- promocja
- W empik go
Igrając z ogniem - ebook
Igrając z ogniem - ebook
Bolesna, emocjonująca historia miłosna o prawdzie, która łączy… i sekretach, które mogą rozdzielić.
Ona jest dziwną dziewczyną z food trucka.
On tajemniczym chłopakiem biorącym udział w nielegalnych walkach, który pewnego dnia wparował na motocyklu do jej spokojnego teksańskiego miasteczka i od tej chwili nieprzerwanie sieje spustoszenie.
Ona jest niewidzialna dla świata.
On jest ulubieńcem mieszkańców.
Ona jest wyrzutkiem.
On sprowadza kłopoty.
Grace Shaw i West St. Claire to kompletne przeciwieństwa.
Kiedy on wprasza się do jej spokojnego życia, dziewczyna zaczyna się zastanawiać, czy nastąpi szczęśliwe zakończenie, czy raczej ich historia skończy się tragicznie.
Im bardziej go jednak odpycha, tym on bardziej próbuje wyciągnąć ją ze skorupy.
Grace nie zna życia poza granicami małego miasteczka, ale dwie rzeczy wie na pewno:
Po pierwsze – zakochuje się w najseksowniejszym studencie Sheridan University.
Po drugie – kiedy igrasz z ogniem, zawsze się sparzysz.
L.J. Shen
Autorka romansów i powieści, które znalazły miejsce na listach bestsellerów „USA Today”, „Washington Post” i Amazona. Uwielbia pisać o pewnych siebie samcach alfa i kobietach, przed którymi padają oni na kolana. Prawa do jej książek kupiono w dwudziestu krajach gdzie również trafiły na listy najlepiej sprzedawanych. Mieszka w Kalifornii z mężem i synem. Lubi ekscentryczne ubrania, dobre wino, kiepskie reality shows i wylegiwanie się na słońcu w towarzystwie swojego leniwego kota.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-93-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GRACE
Jedyną rzeczą, która przetrwała pożar w stanie nienaruszonym, był należący do mojej mamy pierścionek z płomieniem. Tani, z rodzaju tych, które znajduje się w wyciągniętym z automatu po włożeniu dolara plastikowym jajku. Babcia Savvy zawsze twierdziła, że mama chciałaby, abym go zachowała.
„Ogień symbolizuje piękno, furię i odrodzenie”, wyjaśniła. Jaka szkoda, że w moim przypadku oznaczał wyłącznie upadek.
Babcia opowiadała mi na dobranoc bajki o feniksach odradzających się z popiołów. Mówiła, że właśnie tego życzyłaby sobie mama – żebym wzniosła się ponad problemy i przetrwała.
Mama pragnęła umrzeć i zacząć od nowa.
Niestety, udało się jej osiągnąć tylko jeden z wyznaczonych celów.
Natomiast ja zaliczyłam oba.
17 listopada 2015
16 lat
Kiedy po raz pierwszy obudziłam się w szpitalnym łóżku, natychmiast poprosiłam pielęgniarkę, by pomogła mi włożyć na palec ten pierścień. Przysunęłam go do ust i wymamrotałam życzenie. Tak jak nauczyła mnie babcia.
Nie marzyłam, że szybko dostanę pieniądze z ubezpieczenia albo sprawię, że świat przestanie głodować.
Chciałam odzyskać urodę.
Wkrótce potem znów zemdlałam ze zmęczenia. W trakcie snu docierały do mnie urywki rozmów osób, które odwiedzały mój pokój.
– ...najładniejsza dziewczyna w Sheridan. Elegancki nosek. Pełne usta. Blond włosy i niebieskie oczy. Co za tragedia, Heather.
– Mogła zostać modelką.
– Biedactwo. Nie wie, co ją spotka po przebudzeniu.
– Teraz całe jej życie się zmieni.
Powoli wybudzałam się ze śpiączki farmakologicznej, nie do końca wiedząc, co mnie czeka po drugiej stronie. Czułam się tak, jakbym pływała w szklanych okruchach. Nawet najmniejszy ruch skutkował bólem. Odwiedzający – koledzy i koleżanki z klasy, najlepsza przyjaciółka Karlie, chłopak Tucker – przychodzili i odchodzili. Klepali mnie po ramieniu, mówili czułe słówka i wydawali okrzyki zdumienia, podczas gdy ja cały czas miałam zamknięte oczy.
Płakali, piszczeli, jąkali się, zupełnie nieświadomi tego, że ich słyszę.
Moje dawne życie: szkolne przedstawienia, treningi cheerleaderek, kradzione w pośpiechu pocałunki z Tuckerem pod trybunami, wydawało się poza moim zasięgiem, nieprawdziwe. Jak piękne zaklęcie, choć okrutne, bo przestało działać.
Nie chciałam stawiać czoła rzeczywistości, więc nie otwierałam oczu, nawet kiedy już mogłam.
Aż do ostatniej chwili.
Aż do momentu, gdy do szpitalnego pokoju wkroczył Tucker i wsunął list między moje spoczywające na kocu, odrętwiałe palce.
– Przepraszam – wychrypiał. Po raz pierwszy wydał mi się wyczerpany, załamany. – Już tak dłużej nie mogę, a nie wiem, kiedy się w końcu obudzisz. To nie jest wobec mnie fair. Jestem zbyt młody, by... – urwał. Gdy wstał, krzesło zaszurało po podłodze. – Po prostu przepraszam, okej?
Chciałam mu powiedzieć, żeby tego nie robił.
Chciałam wyznać, że już się obudziłam.
Że żyję.
Cóż...
Poniekąd.
Że tylko grałam na zwłokę, bo nie chciałam się mierzyć z nową wersją siebie.
Jednak koniec końców zacisnęłam mocno powieki i przysłuchiwałam się, jak wychodzi.
A kilka minut po tym, jak drzwi się za nim zamknęły, otworzyłam oczy i zapłakałam.
Postanowiłam zmierzyć się z rzeczywistością tego samego dnia, gdy Tucker zerwał ze mną listownie.
Pielęgniarka zakradła się do mojego pokoju cicho jak myszka, mimo to poruszała się energicznie i pewnie. Przyjrzała mi się z ostrożną ciekawością, jak przykutemu do łóżka potworowi. Wnioskując po szybkości, z jaką się pojawiła, chyba wszyscy wyglądali tego, że w końcu otworzę oczy.
– Dzień dobry, Grace. Czekaliśmy na ciebie. Dobrze się spało?
Spróbowałam bezgłośnie potaknąć i natychmiast pożałowałam tego nazbyt ambitnego ruchu. Zakręciło mi się w głowie, która wydawała się opuchnięta i rozpalona. Twarz miałam całkowicie obandażowaną; tylko nos, oczy i usta pozostały odsłonięte. Zauważyłam to od razu, gdy tylko obudziłam się po raz pierwszy. Pewnie wyglądałam jak mumia.
– No proszę, uznam to za potwierdzenie! Jesteś może głodna? Chyba już czas wyciągnąć tę rurkę, żebyś coś zjadła. Mogę posłać kogoś po prawdziwe jedzenie. Jeśli się nie mylę, dzisiaj stołówka serwuje bitki wołowe z ryżem i ciasto bananowe. Masz ochotę, złotko?
Zdeterminowana, by powstać z popiołów, zebrałam w sobie wszystkie siły.
– Byłoby świetnie – odparłam.
– To zaraz dostaniesz. I mam dla ciebie dobre wieści. Dziś jest ten dzień. Doktor Sheffield w końcu zdejmie ci opatrunki! – Pielęgniarka usiłowała mówić z entuzjazmem, ale jej głos brzmiał fałszywie.
Roztargniona bawiłam się pierścionkiem na palcu. Wcale nie byłam gotowa na to, by się oglądać. Ale najwyższa pora. Byłam przytomna, świadoma. No i czas wziąć byka za rogi.
Pielęgniarka zapisała coś w karcie i zniknęła. Godzinę później zjawili się doktor Sheffield i babcia, która wyglądała okropnie – zaniedbana mimo eleganckiej sukienki i zmęczona, jakby w nocy nie zmrużyła oka. Wiedziałam, że od pożaru sypia w hotelu i z całych sił walczy z ubezpieczalnią. Bolało mnie, że musi przechodzić przez to zupełnie sama. Zazwyczaj to ja załatwiałam wszystko.
Babcia złapała mnie za rękę i przycisnęła ją do piersi. Jej serce biło jak szalone.
– Cokolwiek się stanie... – Otarła łzy zgrubiałą, drżącą dłonią. – ...wiedz, że jestem przy tobie. Słyszysz, Gracie-Mae?
Jej palce zamarły, wymacawszy pierścionek.
– Założyłaś go – zauważyła ze zdziwieniem.
Pokiwałam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę płakać.
– Dlaczego?
– Na znak odrodzenia – odparłam po prostu.
Nie umarłam jak mama. I w przeciwieństwie do niej powstałam z własnych popiołów.
Doktor Sheffield odchrząknął i stanął między nami.
– Gotowa? – Posłał mi pocieszający uśmiech.
Pokazałam mu uniesione kciuki.
W tym momencie zaczyna się nowy etap mojego życia...
Powoli, stopniowo odwijał bandaże. Jego oddech owiewał moją twarz; pachniał kawą, bekonem, miętą i szpitalną wonią kojarzącą się z gumowymi rękawiczkami i środkami odkażającymi. Jego mina nie zdradzała żadnych uczuć, chociaż wątpiłam, by w tej chwili odczuwał cokolwiek. Dla niego byłam tylko kolejną pacjentką.
Patrzyłam, jak długa kremowa wstążka się rozwija, ale on nie pocieszył mnie w żaden sposób. Wraz z bandażem odzierał mnie z nadziei i marzeń. Z każdym ruchem jego ręki mój oddech stawał się płytszy.
Próbowałam przełknąć gulę w gardle. Przeniosłam wzrok na babcię w poszukiwaniu wsparcia. Stała u mojego boku i trzymała mnie za rękę, wyprostowana jak struna, z wysoko zadartą głową.
Starałam się dopatrzyć w jej minie jakichkolwiek wskazówek.
Kiedy bandaże opadły na podłogę, na twarzy babci odmalowały się przerażenie, ból i litość. Wyglądała tak, jak gdyby chciała się skulić i zniknąć. A ja miałam ochotę pójść w jej ślady. Łzy piekły mnie pod powiekami. Instynktownie z nimi walczyłam, wmawiając sobie, że to nic takiego. Że piękno jest przemijające. Kiedyś wszyscy je stracą. A ono nie wróci, nawet gdy będziesz tego potrzebować.
– Powiedz coś. – Mój głos zabrzmiał nisko, ochryple, boleśnie. – Proszę, babciu, powiedz coś.
Od dziecka czerpałam korzyści ze swojej urody. W Sheridan High byłam pępkiem świata. Gdy odwiedzałyśmy Austin, mnie i babcię zatrzymywali przedstawiciele agencji modelek. Byłam najwybitniejszą aktorką w szkolnych przedstawieniach i należałam do drużyny cheerleaderek. Wiedziałam, że uroda wiele mi w życiu ułatwi. Byłam przekonana, że gęste, złote jak toskańskie słońce włosy, zadarty nosek i kuszące usta zafundują mi bilet w jedną stronę pozwalający na ucieczkę z zadupia.
– Jej matka była nic niewarta, ale na szczęście Grace odziedziczyła po niej wyłącznie urodę. – Podsłuchałam kiedyś rozmowę pani Phillips z panią Contreras w sklepie spożywczym. – Pozostaje mieć nadzieję, że nie podąży śladami tej lafiryndy.
Babcia odwróciła wzrok.
Jest aż tak źle?
Lekarz zdjął już wszystkie bandaże. Przekrzywił głowę, przyglądając się mojej twarzy.
– Po pierwsze pragnę zaznaczyć, że jesteś prawdziwą szczęściarą. To, przez co przeszłaś w ciągu ostatnich dwóch tygodni... Cóż, zabiłoby większość ludzi. Jestem naprawdę pod ogromnym wrażeniem, że wciąż tu z nami jesteś.
Dwa tygodnie? Leżałam w tym łóżku przez całe czternaście dni?
Popatrzyłam na doktora beznamiętnie. Czekałam na opinię.
– Miej na uwadze, że poparzone miejsca wciąż nie są zagojone. Z czasem blizny zbledną. Później będzie można rozważyć operację plastyczną, więc się nie załamuj. Chcesz zobaczyć?
Skinęłam lekko głową. Niech to już będzie za mną. Muszę wiedzieć, z czym przyjdzie mi się mierzyć.
Doktor wstał i ruszył przez pokój do szafki, skąd wziął niewielkie lusterko. Babcia wtuliła się w moją szyję, a jej wątłym ciałem wstrząsnął dreszcz. Mocno zacisnęła palce na mojej dłoni.
– I co ja teraz pocznę, Gracie-Mae? Chryste Panie...
Poczułam przypływ takiego gniewu, jak jeszcze nigdy w życiu. To moja tragedia. Moje życie. Moja twarz. To ja potrzebuję pocieszenia, nie ona.
Z każdym krokiem lekarza truchlałam coraz bardziej. Kiedy Sheffield dotarł w końcu do łóżka, bicie serca było ledwie wyczuwalne.
Podał mi lusterko.
Z zamkniętymi oczami podniosłam je do twarzy. Policzyłam do trzech i otworzyłam powieki.
Nie krzyknęłam.
Nie rozpłakałam się.
Nie wydałam najmniejszego nawet dźwięku.
Zwyczajnie patrzyłam na odbicie. Na obcą osobę, której nie znałam i z którą najpewniej nigdy się nie zaprzyjaźnię. To właśnie przewrotność losu.
A oto brzydka i niewygodna prawda: moja matka zmarła z przedawkowania, gdy miałam trzy lata. Nie przeżyła odrodzenia, na którym tak jej zależało. Nigdy nie powstała z popiołów.
Ja natomiast spoglądałam na swoją nową twarz absolutnie pewna, że także mnie się to nie uda.
WEST
17 listopada 2015
17 lat
Okazja do samobójstwa nadarzyła się w środku nocy na drodze.
Panowały egipskie ciemności. Na ulicy szklanka. Wracałem właśnie od cioci Carrie, gryząc zieloną cukrową laskę. Ciocia co tydzień posyłała moim rodzicom zakupy spożywcze i inne, a także się za nich modliła. Niestety, mimo żarliwych modłów moi starzy nie potrafili nawet wstać z łóżka.
Pobocze przy drodze na naszą farmę porastały sosny. Silnik rzęził, gdy samochód próbował wtoczyć się na strome wzniesienie.
Wiedziałem, że wyglądałoby to na okropny wypadek.
Nikt by się nie domyślił prawdy.
Zwyczajna tragedia. Tuż po innej tragedii, która spadła na dom rodziny St. Claire.
Oczami wyobraźni widziałem już nagłówki w jutrzejszej gazecie: Siedemnastolatek ginie w zderzeniu z jeleniem na Willow Pass Road.
Zwierzak stał naprzeciwko, pośrodku drogi, i gapił się jak zahipnotyzowany na mój pędzący z zawrotną prędkością samochód.
Nie błysnąłem światłami. Nie dałem po hamulcach.
Jeleń stał nieruchomo, a ja wcisnąłem gaz do dechy. Knykcie mi pobielały od kurczowego zaciskania ich na kierownicy.
Nie miała żadnego wpływu na koła. Straciłem panowanie nad autem.
Dalej, dalej, dalej!
Mocno zacisnąłem powieki, zgrzytnąłem zębami i odpuściłem.
Silnik zaczął się krztusić, obroty spadały, mimo że docisnąłem pedał gazu.
Otworzyłem oczy.
Nie.
Samochód zwalniał. Kolejne metry pokonywał coraz bardziej mozolnie.
Nie, nie, nie, nie, nie!
Pick-up zatrzymał się dosłownie metr od jelenia.
Głupie zwierzę w końcu zamrugało i prysnęło na pobocze, stukając kopytami po oblodzonej powierzchni.
Głupi, pieprzony jeleń.
Głupi, pieprzony samochód.
Sam jestem głupi, bo mogłem zjechać w przepaść wcześniej, dopóki jeszcze miałem okazję.
Przez chwilę w kabinie panowała absolutna cisza. Tylko ja, zepsuty pick-up i dziko bijące serce. A potem z mojego gardła wydobył się krzyk:
– Kurrrrwa!
Przyjebałem pięścią w kierownicę. Raz, drugi, trzeci, aż krew trysnęła z kostek. Zaparłem się stopą o deskę rozdzielczą, wyrwałem kierownicę i cisnąłem ją na siedzenie pasażera. Przesunąłem dłonią po twarzy.
W płucach mnie paliło, krew kapała na tapicerkę, a ja zawzięcie rozwalałem auto od środka. Wyszarpnąłem radio i wyrzuciłem je przez okno. Kopnięciem wybiłem przednią szybę. Wyrwałem drzwiczki od schowka.
Zniszczyłem samochód zamiast jelenia.
Wciąż żyłem.
Serce wciąż biło.
Nagle odezwał się mój telefon. Wesoła melodyjka zagrała mi na nerwach.
I nie przestawał dzwonić.
„Podejrzenie spamu”.
No jasne.
Ludzie mieli mnie w dupie, nawet jeśli twierdzili inaczej.
Wyrzuciłem komórkę do lasu, wysiadłem z auta i podjąłem piętnastokilometrową wędrówkę na farmę rodziców.
Miałem szczerą nadzieję, że po drodze zaatakuje mnie niedźwiedź i dokończy robotę.ROZDZIAŁ 1
Obecnie
GRACE
– Najlepszy wynalazek lat dziewięćdziesiątych: grzywka na boki czy bransoletki odblaskowe? Liczę do pięciu. Pięć.
Karlie upiła łyk mrożonej margarity, nie odrywając wzroku od wyświetlacza telefonu.
Pod sufitem food trucka zbierały się kłęby pary. Moja różowa bluza z kapturem przesiąkła potem. Mimo że do lata było jeszcze kilka miesięcy, Teksas właśnie zaatakowała fala upałów.
Mój ciężki makijaż spływał pomarańczowymi strugami na białe trampki. Nie wychodziłam z domu bez przynajmniej dwóch grubych warstw podkładu. Jak dobrze, że zamknęłyśmy pięć minut temu!
Marzyłam o zimnym prysznicu, gorącym posiłku i klimie ustawionej na full.
– Cztery – odliczała Karlie za mną, gdy pisałam ogłoszenie o pracy.
Potrzebowałyśmy pracownika.
Stałam bokiem do okna, w razie gdyby zjawili się ostatni klienci.
Karlie musiała zrezygnować z części zmian. Jej mama, pani Contreras, zarazem właścicielka food trucka, nie była z tego zadowolona. Oczywiście ja również rozpaczałam, że będę rzadziej pracować z przyjaciółką. Znałyśmy się od dziecka, nawet bawiłyśmy się w swoich piaskownicach, kiedy jeszcze nosiłyśmy pieluchy. Zdjęcie z tego okresu najpewniej znajdowało się w salonie pani Contreras. Przestawiało nas obie, siedzące na identycznych fioletowych odwróconych doniczkach, zupełnie nagie, i szczerzące się do aparatu, jakbyśmy właśnie odkryły tajemnicę Wszechświata.
Obawiałam się, że osoba, która zastąpi Karl – jak ją nazywałam – nie załapie mojego sarkastycznego poczucia humoru i gorzkiego podejścia do życia. Ale rozumiałam, że moja przyjaciółka musi mieć więcej luzu. Jej plan zajęć był zapchany po brzegi. A na dodatek, żeby pochwalić się w CV doświadczeniem, dostała się na kilka różnych praktyk dziennikarskich.
– Trzy. Istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź. I od niej zależy nasza przyjaźń, Shaw.
„That Taco Truck szuka PRACOWNIKA!
Potrzebna pomoc.
Cztery razy w tygodniu.
W tym weekendy.
16 $ za godzinę + napiwki.
Zainteresowanych prosimy o kontakt z menedżerką”.
Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, i w tym momencie podniosłam wzrok.
Zesztywniałam.
Każdą komórkę mojego ciała zalały przerażenie i niepokój.
Cholera.
W stronę food trucka kierowała się banda VIP-ów z Sheridan University. Łącznie osiem sztuk. Ale nie chodziło o to, że studiujemy na tej samej uczelni. Zdążyłam przywyknąć, że obsługuję rówieśników.
Tak naprawdę wzdrygałam się na myśl o tym, kim oni na tej uczelni są.
Najpopularniejsi studenci czwartego roku. Śmietanka towarzyska.
W skład grupy wchodził Easton Braun, gorętszy niż sam Hades rozgrywający drużyny futbolowej. W zwolnionym tempie przeczesał idealne włosy w kolorze pszenicy (jak z reklamy szamponu przeciwłupieżowego). Wyglądał do bólu perfekcyjnie; nawet umięśnione ramiona były doskonałe. Piękny jak facet z Pinteresta.
Drugim był Reign De La Salle, obrońca w drużynie futbolowej, o czarnych jak smoła lokach i pełnych wargach. Członek bractwa Sig Ep, który sypiał ze wszystkim, co miało puls (chociaż i to nie było konieczne, jeżeli tylko odpowiednio się nawalił).
Świętej męskiej trójcy dopełniał West St. Claire. Kompletnie niepodobny do kumpli. Chodząca tajemnica Sher U. Prawdziwa legenda.
Nie był atletą. I z tych tutaj miał najgorszą reputację. Uchodził za porywczego dręczyciela i najlepszego zawodnika w miejscowym samczym światku. Jak do tej pory nikt go jeszcze nie zdetronizował. Był wredny, chamski i nie zadawał się z ludźmi, którzy nie należeli do kręgu jego najbliższych przyjaciół.
Nawet ja, chociaż nie interesowałam się lokalnymi plotkami tak jak kiedyś, wiedziałam, że z tym gościem się nie zadziera. Nikt mu nie mógł podskoczyć: ani rówieśnicy, ani mieszkańcy, ani wykładowcy czy przyjaciele.
West St. Claire był jak ucieleśnienie stereotypowego boga seksu.
Jego ciemne włosy tworzyły artystyczny nieład, a złowrogi błysk w szmaragdowych oczach obiecywał, że po przejażdżce na motocyklu Westa twoje życie już nigdy nie będzie takie samo. Nieco ponad metr dziewięćdziesiąt, złota skóra, twarde mięśnie. Szeroki w barach, wysportowany i niesprawiedliwie piękny dzięki wyrazistym ciemnym brwiom, gęstym rzęsom, za które celebrytki dałyby się pokroić, oraz wąskim ustom wiecznie zaciśniętym w groźnym grymasie. Zazwyczaj w dżinsach, wyblakłych koszulkach i ciężkich motocyklowych butach. Ze zwisającą z kącika ust – jak papieros – zieloną cukrową laską. W Sher U uchodził za najlepszą partię, której nikomu nigdy nie udało się usidlić. I nie dlatego, że brakowało chętnych.
Towarzyszące facetom dziewczyny również znałam. Choćby Tess, kruczowłosą piękność o kształtach klepsydry. Studiowała teatr i sztukę, jak ja.
– Dwa! Potrzebuję odpowiedzi w tej chwili, Shaw. – Karlie pomachała mi przed twarzą niewidzialnym mikrofonem.
Dziwaczny trans sprawiał, że nie potrafiłam wykrztusić słowa.
– Jeden. Poprawna odpowiedź to grzywka na boki, Grace. Taka, jaką nosiła Kate Moss około tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Ikona mody.
Grupka studentów wyłoniła się właśnie z Sheridan Plaza, opuszczonego centrum handlowego po drugiej stronie ulicy. Ten goły szkielet betonowych ścian kilku inwestorów postawiło przed pięciu laty, ale zarzuciło projekt, gdy dotarło do nich, że na nim nie zarobią. Wszyscy dzisiaj kupują w internecie, a już zwłaszcza studenci. A dwie rafinerie, które planowano otworzyć w okolicy, zostały przeniesione do Azji i do Sheridan nie sprowadziły się takie tłumy ludzi, na jakie liczono.
Więc teraz w środku miasta sterczał monstrualny pustostan.
Tyle że tylko teoretycznie pusty. Studenci urządzali sobie tam dzikie imprezy, organizowali nielegalne walki. I traktowali go jak darmową bzykalnię, gdzie nie muszą płacić za wynajem.
Ta grupka najpewniej wracała właśnie z jakiejś walki.
Tess roześmiała się, odrzuciła włosy za ramię i wskoczyła Reignowi na plecy, zarzucając mu ręce na szyję.
– Żelki? W mrożonym napoju? Przecież to jakby obleśne.
– Przecież to jakby orgazm w gębie – odparował Easton, wciskając dłoń w dżinsowe spodenki jakiejś blondi. – Nie do wiary, że nigdy dotąd tu nie trafiłem.
– Miejscowi lgną tutaj jak pszczoły do ula. Przychodzi nawet Bradley, a on ma pierdolca na punkcie idealnych tacosów – wtrąciła inna laska.
Spuściłam głowę i przesunęłam kciukiem po pierścionku, odmawiając cichą modlitwę.
Nie znosiłam, gdy ludzie gapili mi się prosto w twarz.
Szczególnie ludzie w moim wieku.
A tym bardziej Easton Braun, Reign De La Salle i West St. Claire.
Wiedziałam, że tacy jak oni reagują na moją szpetotę ukrytą pod warstwą makijażu na dwa sposoby: albo obrzydzeniem albo gorzej. Litością.
Chociaż najpewniej będzie to coś pomiędzy.
Opuściłam czapkę z daszkiem niżej na czoło.
Ich głosy przybrały na sile. Słyszałam zachrypnięty śmiech i melodyjny chichot dziewczyn. Włoski na moim karku stanęły dęba.
– Kurde! – bąknął Reign, bez wysiłku niosący Tess na barana. – Byłbym zapomniał. Kiedy dotrzemy do food trucka, obczajcie laskę, która przyjmie zamówienie. Gail, Gill... Czy jak jej tam. Na lewym policzku skóra jest fioletowa jak winogrono i pomarszczona. Chociaż to aż tak nie rzuca się w oczy, bo dziunia nakłada kilka warstw tapety. Podobno ludzie mówią o niej Grzanka.
Reign nie powiedział tego celowo. Nie chciał, żebym usłyszała. Po prostu był wyraźnie napruty. Co jednak nie miało znaczenia.
Ścisnęło mnie w gardle. W ustach poczułam kwaśny posmak. Oto kolejna chwila z rodzaju tych, na które nie bywam gotowa. Taka jak wtedy, gdy ściągano mi bandaż.
Tess zdzieliła go w potylicę.
– Ona ma na imię Grace, ty zakuta pało. I jest bardzo miła.
Easton zgromił Reigna wzrokiem.
– Ty tak na serio? Co z tobą nie tak, debilu?
– Ale on ma trochę racji. – Tess ściszyła głos, kompletnie nieświadoma, że dźwięki niosą się po pustej przestrzeni. – Jesteśmy na tym samym kierunku, więc często ją widuję. To przykre, bo to bardzo ładna dziewczyna, gdyby nie te blizny. Wyobraźcie sobie, jak ona musi się czuć. Tak bardzo wstydzi się swojej twarzy, że nie jest nawet w stanie wykonywać ćwiczeń na zajęciach.
Tess mówiła o sytuacji, gdy na pierwszym roku rozpłakałam się na próbie przedstawienia, bo reżyser poprosił mnie o odczytanie kwestii. Wszyscy z mojej grupy to widzieli, potem całe miasto mówiło o tym przez pół roku. A ja dawno nie czułam się tak upokorzona.
– Och! – westchnęła stojąca przy Eastonie blondi i przyłożyła dłoń do serca. – To takie przykre, Tess. Aż mam ciarki.
– Ciekawe, co się jej przydarzyło – zastanowiła się na głos inna laska.
– Ziemia do Shaw. Odbiór. – Karlie wyjrzała ponad moim ramieniem, żeby zobaczyć, z jakiego powodu zmieniłam się w słup soli.
Grupka zatrzymała się przed nami.
Moja wyćwiczona twarz wyrażała spokój i znudzenie, podczas gdy serce dziko waliło w piersi. Bałam się, że przebije się przez kości i wydostanie na zewnątrz.
Uszczypnęłam pod ladą nadgarstek przyjaciółki, dając jej znać, że towarzystwo zjawiło się po czasie. Modliłam się, żeby ich spławiła.
Karlie teatralnie zakryła usta dłonią, jak gdyby przed food truckiem zatrzymał się cały klan Kardashianek.
– Laska, musimy ich obsłużyć. Mamy nadmiar składników. Dobrze wiesz, że mama Contreras nie lubi marnować jedzenia. Poza tym... – Odwzajemniła uszczypnięcie. – ...przecież to oni!
Mieszkałyśmy w małym uniwersyteckim miasteczku, gdzie wszyscy się znali. Uczelnianą drużynę futbolową traktowano z niemal religijną czcią, na mecze chodziło się jak do kościoła. Easton Braun i Reign De La Salle byli świętymi, a West St. Claire bogiem. Nie mogłyśmy im odmówić, nawet gdyby przyjechali o trzeciej w nocy i zapłacili ludzkimi włosami.
– Siemka, Grace! – Tess uwolniła się od Reigna i zabębniła palcami w jaskrawoturkusową furgonetkę, przyglądając się menu pod oknem.
– Cześć, Tess. Jak wam mija wieczór?
– Bosko, dzięki, że pytasz. Reign słyszał, że macie mrożone margarity z żelkami. To prawda?
Wielu klientów czuło się rozczarowanych faktem, że nazywamy te drinki margaritami, bo nie było w nich grama tequili.
– Tak. Ale w wersji virgin.
– Po tobie nie spodziewałbym się innej. – Regin czknął, a dziewczyny zaniosły się śmiechem.
Zignorowałam przytyk. Nie chciałam stracić pracy i trafić do więzienia.
Tess zdzieliła go w rękę.
– Nie zwracaj na niego uwagi. Możemy wziąć dziesięć na wynos? I dwadzieścia tacosów, por favor. – Odrzuciła na plecy błyszczące włosy. – O, cześć, Charlie.
Stojąca za mną Karlie pomachała do niej. Nawet jej nie poprawiła.
Nie znosiłam pracować przy oknie, ale pani Contreras i Karlie się uparły. Chciały, bym wyszła ze swojej skorupy, bym zmierzyła się ze światem, bla, bla, bla.
– Muszle miękkie czy chrupiące? – zapytałam.
– Pół takich, pół takich.
– Robi się.
Włożyłam czarne elastyczne rękawiczki i przystąpiłam do pracy. Zaczęłam od chrupiących, bo z nimi było najwięcej roboty. Łatwo się łamały, więc chciałam mieć je z głowy. Babcia zawsze powtarzała, że ludzie są jak tacos – im twardsi, tym łatwiej się łamią. Człowiek miękki, elastyczny szybciej dostosowuje się do sytuacji.
–Kiedy jesteś miękka, możesz przyjąć na siebie więcej. A jeśli pomieścisz w sobie dużo wszystkiego, będziesz nie do złamania.
Kiedy wpychałam do gotowych kieszonek sałatę, kremowy serek i domowe guacamole pani Contreras, czułam na sobie spojrzenia. Karlie obracała na grillu rybę, podrygując z ekscytacji.
Kątem oka zauważyłam, że Reign dźga łokciem bok którejś z dziewczyn i wskazuje na mnie głową.
– Pssst. Przemoc domowa?
– Podpalenie – zasugerowała inna, usiłując domyślić się źródła moich blizn.
– Nieudana operacja plastyczna. – Trzecia kaszlnęła w pięść.
Wszyscy prychnęli pod nosem.
Rumieniec wspiął się po mojej szyi.
Jeszcze pięć minut i koniec. Masz za sobą lata fizjoterapii, operacji i rehabilitacji. Dasz radę wytrzymać towarzystwo tych idiotów.
Kiedy już myślałam, że gorzej być nie może, West St. Claire w końcu postanowił sprawdzić, o co tyle krzyku. Zrobił krok w stronę food trucka i zawiesił spojrzenie na lewej stronie mojej twarzy. Zauważył moje istnienie po raz pierwszy od dwóch lat, a przecież studiowaliśmy na tej samej uczelni i nawet mieliśmy razem trzy wykłady.
Mdłości podeszły mi do gardła. Przełknęłam ślinę.
Skończyłam kruche tacosy i wzięłam się do miękkich.
West wykonał kolejny krok, nie kryjąc zafascynowania moją blizną. Pod jego wzrokiem czułam się naga, obnażona. Niemal westchnęłam z ulgi, kiedy przeniósł spojrzenie na ogłoszenie o pracy.
Zerknęłam na niego. Nie byłam pewna, czy dzisiaj się bił. Sprawiał wrażenie zrelaksowanego, spokojnego. Niewzruszonego.
– Szukasz pracy? – prychnął Reign.
– Gościu, poważnie, zamknij w końcu jadaczkę! – warknął Easton. Wydał mi się najmilszy z całej męskiej trójki.
West zerwał kartkę z furgonetki, zgniótł w pięści i wcisnął do kieszeni dżinsów.
– Ostro! – zawył Reign i zrobił krok w tył z twarzą zwróconą ku niebu.
– To już przesada, West. – W głosie Tess zabrzmiała ta sama karcąca nuta, którą przed chwilą poczęstowała Reigna. – Dlaczego to zrobiłeś?
West zignorował oboje i spojrzał na mnie. Obracał cukrową laskę w ustach jak wykałaczkę. W jego oczach czaiło się pytanie.
I co z tym zrobisz, Grzanko?
W rekordowym tempie rozlałam do kubków mrożoną margaritę i podliczyłam rachunek. Tymczasem Reign, Easton i dziewczyny ruszyli na drugi koniec parkingu, żeby wziąć się do jedzenia. West dalej tkwił u boku Tess, nie odrywając spojrzenia od mojego policzka.
Przygotowałam się na krytykę. Moja skorupa stwardniała jak muszla tacosa.
– Wiesz, chciałam cię zapytać... – wymruczała Tess, łapiąc Westa za rękę. Obróciła ją tak, by odsłonić wewnętrzną stronę bicepsa. – Jaki przekaz niesie ten tatuaż? I co oznacza litera A?
Zdradziły mnie oczy, gdy zerknęłam, by sprawdzić, o czym mowa.
Tatuaż rzeczywiście przedstawiał tylko literę A. Zwyczajną, bez udziwnień. Jedną literę napisaną czcionką Times New Roman.
– Pewnie „arogancki” – wymamrotałam pod nosem.
Spojrzeli na mnie jednocześnie.
Chryste. Powiedziałam to na głos. Jestem idiotką, która wkrótce skończy martwa. Co ja sobie myślałam?
Pomyślałaś, że jest arogancki. Bo to prawda.
– Grace. – Tess cmoknęła. – Wstydź się.
West zjeżył się i wypluł cukrową laskę na ziemię.
Wrzała we mnie krew. Miałam wrażenie, że zaraz eksploduje mi głowa.
Po długim milczeniu West w końcu wetknął w dłoń Tess dwa banknoty studolarowe, żeby zapłaciła za napoje i jedzenie, odwrócił się i odszedł z kocią gracją. Tess wywróciła oczami i podała mi pieniądze.
– Przepraszam za ogłoszenie. West bywa trochę złośliwy. Ale pracuję nad nim.
– To nie twoja wina.
Zdjęłam gumowe rękawiczki i wydałam resztę.
Nagle Tess złapała mnie za rękę i wydała okrzyk zdziwienia. Zadrżałam od dotyku jej skóry. Odzwyczaiłam się od kontaktu z drugim człowiekiem.
– Ale fajny pierścionek! Skąd go masz?
– Należał do mojej mamy. Proszę, twoja reszta.
– Zatrzymaj ją.
Sceptycznie uniosłam brew. Napiwek był spory.
– Jesteś pewna?
Pokiwała głową.
– Na złość Westowi. Za to, jak się zachował. Wiesz, on ma złą reputację, ale tak naprawdę w środku jest mięciutki. Potrafi być słodki, kiedy chce.
Mnie kojarzył się bardziej z agresywnym psychopatą, ale nie zamierzałam drążyć. Zależało mi wyłącznie na tym, by w końcu stąd wyjść, wymazać z pamięci dzisiejszy wieczór i oglądać Przyjaciół tak długo, aż odzyskam wiarę w ludzkość.
– No dobrze – odparłam machinalnie. – Dziękujemy za wizytę i zamówienie w That Taco Truck.
Tess posłała mi olśniewający uśmiech, odwróciła się na pięcie i ruszyła do przyjaciół.
Śledziłam ją wzrokiem. Kroczyła między złotymi kupkami piasku okalającymi parking, a gdy dotarła do celu, reszta wzniosła napoje i stuknęła się kubkami. Wszyscy jedli, śmiali się i rozmawiali.
Ścisnęło mnie w żołądku.
Mogłam być taką Tess.
Poprawka: kiedyś nią byłam.
I chyba tego najbardziej nie lubiłam w swoim obecnym życiu. Kiedyś byłam jak Tess. Nosiłam odsłaniające nogi spodenki, trzymałam z takimi chłopakami, jak West, Easton i Reign. Byłam pasażerką ich motocykli, gdy oni ścigali się po starej żwirowej ścieżce przy wieży ciśnień. Wyjaśniałam zwykłym śmiertelnikom, jak działa umysł i dusza chłopaka w typie Westa St. Claire’a, jakbym zdradzała im jakąś wielką tajemnicę.
Zamknęłam okno food trucka. Kiedy się odwróciłam, Karlie pisnęła, nie mogąc pohamować ekscytacji. Przybiła ze mną piątkę. Moja przyjaciółka mierzyła metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Miała śniadą skórę, niezłe kształty i ładną, okrągłą twarz upstrzoną piegami. Jeszcze jako królowa liceum zaprosiłam ją do elitarnego kręgu popularnych dzieciaków. Ale to było cztery lata temu. Już nie mogłam jej tego zaoferować.
– Kurde, Easton Braun i Reign De La Salle. Marzy mi się taki trójkącik. – Powachlowała się. – Ale to West St. Claire byłby prawdziwą wisienką na torcie. Chyba dzisiaj walczył.
– Nie wydawał się poobijany.
Wyłączyłam grill. Wyjęłam środki do czyszczenia z szafki koło lodówki.
– To dlatego, że on wyciera przeciwnikami podłogę. Chociaż podobno od czasu do czasu pozwala im zadać cios lub dwa, żeby ludzie stawiali kasę na innych. Boże, jakie on ma oczy! – Karlie wyzerowała swój napój i wrzuciła kubek do śmieci. – Mają taki, hm, radioaktywny odcień zieleni. A jego kości policzkowe? Jak naostrzony nóż. Serio, mógłby zniszczyć mi życie, a ja na koniec powiedziałabym: „Dziękuję”.
Westchnęłam i polałam grill wodą. Para buchnęła mi w twarz.
– Dalej, rzuć mi jakieś ochłapy. Grill skwierczał i nic nie słyszałam. Powiedzieli coś ciekawego? Usłyszałaś jakieś ploteczki? – Szturchnęła mnie łokciem.
Tylko to, że jestem odmieńcem.
– Byli dość narąbani, więc nie mówili nic sensownego. Ale zachwycali się margaritami. – Zaczęłam szorować grill.
– Wow. Też mi nowina. – Karlie wywróciła oczami. – Myślisz, że Tess i West ze sobą spali?
– Pewnie tak. Ale tworzą kiczowatą parę. Przecież ich imiona się rymują, na litość boską.
– Parę? Tess może tylko pomarzyć. West nigdy nie sypia z tą samą dziewczyną dwa razy. Wszyscy o tym wiedzą.
Wzruszyłam ramionami. Karlie dźgnęła mnie palcem.
– Boże, ty naprawdę nie potrafisz plotkować. Nie wiem, dlaczego ciągle mam nadzieję. Ostatnie pytanie: hipotetycznie wolałabyś stalkować w internecie wszystkich ludzi z teledysku Black or White Michaela Jacksona i schizować się, jacy są dzisiaj starzy, czy zrobić Barbie fryzurę à la Joe Exotic?
– To drugie – odparłam, siląc się na zmęczony uśmiech. Właśnie do mnie dotarło, jak bardzo będę tęsknić za Karlie, kiedy większość jej godzin przejmie nowy pracownik. – Ja bym zrobiła Barbie fryzurę jak od garnka, a potem przebrała ją za kowbojkę, wsadziła w brokatowy kabriolecik i nakręciła Tik-Toka, jak śpiewa „Bratz Dolls zjadły mi pieska”.
Karlie odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła śmiechem. Zerknęłam do jej lusterka leżącego na parapecie, żeby sprawdzić makijaż.
Blizna była niemal niewidoczna.
Odetchnęłam z ulgą.
Chrupiące taco przeżyło kolejny dzień. Pękło, ale nie rozpadło się na kawałki.
Do domu wróciłam o dwudziestej trzeciej. Babcia siedziała przy kuchennym stole, w kwiecistej podomce. Z radia stojącego obok leciał Willie Nelson.
Babcia Savvy była ekscentryczną kobietą. Na Halloween szalała z kostiumami, w których prezentowała się dzieciakom przychodzącym po cukierki. Na doniczkach stojących na zewnątrz, przed domem, malowała zabawne i często niestosowne obrazki. Na weselach tańczyła tak, jakby nikt nie patrzył. Płakała przy grających na uczuciach reklamach.
Zawsze była dziwna, ale ostatnio zrobiła się roztargniona.
Do tego stopnia, że nie można było zostawić jej samej na dłużej niż dziesięć minut. To dlatego po pracy zawsze szybko wracałam do domu, kiedy znikała jej opiekunka Marla.
Gdy moja mama, Courtney Shaw, przedawkowała, miałam zaledwie trzy lata. Jakiś licealista znalazł ją na ławce w centrum Sheridan. Szturchnął ją gałęzią, a kiedy nie drgnęła, spanikował i zaczął się wydzierać na całe gardło. Wtedy zleciały się inne dzieciaki. A nawet kilkoro rodziców.
Plotki szybko się rozniosły, ludzie porobili zdjęcia, a rodzina Shawów stała się czarną owcą miasta. Babcia była dla mnie jak matka, bo własnej nie pamiętałam. Courtney zmieniała mężczyzn jak rękawiczki. Któryś z nich musiał być moim ojcem, choć nie poznałam go nigdy.
Babcia nie zapytała jej, kto mnie spłodził. Pewnie bała się otworzyć puszkę Pandory i walczyć o opiekę z nie wiadomo kim. Szanse na to, że mój ojciec ciężko pracował albo wierzył, więc co niedziela uczestniczył w mszy, nie były zbyt wysokie.
Babcia wychowała mnie jak własną córkę. Właśnie dlatego czułam się w obowiązku zostać z nią i się nią opiekować, gdy przestała sobie radzić. Poza tym przecież nie zalewały mnie oferty pracy z Hollywood, więc nie mogłam powiedzieć, że poświęcam karierę.
Reign De La Salle był podły, ale się nie mylił. Z taką twarzą jak moja mogłam liczyć tylko na rolę potwora.
Weszłam do kuchni i pocałowałam babcię w białe, przypominające watę cukrową włosy. Złapała mnie za rękę i przytuliła. Westchnęłam z wdzięcznością.
– Cześć, babciu.
– Gracie-Mae. Upiekłam ciasto.
Wsparła się o stół i podniosła z jękiem. Pamiętała moje imię. To dobry znak. Pewnie dlatego Marla nie zaczekała do mojego przyjazdu.
Nasz dom wyglądał jak cmentarz lat siedemdziesiątych. Można było w nim znaleźć wszystkie okropieństwa z tamtych czasów: szafki kuchenne z zielonymi frontami, drewnianą boazerię, rattanowe meble i sprzęty elektroniczne, które ważyły tyle, co rodzinny samochód.
Po pożarze wyremontowałyśmy wnętrze, ale babcia i tak poszła do sklepu z używanymi rzeczami i kupiła najstarsze, najbardziej niepasujące do siebie meble, jakie udało się jej znaleźć. Jak gdyby miała alergię na dobry gust. Mimo to człowiek uczył się kochać przedmioty należące do bliskiej osoby.
– Nie jestem głodna – skłamałam.
– Ale to nowy przepis. Znalazłam go w czasopiśmie u dentysty. Marlę dopadło jakieś choróbsko, biedactwo. Nie mogła przełknąć nawet kawałka. A taką miała ochotę.
Posłusznie usiadłam przy stole, a babcia podsunęła mi talerz z plackiem wiśniowym i widelec. Poklepała mnie po dłoni.
– No, nie krępuj się, Courtney. Przy mamusi nie ma co. Wcinaj.
Courtney.
Cóż, chwilowa poprawa.
Babcia często nazywała mnie imieniem swojej córki. Na początku zabrałam ją do lekarza, żeby przeprowadził badania i sprawdził, skąd te zaniki pamięci. Lekarz stwierdził, że to nie alzheimer, ale kazał wrócić na kontrolę za rok, jeśli babci się pogorszy.
Od tego czasu minęły dwa lata, a ona uparła się, że więcej na badania nie pójdzie.
Włożyłam do ust kawałek ciasta. Gdy tylko poczułam smak, moje gardło się zacisnęło i przesłało wiadomość do mózgu. W tył zwrot!
Babcia znów pomyliła cukier z solą. I wiśnie z suszonymi śliwkami. Kto wie, co dalej. Trutka na szczury zamiast mąki?
– Smaczne, prawda? – Nachyliła się nad stołem i oparła podbródek na złączonych dłoniach.
Pokiwałam głową i sięgnęłam po szklankę z wodą, żeby popić. Zerknęłam na telefon leżący na stole. Pojawiła się nowa wiadomość.
Marla: Z góry ostrzegam – ciasto twojej babci smakuje dzisiaj paskudnie.
Oczy zaszły mi łzami.
– Wiedziałam, że ci posmakuje. Uwielbiasz placek z wiśniami.
Nieprawda. To Courtney go uwielbiała. Tyle że ja nie miałam serca tego powiedzieć.
Przełykałam każdy kęs, do ostatniego okruszka, usiłując nie skupiać się na smaku, chociaż nie było łatwo. Następnie zagrałam z babcią w planszówkę i odpowiedziałam na pytania o znajomych Courtney, o których tak naprawdę nie miałam pojęcia. Później położyłam babcię do łóżka i pocałowałam ją na dobranoc.
Kiedy chciałam wyjść, złapała mnie za nadgarstek. Jej oczy błyszczały w mroku jak świetliki.
– Courtney. Moje kochane dziecko.
Jedyna osoba, która mnie kochała, myślała, że jestem kimś innym.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------