- W empik go
Ikar nad Świątoblinem - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ikar nad Świątoblinem - ebook
Trzydziestoparoletnia lekarka zostaje zatrudniona przez czterech ekscentrycznych starszych panów, mieszkających
w zabytkowym pałacyku Baśniowo. Mimo różnicy wieku bardzo szybko znajdują wspólny język i stają się nie tylko pacjentami, ale i najlepszymi przyjaciółmi.
Tymczasem w sąsiadującej z pałacykiem mieścinie wrze od plotek i domysłów. Mieszkańcy Świątoblina są bowiem, delikatnie mówiąc, w większości osobami o niezbyt szerokich horyzontach. Nic więc dziwnego, że świątoblinianie i lokatorzy Baśniowa raczej unikają wzajemnych kontaktów.
Kiedy w końcu dochodzi do zderzenia tych dwóch światów, następują wydarzenia na miarę Apokalipsy...
Tymczasem w sąsiadującej z pałacykiem mieścinie wrze od plotek i domysłów. Mieszkańcy Świątoblina są bowiem, delikatnie mówiąc, w większości osobami o niezbyt szerokich horyzontach. Nic więc dziwnego, że świątoblinianie i lokatorzy Baśniowa raczej unikają wzajemnych kontaktów.
Kiedy w końcu dochodzi do zderzenia tych dwóch światów, następują wydarzenia na miarę Apokalipsy...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-454-8 |
Rozmiar pliku: | 1 013 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyzwanie
Trzeci tydzień wlókł się nieznośnie. Helena głównie czytała, dopieszczała rysunki, trochę pisała. Unikała spacerów, z lęku, że nogi same zaniosą ją w zakazane miejsce. Zaprzestała bowiem wizyt w Zaczarowanym Ogrodzie. Czuła, że odebrano jej coś ważnego; tęskniła do swojej Arkadii Szczęśliwej, ale nie miała śmiałości, by przekroczyć granicę. Baśniowiecki wiedział, że przychodziła tu od dwóch tygodni, musiał ją obserwować. Czuła się z tym fatalnie, jakby ją podglądał. W dodatku niepotrzebnie wyrwała się z nieszczęsnym tekstem o sile woli. Rozdrażnił go, rozmowa utknęła w martwym punkcie, szybko się pożegnali.
Był niedzielny wieczór. Jutro miała rozpocząć nową pracę, obawiała się jej coraz bardziej. Raz jeszcze odczytała adres, przygotowała świeże ubranie, sprawdziła, czy wszystko spakowała, i położyła się do łóżka.
O dziesiątej rano taksówka przywiozła ją pod okazałą, kutą bramę. Kierowca w bejsbolówce bez słowa zainkasował honorarium z napiwkiem, wysiadł, wypluł przeżutą zapałkę, wyjął skromny bagaż Heleny i odjechał, zostawiwszy ją sam na sam z uczuciem paniki.
Nerwowym gestem poprawiła włosy i wygładziła sukienkę. Wzięła głęboki oddech, nacisnęła dzwonek. Czekała blisko pięć minut, nim z oddali dobiegł miarowy chrzęst żwiru. Po chwili przed bramą wyrósł drobny mężczyzna w nieokreślonym wieku.
– Pani do kogo? – Ziewnął.
– Helena Lewańska – przedstawiła się.
– A! – Wyprężył się jak struna, błyskawicznie otworzył bramę. – To pani? – Otaksował wzrokiem przybyłą. – Spodziewaliśmy się raczej kogoś bardziej… – Urwał, chrząknął. – Dzień dobry. Jestem Feliks i mam na głowie cały ten bałagan. – Wymownie rozpostarł ramiona. – Proszę zostawić – dodał, widząc, że kobieta sięga po uchwyt walizki. – Pomogę. – Wziął ją od niej. – Tędy. – Wskazał długą alejkę.
Po kilku minutach ostrego marszu dotarli do podupadającego pałacu, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Feliks otworzył drzwi wejściowe i zrobił Helenie miejsce w przejściu.
– Proszę zostawić bagaż, zaniosę go później do pani części mieszkalnej. Tędy.
Minęli przestronny hall, wspięli się na schody.
Nie wiedziała, na co patrzeć. Czy na ścienne malarstwo iluzjonistyczne, wyobrażające baśniowe alegorie, czy na gęsto porozwieszane portrety, pejzaże, sceny z polowania, martwe natury, pokoty… Czy na galerię kamiennych i drewnianych postaci naturalnej wielkości.
– Akurat grają w brydża w bibliotece. To tutaj, na drugim piętrze, w końcu korytarza. – Feliks zerknął ukradkiem na Helenę. – Dobrze się pani czuje?
– Nikt mnie nie uprzedził, że tu jest… – Zacięła się. – Że znajdę się w tak niezwykłym miejscu.
– A co by to zmieniło? – Przewodnik flegmatycznie wzruszył ramionami. – Pałac jak pałac. Roboty więcej i tyle – burknął. – Chodzi pani o nich? – Wskazał głową majaczące w oddali drzwi, jakby ukrywały wlot smoczej jamy. – Proszę się nie obawiać, to naprawdę mili ludzie. Trochę ekscentryczni, ale przy odrobinie dystansu da się z nimi wytrzymać. Przedstawię panią. – Bez pukania nacisnął klamkę.
Weszli do przestronnej komnaty.
W cieniu palmy, przy stoliku karcianym, siedzieli czterej mężczyźni.
– To ty, Feliksie? – mruknął siwy jak gołąbek, nie odwróciwszy głowy. – Skoro już jesteś, przyniesiesz mi laptop? Leży na moim biurku.
– Później. Przyjechała doktor Lewańska.
– Co? – Ryży dryblas w czerwonym fontaziu przytknął dłoń do ucha.
– Doktor Lewańska – powtórzył głośniej Feliks, wywracając oczami.
– Nie opowiadaj, miała nadciągnąć dopiero w poniedziałek.
Helena poczuła się jak budząca grozę nawałnica.
– Dziś jest poniedziałek, Ryszardzie – upomniał łysy grubas w granatowej bonżurce.
– O masz! Jak ten czas leci. Żegnaj, beztroska starości!
Feliks wymownie wzniósł oczy do sufitu.
Trzej mężczyźni, jeden po drugim, odłożyli karty. Wstali, delikatnie odsuwając krzesła. Czwarty przeglądał jeszcze zapiski z wynikami brydża. Drzemiący przy jego nogach pointer otworzył jedno oko, dźwignął się niechętnie i przeciągnął, wypinając kościsty zadek. Otrząsnął się, podszedł do Heleny, obwąchał ją, przyjaźnie merdając kikutem ogona.
– Spadaj, Kac – mruknął Feliks.
Pies ziewnął przeciągle i usiadł na stopie gościa.
– Proszę pozwolić, pani doktor – podjął przewodnik z westchnieniem rezygnacji. – Profesor Franciszek Zembrzycki, doktor Jerzy Kotowicz, pan Ryszard Walicki i gospodarz, pan…
– Myśmy się już poznali. – Czwarty mężczyzna dopiero teraz wstał i odwrócił się w ich kierunku.
Helena zamarła.
– Tym razem weszła pani od właściwej strony. – Uśmiechnął się kącikiem ust.
– Tym razem mam nadzieję na dłuższą przechadzkę – odparowała, siląc się na spokój. Był od niej odległy o lata świetlne.
– Przepraszam za moje maniery, miałem podły nastrój – usprawiedliwił się Baśniowiecki.
– To ja przepraszam, powinien był pan mnie wyrzucić.
– I zrobię to, jeżeli jeszcze raz użyje pani słowa „przepraszam”.
Zaśmiali się. Zauważył, jak mężnie maskuje napięcie, docenił to.
– Cieszę się, że znów panią widzę. – Spojrzał na nią ciepło. – Choć nie ukrywam, że czuję się zaskoczony.
– Ja również, ale nie mam już wyjścia. – Skrzywiła się komicznie.
– Proszę się nie obawiać, na ogół nie gryziemy. Feliksie, pokazałeś pani doktor jej mieszkanie?
– Zaraz, nie pali się. Mam tylko dwie nogi.
– Bałwan. A zatem proszę pozwolić, że zrehabilituję się w roli przewodnika, nim zostanę bezwolnym pacjentem – zadeklamował teatralnie Konrad. Podszedł do przybyłych. – Witamy w Baśniowie. – Ucałował dłoń Lewańskiej i wskazał otwarte drzwi.
Skołowana Helena pozwoliła się wyprowadzić.
– Rozumiem, że to pani pierwsza samodzielna praca? – zagadnął Baśnowiecki po kilku chwilach milczenia. Długi korytarz skręcił akurat w lewo i wyprowadził ich na przestronną klatkę schodową. Zeszli piętro niżej.
– Skąd pan wie? – spytała głupio.
Zaśmiał się cicho.
– Nawet wtedy, w ogrodzie, nie była pani tak przerażona.
– Pięknie – mruknęła, wściekła na siebie. – I co? Nie obawia się pan?
– Z wiekiem coraz mniej spraw budzi moją obawę.
Przystanęli.
– Tu, w południowym skrzydle przygotowaliśmy dla pani apartament. Mam nadzieję, że się spodoba. – Otworzył drzwi, weszli. – Pokój dzienny, gabinet, sypialnia, łazienka – objaśniał, wiodąc ją amfiladą. – Pomieszczenia służbowe, sala ćwiczeń i tak dalej będą na parterze. Zaopatrzymy je i urządzimy w ciągu tygodnia według pani wskazówek, finanse nie grają roli. No, a teraz proszę spokojnie dojść do siebie. – Uśmiechnął się. – Obiad będzie o czternastej. Przyjdę po panią.
* * *
Miesiąc później Helena była pewna, że mieszka w Baśniowie od zawsze. Miała najsympatyczniejszych pacjentów, jakich można sobie wyobrazić, a gabinet lekarski z przyległościami przypominał imperium. Pensję mogła spokojnie odkładać na konto: pełne utrzymanie wliczono w honorarium. Póki co, praca przypominała sielankę. Baśniowiecki wyjaśnił, że chodzi im raczej o stałą kontrolę i poczucie bezpieczeństwa; pałac leżał na odludziu.
Zembrzycki był cukrzykiem. Na zmianę usypiał na stojąco albo cierpiał na bezsenność. Niemal mdlał na widok strzykawki, a od niedawna musiał przyjmować insulinę. Kotowicz ledwie przeżył zawał i borykał się z pierwszymi symptomami alzheimera. Ręka Baśniowieckiego wymagała ciągłej rehabilitacji. Bliski apopleksji Walicki zbiegł do Baśniowa przed żoną i mieszkał tu od dwóch lat, zdrów jak ryba. Był tylko głuchy i miał za sobą poważny problem alkoholowy.
– Ale to przeszłość, do której nie ma powrotu – zapewnił Lewańską podczas wstępnego wywiadu.
– A gdzie Seta? – zagrzmiał kilka godzin później, przy obiedzie. – Od tygodnia maleńkiej nie widziałem – użalił się.
– Panie Ryszardzie… – Zaniepokojona Helena uniosła brwi.
Krążący z wazą Feliks ledwie powstrzymał parsknięcie śmiechem.
– To niezbyt wierna towarzyszka Kaca – wyjaśnił Konrad, uchyliwszy skraj obrusa. Rozwalony pod stołem pointer niemrawo poruszył ogonem. – Lubi mocne wrażenia, ale wróci.
Rozkład przedpołudnia w Baśniowie przypominał sanatoryjny dryl. O ósmej rano śniadanie, następnie obowiązkowa wizyta w gabinecie lekarskim, ćwiczenia, godzina relaksu, o czternastej obiad. Soboty i niedziele wolne.
Feliks raz w tygodniu jeździł do Świątoblina po zapasy na cały tydzień, codziennie sprzątał pałac, prał, gotował – nic więc dziwnego, że olbrzymi ogród i kilkuhektarowy park leżały odłogiem.
– Nie myśleliście o zatrudnieniu do pomocy kogoś z miasteczka? – spytała pewnego dnia Helena. Zaprzyjaźnili się, dość szybko przeszli na „ty”. Siedzieli w kuchni, pomagała mu skrobać młode ziemniaki.
– Tego tylko brakowało, żeby kręcił się tutaj ktoś obcy.
– Przecież ja też byłam obca. – Wzruszyła ramionami, łokciem odgarnęła włosy z twarzy, wrzuciła kartofel do miski z wodą.
– Tylko przez dziesięć minut – odparł Feliks. – Bali się ciebie, to fakt. – Parsknął cichym śmiechem. – Kotowicz z Zembrzyckim założyli się, kto dłużej wytrzyma: oni czy ty. Szczerze? Dawali ci tydzień. Potem miałaś zostać obezwładniona, związana i odwieziona na dworzec.
– Cudowna perspektywa.
Helena odłożyła nożyk i poklepała kark Sety. Piękna wyżlica weimarska wróciła już z łazęgi. Niegdyś bardzo przywiązana do Walickiego, nie odstępowała Lewańskiej na krok.
– Nie wiedzieli przecież, kogo im w końcu przydzielono. Byli pewni, że nadciągnie Horpyna, tępiąca papierosy, koniak i takie tam… – Feliks chrząknął, odwrócił wzrok.
– Takie tam? – Helena zabawnie uniosła brwi. Zorientowała się już, że ma do czynienia z nietuzinkowymi osobnikami. Ciekawa była, co jeszcze usłyszy.
– Oj, i tak byś się w końcu dowiedziała. – Wygrzebał z kosza następnego kartofla. – Mówiłem, że są ekscentryczni – burknął i umilkł na moment. – Kotowicz to gej. – Zerknął na Lewańską spod oka.
– Domyśliłam się tego już dawno. Łap! – Rzuciła w niego małym ziemniaczkiem. Nie zareagował, nie spuszczał z niej wzroku.
– Nie przeszkadza ci to? – spytał.
– A powinno?
Wzruszył ramionami. Wstał, opłukał kartofle, włączył gaz.
– Poznałaś już ludzi w Świątoblinie. Wiesz, co potrafią.
* * *
Była piękna, słoneczna środa. Feliks nareszcie uporządkował centralną część ogrodu. Na tyłach pałacu piętrzyły się teraz zwały zeszłorocznych liści przeznaczonych do spalenia, a wokoło czuć było zapach skoszonej trawy.
Baśniowiecki uparł się, że oprowadzi Helenę po Zaczarowanym Ogrodzie. Spodobało mu się, że tak nazwała park. Tym razem rozmowa przypominała rwącą rzekę; miał fantastyczny humor, opowiadał o sobie.
– Większą część życia spędziłem we Francji, moja rodzina osiedliła się tam pod koniec wojny. Po latach starań udało mi się odzyskać pałac. Przyzna pani, że to idealne miejsce na zasłużoną emeryturę.
Doszli do pustego postumentu, usiedli na ławce. Kac i Seta rozwalili się w cieniu budlei, dysząc z wywalonymi ozorami. Ostre czerwcowe słońce paliło jak w tropikach, wszystko pulsowało od upału.
Konrad zerwał kwiat z krzewu.
– Ten fiolet świetnie współgra z kolorem pani włosów – ocenił, mrużąc oczy.
Zaśmiała się, wetknęła gałązkę za ucho.
– Jak wyglądam? – przekrzywiła głowę. Dawno nie czuła się tak beztroska.
– Jak wabik na motyle.
Uśmiechnęli się do siebie.
W budlejach kłębiły się chmary rusałek: pokrzywników, pawich oczek, kardynałów. Wyglądały jak kolibry. Kilkanaście wygrzewało się na pustym cokole, niemrawo poruszając skrzydłami.
– A co z Platonem?
Słoneczne refleksy zatańczyły w tęczówkach Heleny. Konrad polubił ich zieleń.
– Wysłałem go na rehabilitację do zaprzyjaźnionego muzeum. Chyba tam zostanie. Może i lepiej. – Wzruszył ramionami. Popatrzył na prawą dłoń, poruszył palcami.
– Dlaczego?
– Mógłbym znowu nie zapanować nad… – urwał.
– To pan?
Skrzywił się niechętnie.
– To moja ostatnia rzeźba. Zaraz potem miałem wylew. Coraz trudniej było mi znieść jego cholerny uśmiech – dokończył ciszej.
Milczeli dłuższą chwilę.
– Jest do pana bardzo podobny. – Spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Udało się.
– Wiem. To taki dowcip. – Usiadł wygodniej, założył nogę na nogę. – Jak pani słyszała, Walicki przyjechał do Baśniowa pierwszy. Pół roku przed moim… nieważne. Akurat pracowałem nad tą rzeźbą. Posąg miał być… – W oczach Baśniowieckiego zapaliły się wesołe błyski. – …elementem dekoracyjnym jednego z pasaży handlowych, ale…
– Platon? W centrum handlowym? – Lewańska wybałuszyła oczy.
– Właśnie na tym polegał dowcip. Zamówili u mnie, cytuję: „Klasyczny posąg bożka handlu, najlepiej Hermesa albo Platona”. Sama pani rozumie, że nie mogłem się powstrzymać. Honorarium, jakie mi zaproponowano, miało pokryć koszty remontu części pałacu, postanowiłem zatem stworzyć hybrydę i nadać jej twarzy moje własne rysy. Sceptyczny Ryszard założył się ze mną, że po pierwsze nie potrafię, a po drugie – mimo wszystko nie przyjmą czegoś takiego.
– Nie muszę pytać, kto wygrał zakład. – Zaśmiała się.
– Myli się pani: był remis. Polubiłem tę rzeźbę. Ponieważ i tak zalegali z wypłatą zaliczki, rozwiązałem umowę i Platon został w Baśniowie.
– Lubię Walickiego – wyznała Helena, gdy doszli do siebie po klasycznym posągu bożka handlu. – Kotowicza również – dodała po chwili, ciszej.
– Cieszę się, że właśnie tak pani to przyjęła. – Spojrzał na nią ciepło. – Feliks się wygadał – wyjaśnił.
– A kimże jestem, by kogokolwiek klasyfikować, oceniać?
– Jerzy to wyjątkowy człowiek. Dobry, wierny przyjaciel. Nic tego nie zmienia.
Baśniowiecki wystawił twarz do słońca, przymknął oczy. Zerknęła na niego ukradkiem. Miał piękny, orli profil.
– Zawsze był pan sam?
– Chodzi pani o to, czy miałem żonę? Nie. Kobiety oczekiwały zbyt wiele zaangażowania i czasu. Nie mogłem im tego dać.
– Przynajmniej był pan uczciwy. – Uśmiechnęła się melancholijnie.
– Kwestia interpretacji. One akurat były innego zdania, ale to przeszłość. Wie pani, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co między dwojgiem ludzi najpiękniejsze, bierze się z niespełnienia. Jeżeli przekroczymy tę granicę, stopniowo nabieramy bolesnej ostrości widzenia, zaczynamy dociekać, oceniać… Zupełnie niepotrzebnie – dokończył ciszej.Drakon
Helena miała wrażenie, że wraca do zdrowia po długotrwałej chorobie. To zaskakujące, zważywszy, że otaczali ją ludzie, dla których młodość i pełna sprawność były wspomnieniem. Tak jednak barwni, pełni życia, że tylko codzienne konsultacje w gabinecie przypominały Lewańskiej, że pracuje w domu opieki.
Walicki był muzykiem jazzowym. Grał na saksofonie, świetnie improwizował na fortepianie i w dalszym ciągu komponował. Pisał głównie muzykę do spektakli teatralnych, od czasu do czasu filmową. Było to jego źródło utrzymania. Kotowicz, elektronik i maniak komputerowy, wiecznie coś dłubał w ukochanej pracowni, która przypominała siedzibę NASA. Zembrzycki, mimo emerytury nadal czynny zawodowo fizyk, współpracował z wydawnictwami i czasopismami naukowymi, układał zadania do podręczników szkolnych, akademickich, recenzował prace.
Jedynie Baśniowiecki, najmłodszy z całej czwórki, sprawiał wrażenie wygnańca, który stoi obok życia, obserwuje je przez szybę. Często znikał na całe dnie w swoim mieszkaniu; czytał, rozmyślał. Albo snuł się po pałacu i ogrodzie z sennym, melancholijnym uśmiechem w kąciku ust.
Dziś jednak tryskał humorem, a był w takich razach uroczy. Helena zastała go w parku; majstrował przy siatce do ping-ponga. Grywał jedynie z Walickim, który był mańkutem. Konrad nie miał przy nim oporów, szybko nauczył się grać lewą ręką. Nie wiedział, że właśnie dlatego Rysiek tak się uparł na zakupienie stołu.
– Zagramy? – odgarnął z czoła długie włosy.
– Chętnie. – Z uśmiechem przyjęła wysłużoną paletkę, zważyła w dłoni, poprawiła chwyt. – Dawno nie grałam w ping-ponga.
Stanęła po przeciwnej stronie. Wzięła zbyt duży rozmach, odbiła piłeczkę jak armatnią kulę.
– Uprzedzałam. – Zaśmiała się.
– Mamy czas, szybko sobie przypomnisz. – W naturalny sposób przeszedł na „ty”.
Rzeczywiście, z minuty na minutę grała coraz lepiej, miała świetny refleks.
– Uważaj.
Nieoczekiwanie przerzuciła paletkę do lewej dłoni, odbiła piłeczkę. Stęknął, nadgarstek omal nie wyskoczył mu ze stawu.
– Jesteś oburęczna? – Wykonał mistrzowski zwód.
– Staram się unikać ograniczeń tam, gdzie jest to możliwe. – Ostentacyjnie ścięła podanie.
Złapał piłeczkę, przerwał grę.
– Czuję się przywołany do porządku, ale na mnie nie licz. – Twarz mu stężała.
– Naprawdę musisz udawać skazańca? Dobrze ci z tym? – Dawno postanowiła zastosować terapię szokową, czekała okazji. – Przecież niektórzy ludzie malują stopami, ustami. Twoja moc jest w duszy, nie w rękach.
– Posłuchaj – rzekł bardzo cicho, wyraźnie. – Dłoń była moim najważniejszym narzędziem, a dłuto to nie ołówek czy pędzel.
Wyczuła w jego głosie rozdrażnienie, brnęła jednak dalej:
– Wiem, nie jestem idiotką. Dlaczego nie spróbujesz?
– Uczyłem się rzeźby przez całe życie, coś osiągnąłem i nie zamierzam na starość zaczynać od nowa – wycedził, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Trzeci tydzień wlókł się nieznośnie. Helena głównie czytała, dopieszczała rysunki, trochę pisała. Unikała spacerów, z lęku, że nogi same zaniosą ją w zakazane miejsce. Zaprzestała bowiem wizyt w Zaczarowanym Ogrodzie. Czuła, że odebrano jej coś ważnego; tęskniła do swojej Arkadii Szczęśliwej, ale nie miała śmiałości, by przekroczyć granicę. Baśniowiecki wiedział, że przychodziła tu od dwóch tygodni, musiał ją obserwować. Czuła się z tym fatalnie, jakby ją podglądał. W dodatku niepotrzebnie wyrwała się z nieszczęsnym tekstem o sile woli. Rozdrażnił go, rozmowa utknęła w martwym punkcie, szybko się pożegnali.
Był niedzielny wieczór. Jutro miała rozpocząć nową pracę, obawiała się jej coraz bardziej. Raz jeszcze odczytała adres, przygotowała świeże ubranie, sprawdziła, czy wszystko spakowała, i położyła się do łóżka.
O dziesiątej rano taksówka przywiozła ją pod okazałą, kutą bramę. Kierowca w bejsbolówce bez słowa zainkasował honorarium z napiwkiem, wysiadł, wypluł przeżutą zapałkę, wyjął skromny bagaż Heleny i odjechał, zostawiwszy ją sam na sam z uczuciem paniki.
Nerwowym gestem poprawiła włosy i wygładziła sukienkę. Wzięła głęboki oddech, nacisnęła dzwonek. Czekała blisko pięć minut, nim z oddali dobiegł miarowy chrzęst żwiru. Po chwili przed bramą wyrósł drobny mężczyzna w nieokreślonym wieku.
– Pani do kogo? – Ziewnął.
– Helena Lewańska – przedstawiła się.
– A! – Wyprężył się jak struna, błyskawicznie otworzył bramę. – To pani? – Otaksował wzrokiem przybyłą. – Spodziewaliśmy się raczej kogoś bardziej… – Urwał, chrząknął. – Dzień dobry. Jestem Feliks i mam na głowie cały ten bałagan. – Wymownie rozpostarł ramiona. – Proszę zostawić – dodał, widząc, że kobieta sięga po uchwyt walizki. – Pomogę. – Wziął ją od niej. – Tędy. – Wskazał długą alejkę.
Po kilku minutach ostrego marszu dotarli do podupadającego pałacu, o którego istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Feliks otworzył drzwi wejściowe i zrobił Helenie miejsce w przejściu.
– Proszę zostawić bagaż, zaniosę go później do pani części mieszkalnej. Tędy.
Minęli przestronny hall, wspięli się na schody.
Nie wiedziała, na co patrzeć. Czy na ścienne malarstwo iluzjonistyczne, wyobrażające baśniowe alegorie, czy na gęsto porozwieszane portrety, pejzaże, sceny z polowania, martwe natury, pokoty… Czy na galerię kamiennych i drewnianych postaci naturalnej wielkości.
– Akurat grają w brydża w bibliotece. To tutaj, na drugim piętrze, w końcu korytarza. – Feliks zerknął ukradkiem na Helenę. – Dobrze się pani czuje?
– Nikt mnie nie uprzedził, że tu jest… – Zacięła się. – Że znajdę się w tak niezwykłym miejscu.
– A co by to zmieniło? – Przewodnik flegmatycznie wzruszył ramionami. – Pałac jak pałac. Roboty więcej i tyle – burknął. – Chodzi pani o nich? – Wskazał głową majaczące w oddali drzwi, jakby ukrywały wlot smoczej jamy. – Proszę się nie obawiać, to naprawdę mili ludzie. Trochę ekscentryczni, ale przy odrobinie dystansu da się z nimi wytrzymać. Przedstawię panią. – Bez pukania nacisnął klamkę.
Weszli do przestronnej komnaty.
W cieniu palmy, przy stoliku karcianym, siedzieli czterej mężczyźni.
– To ty, Feliksie? – mruknął siwy jak gołąbek, nie odwróciwszy głowy. – Skoro już jesteś, przyniesiesz mi laptop? Leży na moim biurku.
– Później. Przyjechała doktor Lewańska.
– Co? – Ryży dryblas w czerwonym fontaziu przytknął dłoń do ucha.
– Doktor Lewańska – powtórzył głośniej Feliks, wywracając oczami.
– Nie opowiadaj, miała nadciągnąć dopiero w poniedziałek.
Helena poczuła się jak budząca grozę nawałnica.
– Dziś jest poniedziałek, Ryszardzie – upomniał łysy grubas w granatowej bonżurce.
– O masz! Jak ten czas leci. Żegnaj, beztroska starości!
Feliks wymownie wzniósł oczy do sufitu.
Trzej mężczyźni, jeden po drugim, odłożyli karty. Wstali, delikatnie odsuwając krzesła. Czwarty przeglądał jeszcze zapiski z wynikami brydża. Drzemiący przy jego nogach pointer otworzył jedno oko, dźwignął się niechętnie i przeciągnął, wypinając kościsty zadek. Otrząsnął się, podszedł do Heleny, obwąchał ją, przyjaźnie merdając kikutem ogona.
– Spadaj, Kac – mruknął Feliks.
Pies ziewnął przeciągle i usiadł na stopie gościa.
– Proszę pozwolić, pani doktor – podjął przewodnik z westchnieniem rezygnacji. – Profesor Franciszek Zembrzycki, doktor Jerzy Kotowicz, pan Ryszard Walicki i gospodarz, pan…
– Myśmy się już poznali. – Czwarty mężczyzna dopiero teraz wstał i odwrócił się w ich kierunku.
Helena zamarła.
– Tym razem weszła pani od właściwej strony. – Uśmiechnął się kącikiem ust.
– Tym razem mam nadzieję na dłuższą przechadzkę – odparowała, siląc się na spokój. Był od niej odległy o lata świetlne.
– Przepraszam za moje maniery, miałem podły nastrój – usprawiedliwił się Baśniowiecki.
– To ja przepraszam, powinien był pan mnie wyrzucić.
– I zrobię to, jeżeli jeszcze raz użyje pani słowa „przepraszam”.
Zaśmiali się. Zauważył, jak mężnie maskuje napięcie, docenił to.
– Cieszę się, że znów panią widzę. – Spojrzał na nią ciepło. – Choć nie ukrywam, że czuję się zaskoczony.
– Ja również, ale nie mam już wyjścia. – Skrzywiła się komicznie.
– Proszę się nie obawiać, na ogół nie gryziemy. Feliksie, pokazałeś pani doktor jej mieszkanie?
– Zaraz, nie pali się. Mam tylko dwie nogi.
– Bałwan. A zatem proszę pozwolić, że zrehabilituję się w roli przewodnika, nim zostanę bezwolnym pacjentem – zadeklamował teatralnie Konrad. Podszedł do przybyłych. – Witamy w Baśniowie. – Ucałował dłoń Lewańskiej i wskazał otwarte drzwi.
Skołowana Helena pozwoliła się wyprowadzić.
– Rozumiem, że to pani pierwsza samodzielna praca? – zagadnął Baśnowiecki po kilku chwilach milczenia. Długi korytarz skręcił akurat w lewo i wyprowadził ich na przestronną klatkę schodową. Zeszli piętro niżej.
– Skąd pan wie? – spytała głupio.
Zaśmiał się cicho.
– Nawet wtedy, w ogrodzie, nie była pani tak przerażona.
– Pięknie – mruknęła, wściekła na siebie. – I co? Nie obawia się pan?
– Z wiekiem coraz mniej spraw budzi moją obawę.
Przystanęli.
– Tu, w południowym skrzydle przygotowaliśmy dla pani apartament. Mam nadzieję, że się spodoba. – Otworzył drzwi, weszli. – Pokój dzienny, gabinet, sypialnia, łazienka – objaśniał, wiodąc ją amfiladą. – Pomieszczenia służbowe, sala ćwiczeń i tak dalej będą na parterze. Zaopatrzymy je i urządzimy w ciągu tygodnia według pani wskazówek, finanse nie grają roli. No, a teraz proszę spokojnie dojść do siebie. – Uśmiechnął się. – Obiad będzie o czternastej. Przyjdę po panią.
* * *
Miesiąc później Helena była pewna, że mieszka w Baśniowie od zawsze. Miała najsympatyczniejszych pacjentów, jakich można sobie wyobrazić, a gabinet lekarski z przyległościami przypominał imperium. Pensję mogła spokojnie odkładać na konto: pełne utrzymanie wliczono w honorarium. Póki co, praca przypominała sielankę. Baśniowiecki wyjaśnił, że chodzi im raczej o stałą kontrolę i poczucie bezpieczeństwa; pałac leżał na odludziu.
Zembrzycki był cukrzykiem. Na zmianę usypiał na stojąco albo cierpiał na bezsenność. Niemal mdlał na widok strzykawki, a od niedawna musiał przyjmować insulinę. Kotowicz ledwie przeżył zawał i borykał się z pierwszymi symptomami alzheimera. Ręka Baśniowieckiego wymagała ciągłej rehabilitacji. Bliski apopleksji Walicki zbiegł do Baśniowa przed żoną i mieszkał tu od dwóch lat, zdrów jak ryba. Był tylko głuchy i miał za sobą poważny problem alkoholowy.
– Ale to przeszłość, do której nie ma powrotu – zapewnił Lewańską podczas wstępnego wywiadu.
– A gdzie Seta? – zagrzmiał kilka godzin później, przy obiedzie. – Od tygodnia maleńkiej nie widziałem – użalił się.
– Panie Ryszardzie… – Zaniepokojona Helena uniosła brwi.
Krążący z wazą Feliks ledwie powstrzymał parsknięcie śmiechem.
– To niezbyt wierna towarzyszka Kaca – wyjaśnił Konrad, uchyliwszy skraj obrusa. Rozwalony pod stołem pointer niemrawo poruszył ogonem. – Lubi mocne wrażenia, ale wróci.
Rozkład przedpołudnia w Baśniowie przypominał sanatoryjny dryl. O ósmej rano śniadanie, następnie obowiązkowa wizyta w gabinecie lekarskim, ćwiczenia, godzina relaksu, o czternastej obiad. Soboty i niedziele wolne.
Feliks raz w tygodniu jeździł do Świątoblina po zapasy na cały tydzień, codziennie sprzątał pałac, prał, gotował – nic więc dziwnego, że olbrzymi ogród i kilkuhektarowy park leżały odłogiem.
– Nie myśleliście o zatrudnieniu do pomocy kogoś z miasteczka? – spytała pewnego dnia Helena. Zaprzyjaźnili się, dość szybko przeszli na „ty”. Siedzieli w kuchni, pomagała mu skrobać młode ziemniaki.
– Tego tylko brakowało, żeby kręcił się tutaj ktoś obcy.
– Przecież ja też byłam obca. – Wzruszyła ramionami, łokciem odgarnęła włosy z twarzy, wrzuciła kartofel do miski z wodą.
– Tylko przez dziesięć minut – odparł Feliks. – Bali się ciebie, to fakt. – Parsknął cichym śmiechem. – Kotowicz z Zembrzyckim założyli się, kto dłużej wytrzyma: oni czy ty. Szczerze? Dawali ci tydzień. Potem miałaś zostać obezwładniona, związana i odwieziona na dworzec.
– Cudowna perspektywa.
Helena odłożyła nożyk i poklepała kark Sety. Piękna wyżlica weimarska wróciła już z łazęgi. Niegdyś bardzo przywiązana do Walickiego, nie odstępowała Lewańskiej na krok.
– Nie wiedzieli przecież, kogo im w końcu przydzielono. Byli pewni, że nadciągnie Horpyna, tępiąca papierosy, koniak i takie tam… – Feliks chrząknął, odwrócił wzrok.
– Takie tam? – Helena zabawnie uniosła brwi. Zorientowała się już, że ma do czynienia z nietuzinkowymi osobnikami. Ciekawa była, co jeszcze usłyszy.
– Oj, i tak byś się w końcu dowiedziała. – Wygrzebał z kosza następnego kartofla. – Mówiłem, że są ekscentryczni – burknął i umilkł na moment. – Kotowicz to gej. – Zerknął na Lewańską spod oka.
– Domyśliłam się tego już dawno. Łap! – Rzuciła w niego małym ziemniaczkiem. Nie zareagował, nie spuszczał z niej wzroku.
– Nie przeszkadza ci to? – spytał.
– A powinno?
Wzruszył ramionami. Wstał, opłukał kartofle, włączył gaz.
– Poznałaś już ludzi w Świątoblinie. Wiesz, co potrafią.
* * *
Była piękna, słoneczna środa. Feliks nareszcie uporządkował centralną część ogrodu. Na tyłach pałacu piętrzyły się teraz zwały zeszłorocznych liści przeznaczonych do spalenia, a wokoło czuć było zapach skoszonej trawy.
Baśniowiecki uparł się, że oprowadzi Helenę po Zaczarowanym Ogrodzie. Spodobało mu się, że tak nazwała park. Tym razem rozmowa przypominała rwącą rzekę; miał fantastyczny humor, opowiadał o sobie.
– Większą część życia spędziłem we Francji, moja rodzina osiedliła się tam pod koniec wojny. Po latach starań udało mi się odzyskać pałac. Przyzna pani, że to idealne miejsce na zasłużoną emeryturę.
Doszli do pustego postumentu, usiedli na ławce. Kac i Seta rozwalili się w cieniu budlei, dysząc z wywalonymi ozorami. Ostre czerwcowe słońce paliło jak w tropikach, wszystko pulsowało od upału.
Konrad zerwał kwiat z krzewu.
– Ten fiolet świetnie współgra z kolorem pani włosów – ocenił, mrużąc oczy.
Zaśmiała się, wetknęła gałązkę za ucho.
– Jak wyglądam? – przekrzywiła głowę. Dawno nie czuła się tak beztroska.
– Jak wabik na motyle.
Uśmiechnęli się do siebie.
W budlejach kłębiły się chmary rusałek: pokrzywników, pawich oczek, kardynałów. Wyglądały jak kolibry. Kilkanaście wygrzewało się na pustym cokole, niemrawo poruszając skrzydłami.
– A co z Platonem?
Słoneczne refleksy zatańczyły w tęczówkach Heleny. Konrad polubił ich zieleń.
– Wysłałem go na rehabilitację do zaprzyjaźnionego muzeum. Chyba tam zostanie. Może i lepiej. – Wzruszył ramionami. Popatrzył na prawą dłoń, poruszył palcami.
– Dlaczego?
– Mógłbym znowu nie zapanować nad… – urwał.
– To pan?
Skrzywił się niechętnie.
– To moja ostatnia rzeźba. Zaraz potem miałem wylew. Coraz trudniej było mi znieść jego cholerny uśmiech – dokończył ciszej.
Milczeli dłuższą chwilę.
– Jest do pana bardzo podobny. – Spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Udało się.
– Wiem. To taki dowcip. – Usiadł wygodniej, założył nogę na nogę. – Jak pani słyszała, Walicki przyjechał do Baśniowa pierwszy. Pół roku przed moim… nieważne. Akurat pracowałem nad tą rzeźbą. Posąg miał być… – W oczach Baśniowieckiego zapaliły się wesołe błyski. – …elementem dekoracyjnym jednego z pasaży handlowych, ale…
– Platon? W centrum handlowym? – Lewańska wybałuszyła oczy.
– Właśnie na tym polegał dowcip. Zamówili u mnie, cytuję: „Klasyczny posąg bożka handlu, najlepiej Hermesa albo Platona”. Sama pani rozumie, że nie mogłem się powstrzymać. Honorarium, jakie mi zaproponowano, miało pokryć koszty remontu części pałacu, postanowiłem zatem stworzyć hybrydę i nadać jej twarzy moje własne rysy. Sceptyczny Ryszard założył się ze mną, że po pierwsze nie potrafię, a po drugie – mimo wszystko nie przyjmą czegoś takiego.
– Nie muszę pytać, kto wygrał zakład. – Zaśmiała się.
– Myli się pani: był remis. Polubiłem tę rzeźbę. Ponieważ i tak zalegali z wypłatą zaliczki, rozwiązałem umowę i Platon został w Baśniowie.
– Lubię Walickiego – wyznała Helena, gdy doszli do siebie po klasycznym posągu bożka handlu. – Kotowicza również – dodała po chwili, ciszej.
– Cieszę się, że właśnie tak pani to przyjęła. – Spojrzał na nią ciepło. – Feliks się wygadał – wyjaśnił.
– A kimże jestem, by kogokolwiek klasyfikować, oceniać?
– Jerzy to wyjątkowy człowiek. Dobry, wierny przyjaciel. Nic tego nie zmienia.
Baśniowiecki wystawił twarz do słońca, przymknął oczy. Zerknęła na niego ukradkiem. Miał piękny, orli profil.
– Zawsze był pan sam?
– Chodzi pani o to, czy miałem żonę? Nie. Kobiety oczekiwały zbyt wiele zaangażowania i czasu. Nie mogłem im tego dać.
– Przynajmniej był pan uczciwy. – Uśmiechnęła się melancholijnie.
– Kwestia interpretacji. One akurat były innego zdania, ale to przeszłość. Wie pani, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co między dwojgiem ludzi najpiękniejsze, bierze się z niespełnienia. Jeżeli przekroczymy tę granicę, stopniowo nabieramy bolesnej ostrości widzenia, zaczynamy dociekać, oceniać… Zupełnie niepotrzebnie – dokończył ciszej.Drakon
Helena miała wrażenie, że wraca do zdrowia po długotrwałej chorobie. To zaskakujące, zważywszy, że otaczali ją ludzie, dla których młodość i pełna sprawność były wspomnieniem. Tak jednak barwni, pełni życia, że tylko codzienne konsultacje w gabinecie przypominały Lewańskiej, że pracuje w domu opieki.
Walicki był muzykiem jazzowym. Grał na saksofonie, świetnie improwizował na fortepianie i w dalszym ciągu komponował. Pisał głównie muzykę do spektakli teatralnych, od czasu do czasu filmową. Było to jego źródło utrzymania. Kotowicz, elektronik i maniak komputerowy, wiecznie coś dłubał w ukochanej pracowni, która przypominała siedzibę NASA. Zembrzycki, mimo emerytury nadal czynny zawodowo fizyk, współpracował z wydawnictwami i czasopismami naukowymi, układał zadania do podręczników szkolnych, akademickich, recenzował prace.
Jedynie Baśniowiecki, najmłodszy z całej czwórki, sprawiał wrażenie wygnańca, który stoi obok życia, obserwuje je przez szybę. Często znikał na całe dnie w swoim mieszkaniu; czytał, rozmyślał. Albo snuł się po pałacu i ogrodzie z sennym, melancholijnym uśmiechem w kąciku ust.
Dziś jednak tryskał humorem, a był w takich razach uroczy. Helena zastała go w parku; majstrował przy siatce do ping-ponga. Grywał jedynie z Walickim, który był mańkutem. Konrad nie miał przy nim oporów, szybko nauczył się grać lewą ręką. Nie wiedział, że właśnie dlatego Rysiek tak się uparł na zakupienie stołu.
– Zagramy? – odgarnął z czoła długie włosy.
– Chętnie. – Z uśmiechem przyjęła wysłużoną paletkę, zważyła w dłoni, poprawiła chwyt. – Dawno nie grałam w ping-ponga.
Stanęła po przeciwnej stronie. Wzięła zbyt duży rozmach, odbiła piłeczkę jak armatnią kulę.
– Uprzedzałam. – Zaśmiała się.
– Mamy czas, szybko sobie przypomnisz. – W naturalny sposób przeszedł na „ty”.
Rzeczywiście, z minuty na minutę grała coraz lepiej, miała świetny refleks.
– Uważaj.
Nieoczekiwanie przerzuciła paletkę do lewej dłoni, odbiła piłeczkę. Stęknął, nadgarstek omal nie wyskoczył mu ze stawu.
– Jesteś oburęczna? – Wykonał mistrzowski zwód.
– Staram się unikać ograniczeń tam, gdzie jest to możliwe. – Ostentacyjnie ścięła podanie.
Złapał piłeczkę, przerwał grę.
– Czuję się przywołany do porządku, ale na mnie nie licz. – Twarz mu stężała.
– Naprawdę musisz udawać skazańca? Dobrze ci z tym? – Dawno postanowiła zastosować terapię szokową, czekała okazji. – Przecież niektórzy ludzie malują stopami, ustami. Twoja moc jest w duszy, nie w rękach.
– Posłuchaj – rzekł bardzo cicho, wyraźnie. – Dłoń była moim najważniejszym narzędziem, a dłuto to nie ołówek czy pędzel.
Wyczuła w jego głosie rozdrażnienie, brnęła jednak dalej:
– Wiem, nie jestem idiotką. Dlaczego nie spróbujesz?
– Uczyłem się rzeźby przez całe życie, coś osiągnąłem i nie zamierzam na starość zaczynać od nowa – wycedził, odwrócił się na pięcie i odszedł.
więcej..