- W empik go
Igranie z duchami - ebook
Igranie z duchami - ebook
Przygotuj się na dreszcze emocji, które zapewnią mroczne opowiadania spod pióra twórcy Sherlocka Holmesa! Sir Arthur Conan Doyle powołał do życia postać najbardziej znanego detektywa na świecie. Ale na tym nie kończy się jego pisarska kariera. Wiesz, że Doyle jest także autorem wielu utworów spod znaku grozy i suspensu? Starożytna mumia, odwiedziny z zaświatów, przeklęte przedmioty i nawiedzone miejsca to atrakcje, jakie gwarantuje lektura trzynastu opowiadań zebranych w tomie „Igranie z duchami". Nie zabraknie też humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-5918-0 |
Rozmiar pliku: | 367 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy wiem, dlaczego Toma Donahue nazywają „Tomem Szczęściarzem”? Owszem; to więcej, niż może powiedzieć co dziesiąty z tych, którzy tak się do niego zwracają. W swoim czasie sporo wędrowałem i widywałem różne dziwa, ale nie przydarzyła mi się historia dziwniejsza niż ta, w wyniku której Tom zdobył swój przydomek, a wraz z nim fortunę. Byłem z nim wtedy. Czy mam panu o tym opowiedzieć? Ależ oczywiście; jest to jednak historia długa i bardzo osobliwa, proszę więc napełnić kieliszek i zapalić kolejne cygaro, ja zaś postaram się ją przytoczyć. Zaiste, dziwna to opowieść; bije na głowę różne bajki, które słyszałem, lecz w żadnym miejscu nie mija się z prawdą, o nie! Żyją jeszcze w Kolonii Przylądkowej ludzie, którzy to wszystko pamiętają i mogą potwierdzić moje słowa. Wiele razy snuto tę historię przy paleniskach burskich chat od Orange State aż po Griqualand, w buszu i w kopalniach diamentów.
Teraz wyglądam na prostaka, sir, ale kiedyś przyjęto mnie do jednej z londyńskich korporacji adwokackich i podjąłem studia prawnicze. Tom — niestety! — należał do grona moich kolegów. Używaliśmy życia, jednak zaczęło nam brakować pieniędzy i musieliśmy porzucić całe to nasze studiowanie, żeby rozejrzeć się za jakimś zakątkiem świata, gdzie dwóch młodzieńców o silnych rękach i dobrym zdrowiu może czegoś dokonać. W owych czasach fala emigracji zaczęła powoli zmierzać w stronę Afryki, doszliśmy więc do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli udamy się do Kolonii Przylądkowej. A zatem — żeby już nie przedłużać — wypłynęliśmy w morze i przybiliśmy do Kapsztadu, mając w kieszeniach mniej niż pięć funtów. Tam też się rozstaliśmy. Każdy z nas imał się różnych zajęć, przeżył lepsze i gorsze chwile, jednak gdy pod koniec trzeciego roku los zawiódł nas w głąb kraju i spotkaliśmy się ponownie, byliśmy obaj — mówię to z przykrością — w równie ciężkiej sytuacji jak na początku.
Nasze rozczarowanie było tak wielkie, że Tom chciał wracać do Anglii i zatrudnić się w jakimś biurze. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że zgraliśmy wszystkie blotki i nadeszła pora, aby w naszych rękach pojawiły się atuty. Przeciwnie, byliśmy przekonani, że rozdano nam fatalne karty. Znajdowaliśmy się w bardzo odludnej części kraju, zamieszkałej przez kilku rolników, których domy chroniły płoty i palisady stawiane dla obrony przed czarnuchami. Tom Donahue i ja mieliśmy niewielką chatkę w samym środku buszu. Wszyscy doskonale wiedzieli, że nic nie posiadamy, umiemy za to strzelać z rewolwerów, nie mieliśmy więc czego się obawiać. Czekaliśmy, chwytając się dorywczo różnych prac i mając nadzieję, że coś się wreszcie wydarzy. I rzeczywiście, po upływie około miesiąca, pewnej nocy zaszło coś, co odwróciło nasze losy. Właśnie o tej nocy, sir, zamierzam panu opowiedzieć. Pamiętam ją doskonale. Wokół naszej chaty hulał wiatr, a deszcz walił wściekle w okno. Drewno trzaskało i strzelało w palenisku, przy którym siedziałem, reperując bicz, a Tom leżał na swojej pryczy i smętnie narzekał na los, który przywiódł go w to podłe miejsce.
— Rozchmurz się, Tom... głowa do góry — powiedziałem. — Nikt nie wie, co go w życiu czeka.
— To pech, Jack, zwykły pech — odparł. — Nigdy nie miałem szczęścia. Już trzy lata jestem w tym okropnym kraju. Widzę chłopaków prosto z Anglii, pobrzękujących monetami w kieszeniach, sam zaś jestem równie biedny jak w dniu, w którym zszedłem na ląd. Och, Jack, drogi przyjacielu, jeśli nie chcesz pójść na dno, trzymaj się z dala ode mnie.
— Bzdura, Tom. Dzisiaj jesteś w dołku... Posłuchaj! Ktoś do nas idzie. Sądząc po krokach, to Dick Wharton. On wyrwie cię z przygnębienia, jeśli w ogóle ktoś może to uczynić.
Kiedy to mówiłem, drzwi gwałtownie się otworzyły i stanął w nich powszechnie szanowany Dick Wharton. Cały ociekał wodą, a jego rubaszna, czerwona twarz wyglądała w oparach mgły niczym księżyc w pełni. Otrzepał płaszcz, a potem, powitawszy nas, usiadł przy kominku, żeby się rozgrzać.
— Co cię sprowadza w taką noc jak ta? — zapytałem. — Jeśli dalej będziesz się tak szwendał, zamiast chodzić spać o przyzwoitej porze, nabawisz się reumatyzmu, a to wróg gorszy od czarnucha.
Dick miał wyjątkowo poważną minę. Ktoś, kto go dobrze nie znał, mógłby nawet uznać, że jest przerażony.
— Musiałem wyjść z domu — mruknął. — Musiałem. Jedna z krów Madisona zabłąkała się w dolinie Sasassa, a żaden z naszych Murzynów naturalnie nie zapuści się tam po zmroku. Gdybyśmy czekali do rana, zwierzę dowlekłoby się aż na tereny zamieszkałe przez dzikich.
— Dlaczego nikt nie chce wejść w nocy do doliny Sasassa? — spytał Tom.
— Przez czarnuchów — odparłem.
— Przez duchy — oznajmił Dick.
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
— Domyślam się, że te duchy nie objawiły się tak przytomnemu człowiekowi jak ty — powiedział Tom, leżąc na swojej pryczy.
— Owszem — odrzekł Dick poważnym tonem. — Kiedy zobaczyłem to, o czym gadają Murzyni... daję wam słowo, że nie chciałbym nigdy więcej tego oglądać.
Tom usiadł na pryczy.
— Nonsens, Dick. Żartujesz sobie z nas, stary! Opowiedz nam o tym. Najpierw o tych przesądach, a potem o swojej przygodzie. Podaj mu butelkę, Jack.
— Co do przesądów — zaczął Dick — to wśród czarnych od dawna mówi się, że dolina Sasassa jest nawiedzona i że zamieszkuje ją przerażający demon. Myśliwi oraz wędrowcy idący wąwozem widzieli w cieniu urwiska jego błyszczące oczy. Wieść niesie, że na kogo padnie nienawistny wzrok potwora, nie zazna po śmierci spokoju za sprawą jego złowrogich mocy. Czy to prawda, czy nie — ciągnął smętnie Dick — najpewniej sam się przekonam...
— Mów dalej, Dick... nie przestawaj — zawołał Tom. — Chcemy usłyszeć, co tam widziałeś.
— No cóż, zacząłem schodzić po ciemku w dół doliny, szukając krowy Madisona, a kiedy mniej więcej w połowie drogi zatrzymałem się, żeby pociągnąć łyk z manierki, po prawej stronie zobaczyłem sterczący ze ściany wąwozu czarny, poszarpany występ skalny. Pijąc, wpatrywałem się w nią, ale nie zauważyłem niczego szczególnego. Kiedy jednak schowałem manierkę i zrobiłem krok albo dwa naprzód, ujrzałem u jej podstawy jakiś błysk. Na wysokości około ośmiu stóp od ziemi, sto jardów ode mnie majaczyło upiorne, migotliwe światło. Czasem zdawało się przygasać, a potem rozbłyskało z nową siłą... Nie, nie. To nie był żaden rój robaczków świętojańskich. Tamto światło po prostu płonęło, a ja przez jakieś dziesięć minut wpatrywałem się w nie, drżąc na całym ciele. Ledwie zrobiłem krok naprzód, zniknęło, jakby ktoś zdmuchnął świeczkę, więc pospiesznie się cofnąłem. Trochę potrwało, zanim znalazłem miejsce, z którego znów byłoby widoczne. W końcu pojawił się niesamowity, czerwonawy blask, który migotał tak jak poprzednio. Zebrałem się na odwagę i ruszyłem w stronę skalnego występu, ale podłoże było tak nierówne, że nie sposób było iść w linii prostej. Choć przeszedłem wzdłuż całej podstawy owej skały, niczego nie zobaczyłem. Ruszyłem więc w powrotną drogę i wierzcie mi, chłopcy, że dopóki nie zwróciliście uwagi na mój mokry płaszcz, przez całą drogę nie zauważyłem nawet, że pada... Ale, ale! Co się dzieje z Tomem?
Dobre pytanie! Tom siedział na pryczy, a na jego twarzy malowało się wielkie podniecenie, graniczące niemal z histerią.
— Demon powinien mieć parę oczu — zawołał. — Ile świateł zobaczyłeś, Dick? No, mówże!
— Tylko jedno.
— Hurra! To rozumiem! — zakrzyknął Tom, po czym kopniakiem zrzucił koce na środek izby, zaraz też zaczął ją przemierzać w tę i z powrotem długimi, nerwowymi krokami.
Nagle stanął naprzeciwko Dicka i położył mu dłoń na ramieniu.
— Twoim zdaniem zdążymy dojść do doliny Sasassa przed wschodem słońca?
— Raczej nie — odparł Dick.
— To posłuchaj! Ty i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Czy możesz mi obiecać, że przez tydzień nie powiesz nikomu o tym, co tam widziałeś?
Dick złożył mu uroczyste przyrzeczenie, lecz wyraz jego twarzy świadczył o tym, że uważa biednego Toma za szaleńca. Sam też byłem zdumiony zachowaniem mojego przyjaciela, ale znając przytomność jego umysłu, doszedłem do wniosku, że odkrył w opowieści Dicka coś, czego ja nie dostrzegłem z powodu wrodzonej tępoty.
Tom Donahue pałał z podniecenia aż do końca wizyty Dicka, a kiedy nasz sąsiad wychodził, przypomniał mu o jego obietnicy. Wydobył też z niego informacje dotyczące miejsca pojawienia się tajemniczego światła oraz godziny, o której było ono widoczne. Ponieważ dochodziła czwarta nad ranem, położyłem się do łóżka. Tom wciąż siedział przed kominkiem, strugając dwie deszczułki. Potem zasnąłem i spałem przez jakieś dwie godziny, a kiedy się obudziłem, zastałem go w tej samej pozycji. Podczas gdy ja odpoczywałem, on połączył deszczułki w taki sposób, że utworzyły jakby literę „T”, a teraz dopasowywał trzeci krótszy patyk, aby umieściwszy go pomiędzy pionową a poziomą deszczułką móc w dowolny sposób unosić i opuszczać ramię urządzenia. Wykonał też w pionowej deszczułce nacięcia, aby można było zablokować tę prowizoryczną dźwignię i unieruchomić poziomą deszczułkę w wybranej pozycji.
— Zobacz, Jack — zawołał, stwierdziwszy, że nie śpię. — Podejdź tu i powiedz mi, co o tym myślisz. Jeżeli ustawię tę poziomą deszczułkę tak, żeby wskazywała jakiś punkt, i zablokuję jej położenie przy pomocy tego krótszego patyka, to czy będę mógł w każdej chwili odnaleźć wskazane miejsce? Co? Jak sądzisz? — dopytywał się nerwowo, chwytając mnie za rękę.
— Zależy, jak daleko będzie się znajdował cel i jak precyzyjnie ustawisz wskazujące go ramię — odparłem. — W przypadku większych odległości możesz zwiększyć dokładność swoich pomiarów, wycinając szczerbinki w poziomej deszczułce, żeby służyła za celownik. A jeśli jeszcze na końcu przywiążesz sznurek, będziesz mógł go przeciągnąć do wyznaczonego miejsca, dzięki czemu później z łatwością ustalisz jego położenie. Ale powiedz mi, o co ci właściwie chodzi, Tom. Chyba nie chcesz posłużyć się tym przyrządem do poszukiwania duchów?
— Przekonasz się o tym dziś w nocy, przyjacielu. Wtedy wszystko się wyjaśni. Zamierzam zanieść to urządzenie do doliny Sasassa, a ty pożycz od Madisona łom i chodź ze mną, tylko za żadne skarby nie mów nikomu, dokąd się wybierasz.
Przez cały dzień Tom chodził w tę i z powrotem po izbie, a w przerwach trudził się nad swoim urządzeniem. Oczy mu lśniły, a policzki drgały nerwowo, jakby miał wysoką gorączkę.
„Boże, spraw, żeby diagnoza Dicka nie okazała się słuszna!” — pomyślałem, wracając z łomem, lecz w miarę jak zbliżał się wieczór, zdałem sobie sprawę, że podniecenie przyjaciela zaczyna mi się udzielać.
Około szóstej Tom zerwał się na równe nogi, chwytając swoje deszczułki.
— Dłużej już tego nie zniosę, Jack! — zawołał. — Bierz swój łom i ruszajmy do doliny Sasassa! Dzisiejsza noc, przyjacielu, przesądzi o naszym sukcesie lub klęsce! Zabierz ze sobą sześciostrzałowy rewolwer na wypadek, gdybyśmy natknęli się na czarnych. Ja nie odważę się wziąć swojego — ciągnął, kładąc ręce na moich ramionach. — Wolę go nie brać, bo jeśli pech będzie mnie prześladował również dzisiejszej nocy, mogłoby z tego wniknąć jakieś nieszczęście.
Napełniwszy kieszenie prowiantem, wyruszyliśmy w daleką drogę do doliny Sasassa. Kilkakrotnie usiłowałem wydrzeć z mojego towarzysza jakieś wskazówki, dotyczące jego zamiarów, lecz on za każdym razem odpowiadał: — Śpieszmy się, Jack. Kto wie, ilu ludziom Wharton zdążył już opowiedzieć o swojej przygodzie. Śpieszmy się więc, bo możemy nie być pierwsi na miejscu.
Wędrowaliśmy wśród wzgórz przez dobre dziesięć mil, aż wreszcie zeszliśmy w dół i ujrzeliśmy przed sobą wąwóz tak ciemny i ponury, że mógłby stanowić wrota Hadesu. Po obu stronach usłanej kamieniami drogi, wiodącej do krainy czarnych, wznosiły się skalne ściany, wysokie chyba na jakieś sto stóp. Ich postrzępione krawędzie oświetlał księżyc, lecz wszystko, co znajdowało się w dole, spowijała głęboka ciemność przywodząca na myśl posępny świat cieni.
— Czy to jest dolina Sasassa? — spytałem.
— W rzeczy samej — odparł Tom.
Spojrzałem na niego. Był teraz zupełnie spokojny, a w jego ruchach nie dostrzegłem cienia nerwowości. O wielkim skupieniu świadczył tylko lekki błysk w oku i zacięty wyraz twarzy.
Ruszyliśmy wąwozem, potykając się o wielkie głazy. Po kilku minutach Tom nagle się zatrzymał.
— To musi być ta ściana! — zawołał, wskazując ciemniejący przed nami masyw. — A teraz, Jack, na miłość boską, wytęż oczy!
Jesteśmy o jakieś sto jardów od skalnego występu. Podejdziesz do niego powoli z jednej strony, a ja zbliżę się z drugiej. Jeśli coś zobaczysz, zatrzymaj się i mnie zawołaj. Rób małe kroki i nie odrywaj wzroku od skały. To, czego szukamy, powinno się znajdować na wysokości około ośmiu stóp nad ziemią. Czy jesteś gotowy?
— Oczywiście — odparłem. Byłem w tym momencie jeszcze bardziej podniecony niż on. Nadal nie miałem pojęcia, jakie są zamiary Toma. Wiedziałem tylko, że chce obejrzeć w świetle dziennym ten fragment skały, gdzie pojawiły się tajemnicze rozbłyski.
Jednak cała sytuacja była tak niezwykła, a tłumione wzburzenie mojego kompana tak wielkie, że krew zaczęła mi szybciej krążyć w żyłach i pulsować w skroniach.
— To ruszamy! — zawołał Tom.
Przesuwałem się we wskazanym przez niego kierunku, nie odrywając oczu od podstawy skalnego występu. Już po około dwudziestu krokach ujrzałem w ciemności jakąś poświatę — jasny, czerwonawy punkt, który zdawał się migotać, zyskując chwilami na sile, by zaraz przygasnąć. Każdy kolejny rozbłysk robił bardziej niesamowite wrażenie. Przypomniałem sobie, co rzekomo opowiadali o tym miejscu przesądni Murzyni, i poczułem przeszywający mnie zimny dreszcz. Cofnąłem się o krok, bo drgające światło nagle zniknęło, ale kiedy ruszyłem naprzód, ponownie zobaczyłem czerwonawą poświatę rozjaśniającą podstawę skalnego występu.
— Tom! — krzyknąłem głośno. — Tom!
— Co się dzieje? — zawołał, śpiesząc w moją stronę.
— Tam! Na tej ścianie!
— Nic nie widzę. — Tom był już przy mnie.
— Człowieku, masz to tuż przed sobą...
Przerwałem, bo światło niespodziewanie znikło mi z oczu.
Lecz Tom wydał zdławiony okrzyk, świadczący o tym, że z miejsca, gdzie chwilę wcześniej stałem, udało mu się dostrzec niezwykłe zjawisko.
— Jack! — zawołał, ściskając mnie za rękę. — Od dziś żadnemu z nas nie wolno uważać się za pechowca. Musimy zaznaczyć miejsce, w którym stoimy, układając tu stos kamieni, a ja ustawię na nim mój przyrząd... Tak właśnie. Nie przewróci go nawet silny wiatr. Trzeba tylko poczekać do rana. Jack, drogi towarzyszu, pomyśleć, że zaledwie wczoraj rozmawialiśmy o powrocie do kraju, a ty twierdziłeś, że nikt nie wie, co go w życiu czeka! Na Boga, Jack, to dopiero będzie sensacja!
Podczas tej przemowy umieściliśmy pionową deszczułkę między dwoma dużymi kamieniami w taki sposób, żeby przyrząd stał całkiem nieruchomo. Tom pochylił się i wycelował koniec poziomej deszczułki w stronę tajemniczego światła. Przez dobry kwadrans to unosił, to opuszczał ruchome ramię, aż wreszcie z westchnieniem ulgi unieruchomił je pod odpowiednim kątem i wyprostował się.
— Zobacz, Jack, czy zrobiłem to jak należy — poprosił. — Masz najbystrzejszy wzrok ze wszystkich ludzi, jakich znam.
Spełniłem prośbę Toma i pochyliłem się nad urządzeniem. Ustawił je tak precyzyjnie, że czerwonawy punkt zdawał się migotać na samym końcu poziomej deszczułki.
— A teraz, Jack, zjedzmy posiłek i połóżmy się spać. Dziś w nocy nie zdołamy już nic więcej zrobić, za to jutro rano będziemy musieli wytężyć mięśnie i umysł. Znajdź kilka kawałków drewna i rozpal małe ognisko, żebyśmy mogli obserwować nasz przyrząd i mieć pewność, że nic go nie przewróci.
Roznieciliśmy więc ogień i zjedliśmy kolację pod bacznym okiem demona z doliny, które przez całą noc lśniło i połyskiwało przed nami. Nie zawsze jednak lśniło w tym samym miejscu; kiedy po kolacji chciałem ponownie mu się przyjrzeć i próbowałem odnaleźć je przy pomocy przyrządu Toma, znikło bez śladu. Mój towarzysz wcale się nie przejął, kiedy zwróciłem mu na to uwagę. Wzruszył tylko ramionami i oznajmił, że zmienił się kąt padania promieni księżyca, po czym zwinął się w kłębek i zasnął.
Zerwaliśmy się o świcie i zaczęliśmy badać miejsce, które wskazywał przyrząd, widzieliśmy jednak przed sobą tylko szorstką, nagą skalną ścianę — może nieco bardziej nierówną, ale poza tym całkiem zwyczajną.
— Twoja kolej, Jack — oznajmił Tom, podając mi zwój cienkiego sznurka, który miał dotąd owinięty wokół pasa. — Przywiąż jeden koniec do naszego urządzenia w taki sposób, żeby sznurek stał się przedłużeniem drewnianego ramienia. Ja podejdę do skały, trzymając w ręku drugi koniec, a ty mną pokierujesz.
Ruszył w stronę podstawy skalnego występu, ja zaś, mocno napiąwszy sznurek, przeciągnąłem go przez otwór na końcu ruchomego ramienia i uwiązałem w połowie poziomej deszczułki. W ten sposób mogłem kierować Tomem tak, by skręcał to w prawo, to w lewo, dopóki nie stanął pod skalną ścianą dokładnie pod punktem wskazywanym przez przyrząd i znajdującym się jakieś osiem stóp od ziemi. Mój towarzysz narysował w tym miejscu kredą okrąg o średnicy około trzech stóp, po czym kazał mi podejść do siebie.
— Przystąpiliśmy do tego przedsięwzięcia wspólnie, Jack, i wspólnie znajdziemy to, co mamy znaleźć — powiedział z dumą w głosie.
Obrysowany przez Toma kredą fragment skały wydawał się gładszy niż reszta powierzchni, jeśli nie liczyć kilku przypominających narośla wybrzuszeń i nierówności. Nie były one większe niż pięść dorosłego mężczyzny i wyglądały jak osadzone w skale grudki brunatnego szkła.
— To jest to! — zawołał Tom, podskakując z podniecenia. — To jest to!
— Co mianowicie?
— Diamenty, człowieku! I to takie wielkie, że każdy monarcha w Europie mógłby ich pozazdrościć Tomowi Donahue. Dawaj swój łom, a zaraz przegnamy demona z doliny Sasassa!
Byłem tak zdumiony, że na chwilę odebrało mi mowę. Stałem bez ruchu, nie mogąc oderwać wzroku od skarbu, który niespodziewanie wpadł w nasze ręce.
— Dawaj ten łom — powtórzył Tom. — To wybrzuszenie w skale posłuży nam za punkt podparcia. Spróbujmy teraz podważyć tę narośl... No proszę, nie myślałem, że pójdzie tak łatwo. Wracajmy do naszej chaty, bo musimy jak najszybciej dostać się do Kapsztadu.
Spakowaliśmy nasz skarb i ruszyliśmy z powrotem. Tom opowiedział mi po drodze, że jako student prawa znalazł kiedyś w bibliotece zakurzoną broszurę, napisaną przez niejakiego Jansa van Hounyma, Holendra, żyjącego w drugiej połowie siedemnastego wieku. Jej autor przedstawił w niej okoliczności, które doprowadziły go do odkrycia pokładu diamentów. Tom skojarzył tę relację z opowieścią Dicka Whartona o duchach, a jako bystry Irlandczyk wyciągnął z niej racjonalne wnioski.
— Zawieziemy te świecidełka do Kapsztadu — mówił z zapałem. — A jeśli nie uda nam się ich korzystnie sprzedać, warto popłynąć z nimi choćby i do Londynu. Ale wstąpmy najpierw do Madisona. On zna się na interesach, więc będzie mógł nam powiedzieć, ile jest warte nasze znalezisko.
Zboczyliśmy ze szlaku wiodącego do naszej chatki i wąską ścieżką udaliśmy się na farmę Madisona. Akurat jadł lunch, więc po chwili siedzieliśmy już przy stole, korzystając z jego południowoafrykańskiej gościnności.
— Widzę, że macie do mnie jakąś sprawę — powiedział, kiedy służący wyszli z jadalni. — O co chodzi?
— O to — odparł Tom, kładąc na stole nasze zawiniątko. Z powagą je rozwinął, ukazując jego zawartość. — Ile to może być warte?
Madison wziął do ręki szklistą bryłkę i uważnie ją obejrzał. — W obecnym surowym stanie około dwunastu szylingów za tonę.
— Dwanaście szylingów?! — wrzasnął Tom, zrywając się na równe nogi. — Czy nie widzisz, co to jest?
— Sól kamienna.
— Jaka sól? Przecież to diament!
— Więc spróbuj go polizać.
Tom przyłożył bryłkę do ust i przesunął po niej językiem, a potem wydał stłumiony okrzyk i wybiegł z izby.
Byłem przygnębiony i zawiedziony przebiegiem wydarzeń, przypomniałem sobie jednak, że Tom ma w domu rewolwer, więc przerażony myślą o tym, co może sobie zrobić, pognałem za nim. Kiedy wszedłem do chaty, Tom leżał na pryczy twarzą do ściany i był najwyraźniej zbyt zrozpaczony, by reagować na moje słowa pociechy. Przeklinając w duchu Dicka, Madisona, demona z doliny Sasassa i wszystko inne, wyszedłem na zewnątrz, żeby spokojnie wypalić fajkę po trudach minionej nocy. Byłem o jakieś pięćdziesiąt jardów od naszej chaty, gdy usłyszałem dźwięk, który zdumiał mnie niepomiernie. Nie był to jęk bólu ani przekleństwo, lecz głośny wybuch śmiechu. Chwilę potem na progu stanął rozpromieniony Tom.
— Czy masz ochotę na kolejną dziesięciomilową przechadzkę, drogi przyjacielu? — spytał pogodnym tonem.
— Po co? Po jeszcze jedną bryłkę soli kamiennej, której cena sięga dwanaście szylingów za tonę?
— Nic podobnego, mój stary! — zawołał z radością Tom. — Posłuchaj, Jack. Durnie z nas, żeśmy się tak szybko poddali. Usiądź na tym pniaku, a zaraz wszystko ci wytłumaczę. I ty, i ja widzieliśmy w życiu wiele bryłek soli kamiennej. Czy którakolwiek z nich świeciła w ciemności jaśniej niż robaczki świętojańskie?
— Nie — odparłem, wzruszając ramionami. — Ja w każdym razie nigdy się z taką nie zetknąłem.
— Mogę się z tobą założyć, że gdybyśmy zaczekali do zmroku — czego nie uczynimy — znów ujrzelibyśmy wśród skał tę świetlistą poświatę. Po prostu odłupaliśmy niewłaściwy kawałek skały. Wiadomo, że w tych okolicach złoża soli kamiennej często sąsiadują z pokładami diamentów. Omamił nas blask i byliśmy tak podnieceni, że zabraliśmy bryłkę soli, zostawiając na miejscu prawdziwy skarb. Wyszliśmy na idiotów, Jack, ale wierz mi, klejnoty nadal tkwią w obrębie magicznego kręgu, który zakreśliłem kredą. Wypal więc fajkę, a potem bierz swój rewolwer. Musimy czym prędzej dotrzeć do doliny, zanim Madison doda dwa do dwóch i zdoła nas wyprzedzić.
Muszę przyznać, że tym razem nie udzieliło mi się jego podniecenie. Cała ta historia z diamentami zaczynała mnie coraz bardziej nużyć. Nie chcąc jednak rozwiewać nadziei Toma, ruszyłem za nim. Cóż to była za wędrówka! Tom zawsze wspaniale wspinał się po górach, lecz tego dnia wszystko wskazywało, że emocje dodały mu skrzydeł, a ja zaś z trudem dotrzymywałem mu kroku.
Kiedy od celu dzieliło nas pół mili, Tom gwałtownie przyspieszył i zatrzymał się dopiero pod kredowym kołem na skale. Gdy tam dotarłem, nastrój mojego towarzysza zdążył diametralnie się zmienić. Biedaczysko! Tom stał z rękami w kieszeniach i patrzył przed siebie szklistym wzrokiem.
— Spójrz! — zawołał, wskazując skalną ścianę.
Cała powierzchnia wewnątrz okręgu była szara i chropowata. Nie dostrzegłem na niej niczego, co mogłoby przypominać diament. W miejscu, skąd wydobyliśmy sól, widniało większe zagłębienie, a obok kilka mniejszych. Ani śladu klejnotów.
— Obejrzałem to miejsce cal po calu — odezwał się nieszczęsny Tom. — Niczego nie znalazłem. Ktoś był tu przed nami, zauważył kredowe koło i wydobył nasz skarb. Wracajmy do domu. Czuję się zmęczony i chory. Dlaczego ten pech prześladuje mnie przez całe życie?
Ruszył przed siebie, a ja odwróciłem się, żeby po raz ostatni spojrzeć na skaliste zbocze.
— Chwileczkę! — krzyknąłem. — Czy od wczoraj nie zauważyłeś żadnych zmian na powierzchni tej ściany?
— O co ci chodzi? — spytał Tom.
— Nie widzisz, że czegoś tu brakuje?
— Naszej bryłki soli?
— Nie — przerwałem mu. — Mam na myśli to zaokrąglone wybrzuszenie, o które opieraliśmy łom. Musiało się oderwać i spaść na ziemię. Poszukajmy go i zobaczmy, co to właściwie było.
Przeszukaliśmy podnóże urwiska, pełne drobnych kamyków.
— Udało się, Jack! — zawołał w pewnym momencie Tom. — Dopięliśmy swego! Jesteśmy bogaci!
Spojrzałem na niego i zauważyłem, że trzyma w ręku niepozorny czarny kamień. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwykły skalny odłamek, lecz u dołu sterczało coś, na co z wielkim uniesieniem wskazywał Tom. Przypominało kawałek szkła, lecz szkło nie ma takiej głębi ani takiego blasku. Tym razem nie mieliśmy żadnych wątpliwości; weszliśmy w posiadanie niezwykle cennego klejnotu, więc z lekkim sercem opuściliśmy dolinę, unosząc ze sobą „złego ducha”, który tak długo nią władał.
Mam nadzieję, że moja długa opowieść zbytnio pana nie znudziła, sir. Kiedy wspominam tamte czasy, widzę przed sobą naszą chatkę w buszu, płynący nieopodal strumyk i znowu słyszę głos Toma Szczęściarza. To już prawie wszystko: diament zapewnił nam fortunę. Jak pan wie, Tom osiadł w tych stronach i w mieście wszyscy go znają, ja zaś mam w Afryce świetnie prosperującą farmę oraz hodowlę strusi. Stary Dick Wharton dobrze się dzięki nam urządził, ma własne przedsiębiorstwo i jest jednym z naszych najbliższych sąsiadów. Jeśli będzie pan kiedykolwiek w tych stronach, musi mnie pan koniecznie odwiedzić. Wystarczy zapytać o Jacka Turnbulla, właściciela farmy Sasassa.ZWYCIĘSKI STRZAŁ
Uwaga! Niniejszym ostrzega się wszystkich przed człowiekiem przedstawiającym się jako Octavius Gaster. Można go rozpoznać po wysokim wzroście, płowych włosach i szerokiej bliźnie na lewym policzku, ciągnącej się od oka aż do kącika ust. Inna charakterystyczna cecha to upodobanie do jaskrawych kolorów — zielonych krawatów i tym podobnych dodatków. Mówi z wyczuwalnym obcym akcentem. Choć jest groźniejszy od wściekłego psa, wymiar sprawiedliwości pozostaje wobec niego bezsilny. Człowieka tego należy unikać jak „moru, co niszczy w południe” . Wszelkie informacje o miejscu jego pobytu prosimy kierować do A.C.U. w siedzibie Lincoln’s Inn w Londynie.
To przedruk ogłoszenia, na które mogli się natknąć czytelnicy porannych londyńskich gazet w pierwszych miesiącach bieżącego roku. W pewnych kręgach wzbudziło ono, jak sądzę, znaczne zaciekawienie; wielu usiłowało odgadnąć prawdziwą tożsamość Octaviusa Gastera i charakter stawianych mu zarzutów. Jeżeli nadmienię w tym miejscu, że słowo „uwaga” dopisał reprezentujący mnie starszy brat, adwokat Arthur Cooper Underwood, będzie jasne, iż jestem najwłaściwszą osobą, aby udzielić odpowiedzi na wszelkie pytania dotyczące tej sprawy.
Początkowo żywiłam jedynie niejasne podejrzenia; w połączeniu ze wstrząsem i rozpaczą po stracie ukochanego, w dodatku w przeddzień naszego ślubu, nie pozwoliło mi to ujawnić wydarzeń z sierpnia ubiegłego roku nikomu poza rodzonym bratem.
Teraz z perspektywy czasu zaczynam dopasowywać do siebie pewne drobiazgi, które mi wówczas umknęły. Tworzą one łańcuch dowodów, te zaś — choć bezwartościowe w sądzie — mogą się okazać przekonujące dla opinii publicznej.
Przedstawię zatem, niczego nie wyolbrzymiając, wszystko, co wydarzyło się od dnia, gdy Octavius Gaster wkroczył do Toynby Hall, aż do wielkich zawodów strzeleckich. Wiem, że wielu wykpiwa zjawiska nadprzyrodzone lub to, co nasz marny intelekt za takie uważa; fakt, iż jestem kobietą, może dodatkowo podważyć wiarygodność moich słów. Mogę jedynie przysiąc, że nigdy nie byłam osobą pozbawioną charakteru i łatwo ulegającą wpływom. Inni także podzielają moje zdanie na temat Octaviusa Gastera.
Ale do rzeczy.
Jesień owego roku spędzaliśmy w domu pułkownika Pillara w Roborough w pięknym hrabstwie Devon. Od kilku miesięcy byłam zaręczona z jego najstarszym synem i wszyscy liczyli, że nasz ślub odbędzie się jeszcze przed końcem wakacji letnich.
Charley miał już dyplom w kieszeni, był zresztą dostatecznie zamożny, aby móc się cieszyć w zasadzie pełną niezależnością. Jeśli chodzi o majątek, mnie również na niczym nie zbywało.
Perspektywa naszego małżeństwa wielce radowała zarówno starego pułkownika, jak i moją matkę. Krótko mówiąc, nad naszą przyszłością nie wisiała nawet najmniejsza chmurka.
Nic dziwnego, że tamten sierpień upływał nam pod znakiem niczym niezmąconego szczęścia. Wśród wesołej kompanii mieszkańców Toynby Hall nawet największy ponurak zapomniałby o swoich troskach.
Był więc porucznik Daseby, powszechnie zwany Jackiem, dopiero co przybyły z Japonii na pokładzie „Rekina”, okrętu Jej Królewskiej Mości; z Fanny Pillar łączyła go podobna zażyłość, co mnie i jej brata Charleya, stanowiliśmy więc dla siebie nawzajem coś w rodzaju oparcia.
Był też Harry, młodszy brat Charleya, oraz Trevor, jego najbliższy przyjaciel ze studiów w Cambridge.
Była wreszcie moja matka, kochana staruszka, która spoglądała na nas promiennie znad swoich złotych binokli i troskliwie usuwała z drogi obu zakochanym parom najdrobniejsze nawet przeszkody. Nigdy nie nużyło jej wspominanie _własnych_ obaw, wątpliwości i dylematów z czasów, kiedy to młody i beztroski pan Nicholas Underwood przybył w konkury na prowincję, wyrzekłszy się londyńskich atrakcji dla córki wiejskiego proboszcza.
Nie mogę nie wymienić naszego gospodarza — szarmanckiego starego wojaka z jego podagrą, powtarzanymi do znudzenia anegdotami i nieszkodliwymi wybuchami gniewu.
— Nie wiem, co się stało ojcu — mówił Charley — ale odkąd przyjechałaś, Lottie, nie wyklina już liberałów w rządzie. Obawiam się, że jeśli wkrótce nie da upustu swojej furii, kwestia irlandzka ostatecznie zatruje mu organizm i go wykończy.
Niewykluczone, że w zaciszu sypialni wiekowy weteran z nawiązką nadrabiał to, czego w ciągu dnia z takim samozaparciem sobie odmawiał.
Zdawał się też darzyć mnie szczególnymi względami, które okazywał za pomocą niezliczonych czułych gestów.
— Dobra z panienki dziewczyna — szepnął mi pewnego wieczoru; silnie wionęło od niego portwajnem. — Na Boga, Charley to prawdziwy szczęściarz! Ma więcej rozumu, niż sądziłem. Panno Underwood, pomni pani moje słowa: ten młodzieniec nie jest takim głupcem, na jakiego wygląda!
Wygłosiwszy ów dwuznaczny komplement, pułkownik uroczyście nakrył twarz chustką do nosa i zapadł w błogi sen.
Jak dobrze pamiętam dzień, który dał początek wszystkim naszym nieszczęściom!
Po kolacji siedzieliśmy w bawialni, a przez otwarte okna wpadały do środka balsamiczne podmuchy południowego wiatru.
Moja ukochana matka przycupnęła w kącie z robótką i tylko od czasu do czasu rzucała pod nosem jakiś banał, który w jej mniemaniu stanowił niezwykle oryginalną myśl, w dodatku sformułowaną wyłącznie w oparciu o własne doświadczenia.
Fanny i młody porucznik gruchali na sofie niby dwa gołąbki, podczas gdy Charley niespokojnie przechadzał się po pokoju.
Ja siedziałam przy oknie i w rozmarzeniu spoglądałam na dzikie połacie Dartmoor, ciągnące się aż po horyzont. W świetle zachodzącego słońca wrzosowiska lśniły czerwienią — z wyjątkiem tych miejsc, gdzie na tle purpurowego nieba, wyrazisty jak płaskorzeźba, wznosił się skalisty pagórek.
— Do licha — rzucił Charley, stając obok mnie przy oknie — wielka szkoda marnować taki piękny wieczór.
— I już go popsułeś! — zaśmiał się Jack Daseby. — Ciągle cię gdzieś nosi! Możesz pozwalać kapryśnej pogodzie, by do woli z tobą igrała, lecz Fan i ja nie zamierzamy ruszać się z tej sofy — prawda, Fan?
Młoda dama potwierdziła zamiar pozostania w domu, moszcząc się wygodnie wśród poduszek i posyłając bratu wyzywające spojrzenie.
— Karesy są takie demoralizujące. Zgodzisz się ze mną, Lottie? — Charley zwrócił się do mnie ze śmiechem.
— A jakże — przytaknęłam.
— Wciąż pamiętam czasy, gdy Daseby mógł się równać z największym chwatem w całym Devon. A teraz tylko popatrz na niego!
Fanny, Fanny, wiele masz na sumieniu!
— Nie zwracaj na niego uwagi, moja droga — odezwała się z kąta matka. — Doświadczenie nauczyło mnie, że dla młodych nie ma nic lepszego od umiarkowania. Biedny, kochany Nicholas też doszedł do tego samego zdania. Nigdy nie kładł się spać, jeżeli wcześniej nie przesadził jednym susem dywanika przed kominkiem. Często mu powtarzałam, że to niebezpieczne, lecz obstawał przy swoim, aż pewnego wieczoru upadł na kratę stojącą przed paleniskiem i zerwał sobie mięsień, przez co potem utykał do samej śmierci, gdyż doktor Pearson omyłkowo wziął jego kontuzję za złamanie i włożył mu nogę w łupki, czego następstwem była sztywność kolana. Mówiono co prawda, że w owym czasie doktor niemal odchodził od zmysłów z lęku o młodszą córkę, która połknęła półpensówkę, i dlatego popełnił ten błąd...
Matka miała dziwaczny zwyczaj wygłaszania przydługich monologów, podczas których zdarzało jej się zbaczać z obranego kursu, łatwo więc było zapomnieć, od czego zaczęła. Jednak tym razem Charley zachował w pamięci oryginalną tezę, zamierzał ją bowiem czym prędzej wykorzystać.
— Zaiste celna uwaga, pani Underwood — rzekł — a my jeszcze dzisiaj nigdzie nie wychodziliśmy. Spójrz, Lottie: mamy godzinę, żeby skorzystać ze światła dziennego. Jeżeli twoja mama się zgodzi, wybierzemy się na pstrągi.
— Ale owiń czymś szyję, kochanie — upomniała mnie matka, wyczuwając, że została przechytrzona.
— Zgoda, najdroższy — odparłam. — Pobiegnę tylko na górę i wezmę kapelusz.
— Zrobimy sobie spacer po zmierzchu — dodał Charley, gdy wychodziłam z pokoju.
Kiedy potem zeszłam na dół, ukochany niecierpliwie czekał już w holu, ściskając w ręku koszyk na ryby.
Przecięliśmy trawnik i minęliśmy otwarte okna bawialni, skąd śledziły nas trzy pary rozbawionych oczu.
— Karesy są takie demoralizujące — zauważył Jack, patrząc znacząco na zbierające się chmury.
— A jakże — dodała Fan i cała trójka wybuchnęła śmiechem, wyrywając z drzemki starego pułkownika. Słyszeliśmy jeszcze, jak próbują mu wytłumaczyć, o co chodzi, lecz biedak najwyraźniej nie był w nastroju do żartów.
Krętą ścieżką wiodącą przez drewnianą furtkę wyszliśmy na drogę do Tavistock.
Charley przystanął na chwilę, jakby nie mógł się zdecydować, w którą stronę się skierować.
Gdybyśmy wiedzieli, że nasz los zależy od tej jednej prostej decyzji!
— Pójdziemy nad rzekę, najdroższa? Czy raczej nad któryś ze strumieni na wrzosowisku?
— A dokąd wolisz?
— Wybieram to drugie. Dzięki temu będzie nas czekał dłuższy spacer powrotny — dodał, spoglądając czule na moją drobną sylwetkę, otuloną białym szalem.
Strumień, nad który się udaliśmy, przecina najbardziej odludne zakątki Dartmoor. Drogą od Toynby Hall trzeba doń iść kilka mil, lecz oboje byliśmy młodzi i pełni energii, ruszyliśmy więc na przełaj przez wrzosowisko, nie zważając na skały i zarośla janowca.
W trakcie tej samotnej wędrówki nie napotkaliśmy żadnej żywej istoty z wyjątkiem kilku wychudzonych owiec, które zerkały na nas melancholijnie i podążały za nami w pewnym oddaleniu, jakby zaciekawione, co takiego skłoniło nas do wtargnięcia na ich włości.
Było już prawie ciemno, gdy dotarliśmy do wąskiej strugi spływającej z pluskiem w dół stromego wąwozu, która następnie, wijąc się, zasila młynówkę Plymouth.
Woda ściekała pomiędzy dwiema skalistymi kolumnami do zagłębienia, tworząc w nim ciemny staw. Był to od zawsze ulubiony zakątek Charleya. Za dnia miłe i urocze, po zmroku miejsce to nie należało do przyjemnych: wschodzący księżyc odbijał się w nieruchomej tafli, a górujące nad nami skały rzucały długie cienie.
— Chyba jednak nie będziemy dzisiaj wędkować, najdroższa — odezwał się Charley, gdy usiedliśmy obok siebie na brzegu porośniętym mchem. — Co za ponure miejsce!
— Rzeczywiście okropne — zawtórowałam mu, drżąc na całym ciele.
— Odpocznijmy trochę, a potem wrócimy po własnych śladach. Dygoczesz; czy aby nie przemarzłaś?
— Nie — odparłam, przywołując resztki odwagi. — Nie jest mi zimno, tylko trochę się boję. Wiem, że to głupie.
— Na Jowisza! — wykrzyknął mój narzeczony. — Wcale ci się nie dziwię! Sam także odczuwam pewne przygnębienie. To chlupotanie wody brzmi jak charkot w gardle umierającego.
— Przestań, Charley! Nie strasz mnie!
— Precz ze smutkiem! — zakrzyknął, śmiejąc się, mój narzeczony, żeby mnie rozweselić. — Zmykajmy z tej kostnicy, zanim... Tam, spójrz! Na Boga! Co to takiego?
Zatoczył się do tyłu i zadarłszy głowę, z pobladłą twarzą wypatrywał czegoś w górze.
Podążyłam za jego wzrokiem i z trudem stłumiłam cisnący się na usta krzyk.
Jak już wspomniałam, staw, nad którym staliśmy, znajdował się u podnóża skalistego urwiska. Na jego szczycie, około sześćdziesięciu stóp nad naszymi głowami, widniała wysoka ludzka sylwetka. Intruz zdawał się spoglądać wprost w zagłębienie, na którego poszarpanym dnie oboje tkwiliśmy.
Księżyc wyszedł właśnie zza wzniesienia i srebrzysta poświata wydobyła z mroku twarde, kanciaste rysy chudej twarzy.
W nagłym i bezszelestnym pojawieniu się samotnego wędrowca było coś upiornego, szczególnie w połączeniu z niesamowitym otoczeniem.
Przywarłam do ukochanego i w niemym przerażeniu wpatrywałam się w ciemną postać nad nami.
— Tam do kata! — zawołał Charley, u którego lęk szybko ustąpił miejsca rozdrażnieniu, jak to zwykle bywa u Anglików. — Kim jesteś, człowieku, i czego tu szukasz?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.