- promocja
Igrając z ogniem - ebook
Igrając z ogniem - ebook
Kolejna odsłona Tess Gerritsen. tym razem autorka próbuje swoich sił – i to z ogromnym powodzeniem – w thrillerze psychologicznym.
Powieść, która znalazła się w Finale INTERNATIONAL THRILLER WRITERS AWARD.
Uznana za jedną z najlepszych książek roku przez „Los Angeles Times” i „Suspense Magazine”.
Skrzypaczka Julia Ansdell trafia w małym rzymskim antykwariacie na nuty niezwykłego walca, Incendio. Po powrocie do Bostonu, urzeczona nieznaną, pełną pasji kompozycją, postanawia udostępnić ją słuchaczom. Ale kiedy zaczyna wydobywać ze strun właściwe brzmienie utworu, z jej trzyletnią córeczką dzieje się coś dziwnego. Mała wpada w szał, zabija kota i próbuje zrobić krzywdę matce.
Czy istnieje jakiś związek między mrocznym walcem a atakami agresji dziewczynki? Wszystkie racjonalnie myślące osoby w otoczeniu Julii absolutnie w to nie wierzą. Ona jest jednak przekonana, że coś się za tym kryje, i kiedy jej uporządkowane życie zaczyna się walić, nie pozostaje jej nic innego, niż wrócić do Włoch i prześledzić historię nut.
Bo tam to się zaczęło – przed rozpoczęciem II wojny światowej, w Wenecji, gdzie marzenia młodego żydowskiego skrzypka, Lorenza Todesco, o karierze i miłości zderzyły się z brutalną rzeczywistością rządów Mussoliniego.
Tess Gerritsen od dawna należała do moich ulubionych autorów thrillerów. Ale Igrając z ogniem to coś zupełnie nowego. Nie wierzę, że ktokolwiek mógłby odłożyć tę książkę po przeczytaniu pierwszego rozdziału.
David Baldacci
Gerritsen dociera do najbardziej mrocznych i przerażających zakamarków ludzkiej psychiki, tak że nawet Edgar Allan Poe i H.P. Lovecraft wydają się przy niej łagodni.
„Chicago Tribune”
Jeden z najlepszych i najbardziej oryginalnych thrillerów tego roku.
„Providence Journal”
Rzucisz wszystko, by zanurzyć się w tej pulsującej narracji prowadzonej z dwóch perspektyw czasowych.
„Los Angeles Times”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-724-9 |
Rozmiar pliku: | 785 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy istnieje jakiś związek między walcem a atakami agresji dziewczynki? Julia jest przekonana, że tak. I kiedy jej uporządkowane życie zaczyna się walić, nie pozostaje jej nic innego, niż wrócić do Włoch i prześledzić historię nut. Bo tam wszystko się zaczęło – przed rozpoczęciem II wojny światowej, gdy marzenia młodego skrzypka o karierze i miłości zderzyły się z brutalną rzeczywistością rządów Mussoliniego.TESS GERRITSEN
Amerykańska pisarka, z zawodu lekarka internistka. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale jej kariera pisarska nabrała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny DAWCA (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się m.in.: NOSICIEL, GRAWITACJA (milion dolarów za prawa filmowe!), GRZESZNIK, SOBOWTÓR, AUTOPSJA, KLUB MEFISTA, OGRÓD KOŚCI, MUMIA, DOLINA UMARŁYCH, MILCZĄCA DZIEWCZYNA, UMRZEĆ PO RAZ DRUGI, IGRAJĄC Z OGNIEM, KSZTAŁT NOCY i STUDENTKA (napisana wspólnie z Garym Braverem).
Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych – „Lepszą od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona”.
Łączny nakład jej książek zbliża się do 30 milionów egzemplarzy, a przekłady publikowane są w 30 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie.
Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny PARTNERKI z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.
www.tessgerritsen.comTej autorki
DAWCA
CIAŁO
INFEKCJA
NOSICIEL
GRAWITACJA
OGRÓD KOŚCI
IGRAJĄC Z OGNIEM
KSZTAŁT NOCY
STUDENTKA
(wspólnie z Garym Braverem)
Jane Rizzoli & Maura Isles
CHIRURG
SKALPEL
GRZESZNIK
SOBOWTÓR
AUTOPSJA
KLUB MEFISTA
MUMIA
DOLINA UMARŁYCH
MILCZĄCA DZIEWCZYNA
OSTATNI, KTÓRY UMRZE
UMRZEĆ PO RAZ DRUGI
SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ
WYSŁUCHAJ MNIEROZDZIAŁ PIERWSZY
Od samego progu czuję zapach starych książek, woń zbutwiałego papieru i zmurszałej skóry. Inne antykwariaty, które minęłam przy tej brukowanej kocimi łbami uliczce, miały włączoną klimatyzację i drzwi zamknięte przed upałem, lecz ten jest szeroko otwarty, jakby zapraszał mnie do wejścia. To moje ostatnie popołudnie w Rzymie, ostatnia szansa, by zafundować sobie coś na pamiątkę. Kupiłam już jedwabny krawat mojemu mężowi Robowi i ekstrawagancką koronkową sukienkę dla naszej trzyletniej córeczki Lily, ale do tej pory nie znalazłam nic dla siebie. Teraz jednak widzę na wystawie antykwariatu dokładnie to, czego chcę.
Wkraczam w półmrok tak głęboki, że oczy potrzebują chwili, by się do niego przyzwyczaić. Na dworze jest gorąco, lecz tu panuje dziwny chłód, jakbym weszła do jaskini, do której nie docierają upał ani światło. Z ciemności powoli wyłaniają się kształty. Widzę uginające się pod książkami półki, stare kufry podróżne i stojącą w kącie zaśniedziałą średniowieczną zbroję. Na ścianach wiszą obrazy olejne, wszystkie jaskrawe i brzydkie, ozdobione pożółkłymi karteczkami z ceną. Nie dostrzegam stojącego we wnęce właściciela, więc wzdrygam się, gdy nagle odzywa się do mnie po włosku. Odwracam się i widzę małego gnoma z brwiami niczym ośnieżone gąsienice.
– Przepraszam – mówię. – _Non parlo italiano._
– _Violino?_ – pyta, wskazując futerał ze skrzypcami, który noszę jak plecak. Instrument jest zbyt cenny, by zostawiać go w hotelowym pokoju, dlatego na wyjazdach wszędzie go ze sobą zabieram. – _Musicista?_ – pyta i naśladuje grę na skrzypcach, wymachując w powietrzu wyimaginowanym smyczkiem.
– Tak, jestem skrzypaczką. Z Ameryki. Występowałam dziś rano na festiwalu – mówię. Chociaż mężczyzna kiwa grzecznie głową, nie sądzę, by mnie rozumiał. Wskazuję przedmiot, który zauważyłam w witrynie. – Czy mogłabym zobaczyć tę książkę? _Libro. Musica._
Bierze z wystawy książkę z nutami i podaje mi ją. Musi być bardzo stara, bo pod moim dotykiem brzegi kartek się kruszą. To włoskie wydanie, na okładce jest słowo _Gypsy_ i rysunek przedstawiający grającego na skrzypcach potarganego mężczyznę. Otwieram książkę na pierwszej kompozycji, w tonacji molowej. To tęskna melodia, nie znam jej, ale mam od razu ochotę ją zagrać. Tak, to jest coś, na co zawsze poluję, stara, zapomniana muzyka, zasługująca na to, by ją ponownie odkryć.
Kiedy przerzucam strony, wypada spomiędzy nich luźna kartka i ląduje na podłodze. Nie należy do książki, to papier nutowy; pięciolinie upstrzone są zapisanymi ołówkiem nutami. Tytuł kompozycji wykaligrafowano eleganckim pochyłym pismem.
_Incendio,_ L. Todesco.
Czytając nuty, słyszę w głowie muzykę i już po kilku taktach wiem, że ten walc jest piękny. Zaczyna się prostą melodią w tonacji e-moll, ale w takcie szesnastym muzyka staje się bardziej skomplikowana. Po sześćdziesiątym takcie nuty piętrzą się i zderzają ze sobą w serii chropowatych akcydencji. Odwracam kartkę i widzę umieszczone przy każdym takcie znaczki. Szybkie jak błyskawice _arpeggia_ zmieniają melodię w huragan dźwięków, od których dostaję nagle gęsiej skórki.
Muszę mieć te nuty.
– _Quanto costa?_ – pytam. – Ta kartka razem z książką?
Właściciel obserwuje mnie z chytrym błyskiem w oku.
– _Cento_ – odpowiada, po czym wyciąga długopis i zapisuje liczbę na dłoni.
– Sto euro? Chyba pan żartuje.
– _E’ vecchio._ Stare.
– Nie aż tak stare!
Daje mi wzruszeniem ramion do zrozumienia, że wcale nie muszę kupować tej rozsypującej się książki z cygańskimi melodiami. Już wcześniej dostrzegł, jak bardzo mi na niej zależy, i wie, że zapłacę każdą cenę. Muzyka jest moją jedyną słabością. Nie interesują mnie modne stroje, buty i biżuteria, jedyną rzeczą, która jest dla mnie naprawdę cenna, są stuletnie skrzypce, które w tej chwili mam na plecach.
Właściciel daje mi paragon i wychodzę na zewnątrz. Popołudniowy skwar jest gęsty jak syrop. Dziwne, że w środku było mi tak zimno. Przyglądam się budynkowi, ale nie widzę klimatyzatora, tylko zamknięte okno i dwa gargulce nad frontonem. Oślepia mnie promień słońca odbity od mosiężnej kołatki w kształcie głowy Meduzy. Drzwi do sklepu są teraz zamknięte, ale przez zakurzone okno widzę właściciela, który przez chwilę mi się przygląda, a potem opuszcza żaluzje i znika z pola widzenia.
Rob zachwyca się krawatem, który kupiłam mu w Rzymie. Stoi przed lustrem w sypialni, z wprawą zawiązując na szyi lśniący jedwab.
– Właśnie czegoś takiego potrzebuję, by ożywić nudne zebranie – mówi. – Może te kolory nie pozwolą im zasnąć, kiedy zacznę przedstawiać suche liczby.
Choć ostatnia dekada przyprószyła siwizną jego skronie, w wieku trzydziestu ośmiu lat jest tak samo smukły i wysportowany jak w dniu naszego ślubu. W wykrochmalonej białej koszuli i ze złotymi spinkami w mankietach, mój pochodzący z Bostonu mąż wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać sumienny księgowy. Najważniejsze są dla niego liczby: zyski i straty, aktywa i pasywa. Widzi świat przez pryzmat matematyki; nawet wykonywane przez niego ruchy – gdy krawat zatacza łuk i zaciska się w doskonałym węźle – są idealnie geometryczne. Jak bardzo się od siebie różnimy! Jedynymi liczbami, które mnie interesują, są numery symfonii i opusów, a także znaki metryczne na partyturze. Rob opowiada wszystkim, że właśnie to go we mnie zafascynowało – w przeciwieństwie do niego jestem artystką, wietrzną istotą, która tańczy w promieniach słońca. Kiedyś martwiłam się, że te różnice mogą nas od siebie oddalić, że Roba, który tak mocno stąpa po ziemi, zmęczy wieczne pilnowanie, by jego zwiewna żona nie uleciała w chmury. Ale po dziesięciu latach wciąż ze sobą jesteśmy i wciąż się kochamy.
Zaciskając na szyi węzeł, uśmiecha się do mnie w lustrze.
– Bardzo wcześnie się dziś zbudziłaś, Julio.
– Nadal żyję zgodnie z rzymskim czasem. Tam jest teraz dwunasta w południe. To dobra strona długich podróży samolotem. Pomyśl o tych wszystkich rzeczach, które zdążę dzisiaj załatwić.
– Przewiduję, że w porze lunchu będziesz ledwo żywa. Mam odwieźć Lily do przedszkola?
– Nie. Chcę, żeby została dziś ze mną w domu. Mam wyrzuty sumienia, że przez cały tydzień mnie przy niej nie było.
– Nie powinnaś. Twoja ciocia Val wpadała tutaj i wszystkim się zajmowała, jak to ona.
– Tak czy owak, strasznie stęskniłam się za małą i chcę z nią dziś spędzić każdą minutę.
Rob odwraca się, by pokazać mi swój nowy krawat, zawiązany idealnie pośrodku kołnierzyka.
– Co macie zamiar robić? – pyta.
– Jest tak gorąco, że chyba pójdziemy na basen. Może zajrzymy do biblioteki i wybierzemy jakieś nowe książki.
– Wygląda na całkiem dobry plan. – Rob pochyla się, by mnie pocałować; jego świeżo ogolone policzki pachną cierpkimi cytrusami. – Nie znoszę, kiedy cię nie ma, skarbie – mruczy. – Może następnym razem wezmę tydzień urlopu i pojedziemy razem. Czy to nie byłoby o wiele bardziej…
– Popatrz, mamuś! Popatrz, jak mi ładnie!
Nasza trzyletnia córka Lily wbiega tanecznym krokiem do sypialni i obraca się na pięcie w kupionej jej przeze mnie w Rzymie nowej sukience, którą przymierzyła poprzedniego dnia wieczorem, a teraz za żadne skarby nie chce zdjąć. Bez ostrzeżenia wystrzela niczym pocisk w moje ramiona i obie przewracamy się ze śmiechem na łóżko. Nie ma nic słodszego od zapachu mojego dziecka i chcę wdychać każdą jej cząsteczkę, wchłonąć ją z powrotem w moje ciało, żebyśmy znów stały się jednością. Kiedy ściskam rozchichotaną burzę blond włosów i lawendowych koronek, Rob też kładzie się na łóżku i obejmuje nas obie.
– Oto dwie najpiękniejsze dziewczyny na świecie – mówi. – I są moje, tylko moje.
– Zostań w domu, tato – rozkazuje Lily.
– Bardzo bym chciał, kochanie. – Rob składa głośnego całusa na głowie córki i niechętnie wstaje z łóżka. – Tatuś musi iść do pracy, ale wiesz, jaka z ciebie szczęściara? Spędzisz cały dzień z mamusią.
– Chodź, włożymy kostiumy kąpielowe – zwracam się do małej. – Będziemy się świetnie bawić, tylko ty i ja.
I rzeczywiście świetnie się bawimy. Pluskamy się w miejskim basenie. Na lunch jemy pizzę z serem i lody, a potem idziemy do biblioteki, gdzie Lily wybiera dwie nowe książki z obrazkami, których głównymi bohaterami są osiołki, jej ulubione zwierzaki. Kiedy o trzeciej po południu docieramy do domu, jestem prawie nieprzytomna ze zmęczenia. Zgodnie z tym, co przewidywał Rob, dopada mnie jet lag i marzę tylko o tym, by wślizgnąć się do łóżka i zasnąć.
Niestety, mój córka jest pełna werwy i wyciąga pudło ze swoimi starymi niemowlęcymi ciuszkami na patio, gdzie drzemie nasz kot Juniper. Lily uwielbia go ubierać; zawiązała mu już na łebku czepek, a teraz wciąga rękaw na przednią łapę. Nasz kochany stary kot jak zwykle cierpliwie to wszystko znosi, nie buntując się przeciwko marszczeniom i koronkom.
Podczas gdy Juniper bierze udział w pokazie mody, przynoszę na patio skrzypce i pulpit i otwieram nuty z cygańskimi melodiami. Ponownie wypada z niej luźna kartka z walcem i ląduje u moich stóp. _Incendio._
Nie zaglądałam do tej kompozycji od chwili, gdy kupiłam ją w Rzymie. Przypinając kartkę do pulpitu, myślę o pogrążonym w półmroku antykwariacie i jego właścicielu czającym się we wnęce niczym jakieś jaskiniowe zwierzę. Czuję, że ramiona pokrywa mi gęsia skórka, zupełnie jakby panujący w sklepie chłód przeniósł się na tę muzykę.
Biorę do ręki skrzypce i zaczynam grać.
W to parne popołudnie brzmienie mojego instrumentu jest głębsze i bogatsze niż kiedykolwiek, a jego ton aksamitny i miękki. Pierwsze trzydzieści dwa takty walca są tak piękne, jak sobie wyobrażałam: to lament wyśpiewywany żałosnym barytonem. Lecz po czterdziestym takcie tempo staje się szybsze. Najeżona akcydencjami melodia zmienia się i wibruje, wspinając się na pozycję siódmą na strunie E. Pot występuje mi na twarz, gdy staram się zachować tempo i nie pominąć żadnej nuty. Mam wrażenie, że smyczek porusza się niezależnie ode mnie, że ktoś go zaczarował, a ja próbuję mu po prostu dotrzymać kroku. Och, jaka to cudowna muzyka! Jak wspaniale by zabrzmiała, gdybym zdołała ją opanować. Nuty wykraczają poza skalę. Nagle gubię melodię, w lewą rękę łapie mnie kurcz i muzyka zmienia się w dziki zgiełk.
Drobna dłoń dotyka mojej nogi. Czuję na skórze coś mokrego i ciepłego.
Przestaję grać i spoglądam w dół. Lily patrzy na mnie, jej oczy są przejrzyste niczym turkusowa morska toń. Nic nie zakłóca w nich spokoju, nawet kiedy wzdragam się struchlała i wyrywam z jej zakrwawionej ręki grabki. Jej bose nogi zostawiły krwawe odciski na kamiennym patio. Coraz bardziej przerażona, podążam ich śladem, by odkryć, skąd się wzięła ta krew.
I nagle zaczynam krzyczeć.ROZDZIAŁ DRUGI
Rob pomaga mi zmyć z patio kocią krew. Biedny stary Juniper leży teraz zawinięty w czarną torbę na śmieci i czeka na swój pogrzeb. Wykopaliśmy mu grób w samym rogu działki, za krzakiem bzu, żebym nie musiała go oglądać za każdym razem, kiedy wychodzę do ogrodu. Osiemnastoletni, prawie ślepy, łagodny Juniper był z nami od bardzo dawna i po śmierci zasłużył sobie na coś więcej niż torba na śmieci, ale byłam zbyt wstrząśnięta, by wymyślić coś innego.
– To był na pewno zwykły wypadek – upiera się Rob. Rzuca brudną gąbkę do wiadra i woda, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przybiera przyprawiający o mdłości różowy kolor. – Lily musiała się potknąć i na niego upaść. Dzięki Bogu, że nie trafiła twarzą na ostry koniec grabek, bo mogła stracić oko, albo jeszcze gorzej.
– Owijałam go torbą na śmieci. Widziałam go… miał więcej niż jedną ranę. Jak można się potknąć i przewrócić trzy razy?
Ignoruje moje pytanie. Podnosi narzędzie mordu, grabki z ostrymi ząbkami.
– Swoją drogą, jak to w ogóle trafiło do jej rąk? – pyta.
– W zeszłym tygodniu pieliłam grządki. Zapomniałam chyba odnieść grabki do szopy z narzędziami. – Na ząbkach nadal jest krew i nie mogę na nie patrzeć. – Rob, nie niepokoi cię, jak ona na to wszystko zareagowała? Zadźgała Junipera i kilka minut później poprosiła o sok. Najbardziej przeraża mnie to, że po tym, co zrobiła, jest taka spokojna.
– Jest za mała, żeby to rozumieć. Trzyletnie dzieci nie wiedzą, co to śmierć.
– Musiała zdawać sobie sprawę, że robi mu krzywdę. Juniper na pewno wydał jakiś dźwięk.
– Nie słyszałaś go?
– Grałam na skrzypcach tu, w tym miejscu, a oni byli w tamtym rogu patio. Wydawało mi się, że świetnie się bawią. Do momentu, kiedy…
– Może ją zadrapał. Może czymś ją sprowokował.
– Idź na górę i przyjrzyj się jej rękom. Nie ma na nich najmniejszego śladu. I sam wiesz, jaki łagodny był ten kot. Można mu było wyrwać przypadkiem sierść albo nadepnąć na ogon i nigdy cię nie zadrapał. Miałam go, odkąd był kociakiem, a teraz zginął w taki sposób… – Załamuje mi się głos i osuwam się na krzesło, czując, jak przytłacza mnie ogromna fala smutku i zmęczenia. A także poczucia winy, bo nie zdołałam pomóc staremu przyjacielowi, który wykrwawiał się na śmierć zaledwie dziesięć metrów ode mnie. Rob, nie wiedząc, jak mnie pocieszyć, klepie mnie niezgrabnie po ramieniu. Mój odznaczający się logicznym, matematycznym umysłem mąż wobec kobiecych łez jest bezradny.
– Już dobrze, dobrze, skarbie – mruczy. – Może sprawimy sobie nowego kociaka?
– Chyba nie mówisz poważnie? Po tym, co zrobiła Juniperowi?
– Masz rację, to głupi pomysł. Ale nie wiń jej, proszę cię, Julio. Na pewno brakuje jej go tak samo jak nam. Po prostu nie rozumie, co się stało.
– Mamuś! – krzyczy Lily ze swojego pokoju, gdzie położyłam ją, żeby się przespała. – Mamuś!
Chociaż jej wołanie skierowane jest do mnie, to Rob bierze ją z łóżeczka i Rob kołysze ją na kolanach, siadając na tym samym bujanym fotelu, na którym kiedyś ja ją tuliłam. Obserwując ich, myślę o czasach, kiedy była jeszcze całkiem malutka i godzinami bujałam się z nią w nocy w tym fotelu, czując, jak przyciska do mojej piersi aksamitny policzek. To były magiczne, bezsenne noce, istniałyśmy wtedy tylko ona i ja. „Zapamiętaj to, proszę – szeptałam, patrząc jej w oczy. – Zapamiętaj na zawsze, jak bardzo mamusia cię kocha”.
– Kicia odeszła – płacze Lily, tuląc się do ramienia Roba.
– Tak, kochanie – mruczy Rob. – Kicia poszła do nieba.
– Uważa pan, że to normalne zachowanie u trzylatki? – pytam tydzień później pediatrę podczas rutynowej wizyty kontrolnej. Doktor Cherry bada rozchichotaną Lily, naciskając jej podbrzusze, i nie od razu odpowiada na moje pytanie. Wydaje się autentycznie lubić dzieci i Lily reaguje na to, starając się być jak najbardziej czarująca. Posłusznie obraca głowę, by mógł jej zajrzeć do uszu, i otwiera szeroko usta, gdy doktor przyciska jej język szpatułką. Moja przemiła córeczka doskonale wie, jak owinąć sobie wokół palca każdego nieznajomego.
Doktor prostuje się i patrzy mi prosto w oczy.
– Agresywne zachowanie nie musi być czymś niepokojącym – mówi. – W tym wieku dzieci łatwo wpadają we frustrację, gdy nie potrafią wyrazić tego, co czują. A mówiła pani, że nadal posługuje się głównie trzy- i czterowyrazowymi zdaniami.
– Czy to coś, czym powinnam się przejmować? Tym, że nie mówi tyle co inne dzieci?
– Nie, nie. Wyznaczniki rozwoju dziecka nie są wyryte w kamieniu. Dzieci w dużym stopniu różnią się między sobą, a Lily pod każdym innym względem rozwija się zgodnie z oczekiwaniami. Jej wzrost, waga i psychomotoryka są jak najbardziej normalne. – Doktor Cherry sadza małą na krawędzi stołu do badań i posyła jej promienny uśmiech. – I jaka z niej grzeczna dziewczynka! Cieszyłbym się, gdyby wszyscy moi pacjenci byli tacy chętni do współpracy! Widzi pani, jaka jest skupiona. Jak na wszystko zwraca uwagę.
– Ale po tym, co zdarzyło się z naszym kotem… Czy to oznacza, że może zrobić coś jeszcze gorszego, kiedy… – Nagle milknę, bo zdaję sobie sprawę, że Lily bacznie mnie obserwuje i słucha wszystkiego, co mówię.
– Może zabierze pani Lily do naszego pokoju zabaw, pani Ansdell – prosi cicho pediatra. – Pomówimy o tym sami, w moim gabinecie.
Ma oczywiście rację. Moja sprytna, uważna córka prawie na pewno rozumie więcej, niż mi się wydaje. Zgodnie z jego zaleceniem, zabieram ją z gabinetu zabiegowego do pokoju zabaw. Wszędzie leżą tam zabawki, jaskrawe plastikowe przedmioty bez ostrych krawędzi i małych elementów, które można by połknąć. Na podłodze klęczy chłopczyk mniej więcej w tym samym wieku co ona i wydając mechaniczne dźwięki, popycha po dywanie czerwoną śmieciarkę. Stawiam Lily na podłodze, a ona kieruje się natychmiast do dziecinnego stolika z plastikowymi filiżankami i czajnikiem, podnosi czajnik i nalewa niewidzialną herbatę. Skąd wie, jak to się robi? Nigdy nie zapraszałam gości na herbatkę, a mimo to moja córka zachowuje się w tak typowy dla dziewczynek sposób, podczas gdy chłopczyk, warcząc, popycha śmieciarkę.
Kiedy wchodzę do gabinetu, doktor Cherry siedzi już za biurkiem. Przez szybę możemy oglądać bawiące się w sąsiednim pomieszczeniu dzieci. Po ich stronie szyba jest lustrzana, dlatego nie mogą nas zobaczyć. Bawią się niezależnie od siebie, w swych oddzielnych światach, całkowicie ignorując siebie nawzajem.
– Moim zdaniem, przywiązuje pani zbyt wielką wagę do tego zdarzenia – mówi lekarz.
– Ma dopiero trzy lata i zabiła naszego domowego zwierzaka.
– Czy wcześniej były jakieś sygnały ostrzegawcze? Coś, co mogłoby wskazywać, że może go skrzywdzić?
– Absolutnie żadnych. Miałam Junipera jeszcze przed naszym ślubem, więc Lily znała go od urodzenia. Zawsze bardzo dobrze go traktowała.
– Co mogło spowodować ten atak? Czy coś ją rozgniewało? Albo sfrustrowało?
– Nie, wydawała się zupełnie zadowolona. Oboje byli tacy spokojni, że pozwoliłam im się bawić i zaczęłam grać na skrzypcach.
Doktor zastanawia się nad tym ostatnim szczegółem.
– Domyślam się, że gra na skrzypcach wymaga dużej koncentracji.
– Próbowałam zagrać nowy utwór. I rzeczywiście, byłam bardzo skupiona.
– Może to wyjaśnia jej zachowanie. Zajęła się pani czymś innym, a ona chciała zwrócić na siebie pani uwagę.
– Dźgając naszego kota? – pytam, z niedowierzaniem parskając śmiechem. – To trochę drastyczny sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę. – Spoglądam przez szybę na moją złotowłosą córeczkę, która bierze udział w wyimaginowanym podwieczorku. Nie chcę mnożyć wątpliwości, ale muszę o to zapytać. – Czytałam w internecie artykuł o dzieciach, które robią krzywdę zwierzętom. To podobno bardzo zły znak. Może oznaczać, że dziecko ma poważne problemy emocjonalne.
– Proszę mi wierzyć, pani Ansdell – uśmiecha się łagodnie doktor. – Lily nie zostanie seryjną morderczynią. Co innego, gdyby regularnie robiła krzywdę zwierzętom albo gdyby w rodzinie odnotowano wcześniej przypadki przemocy. Wtedy bardziej bym się tym przejmował.
Nie odzywam się; moje milczenie sprawia, że doktor bacznie mi się przygląda.
– Czy jest coś, o czym chciałaby mi pani powiedzieć? – pyta cicho.
Biorę głęboki oddech.
– W rodzinie odnotowano pewien przypadek. Chodzi o chorobę psychiczną.
– W rodzinie pani męża czy pani?
– Mojej.
– Nie przypominam sobie, żebym czytał o tym w danych medycznych Lily.
– Nic tam nie ma, bo nigdy o tym nie wspominałam. Nie sądziłam, że można dziedziczyć tego rodzaju rzeczy.
– Jakiego rodzaju rzeczy?
Zastanawiam się chwilę nad odpowiedzią, bo choć nie zamierzam go okłamywać, nie chcę mówić więcej, niż muszę. Więcej, niż to możliwe bez skrępowania. Patrzę na swoją śliczną córkę.
– To zdarzyło się wkrótce po narodzinach mojego brata. Miałam wtedy tylko dwa latka i nic nie pamiętam. Dowiedziałam się o wszystkim później od ciotki. Słyszałam, że matka doznała jakiegoś rodzaju załamania nerwowego. Wysłano ją do zakładu zamkniętego, bo podobno stwarzała zagrożenie dla innych osób.
– Czas, w którym doszło do załamania, wskazuje, że mógł to być przypadek depresji albo psychozy poporodowej.
– Owszem, taką właśnie słyszałam diagnozę. Została przebadana przez kilku psychiatrów, którzy uznali, że jest niepoczytalna i nie ponosi odpowiedzialności za to, co się wydarzyło.
– A co się wydarzyło?
– Mój brat… mój młodszy brat… – Zniżam głos do szeptu. – Matka upuściła go i zmarł. Twierdzili, że w tamtym momencie cierpiała na omamy. Słyszała głosy.
– Przykro mi. To musiał być bardzo bolesny okres dla pani rodziny.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, jakie to było straszne dla mojego ojca. Utrata dziecka. Zamknięcie matki w szpitalu.
– Powiedziała pani, że wysłano ją do zakładu zamkniętego. Czy wyzdrowiała?
– Nie. Zmarła tam dwa lata później na zapalenie wyrostka robaczkowego. Tak naprawdę jej nie znałam, ale teraz nie mogę przestać o niej myśleć. I zastanawiam się, czy Lily… czy to, co zrobiła naszemu kotu…
Doktor Cherry rozumie teraz moje obawy. Wzdychając, zdejmuje z nosa okulary.
– Zapewniam panią, że nie ma tutaj związku. Dziedziczenie genu przemocy nie jest takie proste jak to, że Lily ma pani niebieskie oczy i blond włosy. Znam tylko kilka udokumentowanych przypadków, w których można mówić o wyraźnie dziedzicznym charakterze przypadłości. W Holandii żyje na przykład pewna rodzina, której niemal wszyscy męscy członkowie trafili do więzienia. I wiemy, że chłopcy z dodatkowymi chromosomami Y są bardziej od innych skłonni do zachowań kryminalnych.
– Czy u dziewcząt też występuje coś podobnego?
– Oczywiście dziewczynki również mogą być socjopatkami. Ale czy to jest coś genetycznego? – Lekarz kręci głową. – Nie sądzę, żeby statystyki to potwierdzały.
Statystyki… Rozumuje podobnie jak Rob, który zawsze je przytacza. Ci mężczyźni tak bardzo wierzą w swoje liczby. Odwołują się do opracowań naukowych i najnowszych badań. Dlaczego nie dodaje mi to otuchy?
– Proszę się uspokoić, pani Ansdell. – Doktor Cherry sięga przez biurko i klepie mnie po dłoni. – Pani córka jest zupełnie normalną trzylatką. To sympatyczne, serdeczne dziecko i sama pani mówiła, że nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś podobnego. Nie ma się pani czym przejmować.
Podjeżdżając pod dom ciotki Val, zauważam, że Lily zasnęła w samochodzie. To czas jej poobiedniej drzemki i w ogóle nie reaguje, gdy podnoszę ją z fotelika. We śnie ściska Osła, którego wszędzie ze sobą zabiera i który ostatnio wygląda raczej nieciekawie – postrzępiony, zaśliniony i prawdopodobnie cały w bakteriach. Biedny stary Osioł tyle razy już był zszywany i cerowany, że zmienił się w coś w rodzaju Frankensteina pokrytego moimi amatorskimi zygzakowatymi ściegami. Widzę, że tkanina rozdarła się w kolejnym miejscu i wyłazi stamtąd wypełnienie.
– Och, popatrz tylko, jaka ona jest cudowna – grucha Val, kiedy niosę Lily do jej domu. – Nasz mały aniołek.
– Mogę ją położyć na twoim łóżku?
– Oczywiście. Zostaw tylko otwarte drzwi, żebyśmy słyszały, jak się obudzi.
Zanoszę Lily do sypialni ciotki, kładę ją ostrożnie na kołdrze i przez chwilę jej się przyglądam, jak zwykle oczarowana widokiem mojej pogrążonej we śnie córki. Pochylam się nisko i wdycham jej zapach, czuję ciepło bijące od zaróżowionych policzków. Lily wzdycha i mruczy przez sen: „Mamuś”, słowo, które zawsze przyprawia mnie o uśmiech. Słowo, które tak bardzo pragnęłam usłyszeć przez wszystkie te bolesne lata, gdy bezskutecznie starałam się zajść w ciążę.
– Moje maleństwo – szepczę.
– No i co mówi doktor Cherry? – pyta Val, kiedy wracam do salonu.
– Że nie ma się czym martwić.
– A nie mówiłam! Dzieci i domowe zwierzaki nie zawsze za sobą przepadają. Nie pamiętasz tego, ale jak miałaś dwa latka, bez przerwy dokuczałaś mojemu staremu psu. Kiedy cię w końcu capnął, od razu mu oddałaś. Wydaje mi się, że coś takiego zaszło między Lily i Juniperem. Czasami dzieci reagują bez zastanowienia. Nie zdając sobie sprawy z konsekwencji.
Patrzę przez okno na ogród Val, mały Eden, w którym widać gęsto rosnące krzaki pomidorów, zioła i pnące się po kratkach pędy ogórków. Mój nieżyjący ojciec również lubił zajmować się ogrodem. Lubił gotować, recytować i śpiewać, niemiłosiernie fałszując – dokładnie jak jego siostra Val. Na fotografiach z dzieciństwa są do siebie podobni jak dwie krople wody, oboje chudzi i opaleni, z takimi samymi krótko obciętymi włosami. W domu Val jest tyle zdjęć mojego taty, że każda wizyta tutaj budzi we mnie smutek. Na ścianie naprzeciwko mnie wisi fotografia dziesięcioletniego taty z wędką w ręku. Dwunastoletniego z krótkofalówką. Osiemnastoletniego w todze z okazji ukończenia liceum. Na jego twarzy widać wszędzie szeroki, szczery uśmiech.
A na półce z książkami jest fotografia jego i mojej matki, zrobiona w dniu, kiedy przywieźli mnie do domu po porodzie. To jedyny wizerunek mojej matki, który Val toleruje w swoim domu. Wyłącznie dlatego, że ja też jestem na tym zdjęciu.
Przystaję, by przyjrzeć się twarzom na fotografii.
– Wyglądam dokładnie tak jak ona. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem do niej podobna – mówię.
– Owszem, jesteś do niej podobna, a była prawdziwą pięknością. Kiedy Camilla wchodziła do pokoju, przyciągała wszystkie spojrzenia. Twój ojciec tylko raz na nią spojrzał i zakochał się po uszy. Mój biedny brat nie miał najmniejszej szansy.
– Tak bardzo jej nienawidziłaś?
– Czy jej nienawidziłam? – Val przez chwilę się nad tym zastanawia. – Nie, nie sądzę. Z całą pewnością nie na początku. Podobnie jak wszyscy, którzy ją poznali, byłam nią kompletnie oczarowana. Nigdy nie spotkałam drugiej kobiety, która miałaby wszystko co trzeba. Urodę, inteligencję, talent. No i to wyczucie stylu.
– Tego ostatniego z całą pewnością po niej nie odziedziczyłam – mówię z gorzkim śmiechem.
– Och, skarbie. Odziedziczyłaś wszystko, co najlepsze, po obojgu rodzicach. Masz urodę i talent muzyczny Camilli i dobre serce swojego taty. Byłaś czymś najlepszym, co przytrafiło się Mike’owi. Żałuję tylko, że przed twoim przyjściem na świat musiał się w niej najpierw zakochać. Ale niech to diabli! Wszyscy są w niej po uszy zakochani. Potrafi każdego wciągnąć w swoje pole grawitacyjne.
Myślę o Lily i o tym, jak łatwo udało jej się oczarować doktora Cherry’ego. W wieku trzech lat dobrze wie, jak zaskarbić sobie sympatię wszystkich, których spotyka. To dar, którego ja nigdy nie miałam, ale ona się z nim urodziła.
Odkładam na półkę fotografię rodziców i odwracam się do Val.
– Co tak naprawdę przydarzyło się mojemu bratu? – pytam.
Val sztywnieje i odwraca wzrok; najwyraźniej nie ma ochoty o tym mówić. Zawsze podejrzewałam, że w tej historii kryje się coś więcej, coś o wiele mroczniejszego od tego, co mi powtarzano, i wolałam tego nie zgłębiać. Aż do teraz.
– Val?
– Wiesz, co się stało – mówi. – Opowiedziałam ci o tym, kiedy tylko uznałam, że jesteś dość duża, by to zrozumieć.
– Ale nie przedstawiłaś szczegółów.
– Nikt nie chce znać tych szczegółów.
– Teraz muszę je poznać. – Spoglądam w stronę sypialni, w której śpi moje dziecko, moja ukochana córka. – Chcę wiedzieć, czy Lily nie jest do niej w jakiejś części podobna.
– Przestań, Julio. Jeśli sądzisz, że Lily jest choćby w najmniejszym stopniu podobna do Camilli, podążasz złą drogą.
– Przez całe życie słyszałam tylko skąpe wzmianki o tym, co przydarzyło się mojemu bratu. Ale zawsze wyczuwałam, że w tej historii jest coś więcej, coś, co przede mną ukrywasz.
– Myślisz, że kiedy poznasz szczegóły, będzie ci łatwiej to wszystko zrozumieć? Nawet teraz, po trzydziestu latach, nie wiem, dlaczego to zrobiła.
– Co dokładnie zrobiła?
Val przez chwilę się zastanawia.
– Kiedy to się wydarzyło… kiedy sprawa trafiła w końcu do sądu… psychiatrzy uznali to za przejaw depresji poporodowej. Twój ojciec też w to uwierzył. Chciał w to uwierzyć i odczuł wielką ulgę, że nie wsadzili jej do więzienia. Na szczęście dla niej zamknęli ją zamiast tego w szpitalu.
– Gdzie pozwolili jej umrzeć na zapalenie wyrostka robaczkowego. Trudno to uznać za szczęśliwe rozwiązanie.
Val nadal nie patrzy mi w oczy. Panujące między nami milczenie gęstnieje do tego stopnia, że jeśli go nie przerwę, zastygnie na amen.
– Czego mi nie mówisz? – pytam cicho.
– Przykro mi, Julio. Masz rację, nie byłam z tobą do końca szczera. Przynajmniej w tej kwestii.
– W jakiej kwestii?
– Tego, jak umarła twoja matka.
– Myślałam, że to było pęknięcie wyrostka robaczkowego. Tak mówiliście zawsze ty i tato. Że doszło do niego dwa lata po tym, jak ją zamknęli.
– Rzeczywiście zmarła dwa lata później, ale nie wskutek pęknięcia wyrostka. – Val wzdycha. – Nie chciałam ci tego mówić, ale powtarzasz, że chcesz poznać prawdę. Twoja matka zmarła wskutek powikłań po ciąży pozamacicznej.
– Ciąży? Była przecież w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.
– No właśnie. Camilla nie powiedziała, kto był ojcem, a my nigdy tego nie odkryliśmy. Kiedy umarła i sprzątali jej pokój, okazało się, że miała tam różnego rodzaju kontrabandę. Alkohol, drogą biżuterię, kosmetyki. Nie mam wątpliwości, że dostawała to wszystko za seks i że chętnie szła na taką wymianę. Zawsze była świetną manipulatorką.
– Ale również ofiarą. Była chora psychicznie.
– Owszem, tak mówili w sądzie psychiatrzy. Ale, moim zdaniem, nie cierpiała na depresję i nie miała zaburzeń psychicznych. Była znudzona. I wściekła. I miała dosyć twojego małego braciszka, który ciągle płakał z powodu kolki. Zawsze chciała znajdować się w centrum uwagi. Przywykła do tego, że mężczyźni prześcigali się, by zrobić jej przyjemność. Camilla była złotą dziewczyną, która zawsze stawiała na swoim, ale nagle wpadła w pułapkę małżeństwa i musiała się zajmować dwojgiem dzieci, których wcale nie chciała. W sądzie utrzymywała, że nie pamięta, jak to zrobiła, ale świadkiem tego, co się stało, był jeden z sąsiadów. Widział, jak Camilla wychodzi na balkon z twoim bratem. Widział, jak świadomie rzuca dziecko za balustradę. Nie przypadkiem je upuszcza, ale z premedytacją rzuca z wysokości dwóch pięter na ziemię. Miał tylko trzy tygodnie, Julio, był ślicznym chłopczykiem z niebieskimi oczami, dokładnie takimi samymi jak twoje. Dziękuję Bogu, że tego dnia się tobą opiekowałam. – Val bierze głęboki oddech i patrzy mi prosto w oczy. – W przeciwnym razie ty też mogłabyś zginąć.