy wejściu do plenerowej siłowni.

Zdziwił się, gdy zobaczył czarną torbę dyndającą na kierownicy roweru. Skąd się tu wzięła? Czy ktoś jej zapomniał? Ale dlaczego akurat na jego rowerze? Dziwne. Czy też miałby to być jeszcze jeden „prezencik” od Tiny? Czyżby teraz czatowała już na niego na jego porannej trasie treningowej?

Zdjął torbę z kierownicy. Była stosunkowo lekka, a gdy się bliżej przyjrzał, stwierdził, że to tylko nieco solidniejsza torba na zakupy z nylonu zamykana na suwak, którą, zwiniętą w małą paczuszkę, można było kupić przy kasie każdego supermarketu.

Jonathan zastanawiał się, czy ma ją otworzyć, w końcu nie była jego własnością. Ale nie trwało to długo, ostatecznie ktoś zawiesił ją na jego rowerze, toteż energicznym pociągnięciem otworzył suwak i zajrzał do wnętrza.

Ukazała się gruba, oprawiona w ciemnoniebieską skórę książka. Jonathan wyjął ją zaciekawiony i obrócił na wszystkie strony. Książka była nowa, skóra szlachetnie wytłaczana, stębnowana białą nitką; zamykała ją mała klapka z zatrzaskiem.

Terminarz, jakiego w czasach iPhonu, Blackberry & Co. używało już tylko niewielu ludzi, w każdym razie, jeśli mieli poniżej pięćdziesięciu lat.

Jonathan był zdezorientowany. Dlaczego ktoś zawiesił mu na rowerze torbę ze staromodnym kalendarzem?

------------------------------------------------------------------------

1 Jedno z dwóch jezior, które tworzy w Hamburgu rzeka Alster; drugie to Binnenalster (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).2

Hannah

Dwa miesiące wcześniej
29 października, niedziela, godzina 8.20

Hannah Marx obudziła się i wiedziała, że jest zakochana.

Ale nie miała pojęcia w kim.

Jedno tylko wiedziała: w żadnym razie – i to irytowało Hannah o wiele bardziej – nie chodziło o jej przyjaciela Simona Klamma, od którego już od dawna oczekiwała propozycji małżeństwa. Jednak tylko skrycie, do tej pory jeszcze mu tego ani razu nie powiedziała ani nie zrobiła choćby najlżejszej aluzji. Ale skoro od ponad czterech lat byli parą, to zdaniem Hannah chyba już na to najwyższy czas.

Odrzuciła kołdrę, usiadła i otumaniona tarła oczy. Co za dziwny sen przyśnił jej się tej nocy! Czuła jeszcze wyraźnie przyjemne mrowienie przenikające całe ciało, a szybkie spojrzenie w lustro obok łóżka zdradziło jej, że policzki ma zaróżowione z podniecenia. Rude loki sterczały jej tak dziko na głowie, jakby przez całą noc swawolnie rozkopywała poduszki, i nawet usta, czerwone i pełne, błyszczały jak po długich pocałunkach.

Bez dwóch zdań: Hannah we śnie się zakochała. Nie, to nie był erotyczny sen z jakimś nieznajomym mężczyzną, nic takiego. Także nie sen z kimś, kogo znała, z jakimś dawnym kolegą, sąsiadem czy kimś z kręgu jej przyjaciół.

Ściśle biorąc, nie potrafiła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny, który odgrywałby jakąś rolę w jej śnie. Tylko właśnie to uczucie. To jednoznaczne uczucie zakochania. Uczucie ciepła i bezpieczeństwa, motyli w brzuchu, śmiechu i chichotów, bezmiernej radości i rozbawienia, szaleństwa. I szczęścia, tak, to też.

Wzdychając, spuściła nogi z łóżka i przez chwilę siedziała na jego krawędzi. Potrząsnęła głową w nadziei, że zaprowadzi z powrotem porządek w myślach i w ten sposób przepłoszy ten zagadkowy sen. Jakkolwiek sen był przyjemny, to jednak potrzebowała dziś jasnej głowy, w końcu czekał ją ważny dzień. Przez prawie pół roku ona i jej najlepsza przyjaciółka Lisa remontowały i urządzały zaniedbany lokal sklepowy przy Eppendorfer Weg, do tego sporządzały biznesplany i składały wnioski o zarejestrowanie firmy, tworzyły stronę internetową, a przy okazji dzięki crowdfundingowi zebrały nawet pokaźny kapitał startowy (trochę dołożyli rodzice Hannah i Lisy), obmyślały marketing i reklamę, drukowały ulotki, starego volkswagena busa Lisy okleiły wymyślonym przez siebie logo i robiły całe mnóstwo innych rzeczy.

Dziś o czternastej wreszcie nastąpi finisz: dziś otworzą swój lokal pod nazwą „Events. Banda Urwisów – agencja rozrywkowa dla dzieciaków”, urządzając wielką zabawę dla dzieci!

Ten pomysł chodził Hannah po głowie od dawna, nawet jeśli nie miał jeszcze wyraźnych zarysów. Tak naprawdę marzyła o tym prawie od dziesięciu lat; od dnia, w którym ona i Lisa po ukończeniu szkoły pedagogicznej zaczęły razem pracę w tej samej grupie w przedszkolu.

Marne wynagrodzenie i fatalne godziny pracy to było jedno, co jej – i Lisie! – zawsze przeszkadzało. Ale jeszcze gorzej Hannah oceniała sytuację panującą w ich przedszkolu: ciągły brak pieniędzy na rozwijające zabawki i materiały do prac ręcznych, na wycieczki i dodatkowe zajęcia, jak rytmika albo lekcje muzyki; piaskownica na zewnątrz najczęściej była pusta, popsuta huśtawka obok zagrażała życiu.

Wprawdzie rodzice ich małych wychowanków byliby absolutnie gotowi ponieść sami część kosztów – jednak z jakichś powodów, które do dzisiejszego dnia pozostawały dla Hannah i Lisy zagadką, kierownictwo przedszkola absolutnie sprzeciwiało się sięgnięciu po takie środki.

Także trzykrotna zmiana miejsca pracy na inne przedszkola nie przyniosła obu dziewczynom satysfakcji, wszędzie zdawały się panować podobne niedociągnięcia. W tej sytuacji w Hannah powoli, ale konsekwentnie, rodziło się pragnienie stworzenia czegoś własnego. Chciała zbudować coś, co naprawdę sprawiałoby dzieciom radość, coś niezależnego od wszelkich dyrektorów i menedżerów przedszkoli. Na co rodzice gotowi byliby wydać pieniądze, mając pewność, że ich pociechy są pod dobrą, troskliwą opieką.

Tak więc pół roku temu Hannah, gdy już zakończyła wałkowanie tego pomysłu na wszystkie strony, wtajemniczyła w swój plan Lisę i przekonała ją, że powinny spróbować; że muszą rzucić pracę i zabrać się do realizacji projektu Banda Urwisów. Bo inaczej nigdy się nie dowiedzą, czy zdołają odnieść sukces, i ponieważ, jak wiadomo, u kresu życia nie żałuje się rzeczy, które się zrobiło, ale tych, których się nie zrobiło.

Simon, kiedy Hannah opowiedziała mu o tym, określił ich plany jako skończony absurd. Jako coś, „czego świat nie potrzebuje” – i powiedział jeszcze, że to szaleństwo rzucać pewną pracę; „akcja kamikadze”, tylko dlatego, że ktoś „ma w głowie jakieś fiu-bździu”. A jeszcze na dodatek wciąganie w to przyjaciółki stanowiło w jego oczach „szczyt nieodpowiedzialności”.

Niekiedy prawie gotowa była przyznać mu rację. Na przykład po jakimś szczególnie wyczerpującym dniu, kiedy po pracy zmagała się jeszcze z biznesplanem. Albo kiedy nagle zaczynał nią targać lęk, że w przypadku niepowodzenia narazi przyszłość nie tylko swoją, ale też Lisy.

Z czasem Hannah udało się jednak przekonać nie tylko samą siebie, ale i swego mającego skłonność do czarnowidztwa przyjaciela, że media w tym kraju przeżywają wprawdzie kryzys – którym Simon jako świeżo zwolniony redaktor „Hamburger Nachrichten” dotknięty był bezpośrednio (szef sformułował to elegancko jako „urlopowanie”) – ale mimo to jej pomysł agencji eventowej dla dzieci jest genialny.

Zanim jednak Hannah z Lisą wręczyły wymówienia, zadały sobie trud rozdania ponad dwustu parom rodziców szczegółowego kwestionariusza, za którego pomocą wysondowały, czego życzą sobie mamusie i tatusiowie dla swego potomstwa. I jaką cenę gotowi by zapłacić za każdym razem, kiedy chcieliby oddawać się beztrosko swej pracy zawodowej bądź doskonaleniu uderzeń w golfie.

Przeanalizowanie wyników ankiety, jak też sensacyjny sukces crowdfundingu w końcu zrobiły wrażenie nawet na Simonie. Musiał przyznać Hannah, że swym pomysłem nawet wtedy, gdyby miała się spełnić tylko połowa jej oczekiwań, spokojnie zarobi tę skromną pensyjkę, jaką dostawała jako wychowawczyni.

Plan był w gruncie rzeczy prosty: Lisa i ona będą oferowały swój program popołudniami, wczesnym wieczorem i przede wszystkim w weekendy, kierując go głównie do rodziców, którzy także poza godzinami pracy przedszkoli chcieliby czy musieli zapewnić dzieciom opiekę. Przy bezkonkurencyjnej stawce godzinowej 6 euro byłyby bardziej atrakcyjne niż każda babysitter, ale oferowałyby znacznie więcej niż tylko „płatne oglądanie telewizji” albo najzwyklejsze przechowywanie maluchów, gdzie za sukces uchodziło już samo to, że żadne się nie zabiło.

W Bandzie Urwisów miało być inaczej, z mnóstwem atrakcji i zabaw. Raz w miesiącu z soboty na niedzielę urządzałyby nawet „zabawę w nocowanie”, dając rodzicom możliwość wyjścia na imprezę i jeszcze odespania. Jeśli zainteresowanie byłoby duże, takie akcje można by urządzać częściej.

Tak w każdym razie wyobrażały to sobie Hannah i Lisa. Z grupą liczącą najwyżej szesnaścioro dzieci w wieku od trzech do sześciu lat – a więc ośmioro na jedną opiekunkę – proporcja doprawdy luksusowa, bowiem we wcześniejszej pracy często we dwie miały dwadzieścioro albo i więcej małych gagatków pod opieką – mogłyby organizować fajne rzeczy: czy to wycieczki na atrakcyjny plac zabaw i do jeleni na wybiegu w Niendorfie, do straży pożarnej albo na posterunek policji, do biblioteki w hamburskich Halach Książki, na nabrzeże Łaby wraz z darmową dla maluchów przejażdżką promem, na plac kreatywnego budowania przy Klinice Uniwersyteckiej, zaś w lecie dzieci mogłyby się pluskać w wielkim publicznym brodziku albo, albo, albo – pomysłów nie brakowało.

A w przypadku nieuniknionej w Hamburgu kiepskiej pogody miały w swym lokalu przy Eppendorfer Weg dosyć miejsca na zajęcia pod dachem. Obok wejścia z recepcją, szatnią, kuchenką i toaletą ze stolikiem do przewijania, właściwym centrum Bandy Urwisów był blisko czterdziestometrowy, obszerny pokój do zabaw i szaleństw. Tutaj przez ostatnie tygodnie Lisa i Hannah uwijały się przez wiele godzin, przemieniając to pomieszczenie w prawdziwy raj dla dzieciaków.

Ze ścianką z drabinkami i grubym materacem gimnastycznym, sklepem i kuchnią do zabawy, zamkiem rycerskim ze zjeżdżalnią (nabytym za jabłko i jedno jajko na eBayu), kącikiem wypoczynkowym z kocami, poduszkami, odtwarzaczem CD i książeczkami do oglądania, z namiotem księżniczki, skrzynią kostiumów do przebierania się, z samochodzikami, klockami i materiałami do zajęć plastycznych. Farbami do malowania twarzy i wieloma innymi akcesoriami.

W niewielkim ogródku z tyłu, należącym do lokalu, stała oczywiście przykrywana piaskownica i nowiutka huśtawka (również eBay, dwa jabłka i dwa piwa), poza tym rodzice Hannah ufundowali hamak, a rodzice Lisy kilka miniaturowych mebelków i mnóstwo zabawek.

A już absolutnym hitem – Hannah była z tego szczególnie dumna – było to, że od dwóch miesięcy brała lekcje gry na gitarze, żeby można było muzykować z maluchami. Lisa natomiast zajęła się tematem „minidisco” i nauczyła się kilku prostych układów choreograficznych do popularnych dziecięcych piosenek, jak Kowboj Jim z Teksasu, Veo veo i Piosenka o mnie, wykorzystywanych przez animatorów w klubowych hotelach.

Krótko mówiąc, pomyślały o wszystkim, naprawdę o wszystkim, czego tylko mogą zapragnąć dziecięce serca. I wierzyły mocno w sukces Bandy Urwisów, więcej, były o nim przekonane.

Nietypowe godziny pracy w weekendy i wieczorem nie stanowiły dla obu żadnego problemu. Lisa od trzech lat była singlem, chociaż nie tylko zdaniem Hannah wyglądała naprawdę zachwycająco: Ze swoimi stu sześćdziesięcioma pięcioma cenytymetrami była wprawdzie niewysoka, ale obdarzona nader kobiecymi kształtami, a jej czarne, krótkie, niesforne kosmyki wprost zapraszały do tego, żeby przejechać po nich dłonią. Jej oczy miały ciepłą barwę bursztynu, a do tego usta były z natury tak pełne, że niejeden chirurg plastyczny dałby się zabić, żeby tylko się dowiedzieć, jak mógłby sztucznie wymodelować coś takiego.

A jednak w życiu Lisy już od dawna nie pojawił się niestety żaden odpowiedni mężczyzna, co według jej własnej wypowiedzi „w najmniejszym stopniu” jej nie przeszkadzało. Hannah wprawdzie nie dowierzała jej do końca – ale ze względu na Bandę Urwisów całkowita dyspozycyjność Lisy była, rzecz jasna, idealna.

Co się tyczyło Hannah, to do niedawna również zakładała, że wieczorami i w weekendy będzie mogła pracować bez przeszkód, gdyż Simon siedział wiecznie w redakcji. Więc to by świetnie pasowało i byłoby nawet z korzyścią dla ich związku, niestety po utracie przez niego pracy stało się to nieaktualne, ale mieli nadzieję, że sytuacja wkrótce się zmieni. A tymczasem Simon, jak zapewniał Hannah, nie widział w ogóle żadnego problemu w tym, że ona poświęcała się obecnie bez reszty projektowi. Nie wiedziała do końca, czy ma się cieszyć, czy raczej martwić brakiem protestu z jego strony, ale potem zdecydowała jednak, że powinna się cieszyć, co jej zdaniem w każdej życiowej sytuacji było lepszą postawą.

– Też się możesz w to włączyć! – zaproponowała nawet Simonowi. – W końcu masz teraz czas. A jeśli wszystko pójdzie tak dobrze, jak to sobie z Lisą wyobrażamy, to prędzej czy później będziemy potrzebować więcej ludzi.

– A co ja niby miałbym tam robić? – spytał. – Mam doskonalić swoje umiejętności malowania dzieciakom twarzy? A może z marszu już rano wskakiwać w kostium klauna?

– Tylko nie to! – odparła ze śmiechem Hannah. – Byłbyś z pewnością kimś w rodzaju Pennywise’a, przed którym dzieci z krzykiem i płaczem uciekają. – Już na samą myśl o klaunie z horroru Stephena Kinga To wstrząsnęła się.

– A co to niby ma znaczyć? – żachnął się Simon urażony. – Ja kocham dzieci.

– Tak, zwłaszcza kiedy śpią. Albo kiedy można je dostrzec tylko przez lornetkę bardzo daleko na horyzoncie.

– Phi! – Objął ją ramionami i przyciągnął mocno do siebie. – Kiedy już będziemy mieć własne dzieci, to dopiero zobaczysz, jakim będę fantastycznym tatusiem!

– Tak myślisz? – zapytała Hannah, śmiejąc się trochę piskliwie, gdyż uścisk Simona ją łaskotał.

Ale w rzeczywistości przy jego słowach serce jej niemal stanęło. „Własne dzieci”. Czy naprawdę myślał o tym na serio? Do tej pory nie rozmawiali nawet o ślubie czy choćby o zamieszkaniu razem – pół roku temu Simon wręczył jej tylko uroczyście klucz do swego apartamentu w Hohenfelde.

– Tak – odparł Simon lapidarnie i wycisnął całusa na czubku nosa Hannah – jestem o tym przekonany.

– No to mnie naprawdę zaintrygowałeś.

– W każdym razie, co się tyczy Bandy Urwisów. – Simon niestety znów szybko zmienił temat. – Oczywiście służę wam radą i czynem i z radością zatroszczę się dla was o kontakty z mediami. Ale poza tym to jednak najchętniej rozejrzę się za nową posadą redaktora dla siebie.

– Albo wreszcie napiszesz ten swój bestseller.

– Do tego akurat nie mam teraz w ogóle głowy!

– Dlaczego nie? – chciała wiedzieć Hannah. – Uważam, że moment jest idealny!

– Idealny?

– No tak, obecnie nie masz nic do roboty, ale mimo to będziesz dostawał przez pół roku pełną pensję. Razem z twoją odprawą pieniędzy wystarczy nawet na rok – uważam, że jesteś prawdziwym szczęściarzem!

– Szczęściarzem? – Simon wpatrywał się w nią osłupiały.

– Siedzieć przez rok w domu, dostawać przez ten czas pensję i pisać swoją wielką powieść? O tym marzy chyba każdy!

– Czasami działasz mi strasznie na nerwy z tą swoją postawą, że wszystko ma jakąś swoją dobrą stronę – odpowiedział Simon odrobinę zły. – Wiesz przecież, co to znaczy znaleźć się na ulicy z takim zawodem jak mój, podatnym na ciągłe kryzysy.

Hannah nic już na to nie odrzekła, nawet jeśli wydawało jej się trochę niesprawiedliwe, że Simon zupełnie zapomniał, jak często ona była w ostatnich latach kompletnie wykończona bałaganem w swoim przedszkolu. I że sam jeszcze niedawno wielokrotnie powtarzał, o ileż bardziej odpowiedzialna niż jego jest jej praca i jak niesprawiedliwe jest to, że Hannah dostaje za nią tak niską płacę.

Powstrzymała się nawet od pytania, czy nie jest to właśnie najlepsza okazja na zmianę pracy dla Simona, skoro sytuacja w branży mediów jest aż tak dramatyczna. Bo to była prawda. Ona nie miała pojęcia, co to oznaczało: oprócz posady, którą człowiek uważał za pewną, utracić także perspektywy. Hannah była przecież „tylko” wychowawczynią w przedszkolu i nie miała nawet matury – ale za to była obdarzona rzeczywiście niezachwianym optymizmem.

Ten optymizm objawiał się między innymi tym, że Hannah była święcie przekonana, iż w zamian za każde drzwi, które się zamykały, otwierały się inne, nierzadko nawet lepsze. Ale tego też nie powiedziała Simonowi, gdyż potrafiła sobie wyobrazić, że na coś takiego on zareagowałby co najwyżej kąśliwym zdaniem „Oszczędź mi, proszę, tych swoich mądrości z kalendarza!”.

Nie, Simon powinien sam wygrzebać się z dołka, lepiej, żeby ona się nie wtrącała. I dopóki do tego nie dojdzie, musi się kisić we własnym sosie – albo może jednak przezornie sprawić sobie kostium klauna…

Sprawa nowej posady w jakiejś gazecie, magazynie czy redakcji online jawiła się jak do tej pory faktycznie jako nader trudna. Chociaż Simon składał papiery w każdej najmniejszej redakcyjce, to od tygodni dostawał same odmowy. Co niekoniecznie poprawiało mu nastrój i zarazem przyczyniało się do napiętych stosunków między nim a Hannah.

Gdy bowiem ona pełna werwy i entuzjazmu krzątała się przy swej agencji, Simon z każdym dniem, który spędzał, przesiadując bez zajęcia w domu, miał coraz gorszy humor. W skrytości ducha Hannah pragnęła niekiedy powrotu do początków ich znajomości, gdy Simon swą inteligencją, urokiem i czułą naturą wprawiał ją regularnie w podziw.

Hannah poznała go w przedszkolu, gdzie pracowała, gdy przyszedł raz odebrać swojego chrześniaka. Natychmiast pojawiło się między nimi to szczególne iskrzenie, a w następnych tygodniach Simon nagle zaczął często odbierać chłopca.

Przypadek czy umyślne działanie? Zdaje się, że to drugie, gdyż po mniej więcej dwóch miesiącach zapytał ją, czy jest możliwe, żeby spotkała się z nim czasem po pracy.

– Jeśli musiałbym mieć najpierw własne dzieci, żeby cię częściej widywać, mogłoby to jeszcze chwilę potrwać – powiedział. – A poza tym idealny moment dla nas pewnie by już wtedy minął. – Na myśl o tej oryginalnej prośbie Simona o randkę Hannah uśmiechała się rozmarzona.

Zapłonęło w niej wspomnienie o ich pierwszym spotkaniu. Simon zaprosił ją wtedy na piknik nad Łabą. Było pięknie! Tego cudownego dnia słońce szło z Simonem w zawody o to, kto jest bardziej promienny. A oni od przedpołudnia do późnej nocy siedzieli na nieprzemakalnym kempingowym kocu, przyglądali się statkom, racząc się przy tym smakołykami, które Simon przydźwigał w dwóch monstrualnych torbach. Czego tam nie było: schłodzone wino i szampan, soki owocowe i woda, owoce, sery, ciabatta, zrobione przez niego (zro-bio-ne przez nie-go!) sałatki, frykadelki, hiszpańska szynka Pata Negra, królewskie krewetki w oleju, mieszanka włoskich antipasti – Simon zaserwował kompletny catering, żeby zrobić na Hannah wrażenie.

Do tego miał ze sobą nawet prawdziwe kieliszki, talerze, sztućce i serwetki z materiału, a po zapadnięciu zmroku zapalił dwie smołowe pochodnie – Hannah czuła się jak podczas jakiegoś uroczystego przyjęcia. No dobrze, uroczystego przyjęcia na piasku.

Potem pierwszy pocałunek Simona… Taki był nieśmiały i czuły, tak podniecony i drżący, serce mu biło jak szalone, mogła je wręcz słyszeć.

A kiedy się akurat nie całowali, Simon opowiadał. Mówił, bez kropek i przecinków, o swojej fascynującej pracy w gazecie, o planach podróży dookoła świata, w którą kiedyś w przyszłości chciałby się wybrać, i o wielkiej powieści, którą chciałby napisać, gdy tylko będzie miał czas. Śmiał się i sypał żartami, fantazjował, oczarowując tym Hannah. Tyle energii, tyle pasji, tyle entuzjazmu!

Jednak niedługo potem najpierw zmarła na raka jego matka Hilde – jak kilka lat wcześniej ojciec, a gdy Simon trochę się otrząsnął z szoku, w mediach zaczął się kryzys.

Z odejściem każdego kolegi, który w następstwie tego kryzysu musiał zwolnić miejsce w redakcji, Simon stawał się bardziej niepewny, przygnębiony i coraz bardziej pesymistycznie nastawiony, aż wreszcie spełniła się jego największa obawa, że zwolnią i jego. Niekiedy Hannah myślała nawet, że Simon swoim gadaniem sam sprowadził na siebie to zwolnienie, biorąc pod uwagę, jak często złorzeczył sytuacji.

No i właśnie od tej pory handryczył się ze swym życiem, ze swym losem i z sobą samym, co z jednej strony Hannah wprawdzie potrafiła zrozumieć, z drugiej jednak czasami, aczkolwiek niechętnie się do tego przyznawała, działało jej na nerwy. Zwłaszcza że była przekonana, iż Simon z taką postawą obrał całkowicie błędną drogę. Może i miał prawo uważać to za bzdury, ale Hannah była pewna, że energia każdego człowieka idzie w ślad za jego postawą: optymiści doświadczają dobra, pesymiści nieszczęść, a kto zawsze zakłada tylko rzeczy negatywne, temu życie serwuje też pasujące do tej postawy doświadczenia.

Zdaniem Hannah, patrząc na to obiektywnie, Simon nie miał w ogóle żadnego powodu do użalania się nad sobą! W końcu był młody i zdrowy, nie głodował, miał dach nad głową i kochającą partnerkę u boku, wielu ludziom na świecie powodziło się przecież znacznie gorzej! Naprawdę miała nadzieję, że uda mu się wrócić do poprzedniej formy, gdy tylko na horyzoncie pojawi się dla niego nowa praca.

Telefon Hannah zadzwonił i przepłoszył jej myśli o Simonie. Zeskoczyła z łóżka i rzuciła się do przedpokoju swego małego dwupokojowego mieszkanka w dzielnicy Lokstedt. Aparat telefoniczny stał na komodzie obok drzwi.

– Dzień dobry! – Głos Lisy dmuchnął jej w ucho, gdy tylko podniosła słuchawkę.

– Dzień dobry! – odpowiedziała Hannah i stłumiła ziewnięcie.

– Och, przepraszam, chyba cię nie obudziłam?

– Coś ty, od paru godzin już nie śpię – skłamała.

– No to dobrze, bo już się bałam…

– Nie, nie, wszystko w porządku – przerwała jej przyjaciółka.

– No i jak? Jesteś gotowa?

– Też coś! Ledwie się mogę doczekać!

– To spotkamy się o dziesiątej na miejscu.

– Raczej o wpół do dziesiątej, jestem już prawie gotowa.

– No dobra, to ja się też pospieszę. Mam jeszcze załatwić coś po drodze?

– Jak będziesz przede mną, to możesz odebrać u Wernckego zamówione pączki i lukrowane amerykańskie ciasteczka. – To była piekarnia naprzeciwko Bandy Urwisów.

– Okej – powiedziała Lisa. – Coś jeszcze?

Hannah zastanawiała się chwilę.

– Nie, wszystko inne już jest. Skrzynki z napojami, butla z helem do dmuchania balonów i jednorazowe naczynia są jeszcze w samochodzie Simona.

– A kiedy on przyjdzie?

– Powiedział, że jakoś tak koło jedenastej.

– Okej. To niedługo się widzimy!

– Świetnie, do zobaczenia!

Ledwie Hannah odłożyła słuchawkę, znowu poczuła, jak nasila się w niej to łaskotanie ze snu. Uśmiechnęła się z ulgą, gdyż teraz wreszcie wiedziała, co to było. W nocy faktycznie się zakochała, to było zupełnie pewne.

Mianowicie zakochała się w pomyśle, że od tej chwili nie jest już marnie opłacaną państwową urzędniczką, lecz Hannah Marx, dumną współwłaścicielką agencji Events. Banda Urwisów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania dla...

Bettiny Steinhage, mojej redaktorki w wydawnictwie Lübbe. Powiedziałaś mi kiedyś, że zawsze chciałaś ze mną współpracować. Po tym pierwszym wspólnym projekcie mogę tylko powiedzieć: Chciałabym JAK NAJCZĘŚCIEJ pracować z Tobą! Dziękuję, dziękuję, DZIĘKUJĘ! Jesteś WSPANIAŁA!

Wibke Bode. Nie tylko cudownej przyjaciółki, ale też świetnej lekarki, która wspomagała mnie radą przy wszelkich kwestiach medycznych!

Mojej kuzynki Heike Lorenz za burzę mózgów na mojej sofie. To wspaniale, że jesteś w moim życiu!

Mojej przyjaciółki Sybille Schrödter za dyskusje na temat szczęścia w życiu.

Mojej przyjaciółki i koleżanki Jany Voosen za cenny wkład i inspiracje jako czytelniczki testującej.

Alexandry Heneki, cudownej doradczyni literackiej – czym byłyby moje opowieści bez Twojej pomocy?

Holgera Vehrena z biura prasowego policji w Hamburgu za inspirujące fachowe uwagi.

Regine Weisbrod, wspaniałej redaktorki, która towarzyszyła mi przy rozwijaniu fabuły.

Dr Petry Eggers, najlepszej agentki literackiej wszech czasów. Nic dodać.

Jutty Verständig za rady eksperta na temat „tarota”. I za prywatną sesję stawiania kart. J

Zespołu Laufwerk Hamburg (www.laufwerk-hamburg), którego członkowie mnie, „asowi sportu”, wyjaśnili wszystko, co ważne na temat szybkości biegania i pracy serca.

Mojej kuzynki Caroline Dimpker, Nicole Dolif i Adriana Liotty z Mamma Leone przy Eppendorfer Weg w Hamburgu za odświeżenie mojej szczątkowej znajomości włoskiego.

Całego wspaniałego zespołu wydawnictwa Lübbe, w szczególności dla Klausa Klugego, Claudii Müller, Torstena Gläsera, Stefanie Folle, Marca Schneidersa i Christiana Stüwego. To piękne, że tak we mnie wierzyliście!

Anji Hauser za cudowny projekt graficzny.

Mojej córki Luzie. Za każdym razem, gdy się do mnie śmieje, wiem, co jest ważne w życiu. W każdym razie w moim.

Matthiasa Williga. Dziękuję za wszystko. ZA WSZYSTKO! Zwłaszcza za zwrócenie uwagi na fantastyczne zdanie Erharda F. Freitaga: „To, co trafia, jest trafne. A to, co jest trafne, trafia”.

Szczególne podziękowania kieruję do Sebastiana Fitzka, który był tak miły, że dał się w tej powieści zrobić na mega gwiazdę. Dziękuję, Sebastianie! Ale ty przecież naprawdę jesteś gwiazdą!

I jeszcze jedno.

Pismo odmowne redaktora, zawarte w powieści, to dokument AUTENTYCZNY. Nie zdradzę jednak, do którego autora zostało wysłane (później odniósł on – lub ona, kto to wie? – wielki sukces), a już zwłaszcza, od którego redaktora pochodziła ta odmowa.

Aby uniknąć spekulacji: To NIE ja byłam tym biedakiem, który znalazł coś takiego w swojej skrzynce pocztowej.

Last not least: Podziękowania dla mamy i taty.

Bez Was przecież nie byłoby mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: