Igrzyska śmierci - ebook
Igrzyska śmierci - ebook
Powieść otwierająca głośną trylogię science fiction! Ten, kto wygra igrzyska śmierci, zyska coś więcej niż chwałę i uznanie. W nagrodę zostanie pozostawiony przy życiu...
Czy zdołałbyś przetrwać w dziczy, zdany na własne siły, gdyby wszyscy dokoła próbowali wykończyć cię za wszelką cenę?
Na ruinach dawnej Ameryki Północnej rozciąga się państwo Panem, z imponującym Kapitolem otoczonym przez dwanaście dystryktów. Okrutne władze stolicy zmuszają podległe sobie rejony do składania upiornej daniny. Raz w roku każdy dystrykt musi dostarczyć chłopca i dziewczynę między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, by wzięli udział w Głodowych Igrzyskach, turnieju na śmierć i życie, transmitowanym na żywo przez telewizję. Wśród wylosowanych pechowców znajduje się szesnastoletnia Katniss Everdeen. Dziewczyna, która mieszkała z matką i młodszą siostrą w jednym z najbiedniejszych dystryktów nowego państwa, po śmierci ojca została głową rodziny. Troszcząc się o zapewnienie bytu młodszej siostrze i chorej matce, poznała, co znaczy prawdziwa walka o przetrwanie...
Uznana pisarka Suzanne Collins jest mistrzynią w konstruowaniu zaskakujących zwrotów akcji, doskonale łączy refleksję z przygodą i romansem w świetnej powieści o przyszłości, która niepokojąco przypomina teraźniejszość.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-655-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podpieram się na łokciu. W pokoju jest już na tyle jasno, że je widzę. Moja młodsza siostra Prim zwinęła się jak embrion i wtuliła w mamę, przywarły do siebie policzkami. We śnie mama wygląda młodziej, nadal wydaje się zmęczona, ale nie taka sterana. Prim ma twarz świeżą jak poranek i śliczną jak prymulka, na której cześć dostała imię. Mama też kiedyś była wyjątkowo piękna. Tak przynajmniej słyszałam.
U kolan Prim siedzi najbrzydszy kot świata, jej strażnik. Ma zmiażdżony nos i oczy w kolorze gnijącego kabaczka, brak mu połowy ucha. Prim nazwała go Jaskier, bo się upiera, że jego brudnożółte futro ma taki sam kolor jak ten kwiatek. Jaskier mnie nie cierpi, a przynajmniej mi nie ufa. Minęło wiele lat, ale chyba pamięta, że próbowałam zafundować mu śmierć w wiadrze pełnym wody, kiedy Prim przyniosła go do domu — zabiedzonego, zapchlonego kociaka o zarobaczonym i spuchniętym brzuchu. Tylko tego mi brakowało, jeszcze jednej gęby do wykarmienia. Prim jednak tak bardzo błagała, a nawet płakała, że musiał zostać. Właściwie dobrze się stało, mama wyleczyła go z pasożytów i zrobił się z niego zawołany myśliwy. Poluje na myszy, czasem nawet zdoła dopaść szczura. Bywa, że gdy patroszę łupy, rzucam mu podroby. Przestał na mnie prychać.
Są podroby — nie ma prychania. Na cieplejsze relacje oboje nie mamy co liczyć.
Zwieszam nogi z łóżka i wskakuję w myśliwskie buty. Elastyczna skóra dostosowała się do kształtu moich stóp. Wciągam na siebie spodnie, koszulę, upycham długi, ciemny warkocz pod czapką i chwytam chlebak. Na stole, pod drewnianą miską, która chroni żywność przed wygłodniałymi szczurami i kotami, leży kawał wyśmienitego koziego sera, owinięty w liście bazylii. Prezent od Prim, na dożynki. Ostrożnie wkładam ser do kieszeni i wychodzę z domu.
O tej porze nasz rejon Dwunastego Dystryktu, nazywany Złożyskiem, zwykle zapełniają górnicy, tłumnie zmierzający na poranną szychtę mężczyźni i kobiety o przygarbionych ramionach i obrzękniętych kostkach palców. Wielu z nich od dawna już nie próbuje wyskrobywać pyłu węglowego spod połamanych paznokci ani ze zmarszczek na wychudzonych twarzach. Dzisiaj jednak czarne, pokryte żużlem ulice są puste.
Dzicy lokatorzy szarych domów pozamykali okiennice. Dożynki rozpoczną się o drugiej. Można dłużej pospać, o ile jest się w stanie.
Nasz dom stoi niemal na samym skraju Złożyska, wystarczy, że minę kilka ulic i już jestem na zapuszczonym polu zwanym Łąką. Od lasu oddziela ją wysoka siatka zwieńczona zwojami drutu kolczastego. Takie ogrodzenie otacza cały Dwunasty Dystrykt. Teoretycznie powinno na okrągło być pod napięciem, żeby odstraszać drapieżniki z lasu — watahy dzikich psów, samotne pumy, niedźwiedzie — które niegdyś błąkały się po naszych ulicach. Przy odrobinie szczęścia prąd włączają nam wieczorami na dwie, góra trzy godziny, więc zazwyczaj można bezpiecznie dotykać ogrodzenia. Na wszelki wypadek zawsze przez chwilę nasłuchuję brzęczenia, które oznacza, że druty są pod napięciem. Teraz panuje tu grobowa cisza. Chowam się za kępą krzaków, kładę na brzuchu i wsuwam pod półmetrowy, od lat poluzowany fragment. Ogrodzenie ma jeszcze kilka innych słabych punktów, lecz ten jest tak blisko domu, że niemal zawsze właśnie tędy wymykam się do lasu.
Gdy tylko wkraczam między drzewa, wyciągam z pustego pniaka łuk i kołczan ze strzałami. Siatka pod napięciem, czy nawet wyłączona, skutecznie blokuje drapieżnikom dostęp do Dwunastego Dystryktu, za to w lasach włóczą się swobodnie. Do tego trzeba uważać na jadowite węże, zwierzęta chore na wściekliznę, no i brak tu ścieżek z prawdziwego zdarzenia. W lesie można jednak znaleźć żywność, byle wiedzieć, jak jej szukać. Mój ojciec wiedział i mnie tego nauczył, zanim wybuch w kopalni rozerwał go na strzępy. Nie było czego zbierać. Miałam wówczas jedenaście lat. Po pięciu latach nadal budzę się, wrzeszcząc, żeby uciekał.
Chociaż przekraczanie granicy lasu jest zakazane, a kłusownikom grożą najsurowsze kary, przychodziłoby tu więcej ludzi, gdyby tylko mieli porządną broń. Większości brak odwagi, żeby wyruszyć na łowy z samym nożem. Łuki takie jak mój to rzadkość, ojciec zrobił kilka sztuk, a ja ukrywam je w lesie, starannie zabezpieczone przed wilgocią. Ojciec mógł sporo zarobić na ich sprzedaży, ale gdyby władze się o tym dowiedziały, zostałby publicznie stracony za podżeganie do buntu. Większość Strażników Pokoju przymyka oko na polowania garstki myśliwych, w końcu strażnicy są tak samo spragnieni świeżego mięsa jak wszyscy. Co więcej, należą do naszych najlepszych klientów. Władze nigdy jednak nie dopuściłyby do sytuacji, w której ktoś zbroiłby mieszkańców Złożyska.
Po nastaniu jesieni nieliczni śmiałkowie zakradają się do lasu na jabłka. Zawsze jednak trzymają się blisko Łąki, gotowi umknąć z powrotem do bezpiecznego Dwunastego Dystryktu, gdy tylko pojawi się zagrożenie.
— Dwunasty Dystrykt — mamroczę. — Tu możesz bezpiecznie umrzeć z głodu.
Pośpiesznie oglądam się przez ramię. Nawet tutaj, na kompletnym odludziu, człowiek się obawia, że ktoś go podsłucha.
Gdy byłam młodsza, śmiertelnie przerażałam mamę tym, co plotłam o Dwunastym Dystrykcie i o ludziach zawiadujących naszym życiem z odległego Kapitolu, najważniejszego miasta w państwie Panem. W końcu pojęłam, że w ten sposób mogę wpakować nas w jeszcze większe tarapaty. Nauczyłam się trzymać język za zębami i przybierać idealnie obojętną minę, żeby nikt nie odgadł moich myśli. W szkole spokojnie wykonuję polecenia. Na targowisku wymieniam nic nie znaczące uprzejmości. Na Ćwieku, jak nazywamy czarny rynek, na którym zarabiam większość pieniędzy, rozmawiam jedynie o interesach. Nawet w domu, gdzie nie jestem zbyt grzeczna, unikam trudnych tematów, takich jak dożynki, niedobory żywności czy Głodowe Igrzyska. Prim mogłaby zacząć powtarzać moje słowa i do czego by to doprowadziło?
W lesie czeka jedyna osoba, przy której mogę być sobą. Gale. Czuję, jak mięśnie twarzy mi się rozluźniają, jak przyśpiesza tętno, gdy wspinam się do naszej kryjówki, półki skalnej z widokiem na dolinę. Gęstwina jeżyn chroni to miejsce przed wzrokiem niepowołanych. Na widok Gale’a odruchowo się uśmiecham. Twierdzi, że zdarza mi się to tylko w lesie.
— Hej, Kotna — wita mnie. Tak naprawdę mam na imię Katniss, ale kiedyś, gdy mu się przedstawiałam, mówiłam ledwie słyszalnym szeptem, i uznał, że nazywają mnie Kotna. Potem jakiś stuknięty ryś zaczął za mną łazić po całym lesie i przezwisko przylgnęło do mnie na dobre. W sumie rysiowi chodziło tylko o ochłapy mięsa, ale i tak musiałam go zabić, bo płoszył zwierzynę. Nawet żałowałam, bo przywykłam do jego towarzystwa, ale przynajmniej nieźle zarobiłam na futrze.
— Patrz, co upolowałem. — Gale podnosi bochen chleba przebity strzałą, a ja się śmieję. To najprawdziwszy chleb z piekarni, a nie płaski, zakalcowaty placek z przydziału zbożowego. Biorę go w ręce, wyciągam strzałę i przysuwam nos do dziury w skórce. Wdycham aromat, od którego ślina napływa mi do ust. Chleb taki dobry jak ten jest na wyjątkowe okazje.
— Mhm, jeszcze ciepły — mówię. Gale musiał bladym świtem zjawić się w piekarni na wymianę. — Ile cię kosztował?
— Tylko wiewiórkę. Tego ranka staruszek chyba się rozkleił — wyjaśnia. — Nawet życzył mi szczęścia.
— Dzisiaj wszyscy czujemy się sobie nieco bliżsi — zauważam, i nawet nie chce mi się przewrócić oczami. — Prim zostawiła nam ser. — Wyciągam pakunek.
Na ten widok Gale się rozpromienia.
— Dzięki, Prim. To będzie prawdziwa uczta. — Nieoczekiwanie zaczyna mówić z kapitolińskim akcentem i udaje Effie Trinket, przesadnie rozentuzjazmowaną kobietę, która pojawia się raz w roku, aby odczytać nazwiska podczas dożynek. — Niemal zapomniałem! Wesołych Głodowych Igrzysk! — Zrywa kilka jeżyn z krzewów blisko nas. — I niech los... — Wysokim łukiem rzuca jedną z nich w moją stronę.
Chwytam ją w usta i rozgryzam delikatną skórkę. Słodkokwaśny sok tryska mi na język.
— ...zawsze wam sprzyja! — kończę równie entuzjastycznie. Musimy żartować, inaczej zwariowalibyśmy ze strachu. Poza tym kapitoliński akcent jest taki afektowany, że cokolwiek się powie, brzmi śmiesznie.
Przypatruję się, jak Gale wyciąga nóż i kroi chleb. Mógłby być moim bratem. Takie same czarne, proste włosy, oliwkowa skóra, nawet oczy mamy podobnie szare. Nie łączy nas jednak pokrewieństwo, w każdym razie na pewno nie bliskie. Większość członków górniczych rodzin jest do siebie podobna.
Właśnie dlatego mama i Prim, niebieskookie blondynki, zawsze wyróżniają się w tłumie. Nie pasują do reszty. Rodzice mamy należeli do klasy drobnych kupców, którzy obsługują urzędników, Strażników Pokoju i nielicznych klientów ze Złożyska. Prowadzili aptekę w lepszej części Dwunastego Dystryktu. Ponieważ niemal nikogo nie stać na lekarzy, powierzyliśmy zdrowie aptekarzom. Tata poznał mamę, gdyż podczas polowań czasami zbierał lecznicze zioła i sprzedawał je w jej aptece na napary medyczne. Na pewno bardzo go kochała, skoro opuściła dom i przeniosła się do Złożyska. Staram się o tym wszystkim pamiętać, patrząc na kobietę, która siedziała obojętnie, zamknięta w sobie, podczas gdy jej wychudzone dzieci marniały w oczach. Przez wzgląd na ojca próbuję jej wybaczyć, ale szczerze mówiąc, nie jestem szczególnie miłosiernym typem.
Gale rozsmarowuje miękki kozi ser na kromkach chleba i starannie ozdabia każdą kanapkę listkiem bazylii, podczas gdy ja ogałacam krzaki z jeżyn. Rozsiadamy się w skalnej wnęce. Tu jesteśmy niewidoczni, ale sami dobrze widzimy panoramę tętniącej życiem doliny. Latem pełno tu zieleniny do zbierania, korzeni do wykopywania, ryby połyskują tęczowo w promieniach słońca. Dzień jest cudowny, ser wsiąka w ciepły chleb, jeżyny eksplodują nam w ustach. Nic nie zakłócałoby tej sielanki, gdybyśmy naprawdę świętowali, a cały wolny dzień zamierzali spędzić na wędrówce po górach i tropieniu zwierzyny na kolację. O drugiej musimy się jednak stawić na placu i zaczekać, aż wyczytają nazwiska.
— Poradzilibyśmy sobie — mówi Gale cicho.
— Z czym? — Nie rozumiem.
— Opuścilibyśmy dystrykt. Moglibyśmy uciec, zamieszkać w lesie. Tylko ty i ja, udałoby się.
Nie wiem, jak zareagować. Co za niedorzeczny pomysł.
— Gdybyśmy nie mieli tylu dzieci — dodaje Gale pośpiesznie.
To nie nasze dzieci, rzecz jasna, choć prawie: chodzi o dwóch młodszych braci i siostrę Gale’a, i o Prim. Można by jeszcze dorzucić nasze matki, bo jak by sobie bez nas poradziły? Kto napełniłby wiecznie głodne brzuchy? Choć oboje codziennie polujemy, zdarza się, że trzeba wymienić zdobycz na smalec, sznurowadła albo wełnę, i położyć się spać, gdy kiszki marsza grają.
— Nie chcę mieć dzieci, nigdy — mówię.
— Ja bym mógł. Gdybym tu nie mieszkał — twierdzi Gale.
— Ale tu mieszkasz — irytuję się.
— Mniejsza z tym — prycha.
Ta rozmowa nie ma sensu. Wynieść się stąd? Jak mogłabym zostawić Prim, jedyną osobę na świecie, którą na pewno kocham? Gale też jest blisko związany z rodziną. Nie możemy uciec, więc po co o tym mówić? A nawet gdyby… Nawet gdyby… Skąd pomysł, żeby gadać o dzieciach? Gale’a i mnie nigdy nie łączyło nic romantycznego. Kiedy się poznaliśmy, byłam kościstą dwunastolatką, on jednak, zaledwie o dwa lata starszy, już wtedy wyglądał jak mężczyzna. Sporo czasu minęło, nim się zaprzyjaźniliśmy, przestaliśmy targować przy każdej wymianie i zaczęliśmy się nawzajem wspierać.
Poza tym, jeśli Gale’owi zachciałoby się dzieci, bez trudu znalazłby sobie żonę. Jest przystojny, dostatecznie silny, żeby poradzić sobie w kopalni, i umie polować. Wystarczy spojrzeć na szepczące dziewczyny, które mija w szkole. Od razu widać, że mają na niego ochotę. Jestem zazdrosna, ale z nie typowych powodów. Ze świecą szukać dobrego partnera do polowań.
— Co chcesz robić? — pytam. — Możemy polować, łowić ryby, albo zbierać.
— Chodźmy nad jezioro. Zarzucimy wędki i poszukamy czegoś w lesie. Wieczorem zjemy coś smacznego — proponuje.
Wieczorem. Po dożynkach wszyscy powinni świętować. Mnóstwo ludzi rzeczywiście świętuje, z ulgi, że ich dzieci oszczędzono do następnego roku. Co najmniej dwie rodziny zamkną jednak okiennice, zaryglują drzwi i zatopią się w rozmyślaniach o tym, jak przetrwać ból najbliższych tygodni.
Dobrze sobie radzimy. Drapieżniki nie zwracają na nas uwagi, gdy nie brak im łatwiejszej i smaczniejszej zdobyczy. Przed południem mamy już tuzin ryb i torbę zieleniny, oraz, co najlepsze, prawie pięć litrów poziomek. Kilka lat temu natrafiłam na poziomkową polanę, ale to Gale wpadł na pomysł, żeby rozciągnąć wokół niej siatkę, która zniechęci zwierzęta.
W drodze do domu zaglądamy na Ćwiek, czarny rynek, który funkcjonuje w opuszczonym magazynie na węgiel. Gdy opracowano wydajniejszy system przeładunku węgla, bezpośrednio z kopalni do pociągów, Ćwiek stopniowo zajął cały teren magazynu. O tej porze w dniu dożynek handel właściwie zamiera, lecz czarny rynek tętni życiem. Bez trudu wymieniamy sześć ryb na dobry chleb, a pozostałe dwie na sól. Śliska Sae, stara, koścista kobieta sprzedająca gorącą zupę z dużego garnka, chętnie bierze połowę zieleniny w zamian za parę kawałków parafiny. Gdzie indziej pewnie wytargowalibyśmy trochę więcej, ale zależy nam na dobrych relacjach z Sae. Ona jedna bez problemu skupuje zdziczałe psy. Nie polujemy na nie z rozmysłem, ale czasem nas atakują i zabijamy jednego lub dwa... Cóż, mięso to mięso. „Gdy trafi do zupy, powiem, że to wołowina”, wyjaśnia Śliska Sae i puszcza oczko. W Złożysku nie ma nikogo, kto kręciłby nosem na apetyczny, psi udziec. Tylko Strażnicy Pokoju, którzy zaglądają na Ćwiek, mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie.
Gdy nie ma już czego szukać na Ćwieku, idziemy pod drzwi z tyłu domu burmistrza, żeby sprzedać połowę poziomek. Wiemy, że burmistrz wyjątkowo je lubi i jest gotów przystać na naszą cenę.
Drzwi otwiera jego córka, Madge. Chodzimy do tej samej klasy. Można by się spodziewać, że jako burmistrzówna będzie zadzierać nosa, ale jest w porządku. Po prostu trzyma się na uboczu, jak ja. Żadna z nas nie otacza się przyjaciółmi, więc w szkole często przebywamy w swoim towarzystwie. Wspólnie jemy lunch, siadamy obok siebie na apelach, ćwiczymy w parze na zajęciach sportowych. Rzadko rozmawiamy i to nam pasuje.
Bury mundurek szkolny zamieniła dzisiaj na drogą, białą sukienkę, a jasne włosy przewiązała różową wstążką. Strój na dożynki.
— Ładna sukienka — mówi Gale.
Madge posyła mu uważne spojrzenie, aby sprawdzić, czy to szczery komplement, czy zwykła kpina. Sukienka naprawdę jest ładna, ale Madge nie włożyłaby jej, gdyby nie wyjątkowa okazja. Zaciska usta, po czym się uśmiecha.
— Jeśli mam jechać do Kapitolu, to chcę ładnie wyglądać. Dziwisz się?
Tym razem Gale wydaje się skołowany. Czy Madge mówi poważnie? A może się z niego nabija? Moim zdaniem to drugie.
— Nie trafisz do Kapitolu — oświadcza Gale lodowato. Jego wzrok pada na niewielką, okrągłą broszkę, która zdobi sukienkę Madge. Szczere złoto, piękna robota. Coś takiego wystarczyłoby do wyżywienia całej rodziny przez wiele miesięcy. — Niby jakim cudem? Pewnie masz góra pięć wpisów. Jako dwunastolatek miałem już sześć.
— To nie jej wina — bronię Madge.
— Pewnie, to niczyja wina. Tak już jest — cedzi Gale.
Madge ma nieprzystępny wyraz twarzy. Wsuwa mi do ręki pieniądze za owoce.
— Powodzenia, Katniss — słyszę.
— Tobie również — odpowiadam i drzwi się zamykają.
W milczeniu zmierzamy ku Złożysku. Nie podoba mi się, że Gale uwziął się na Madge, ale ma rację, fakt. System dożynek jest nieuczciwy, bo biedni mają najgorzej. W losowaniu biorą udział osoby od dwunastego roku życia. Wtedy ich nazwisko jest wpisywane tylko raz. Trzynastolatki dostają dwa wpisy, i tak dalej, aż do osiemnastki, ostatniego roku uczestnictwa w dożynkach. Wówczas nazwisko powtarza się siedmiokrotnie. Ta zasada dotyczy wszystkich obywateli Panem.
Jest jednak pewien haczyk. Powiedzmy, że biedujesz i głód zagląda ci w oczy, jak nam. Masz prawo wielokrotnie zgłaszać nazwisko do losowania w zamian za astragal o wartości rocznego zaopatrzenia jednej osoby w zboże i olej. Zgodnie z prawem możesz pobierać astragale także dla członków rodziny, ale za każdy płacisz dodatkowym wpisem na listę uczestników losowania. W rezultacie jako dwunastolatka miałam już na koncie cztery wpisy. Pierwszy dlatego, że musiałam, a trzy w zamian za astragale na zboże i olej dla mnie, dla Prim i dla mamy. To samo powtarzam rok w rok, bo nie mam wyjścia. Poza tym wpisy się kumulują, dlatego teraz, gdy mam szesnaście lat, moje nazwisko powtórzy się dwadzieścia razy. Gale skończył osiemnaście lat, a ponieważ przez siedem lat pomagał w utrzymaniu pięcioosobowej rodziny lub samodzielnie ją wykarmiał, będzie miał czterdzieści dwa wpisy.
To dlatego Gale stracił panowanie nad sobą podczas rozmowy z Madge, która nigdy nie stanęła przed koniecznością pobrania astragalu. Prawdopodobieństwo wylosowania jej nazwiska jest nikłe w porównaniu z mieszkańcami Złożyska. Może tak się zdarzyć, ale to wątpliwe. Chociaż zasady ustalono w Kapitolu, nie w dystryktach, i rodzina Madge z całą pewnością nie maczała w tym palców, trudno lubić osoby, które nie muszą się zgłaszać po astragale.
Gale wie, że złość na Madge jest bezsensowna. Zdarzały się dni, kiedy w lesie wysłuchiwałam jego gniewnych słów o tym, że astragale to tylko jedno z narzędzi pogłębiania fatalnej sytuacji w naszym dystrykcie. W ten sposób krzewi się nienawiść między głodującymi robotnikami ze Złożyska, a tymi, którzy na ogół mogą liczyć na posiłek. Wzajemna niechęć sprawia, że nigdy sobie nie zaufamy.
— Kapitol nas dzieli i na tym korzysta — powiedziałby pewnie, gdyby nikt poza mną nie słuchał. Gdyby to nie były dożynki. Gdyby dziewczyna ze złotą broszką i bez dodatkowych wpisów nie wypowiedziała jednej uwagi, w jej mniemaniu całkiem niewinnej.
Idąc, zerkam na Gale’a. Nadal kipi złością, choć stara się to zamaskować kamiennym wyrazem twarzy. Jego napady wściekłości wydają mi się bezsensowne, ale nigdy mu tego nie mówię. Właściwie się z nim zgadzam, tylko co komu z tego, że w środku lasu ktoś sobie pokrzyczy przeciwko Kapitolowi? To niczego nie zmieni. Świat nie stanie się lepszy. Nasze brzuchy się nie napełnią. Co gorsza, hałasy płoszą zwierzynę. Mimo to nie protestuję. Lepiej niech się wydziera na odludziu niż w dystrykcie.
Dzielimy się łupami. Na każdego z nas przypadają po dwie ryby, dwa bochenki dobrego chleba, zielenina, litr poziomek, sól, parafina i trochę pieniędzy.
— Widzimy się na placu — mówię.
— Ubierz się ładnie — odpowiada głucho.
Gdy wracam do domu, widzę, że mama i siostra są gotowe do wyjścia. Mama włożyła elegancką sukienkę z czasów pracy w aptece. Prim ma na sobie mój strój z pierwszych dożynek, spódnicę i marszczoną bluzkę. Jest na nią nieco za duży, ale mama podpięła go agrafkami. Mimo to na plecach bluzka wysuwa się ze spódnicy.
Czeka na mnie wanna z gorącą wodą. Zeskrobuję brud i pot z lasu, nawet myję włosy. Ku swojemu zdumieniu widzę, że mama przygotowała dla mnie jedną ze swoich ślicznych sukienek, błękitną, z butami do kompletu.
— Na pewno? — pytam. Staram się okazać dobrą wolę. Przez pewien czas byłam tak wściekła, że nie pozwalałam, aby cokolwiek dla mnie zrobiła. To coś wyjątkowego. Mama ma ogromny sentyment do swoich ubrań z dawnych lat.
— Oczywiście. Upniemy ci włosy, dobrze? — Nie protestuję, kiedy ręcznikiem suszy je i zaplata w warkocz, który upina na czubku głowy. Ledwie poznaję siebie w pękniętym, opartym o ścianę lustrze.
— Pięknie wyglądasz — szepcze Prim.
— I jestem w ogóle do siebie niepodobna — dodaję i ją obejmuję, bo wiem, że najbliższe godziny będą dla niej koszmarem. To jej pierwsze dożynki. Jest w miarę bezpieczna, ma tylko jeden wpis. Nie pozwoliłabym jej wziąć nawet jednego astragalu na żywność. Ale ona martwi się o mnie, obawia, że stanie się najgorsze.
Chronię Prim najlepiej, jak potrafię, jednak podczas dożynek jestem bezsilna. Narasta we mnie ból, jak zawsze, gdy ona cierpi. Nie chcę się z nim zdradzić. Zauważam, że jej bluzka znowu się wysunęła ze spódnicy, z trudem zachowuję spokój.
— Schowaj ogonek, kaczuszko — mówię i poprawiam bluzkę na plecach.
Prim chichocze.
— Kwa — odpowiada półgłosem.
— Odkwacz się — śmieję się cicho. Tylko Prim potrafi mnie tak rozbawić. — Chodź, zjemy coś — dodaję i muskam ustami czubek jej głowy.
Ryba i zielenina już się gotują w gulaszu, na kolację. Zostawimy też poziomki i chleb z piekarni na wieczór, żeby był wyjątkowy. Zadowalamy się mlekiem od Damy, kozy Prim, i zagryzamy je kiepskim chlebem z ziarna za astragal. I tak apetyty nam nie dopisują.
O pierwszej ruszamy na plac. Obecność obowiązkowa, chyba że jest się jedną nogą w grobie. Dzisiejszego wieczoru urzędnicy będą składali ludziom wizyty, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają. Jeśli ktoś wprowadzi ich w błąd, trafi do więzienia.
Naprawdę kiepsko, że dożynki organizuje się na placu. To jedno z nielicznych miejsc w Dwunastym Dystrykcie, gdzie bywa miło. Plac otaczają sklepy, a w dni targowe, zwłaszcza gdy jest pogoda, atmosfera robi się świąteczna. Dzisiaj, pomimo jaskrawych sztandarów rozwieszonych na budynkach, wszyscy są przygnębieni. Obecność kamerzystów, którzy przycupnęli na dachach niczym myszołowy, dodatkowo psuje atmosferę.
Ludzie schodzą się w milczeniu i podpisują listy obecności. Dożynki to dobra okazja, żeby Kapitol mógł skontrolować ogół społeczeństwa. Młodzież od dwunastego do osiemnastego roku życia zostaje zapędzona do podzielonych linami sektorów. Najstarsi stają z przodu, młodsi, tacy jak Prim, bliżej tyłu. Członkowie rodzin gromadzą się dookoła sektorów i mocno trzymają za ręce. Inni, których bliscy nie są narażeni na śmierć, lub ci, którzy przestali się przejmować, wciskają się w tłum, żeby zakładać się o wszystko, co związane z wylosowanymi dzieciakami: o ich wiek, czy będą ze Złożyska, czy z rodziny kupieckiej, czy się załamią i rozpłaczą. Większość zebranych nie chce brać udziału w nielegalnym hazardzie i odmawia, ale ostrożnie, bardzo ostrożnie. Ci sami ludzie często bywają informatorami, a przecież każdemu się zdarza złamać prawo. Za kłusownictwo mogłabym trafiać pod lufę praktycznie dzień w dzień, lecz chronią mnie apetyty ludzi u władzy. Nie każdy jest takim szczęściarzem.
Tak czy owak, zgadzam się z Gale’em, że gdybyśmy mogli wybierać między śmiercią głodową a kulą w łeb, kula zakończyłaby sprawę znacznie szybciej.
Nadciąga jeszcze więcej ludzi, robi się coraz ciaśniej, coraz bardziej klaustrofobicznie. Plac jest całkiem spory, lecz i tak nie pomieści ośmiu tysięcy mieszkańców Dwunastego Dystryktu. Spóźnialskich kieruje się na przyległe ulice, gdzie mogą oglądać widowisko na wielkich ekranach. Państwowa telewizja przeprowadza transmisję na żywo.
Trafiam do gromady szesnastolatków ze Złożyska. W milczeniu kiwamy sobie głowami na powitanie i koncentrujemy się na prowizorycznej estradzie przed Pałacem Sprawiedliwości. Na scenie stoją trzy fotele, mównica i dwie wielkie, szklane kule, jedna dla chłopców, druga dla dziewcząt. Patrzę na kartki papieru w kuli dziewczęcej. Na dwudziestu z nich widnieje starannie wypisane nazwisko Katniss Everdeen.
W pierwszym fotelu zasiada wysoki, łysiejący ojciec Madge,
burmistrz Undersee. Drugi zajęła Effie Trinket, opiekunka trybutów z Dwunastego Dystryktu. Dopiero co wróciła z Kapitolu, ma przerażający uśmiech pełen białych zębów, różowawe włosy i kostium w kolorze wiosennej zieleni. Burmistrz i Effie mamroczą do siebie i z niepokojem spoglądają na pusty fotel.
Gdy zegar na wieży ratusza wybija drugą, burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna czytać. Rok po roku wysłuchujemy tego samego. Burmistrz przedstawia historię Panem, państwa, które powstało na gruzach miejsca zwanego niegdyś Ameryką Północną. Wylicza katastrofy, susze, burze, pożary, podniesienie poziomu oceanów, co pochłonęło sporą część kontynentu, brutalną wojnę o resztki żywności. W rezultacie powstało Panem, wspaniały Kapitol otoczony pierścieniem trzynastu dystryktów. Dopiero wtedy obywatele zaczęli się radować pokojem i dobrobytem. Później nadeszły Mroczne Dni, powstanie dystryktów przeciwko Kapitolowi. Dwanaście uległo, trzynasty zmieciono z powierzchni ziemi. Traktat o Zdradzie zapewnił nam nowe prawa, gwarantujące pokój, a co rok, dla przypomnienia, że Mroczne Dni nie mogą się powtórzyć, rozgrywamy Głodowe Igrzyska.
Zasady igrzysk są proste. Za udział w powstaniu każdy z dwunastu dystryktów musi dostarczyć daninę w postaci dwojga uczestników, chłopca i dziewczyny. Dwadzieścia cztery ofiary, zwane trybutami, zostaną uwięzione na ogromnej arenie pod gołym niebem, na której może się znaleźć wszystko, począwszy od spalonej słońcem pustyni, skończywszy na skutym lodem pustkowiu. Przez kilka tygodni uczestnicy turnieju walczą na śmierć i życie. Zwycięża ostatni trybut zdolny utrzymać się na własnych nogach.
Kapitol zabiera dzieci z naszych dystryktów i na naszych oczach zmusza je do bratobójczej walki. W ten sposób rządzący przypominają nam, że jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. Mamy pamiętać, że nie przeżyjemy następnego powstania. Bez względu na to, jakich słów używają, przesłanie jest jasne: „Patrzcie, odbieramy wam dzieci i składamy je w ofierze, a wy nie możecie nic zrobić. Wystarczy jedno wasze krzywe spojrzenie, a wybijemy was do nogi. Tak jak w Trzynastym Dystrykcie”.
Chcąc nas dodatkowo upokorzyć i udręczyć, Kapitol zmusza do traktowania Głodowych Igrzysk, jakby to było święto, ważne wydarzenie sportowe, czym wyzwala wzajemną niechęć dystryktów. Ostatni żywy trybut otrzymuje gwarancję dostatniego życia, a jego rodzinne strony zostają obsypane nagrodami, przede wszystkim żywnością. Przez cały rok Kapitol przesyła do zwycięskiego dystryktu podarunki w postaci zboża, oleju, a nawet rarytasów, takich jak cukier, podczas gdy reszta dystryktów walczy z głodem.
— To dla nas czas żałowania za błędy i okazja do wdzięczności — przemawia burmistrz.
Następnie odczytuje listę dotychczasowych zwycięzców z Dwunastego Dystryktu. Przez siedemdziesiąt cztery lata dorobiliśmy się równo dwóch. Jeden jeszcze żyje, nazywa się Haymitch Abernathy i jest brzuchatym mężczyzną w średnim wieku. Właśnie w tej chwili pojawia się na estradzie, bełkocze coś, zatacza się i opada na trzeci fotel. Jest pijany, i to bardzo. Publiczność nagradza go zdawkowymi brawami. Jest zdezorientowany, usiłuje mocno wyściskać Effie Trinket, która z trudem się uchyla.
Burmistrz wydaje się zaniepokojony. Dobrze wie, że Dwunasty Dystrykt właśnie stał się pośmiewiskiem całego Panem, bo uroczystość jest transmitowana przez telewizję. Pośpiesznie próbuje skierować uwagę widzów z powrotem na dożynki, przedstawiając Effie Trinket.
Dziarska i rozentuzjazmowana jak zawsze, Effie Trinket truchta do mównicy i wita się tradycyjnym okrzykiem: „Wesołych Głodowych Igrzysk! Niech los zawsze wam sprzyja!” Jej różowe włosy to niewątpliwie peruka, bo loki lekko się przekrzywiły po incydencie z Haymitchem. Effie Trinket przez pewien czas tłumaczy nam, jaki to zaszczyt być tutaj, choć wszyscy wiedzą, że najbardziej na świecie marzy o oddelegowaniu do lepszego dystryktu, w którym będą autentyczni zwycięzcy zamiast pijaków molestujących kobietę na oczach całego kraju.
W tłumie dostrzegam Gale’a, spogląda na mnie z cieniem uśmiechu na ustach. Jak na dożynki, dziś jest przynajmniej odrobinę zabawnie. Nagle myślę o czterdziestu dwóch kartkach z nazwiskiem Gale’a, wrzuconych do szklanej kuli. Okoliczności wyjątkowo mu nie sprzyjają, jest w nieporównywalnie gorszej sytuacji od wielu innych chłopców. Może myśli to samo o mnie, bo jego twarz pochmurnieje. Chciałabym przypomnieć mu szeptem, że w kuli są tysiące karteczek.
Nadeszła pora na losowanie. Effie Trinket jak zwykle oznajmia: „Damy mają pierwszeństwo!” i podchodzi do kuli z nazwiskami dziewcząt. Sięga do środka, głęboko zanurza rękę i wyławia karteczkę. Publiczność zgodnie wstrzymuje oddech, można by usłyszeć odgłos upuszczanej szpilki. Robi mi się niedobrze, z desperacką nadzieją powtarzam w myślach, że to nie ja, nie ja, nie ja.
Effie Trinket wraca na mównicę, wygładza papierek i głośno
odczytuje nazwisko. To nie ja.
To Primrose Everdeen.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------