Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Iloraz szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 maja 2025
2995 pkt
punktów Virtualo

Iloraz szczęścia - ebook

Podobnie, jak w głośnym filmie "Anatomia upadku", wszystko zaczyna się od śmierci, a może zaginięcia ojca rodziny. Jedynym świadkiem zdarzenia mógł być najmłodszy syn Adama Parsona, Eugene – chłopiec cierpi jednak na rzadki zespół Angelmana i nie umie mówić. Desperackie poszukiwania zmuszą całą rodzinę do zakwestionowania wszystkiego, co wiedzą o sobie nawzajem i o zaginionym. W tej obfitującej w zaskakujące zwroty akcji powieści Angie Kim z wielką wirtuozerią miesza różne gatunki literackie: thriller, dramat obyczajowy i tzw. coming of age novel, czyli powieść o dorastaniu, w tym wypadku w neuroróżnorodnej i dwurasowej rodzinie – matka trójki dzieci jest bowiem Koreanką.

"Iloraz szczęścia" to chwytający za serce page turner, który stawia pytania o miłość, rolę języka w komunikacji międzyludzkiej, definicję człowieczeństwa, wreszcie o to, czy ostatecznym celem w życiu jest tytułowe szczęście. Za oceanem była to jedna z najgłośniejszych książek jesieni 2023.

"Powszechnie się przyjmuje, że nie ocenia się wartości drugiej osoby na podstawie wyglądu (…) Dlaczego nie zrobimy tego samego w odniesieniu do sposobów komunikacji? Mam nadzieję, że »Iloraz szczęścia« pomoże (…) zburzyć głęboko zakorzenione w społeczeństwie przekonanie, że biegłość w mowie jest skorelowana z inteligencją. To, że ktoś nie mówi, nie oznacza, że nie myśli ani nie rozumie".

Angie Kim

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68180-50-3
Rozmiar pliku: 755 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Locke, Bach i k-pop

Nie od razu zadzwoniliśmy na policję. Później to sobie wyrzucałam, zastanawiałam się, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym nie zbagatelizowała sprawy, nie upierała się, że tata wcale nie zaginął na serio, tylko coś go zatrzymało, że pewnie dalej jest w lesie i szuka Eugene’a, gdybym nie myślała, że gdzieś go poniosło. Mama mówi, że to nie moja wina, że po prostu zachowałam optymizm, ale ja wiem swoje. Nie wierzę w optymizm. Uważam, że bardzo niewiele (jeśli w ogóle cokolwiek) dzieli go od dobrowolnej głupoty, dlatego staram się całkiem go unikać, żeby przez pomyłkę nie przekroczyć tej granicy.

Mój brat bliźniak, John, też mnie ciągle pociesza, mówi, że przecież nie mogliśmy wiedzieć, że coś jest nie tak, bo to był typowy poranek, ale to głupie, bo jak można założyć, że sprawy nie pójdą źle tylko dlatego, że nie poszły źle do tej pory? Życie to nie geometria – straszliwe wydarzenia, które je odmieniają, nie następują przewidywalnie, nie leżą na samym dole równi pochyłej. Tragedie i wypadki są nimi właśnie dlatego, że przychodzą nieoczekiwanie. Zresztą gdy w naszej rodzinie cokolwiek nazywa się „typowym” – ja tylko kręcę głową. Nie chodzi mi nawet o rzeczy, które przynajmniej mają coś wspólnego z typowością, jak moje i Johna różnopłciowe bliźniactwo, nasz dwurasowy (koreańsko­-biały) miks, nietypowe role płciowe naszych rodziców (mama pracuje, tata opiekuje się domem) czy odmienne nazwiska (Parson od taty + Park od mamy = Parkson u dzieci). To wszystko rzeczywiście jest rzadkie, ale w naszych okolicach dziś już nie szokuje. Organicznie i bezdyskusyjnie nietypowymi czyni nas podwójna diagnoza mojego młodszego brata: Eugene ma autyzm oraz rzadką chorobę genetyczną nazywaną zespołem Angelmana (AS), co oznacza, że nie umie mówić, ma zaburzenia motoryczne oraz – co fascynuje wiele osób, które nie słyszały wcześniej o AS – jest niesamowicie wesoły, często się uśmiecha i śmieje.

Sorry, zbaczam z tematu. To jedna z moich największych wad, więc staram się nad tym pracować. (Szczerze mówiąc, nie lubię tego tłumić tak do końca, bo takie dygresje bywają ważne i/lub fajne. Na przykład moja praca dyplomowa, zatytułowana _Filozofia muzyki i programowanie algorytmiczne: Locke, Bach i k-pop kontra Prokofiew, Sartre i jazz rap_, zrodziła się z przypisu do pierwotnej propozycji tematu. Zresztą nic na to nie poradzę – tak działa mój mózg. Dlatego umówmy się na kompromis: dygresje będę wstawiać w przypisach. Jeżeli lubicie tego typu fajne wtrącenia, podobnie jak tata i ja, możecie je czytać. Jeśli przypisy was wkurzają (jak Johna) albo chcecie natychmiast wiedzieć, co było dalej (jak mama), możecie je pomijać. A jeśli nie możecie się zdecydować, spróbujcie może z kilkoma, według uznania).

Dobra, zaczęłam opowiadać o policji. Tak ­naprawdę wie­działam, że coś jest nie tak. Wszyscy wiedzieliśmy. Nie chcie­liśmy dzwonić na policję, żeby nie powiedzieć tego głośno, tak jak ja teraz krążę w kółko i skupiam się na ­pobocznej kwestii dzwonienia na policję, zamiast wprost powiedzieć, co się stało.

No więc tak: mój ojciec, Adam Parson, lat pięćdziesiąt jeden, zaginął. We wtorek 23 czerwca 2020 roku o godzi­nie 9.30 wybrał się z moim czternastoletnim bratem Eu­gene’em na przechadzkę do pobliskiego parku River Falls, jak robił to prawie codziennie rano, odkąd wróciłam z uczelni do domu na czas lockdownu. Wiem, że dotarli do parku, bo zgłosiło się kilkunastu świadków, którzy tam wtedy spacerowali lub wyprowadzali psy i widzieli ich razem w różnych miejscach w pobliżu ścieżki do wodospadu, nawet jeszcze o 11.10. O 11.38 (dokładną godzinę znamy dzięki nagraniu z kamery samochodowej) Eugene zdążył już wyjść z lasu i biegł środkiem wąskiej drogi na naszym osiedlu, przez co kierowca, który nie zatrzymał się na znaku „stop” i za szybko skręcił, był zmuszony zjechać do rowu, żeby go nie potrącić. Tuż przed wstrząsem kamery widać rozmazaną sylwetkę Eugene’a, który się nie zatrzymuje, nie odwraca, nawet nie patrzy na samochód ani na nic innego – tylko trochę się zatacza, tak blisko auta, jakby go jednak uderzyło. Pisk opon, huk pojazdu lądującego w rowie, nie wspominając już o reakcji łańcuchowej z udziałem dwóch kolejnych samochodów, podobno zlały się w potworną kakofonię mechanicznego chrzęstu, łomotu i gwizdu, która powyciągała ludzi z domów. Świadkowie widzieli oddalającego się chwiejnie chłopca, zidentyfikowanego później jako ­Eugene. Warto zauważyć, że spośród pięciorga świadków – trojga kierowców i dwojga pasażerów biorących udział w wypadku – nikt nie widział, żeby przed moim bratem szedł ojciec, towarzyszył mu albo biegł za nim. Potwierdziliśmy to wiele razy i nie ma wątpliwości: Eugene na naszym osiedlu był sam.

Kiedy to się działo, ja tymczasem przeżywałam – jak mi się zdawało – jedną z wielkich tragedii mego życia. Zabawne, jak względne okazują się tego typu oceny, jak bardzo mogą się zmienić w zależności od kontekstu: później ten dzień stał się oczywiście Dniem Zniknięcia Taty, ale gdybyście zapytali mnie rano, dałabym głowę, że to Dzień Wielkiego Rozstania. Nie żeby było ono aż tak dramatyczne. Choć o tym nie wiedziałam, w sumie nastąpiło już wcześniej: Vic tak jakby mnie ghostował, co zauważyłam, lecz uznałam, że potrzebuje trochę czasu dla siebie. To był mój pierwszy Poważny Związek (w sensie: trwający dłużej niż pół roku) i wydawało mi się, że taka jestem wyrozumiała, bo odsuwam się na bok, zamiast domagać się uwagi i jęczeć, że powinien się przede mną otworzyć, obnażyć duszę albo coś w tym stylu, ale jak się okazało, w rzeczywistości oblewałam test – z tego, jak bardzo mi zależy, ile dla mnie znaczy nasz związek itd. Poranny telefon był tylko kurtuazyjnym powiadomieniem o wynikach.

W milczeniu słuchałam spokojnej, rzeczowej (trochę na siłę) konkluzji Vica, że jego zdaniem będzie najlepiej, jeśli „pozostaniemy osobno”, bo najwidoczniej aż tak mi nie zależy. Zrozumiałam, że ta rozmowa to kolejny test, który mog­łabym zdać, gdybym się bardzo przejęła i powiedziała, że „oczywiście mi zależy” i że „wszystko przez ten lockdown, przez cierpienie wywołane rozłąką”, bla, bla, bla. Ale ja nie bawię się w dramy. Na dodatek trochę się wkurzyłam, że facet, który do tej pory wychwalał moją „ożywczą bezproblemowość i brak gierek”, teraz sam uprawiał taką gierkę i oczekiwał, że dołączę i będę w niej błyszczeć. To z jego strony niedojrzałe, obraźliwe i, szczerze mówiąc, dosyć wredne. To mu dokładnie powiedziałam, po czym się rozłączyłam. (Uważam, że kiedy tylko się da, należy mówić to, co się myśli). Cisnęłam telefonem przez cały pokój – kończenie rozmowy na iPhonie nie daje już takiej satysfakcji jak w czasach staromodnych aparatów ze słuchawką, jak ten nasz w kuchni, a do tego mój miał megaodporne tytanowe etui – ale i tak wylądował na pluszowej kapie na łóżku.

Rozważałam, czy go znów nie podnieść, ale powstrzymał mnie widok za oknem: zza zakrętu ulicy wyłonił się chłopiec w jaskrawożółtej koszulce i bardzo szybko biegł. Mój mózg nie mógł sobie poradzić z pogodzeniem dwóch informacji: to na sto procent koszulka Eugene’a – był w nią ubrany rano – ale to nie jego chód. Mozaikowy zespół Angel­mana oznacza, że w organizmie brata są dwa rodzaje genów: jedne z defektem imprintingu, a inne funkcjonujące normalnie. Mozaikowość sprawia, że Eugene ma „mniejsze zaburzenia”, nie wykazuje najgorszych objawów dotykających dzieci z AS, takich jak napady padaczki, trudności z chodzeniem i jedzeniem. Umie robić różne rzeczy, które ćwiczył całe życie, takie jak posługiwanie się sztućcami, chodzenie, a nawet bieganie, ale ma trudności z utrzymaniem stałej szybkości i koordynacji. To trochę jak z łamańcem językowym: może potrafimy go wymówić raz czy dwa razy, wolno i starannie, lecz im wypowiedź dłuższa i/lub szybsza, tym większe prawdopodobieństwo pomyłki. Eugene potrzebował wielu lat terapii, żeby pokonywać pieszo dłuższe dystanse – stąd te codzienne spacery do parku z tatą dla treningu – i zawsze myślałam, że nie lubi biegać. Jak to więc możliwe, że ulicą pędził chłopak wyglądający zupełnie jak mój młodszy brat?

Zabawna rzecz, kiedy ma się rodzeństwo: myślimy, że ono po prostu jest, a potem dzieje się coś wspaniałego albo okropnego i uwidacznia to, co Koreańczycy nazywają _jeong_. Trudno to wyjaśnić po angielsku: nie jest to żadne konkretne uczucie – przywiązanie ani nawet miłość – ale złożona więź, którą określa jej historia i głębia: poczucie, że należymy do jednej całości, że nasze losy się splatają i nie da się ich rozdzielić, choćby się bardzo chciało. Zbiegłam na dół, gwałtownie otworzyłam drzwi i boso wyskoczyłam na dwór.

– Kurczę, Eugene, jak ty zasuwasz! – zawołałam, zaczęłam klaskać, a nawet (Boże, to totalnie nie w moim stylu, ale nie mogłam się powstrzymać) lekko podskoczyłam i krzyknęłam „łuhuu”.

Gdzie był tata? Nadal łamię sobie głowę, czy wtedy w ogóle zadałam sobie to pytanie. Nie mogę powiedzieć, że zauważyłam jego nieobecność, ale nie powiem też, że jej nie zauważyłam, o ile to ma jakiś sens. To znaczy: nie widziałam go, tyle że tak to jest z rodzicami. Wydaje się, że ciągle są przy nas, więc zakładamy, że faktycznie są, jeśli tylko powinni. Chodzi mi o to, że się nad tym nie zastanowiłam, natomiast z tyłu głowy chyba miałam myśl, że tata zachęcał Eugene’a do biegania, więc pewnie kiedy dotarli na osiedle, pozwolił mu pobiec najszybciej jak się da. Mógł mieć różne powody, żeby zostać z tyłu – może spowolnił go artretyzm w kolanie (którego wcale nie miał, o ile mi wiadomo, ale po pięćdziesiątce przecież mógł) albo się zatrzymał i zaczął filmować, jak to zwykle rodzice. Nie żebym wtedy świadomie się nad tym zastanawiała – jak mówię, myślałam o nim tak, jak dzieci myślą o rodzicach, czyli wcale.

Może to wymówka, ale chyba za bardzo mnie zafascynował Eugene, żebym myślała o czymś innym. On jest piękny. Wszyscy zwracają uwagę, że to taka prześliczna mieszanka naszych rodziców: nie taki miszmasz cech jak u mnie i ­Johna, tylko prawdziwa synteza, jakby ktoś wziął od mamy i taty oczy/nos/karnację itd. i wymieszał dokładnie pół na pół. Na twarzy miał blask słońca, na ustach szeroki uśmiech, dumny i triumfalny, a przede wszystkim pędził przez trawnik przed domem, poruszając synchronicznie rękami i nogami jak sportowiec – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam. Gdy się zbliżył, zobaczyłam podrapane kolana i ślady ziemi na żółtej koszulce, ale przez to wyglądał jeszcze bardziej radośnie: widziałam niesfornego chłopca włóczącego się po lesie, który ma w nosie, czy wpakuje się w tarapaty.

Moje permanentne wkurzenie na Johna, uraza po ostrych słowach mamy z poprzedniego wieczoru – to wszystko nie miało znaczenia. Było mi przykro, że oni tego nie widzą, żałowałam, że nie wzięłam telefonu, żeby nagrać Eugene’a, a potem im pokazać. Zapomniałam, że jestem wkurzona, zapomniałam, że Vic mnie testował, zapomniałam o ultimatum mamy, zapomniałam o wszystkim, skupiłam się tylko na Eugenie, który wyglądał tak zgrabnie, tak typowo, i pobiegłam przez trawnik, żeby go uściskać.

Nie wiem, czego się spodziewałam – może tego, że odpowie mocnym uściskiem, że oplotą mnie ramiona, które teraz wydawały się takie silne i sprawne, albo chociaż typowego niby-uścisku Eugene’a, czyli że po prostu stanie, jakby tolerował bycie obejmowanym, a jego ręce słabo i wiotko się uniosą, po czym opadną, jakby nie dawał rady. Ostatnio w ogóle się nie przytulaliśmy, więc chyba miałam nadzieję, że ten emocjonujący moment wymaże niezręczność, jaka między nami panowała, unieważni to, co wydarzyło się w święta. Właśnie dlatego nadzieja jest taka niebezpieczna: przez nią mylimy możliwe z niemożliwym.

Eugene dalej biegł, a kiedy miałam go już w zasięgu, podniósł ręce, wciąż z tym samym szerokim uśmiechem, i mnie popchnął. Eugene, mój braciszek, odepchnął mnie na ziemię. Mocno.

Patrząc z perspektywy czasu, chyba powinnam była mieć się na baczności, skoro pędził prosto na mnie. Ale ten jego uśmiech… Ten uśmiech to same kłopoty. Wiem, że nie zawsze oznacza radość, że czasem Eugene uśmiecha się lub śmieje, kiedy odczuwa niepokój, ból, przebodźcowanie, nawet złość. Czytałam o tym, rozmawiałam z lekarzami, widziałam to na własne oczy. Pewne rzeczy są jednak tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, albo nawet w ludzkości jako takiej, że trudno sobie wmówić, że może być inaczej: intuicja zawsze przebija intelekt. Jedną z takich rzeczy jest uśmiech. Nie ten sztuczny, spięty, z uniesioną wargą, lecz szeroki uśmiech Eugene’a, uśmiech pełną gębą – gdy promienieją usta, oczy, brwi, nawet uszy. Rodzice i John twierdzili, że umieją „odczytywać” subtelne różnice w uśmiechach mojego brata i odgadywać jego prawdziwy stan emocjonalny, ale ja nigdy ich nie rozróżniałam. Nie miałam zresztą powodu, by nie wierzyć w jego radość: dałam się porwać niesamowitej zwyczajności chwili, sama byłam taka szczęśliwa, więc założyłam, że Eugene czuje to samo, a jego uśmiech pasował do mojego przekonania, potwierdzał je. Zmierzam do tego, że byłam kompletnie nieprzygotowana na popchnięcie, dlatego upadłam. Skręciłam kostkę, po kręgosłupie przeszedł prąd.

– Aua! – krzyknęłam, głośniej, niż nakazywał sam ból, bardziej po to, żeby zatrzymać Eugene’a, ale on pobiegł dalej, wprost do domu przez otwarte drzwi.

Dlaczego od razu nie wstałam? Teraz widzę wyraźnie, że to był jeden z momentów zwrotnych w życiu, rozwidlenie dwóch potencjalnych rzeczywistości. Rzeczywistość A: zaciskam zęby, wstaję, idę do domu po lód i zaczynam się zasta­nawiać, gdzie jest tata, więc do niego piszę / dzwonię / puszczam sygnał; martwię się, że nie odpowiada, dlatego dzwonię do mamy i Johna, którzy natychmiast wracają do domu; zaczynamy poszukiwania, zanim nadejdzie burza, niewykluczone, że dzwonimy na policję; tata się znajduje – ranny, być może nawet zabiera go śmigłowiec ratunkowy, trafia na OIOM, w śpiączce, z amputacją, cokolwiek, ale żywy – wszyscy wyciągamy z tego lekcję, że szczęścia i siebie nawzajem nie można traktować jako danych raz na zawsze, a potem żyjemy dalej, bez względu na to, ile nam tego życia i szczęścia zostało. Rzeczywistość B: leżę i nie robię nic.

Wybrałam B.

Na moją obronę: próbowałam się ruszyć i bardzo bolało. Fakt, mogłabym wytrzymać ten ból i się podnieść, ale byłoby mi ciężko, a ja nie chciałam mieć ciężko. Do tego czułam się zmęczona, a na dworze było dziwnie miło, trawa drapała w palce i spody stóp. Nasze osiedle oficjalnie znajduje się na przedmieściach Waszyngtonu, ale kiedyś leżało na terenie parku i zachowało wiejski wygląd: są farmerskie domy, zalesione podwórka i wąskie żwirowe uliczki. Nasza ulica wydawała się szczególnie cicha i opustoszała, więc siedząc tam bez telefonu i komputera, czułam, jak ogarnia mnie spokój, a ból kostki przygasa.

Pokój Eugene’a był wprost nade mną, a brat musiał mieć uchylone okno, bo usłyszałam, że zaczął skakać. Towarzyszył temu jego piskliwy głos – to, co nazywam „śpiechem”, bo brzmi jak mieszanka śpiewu, śmiechu i gry spiccato na skrzypcach (z lekko podskakującym smyczkiem). On się tak odstresowuje: zatraca się w powtarzalnych ruchach i dźwiękach, żeby odzyskać spokój po przebodźcowaniu.

Popatrzyłam w górę w jego okno. Raziło mnie słońce, ale przez świetlną zasłonę co sekundę widziałam czubek głowy brata. Kiedy docierała do najwyższego punktu, rozlegał się przeszywający pisk, a zaraz potem niski ton, kiedy jego stopy lądowały na podłodze. Śpiech Eugene’a bardzo przypominał podkład do piosenki – „hiii-bum, hiii-bum, hiii-bum” – dokładny i rytmiczny, z wysoką nutą, jakiej nie osiągają nawet niektóre koloratury. Mam słuch absolutny, więc rozpoznałam dźwięk d, o prawie oktawę wyższy niż jego zwykłe f.

Położyłam się na trawie i dalej patrzyłam, słuchałam, myś­lałam. Wyższy ton, szybszy bieg, popchnięcie. Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że to były sygnały, napędzane adrenaliną reperkusje wypadku i tego, co spotkało tatę w parku, ale w tamtej chwili umiałam myśleć jedynie o tym, jak bardzo Eugene się zmienia, jak bardzo już się zmienił, gdy nie zwracałam uwagi. Nie tylko wybuch bez wyraźnego powodu – to zdarzało się już wcześniej – ale ta siła, ta agresywność. Zgięte ramiona, równy tors, a potem łatwy, płynny, skuteczny wyprost łokci, tak że całe moje dwudziesto­letnie sto siedemdziesiąt centymetrów i sześćdziesiąt kilo poleciało w tył i walnęło o ziemię. Nasze ostatnie fizyczne starcie miało miejsce w święta, zaledwie pół roku wcześniej, wtedy Eugene był jednak niższym, chuderlawym dzieciakiem, któremu mogłam przytrzymać ręce, żeby mnie nie drapał – choć nie mogłam go powstrzymać przed kopaniem, o czym się boleśnie przekonałam. Teraz był już mojego wzrostu, lecz przy tym znacznie cięższy i masywniejszy. Czternastoletni: już nie dziecko, ale jeszcze nie mężczyzna, w tym magicznym wieku, w którym gamoń zmienia się w mocarza, a potem w sekundę wraca do dawnej postaci, albo wręcz obie żyją w nim równocześnie. Niedługo miał skończyć piętnaście lat – w tym wieku John wystrzelił na metr osiemdziesiąt. Im Eugene stawał się wyższy i masywniejszy, tym bardziej musiałam uważać. Wkrótce mógł być silniejszy od Johna i taty, a może nawet już był.

W oczach miałam łzy. Nie od płaczu – ja rzadko płaczę. To na pewno przez słońce, jego jasność była szokiem dla mojego wzroku po tym, jak przez ostatnie trzy miesiące lock­downu dziewięćdziesiąt parę procent czasu spędzałam w swoim pokoju przy zaciągniętych zasłonach. Do tego miałam zmęczone oczy, a powieki ciężkie i obolałe. Ostatnio zwykle siedziałam do późna w nocy, zasypiałam o świcie, budziłam się z konieczności na obowiązkowe rodzinne śniadanie, a potem znowu szłam spać, ale tego ranka, dzięki Telefonowi Od Vica, nie spałam. Zastrzyk adrenaliny po podwójnym ciosie Vica i Eugene’a dał mi kopa, ale i on, i ból szybko ustępowały, a ja czułam się wyczerpana.

Robiłam się senna i oczy mi się zamykały, gdy nagle usłyszałam równy chrzęst kroków na żwirowym podjeździe. Tata. Zdążyłam zapomnieć, że jeszcze nie wrócił. Spodziewałam się, że przyjdzie sprawdzić, co ze mną, a potem zaprowadzi mnie do domu, i na samą myśl czułam się jeszcze bardziej wykończona. Nie chciałam się stamtąd ruszać, nie chciałam rozmawiać o popchnięciu przez Eugene’a, nie chciałam użerać się z nikim i z niczym. Przyznam jednak, że zabolało, kiedy bez słowa szedł dalej. Odruchowo wyobrażałam sobie, że gdyby to Eugene leżał tak bez ruchu, ojciec od razu przybiegłby spanikowany. Już miałam powiedzieć: „Jeśli się zastanawiasz, to nie umarłam, dzięki za troskę”, ale bardziej satysfakcjonujące wydało mi się takie leżenie bez słowa, tłumienie łez i rozkoszowanie się słusznym gniewem po zghostowaniu, pchnięciu na ziemię, a teraz jeszcze zlekceważeniu przez osoby, które powinny mnie kochać. Już wtedy miałam świadomość, że nic nie robiąc i nie mówiąc, sama urządzam pasywno-agresywny test, o jaki niespełna dziesięć minut wcześniej oskarżałam Vica, ale było w tym coś cudownie przyjemnego, niemal romantycznego.

Kroki wciąż oddalały się w dół podjazdu, a później okrążyły dom. Usłyszałam cichy pisk otwieranych drzwi z siatką na werandzie i zastanawiałam się, czy tata unika mnie celowo, jak poprzedniego wieczoru po mojej kłótni z mamą. Nie poszło o nic wielkiego: dowiedziała się, że zmieniłam specjalizację – z filozofii i muzyki przerzuciłam się na muzykę komputerową z naciskiem na kompozycję algorytmiczną – i właśnie uzyskałam zgodę na ukończenie studiów rok wcześniej, o czym nie zdążyłam jeszcze powiedzieć rodzicom. Nie żebym trzymała sprawę w tajemnicy, po prostu nie przyszło mi do głowy, żeby ją z nimi omówić. Rozmawiałam z wykładowcami i doradcami na uczelni i, szczerze mówiąc, sądziłam, że rodzice pochwalą przenosiny na bardziej praktyczny kierunek, że już nie wspomnę o oszczędnościach na rocznym czesnym.

– Nie w tym rzecz – stwierdziła mama. – Nie chodzi o przedmiot twojej decyzji, tylko o to, że nie zadałaś sobie trudu, żeby nam o niej powiedzieć.

Odparłam, że mi przykro, ale przy natłoku zajęć, które musiałam ogarnąć, żeby się udało, miałam za dużo na głowie i zapomniałam ich powiadomić.

– Ale jesteś w domu od miesięcy, codziennie spędzamy czas razem, przynajmniej na śniadaniu i kolacji. Naprawdę, Mio, zachowujesz się jak lokatorka, która u nas wynajmuje pokój. Znacznie więcej wiem o tym, co dzieje się w życiu Johna.

Błagam. Po pierwsze przy kolacji w ogóle nie gadaliśmy, bo codziennie były obowiązkowe Wieczorki Rodzinne „Film + Kolacja”. Rodzice przy okazji pandemii wymyślili sobie taką kampanię, żebyśmy zbliżyli się do siebie. Po drugie John z tym swoim cotygodniowym melodramatem był z deczka przytłaczający: na zmianę rozstawał się i schodził z dziewczyną, za którą rodzice wprost przepadali. Do jego ciągłych raportów o życiu uczuciowym dochodził jeszcze nasz wspólny rodzinny niepokój o to, czy Henry’s House – centrum terapeutyczne Eugene’a, w którym John latem robił praktyki – nie zamknie się na czas lockdownu, więc podczas śniadań tylko jadłam i słuchałam.

Byłam pewna, że kiedy mama wyjdzie, tata zajrzy do mnie, żeby wyrazić swój żal i załagodzić nasz spór, ale tego nie zrobił. Przy śniadaniu mama powiedziała, że później oboje będą chcieli „ze mną usiąść”, co zabrzmiało złowrogo. Przeszło mi przez głowę, żeby uprzedzić ten moment i urządzić łzawą demonstrację cierpienia po rozstaniu, ale nie – prawie na pewno nie wspomniałam im o Vicu, więc tylko pogorszyłabym sprawę, dostarczając mamie argumentów na poparcie tezy, że o niczym rodzicom nie mówię.

Zamknęłam oczy i ułożyłam twarz w oślepiających promieniach słońca. Cały świat zniknął. Był jaskrawopomarańczowy. Pod powiekami wirował kalejdoskop fosfenów, a potem zastąpiły go eksplozje czerwieni, które wybuchały jak półprzejrzyste fajerwerki, stopniowo coraz ciemniejsze i bardziej intensywne, wpadające w głęboki karmazyn. Zacisnęłam powieki mocniej, a wtedy czarne kropki rozlały się w plamy podobne do kleksów atramentu na mokrym papierze, podskakujące w rytmie identycznym jak głowa Eugene’a w oknie, wizualne echo skoków brata, zgrywające się z tym jego „hiii-bum”. Zatraciłam się w tym rytmie, słońce grzało powieki i pozwoliłam sobie zasnąć.

Jednocześnie Eugene z powodu autyzmu jest mniej towarzyski i słabiej nawiązuje kontakt niż wiele innych dzieci z AS, łaknących więzi społecznych. Słyszałam nawet, że autyzm i AS to przeciwieństwa, bo zgodnie ze stereotypem osoby z autyzmem są pozbawione emocji i nietowarzyskie. Lekarka, która diagnozowała Eugene’a, powiedziała, że AS sam w sobie jest rzadki (jeden przypadek na dwadzieścia tysięcy porodów), więc jeśli do tego dodać mozaikowość i podwójną diagnozę autyzmu, Eugene to „prawdziwy cud jeden na milion”, co chyba miało poprawić nam nastrój.2 Pułapek heurystycznych w bród

Heurystyka zna koncepcję percepcji selektywnej, czyli odmiany efektu potwierdzenia odpowiadającej za silną ludzką skłonność do czynienia odmiennych założeń, a nawet innego postrzegania faktów w zależności od tego, czy odpowiadają one naszym oczekiwaniom. Oczekujemy, że wydarzy się _x_, więc kiedy dzieje się coś zbieżnego z _x_ (ale także z _y_ oraz _z_), uznajemy, że stało się _x_. Spodziewałam się, że tata wróci do domu z Eugene’em, więc kiedy pięć minut od wejścia brata do domu usłyszałam kroki na podjeździe, pomyślałam: tata. Poczułam to z taką łatwością, tak głęboko i intuicyjnie, że gdybyście zapytali (jak po czterech godzinach zrobili mama z Johnem), czy widziałam tatę na własne oczy, odpowiedziałabym twierdząco (i tak właśnie im odpowiedziałam). Nie miałam wrażenia, że to jakieś założenie, decyzja czy przekonanie – tak po prostu było. Tata był w domu. No oczywiście. Bo gdzie indziej mógłby być? A zresztą kto to niby był, jak nie on?

Kiedy już się poczyni to wstępne założenie, włącza się inny błąd poznawczy: efekt zakotwiczenia, czyli ludzka skłonność do przywiązywania zbyt wielkiej wagi do pierwszej informacji uzyskanej na dany temat. Każdą kolejną interpretujemy w sposób wypaczony, trzymając się kurczowo pierwotnego założenia, nawet mimo oznak, że niekoniecznie jest ono właściwe (na przykład: dlaczego tata, zawsze irytująco dociekliwy, miałby bez słowa przejść obok córki leżącej nieruchomo na wznak?). Moje równanie „kroki = tata” okazało się silną kotwicą dla wszystkich późniejszych myśli. Kiedy domniemany tata przeszedł obok w milczeniu, ja, zamiast przemyśleć pierwotne założenie, ułożyłam nieprawdo­podobną narrację o tym, że nie chciał zawracać mi głowy. Gdy później usłyszałam, że Eugene wciąż skacze, nie pomyślałam: „Hm, dziwne, tata nigdy nie pozwala mu skakać tak długo, może wcześniej to jednak nie był on”, ale: „Dzięki Bogu, że dzisiaj tata odpuścił Eugene’owi, może wreszcie uczy się luzu”.

Z upływem czasu kotwica zanurzała się coraz głębiej, a ja wciągałam innych. Kiedy mama przysłała wiadomość z pytaniem, czy widziałam tatę i Eugene’a, bo martwiła się, że zmokli, odpisałam, że owszem, zdążyli do domu przed burzą. Gdy po powrocie jej i Johna nie mogliśmy nigdzie znaleźć taty, stwierdziłam, że pewnie zgubił telefon w parku i poszedł go szukać. Teraz przeraża mnie tamta moja butna pewność oraz bezkrytyczne zaakceptowanie mojej wersji przez rodzinę, mimo że z czasem powrót taty do domu stawał się coraz mniej prawdopodobny.

Aż tak bardzo się skupiam na „co, jak i dlaczego” związanym z założeniem „kroki = tata”, bo to właśnie ono, jeszcze bardziej niż moje zaśnięcie, przesądziło o porze rozpoczęcia poszukiwań – a jak się później dowiedziałam, głównie od tego czynnika zależy, czy osobę zaginioną uda się znaleźć żywą, niezależnie od jej wieku, okoliczności i miejsca zdarzenia. Na podstawie chronologii, którą sporządziłam dzięki bilingom, danym pogodowym i rekonstrukcji zdarzeń z pomiarem czasu, obliczyłam, ile czasu straciliśmy przez moje błędne założenie: cztery godziny i około pięciu minut. Oto jak do tego doszłam: z Vikiem rozłączyłam się o 11.41, co oznacza, że wyszłam na dwór i przewróciłam się około 11.45, a kroki usłyszałam około 11.50. Gdybym zadała sobie minimum trudu, żeby od niechcenia się przywitać albo podnieść wzrok, zorientowałabym się, że to nie tata, zadzwoniłabym do niego albo napisała, a potem zadzwoniłabym lub napisała do mamy i Johna. Ja i mama jesteśmy opanowane – z zasady nie panikujemy – ale John na pewno zacząłby świrować, wróciłby do domu (sześć minut samochodem z miejsca, gdzie ma praktyki) i natychmiast przetrząsnąłby dom, więc poszukiwania ruszyłyby na dobre około 12.15, ponad godzinę przed burzą.

Mając w pamięci tę hipotetyczną 12.15, spójrzmy, co wydarzyło się naprawdę: około 13.30 obudziły mnie krople deszczu na twarzy, wolne i rzadkie, lecz złowrogo ciężkie, jak zawsze, gdy od razu wiadomo, że będzie lało. Zaraz potem podmuch wiatru smagnął mnie w twarz moimi włosami, jednocześnie usłyszałam nieopodal łupnięcie i pomyślałam, że na dach spadła jakaś gałąź, ale teraz rozumiem, że powiew zatrzasnął drzwi wejściowe. Powlokłam się do najbliższego wejścia (na szczęście nigdy nie zamykamy bocznych drzwi kuchennych) i prawie zdążyłam, zanim lunęło.

O 13.34, gdy kuśtykałam pod prysznic, usłyszałam dźwięk esemesa. Zignorowałabym go – miałam już osiem nieodebranych połączeń i cały ekran wiadomości od Vica, rozlicznych wersji „Rozłączyłaś się? Serio?!?!”, „Oddzwoń!!!” i „Halo?!?!” (Vic kocha wielokrotne wykrzykniki i znaki zapytania) – ale teraz zabrzmiał sygnał ze _Strefy mroku_, przypisany do mamy. Chciałam wrócić do jej łask po wczorajszej kłótni, więc odpowiedziałam, że owszem, tata z Eugene’em zdążyli przed burzą, i jasne, chętnie przejdę się po domu i pozamykam okna. Naprawdę chciałam to zrobić, ale zdążyłam się już rozebrać, dlatego napisałam do taty, żeby zamknął okna („Proszę, w imieniu mamy” – podkreśliłam, bo pracuję nad tym, żeby sprawiać wrażenie mniej apodyktycznej), a potem weszłam pod megadługi, megagorący prysznic.

Wysłaliśmy jeszcze pięć wiadomości, wszystkie z logistycznymi prośbami do taty, odpowiedzialnego w naszej rodzinie za zakupy i gotowanie: jeszcze cztery kawy z wódką (mama), lody i mrożona pizza (John) i sushi na kolację (ja). Na żadną nie odpisał, a nam nie przyszło do głowy się zaniepokoić. Był naszym opiekunem – to on wszystko zauważał, on zwracał uwagę, on wyciągał nas z kłopotów. Taką miał rolę. (W zasadzie mama też, ale tylko na niby, kiedy była w domu, bo kiedy jej nie było, to wcale – zupełnie jak tata, zanim cztery lata temu zamienili się rolami). Jeśli w ogóle zauważyliśmy, że nie odpisuje, to z irytacji, a nie z troski, ja jednak, szczerze mówiąc, nie zwróciłam uwagi. Sytuacja z Vikiem wymykała się spod kontroli: bardzo starałam się ignorować bombardowanie telefonami i wiadomościami, ale w końcu miałam już tak dość, że musiałam go zablokować. Wściekłam się, że zmusił mnie do stania się osobą, która blokuje swoich byłych.

Około 15.30 mama i brat wcześniej wrócili do domu na jakieś spotkanie na Zoomie dotyczące odwołanego wyjazdu Johna na semestr jesienny. Mama od razu poszła do Eugene’a, żeby jak zwykle go przytulić, „bo tak się dziś za tobą stęskniłam”. (Nie skomentuję, że ja podobnego zwyczaju się nie doczekałam. Spoko, i tak wolę bez przytulanek). Nie minęło pięć minut, gdy oboje wpadli do mojego pokoju: John, aby oznajmić, że nigdzie nie znalazł taty, gdzie on jest? – a mama, by powiedzieć, że Eugene ciągle ma na sobie zabłocone ubranie, buty turystyczne i nie chce przestać skakać, co tu się, u diabła, dzieje? Zwróciłam uwagę, że nie ja pilnuję zdejmowania butów w domu, a tata pewnie pojechał po zakupy. Odparła, że nie, jego samochód stoi, a John dodał, że telefon ojca „zniknął z radaru”.

– Zniknął z radaru? Czy my jesteśmy szpiegami? – Aż mnie skręca, gdy sobie przypomnę, jak przewróciłam oczami i wyśmiałam brata.

Wywołałam na swoim telefonie lokalizację taty: położenie nieznane, ostatnia znana lokalizacja o 11.12 na ścieżce do wodospadu – w jednym z nielicznych miejsc w całym parku, gdzie jest zasięg (choć tylko czasami). Już wiedziałam, co się stało.

– Patrzcie, wcześniej jego telefon był w parku. Potem tata wrócił do domu, więc pewnie go tam zostawił. Nic dziwnego, że nie odpisuje. W końcu musiał się zorientować i poszedł go szukać. To ma sens.

– Słucham? – odparł John. – To w ogóle nie ma sensu. Dlaczego miałby wyjść, nic nie mówiąc?

– Bo nie mógł? Nie… miał… telefonu. Na tym polega gubienie rzeczy.

Mówiłam powoli, przesadnie artykułowałam słowa, jak zawsze, kiedy brat gada głupoty. Nienawidzi tego.

– Ale dlaczego nie zostawił kartki? Albo sam ci nie dał znać?

John powiedział to bez cienia irytacji moim sarkazmem ani oznaki, że w ogóle go dostrzegł, co było jednocześnie osobliwe i niepokojące. Autentycznie się martwił, więc i ja zaczęłam.

– Kartki? Który mamy wiek? Na pewno uznał, że wychodzi na maks pół godziny. Pewnie już wraca.

Oboje spojrzeliśmy na mamę. Miała zasadę nieingerowania w nasze sprzeczki, ale teraz było inaczej. Westchnęła. Dobrze znam jej westchnienia, a to konkretne – krótkie, głośne, ze zmarszczeniem czoła i pokręceniem głową – oznaczało: „Oboje jesteście za duzi na takie gówniarskie bzdury”. Popatrzyła na mnie.

– Kiedy ostatnio widziałaś go w domu?

Czy wtedy z tyłu głowy pojawił mi się cień wątpliwości, że właściwie wcale nie widziałam taty, odkąd wyszli do parku, a tym bardziej nie widziałam go w domu? Ale przecież stał mi przed oczami: jak marszczy brwi i kręci głową, że cały dzień sobie leżę, a potem omija mnie szerokim łukiem, idzie na werandę z tyłu i wchodzi do domu.

– Kiedy wrócił, koło wpół do dwunastej – odpowiedziałam.

– Wpół do dwunastej?! – powtórzył John. – Czyli równie dobrze mógł sobie skręcić kostkę albo coś i siedzi tam od pięciu godzin, zastanawiając się, dlaczego nie przyszliśmy z pomocą.

Chciałam odpowiedzieć, żeby wyczilował, wyśmiać jego zdolności matematyczne i zwrócić uwagę, że wpół do dwunastej było cztery godziny temu, ale pierwsza odezwała się mama.

– Uspokójmy się i omówmy wszystko po kolei. Mio, czy kiedy wrócił, mówił coś o telefonie? Wyglądał na zmartwionego? Utykał albo coś mu dolegało?

To właśnie wtedy, grzebiąc w swojej trzysekundowej pamięci w poszukiwaniu wskazówek, zaczęłam się zastanawiać: czy podniosłam wzrok? Widziałam jego nogi… a może buty? Akurat kiedy do mnie dotarło, że w sumie nie widziałam twarzy ani nie słyszałam głosu, mama dodała, że wcześniej pisała do taty, żeby przyniósł paczkę, która przyszła rano – czy to zrobił? Czy do domu zaglądał ktoś jeszcze? Sąsiedzi?

Odkąd weszli z Johnem do pokoju, nastrój stopniowo się zmieniał, nasz niepokój pogłębiał się z każdym pytaniem, z każdym kroczkiem w dół łagodnego pagórka. A gdy zbieg­ła się ze sobą świadomość dwóch faktów: 1) nie widziałam ani nie słyszałam taty, 2) rano na podjeździe pojawił się ktoś inny (a wraz z nim inne stopy) – nie był to już łagodny pagórek, ale urwisko, spadek w pieprzoną przepaść.

– Jaką paczkę? – zapytałam. – Kiedy przyszła?

Mama zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

– Jakoś rano. A co?

– Ale o której? I gdzie kurier ją zostawił? Możesz sprawdzić?

Zajrzała do maila z powiadomieniem, ja jednak już wiedziałam. Zostawił ją za drzwiami z siatką na werandzie za domem o 11.47, kiedy leżałam pod oknem Eugene’a i przysypiałam na słońcu.

Opowiedziałam im o tym. Byłam dziwnie otępiała – nie wiem, czy ze wstydu, bo zrozumiałam pomyłkę, czy z powodu przeczucia, że to początek czegoś istotnego – i wykorzystałam to otępienie, żeby udać lekkość, której wcale nie czułam. Mówiłam rzeczowo, trzymałam się faktów: popchnięcie przez Eugene’a, ból w kostce, leżenie na trawie, blask słońca, kroki. Dodałam, że nadal możliwe, że to jednak był tata, ale raczej nie, co oznacza…

– Co oznacza, że w ogóle nie wrócił do domu – dokończył John. – Eugene wrócił sam, tata zaginął, a ty przez cały dzień nawet tego, kurde, nie zauważyłaś.

Miał rację. Nie tylko nie zauważyłam, ale też sporo zrobiłam, żeby nie zauważyli inni. Gdyby John tego nie powiedział, pewnie zrobiłabym to sama. Ale zarzuty ze strony rodzeństwa – a zwłaszcza bliźniaków – mają to do siebie, że instynktownie sobie zaprzeczamy. Zaczęło się już w niemowlęctwie, a pewnie nawet w łonie matki, gdy szturchaliśmy się łokciami. „Wcale że nie”. „Wcale że tak”. „Wcale że nie”.

Przystąpiłam do ofensywy.

– Zaginął?! – powtórzyłam tak rozbawionym i pobłażliwym tonem, na jaki tylko umiałam się zdobyć. – Nie wyolbrzymiaj. Tacie na pewno nic się nie stało. Jest milion możliwych wyjaśnień.

Nawijałam dalej. Zaprezentowałam pierwsze, co mi przyszło do głowy – wariant mojej wcześniejszej teorii zgubionego telefonu, w którym tata wraca do parku, ale najpierw odprowadza Eugene’a na osiedle. Szczerze mówiąc, sama tego nie kupowałam, więc rozpaczliwie szukałam czegoś lepszego, aż w końcu mnie olśniło: w parku Eugene musiał uciec. No oczywiście, to miało sens, zwłaszcza że dziś rano tak szybko biegał. Wizja taty godzinami szukającego telefonu w strasznej burzy to absurd – teraz mogłam to przyznać. Ale gdyby myślał, że Eugene zaginął w lesie, szukałby dzień i noc, zajrzał za każde drzewo, za każdy głaz, do każdej uliczki w okolicy, dopóki by go nie znalazł. Nie zadzwoniłby do nas – i tak by nie mógł, bo nie miał zasięgu, ale ponadto uważał się za obrońcę rodziny, który każde brzemię brał na siebie, żeby oszczędzić nam bólu i troski. I nie wpadłoby mu nawet do głowy, że Eugene mógł wrócić sam. Mojego brata przeraża przejście przez ulicę, a między osiedlem a parkiem jest czteropasmowa pseudoautostrada. Bywały takie dni, kiedy tata pięć minut namawiał go do przejścia. Na pewno nie pomyślał, że Eugene jest w domu.

Później, gdy zadzwoniłam na ostry dyżur i czekałam na linii, przyszło mi do głowy: właściwie to jak Eugene wrócił do domu? Z powodu pandemii ruch był znacznie mniejszy, ale to i tak niewyobrażalne, żeby sam przeszedł przez drogę, więc tata musiał go przeprowadzić i kazał pobiec do domu, dopiero gdy znaleźli się na znajomych, bezpiecznych ulicach osiedla. Oczywiście to wtedy po raz pierwszy pomyślałam: czy tata mógł uciec celowo?

W każdym razie wówczas nie zastanawialiśmy się jeszcze nad trasą powrotu Eugene’a. Ważne, że znaleźliśmy prawdopodobne wyjaśnienie, pasujące do rzeczywistości, w której tata jest cały i zdrowy i szuka Eugene’a wszędzie, tylko nie tam, gdzie ten przebywa bezpiecznie od kilku godzin. Z takiej perspektywy było to niemal komiczne – ten niemądry tata! – i w pewnym momencie powiedziałam nawet:

– Czuję, że przy kolacji będziemy się z tego śmiać, a tata spali się ze wstydu. Za karę, że tak nas zmartwił, niech pozmywa naczynia.

Nie chcę tu sprawiać błędnego wrażenia. To nie tak, że się świetnie bawiliśmy, nic z tych rzeczy. Nie mieliśmy złudzeń i wiedzieliśmy – nie wystarczy, że pójdziemy do parku, znajdziemy tam tatę, krążącego w kółko, wykrzykującego imię Eugene’a, podbiegniemy, powiemy, że przecież on jest w domu, a potem ze śmiechem wyściskamy się jak w sit­comie. Nie musieliśmy mówić na głos tego, co oczywiste: jednym z możliwych powodów tak długiej nieobecności taty (albo wręcz jedynym) jest to, że coś mu się stało. Mama powiedziała tylko tyle, że powinniśmy iść go poszukać i zabrać apteczkę, tak na wszelki wypadek, a ja – że też na wszelki wypadek zadzwonię do pobliskich szpitali.

Właśnie wtedy John wspomniał o telefonie na policję. Zrobił to tak, jakbyśmy zdążyli omówić sprawę i podjąć decyzję. Gdy powiedziałam, że nadal boli mnie kostka i nie chcę ich spowalniać, dlatego zostanę w domu na wypadek, gdyby tata wrócił pierwszy, John odparł:

– Więc kiedy zadzwonisz na policję, podaj nasz…

– Na policję?! – powtórzyłam.

Popatrzył na mnie, potem na mamę i znowu na mnie. Miał zmieszaną minę, jakby nie rozumiał, czy to on oszalał, czy ja.

– No… tata zaginął. Tak się robi, kiedy ktoś zaginie: dzwoni się na policję.

I znów to „zaginął”.

– Przestań mówić, że zaginął. To dorosły człowiek, który spóźnia się z powrotem do domu skądś, dokąd nawet niekoniecznie pojechał samochodem. Na litość boską, jest jeszcze jasno, a my nie szukaliśmy go nawet przez pięć minut. Zresztą zaginięcia i tak nie można zgłosić przed upływem doby.

– Co? Gdzie ty to słyszałaś? W jakimś serialu?

– Czytałam. W „New Yorkerze”.

(Wcale nie. Widziałam w serialu _Prawo i porządek: Sekcja specjalna_).

Obserwowałam, jak Johna nachodzi zwątpienie: twarz mu złagodniała, spuścił głowę i spojrzał na bok, jakby próbował sobie przypomnieć, czy też o tym czytał. (Nie ­czytał. On nigdy nie czyta artykułów, tylko żarty rysunkowe).

– Zresztą – dodałam, zerkając na mamę, żeby rozstrzygnęła sprzeczkę – przecież wiecie, że jak włączy się policja, będzie próbowała rozmawiać z Eugene’em. Może wezmą go na posterunek. Naprawdę tego chcemy?

Nie chcieliśmy. Eugene kiepsko sobie radził w kontaktach z obcymi oraz w nowych miejscach. Chodziło nie tylko o jego komfort – choć ten był dla nas kluczowy, szczególnie dla mamy – ale też o obawę, że przez dodatkowy stres trudniej będzie się z nim komunikować. Przed wyjściem do parku mama zdołała go namówić, żeby przestał skakać, i pomogła mu zdjąć brudne ubranie i buty, lecz gdy tylko spytała, co się stało z tatą, w nadziei, że coś wyczyta z jego mowy ciała, wyrazu twarzy, gestów, czegokolwiek, wbiegł do szafy i nie chciał wyjść. Zamierzała później spróbować raz jeszcze przy użyciu tabliczek obrazkowych: TAK (uśmiech), NIE (smutna buźka) i NIE WIEM (wzruszenie ramion) – najnowszej z wielu alternatywnych metod komunikacji, które przez lata starali się stosować terapeuci. Nie mogliśmy wpuścić tu policji, żeby nie stracić szansy na to, że Eugene wreszcie się uspokoi i wyjawi nam coś przydatnego o tacie. To właśnie im powiedziałam – i ­wygrałam. Mama zdecydowała, że na razie poszukamy sami.

Wiem, co teraz myślicie. Bo ja myślę to samo: John miał rację, a ja byłam w błędzie. Gdybyśmy zadzwonili na policję od razu, ta sprawdziłaby w wodzie, poszukała śladów krwi na skałach, przesłuchała świadków – czyli zrobiłaby wszystko, co zrobiła i tak, tylko na tyle wcześnie, że miałoby to znaczenie, zmieniłoby tok śledztwa. Być może.

Ale czasami, kiedy coś się stanie, albo raczej potencjalnie mogło się stać, wypieramy to, aby nie dopuścić do siebie strachu. Potwierdzenie powagi sytuacji wypowiedzeniem tego na głos – „Dzień dobry, potrzebujemy pomocy, nasz tata zaginął” – jest nie tylko przerażające, ale wydaje się też niemądre, skoro nadal wchodzą w grę dwa różne zakończenia. To był moment równowagi, gdy wszystko zatrzymało się jak na dwustronnej huśtawce i najmniejszy podmuch mógł przesądzić o tym, czy ta huśtawka pójdzie do góry, czy w dół, tata znajdzie się, czy zaginie, ­będzie bezpieczny czy martwy. To samo widziałam w oczach mamy: telefon na policję oznacza, że to poważna sprawa. Może właśnie należało wyśmiać wpadkę niemądrego taty, aby sprawić, że ciężar spadnie po drugiej stronie, należało powiedzieć wszechświatowi, żeby zostawił temat, żeby dał nam spokój.

Nie trzeba mi tego mówić, wiem sama: żeby coś się ziściło, nie wystarczy mieć nadzieję i udawać. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Być może to najzwyklejszy egoizm, chęć utrzymania względnego spokoju w naszym życiu jeszcze przez chwilę, choćby tylko z powodu Eugene’a. Prawie słyszałam, jak tata mówi: „Nic mi nie jest, o mnie się nie martwcie. Martwcie się o Eugene’a, to nim musicie się opiekować”. Tak zatem zrobiliśmy i z perspektywy czasu to oczywiste, że kupując sobie jeszcze pół dnia niewiedzy – niezbyt błogiej, raczej: przedbolesnej – ściągnęliśmy na siebie znacznie więcej problemów w przyszłości.

Poszukiwania taty zaczęliśmy na dobre o 16.04. Trzy godziny i czterdzieści dziewięć minut później, niż należało. Niż zaczęlibyśmy, gdyby tylko… sami wiecie. Park to sto sześćdziesiąt hektarów lasów i strumyków graniczących od północy z rzeką Potomac. Plan był taki, że John jeździ rowerem po ścieżkach, żeby pokonać jak najwięcej terenu, a tymczasem mama samochodem i na piechotę rusza wokół parku oraz pobliskich osiedli. Ja miałam zostać w domu z Eugene’em, dać mu coś do jedzenia, dopilnować, żeby był spokojny, może jeszcze raz spróbować zapytać o tatę i zadzwonić do lokalnych szpitali.

Zadzwoniłam do jedenastu. Nie miałam pojęcia, że w pobliżu jest aż tyle ostrych dyżurów. Mówiłam sobie, że marnuję czas, że robię to tylko na prośbę mamy, ale ilekroć pytałam, czy tego dnia przyjęto Adama Parsona lub niezidentyfikowanego mężczyznę, spinały mi się mięśnie klatki piersiowej, kwas żołądkowy podchodził do przełyku, a po każdym usłyszanym „nie” napływała ulga, wszystko się rozluźniało i wracało na miejsce. Między telefonami stale sprawdzałam położenie rodziny – odświeżałam lokalizację Johna i dawną lokalizację taty, patrzyłam, jak obie kropki zbliżają się do siebie, coraz bardziej i bardziej, a potem się oddalają, kropka Johna krąży wokół parku, a widmowa kropka taty z rana pozostaje nieruchoma.

Mama zadzwoniła o 18.03. Leżałam na podłodze w pokoju Eugene’a, a on siedział obok na worku sako przykryty kołdrą obciążeniową. Na jego iPadzie leciała w kółko animowana manhwa, którą zawsze oglądał w Korei. Cały ten układ wymyśliła mama, żeby zapewnić mu komfort i regulować jego emocje, ale szczerze mówiąc, to nagranie pomagało też mnie. W Korei mieszkaliśmy przez osiem lat, między moim piątym a trzynastym rokiem życia, więc ta kreskówka natychmiast przenosi mnie do mieszkania w Seulu – chyba za sprawą słodkich rozmów animowanych dzieci w nieformalnym stylu _banmal_. W tamtym momencie dokładnie tego potrzebowałam. Oddzwoniłam do mamy i zaczęłam mówić pierwsza:

– No więc sprawdziłam każdy szpital w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, ale nie ma ani śladu taty. I owszem, pamiętałam, żeby pytać o niezidentyfikowanych mężczyzn.

Mama milczała i już chciałam się rozłączyć, sądząc, że ma problemy z zasięgiem.

– Mamo? Jesteś tam? Coś nowego? – zapytałam, zanim się wreszcie odezwała.

Powiedziała, że szukali wszędzie. Że ona była wszędzie samochodem, a John rowerem – na ścieżkach, poza ścieżkami, w lesie, wzdłuż rzeki, na wszystkich osiedlach – i nigdzie nie znaleźli taty, a cały park był upiornie pusty. Pełno błotnistych kałuż po burzy i ani żywej duszy.

– Mio – powiedziała i pamiętam, że się wyprostowałam, słysząc swoje imię wypowiedziane w ten sposób. Zabrzmiało, jakby chciała ogłosić coś ważnego. – Mio, nie możemy go znaleźć. Obawiamy się… – Odchrząknęła. – Musimy zadzwonić na policję.

Kiwnęłam głową. Powiedziałam: w porządku. Powiedziałam: wracajcie do domu, widzimy się za parę minut, a potem się rozłączyłam.

Spojrzałam przez okno w pokoju Eugene’a. Widok był dziwny: nie minęło jeszcze wpół do siódmej w letnie popołudnie, ale patrząc na niebo, można by przysiąc, że się zmierzcha. To na pewno przez te poburzowe chmury – niebo było mroczne, a przez szczelinę tuż nad horyzontem wylewała się ognista łuna. Chmury przypominały odległe pasmo gór, niebieskawoszare jak wchłaniający się siniak, a słońce otaczała łagodna czerwień, zbyt jednolita, by była prawdziwa. Zastanawiałam się, czy to sen, wytwór mojego niedospanego umysłu, który przetwarzał melodramat z Vikiem.

Dzieci z manhwy śpiewały radosną piosnkę w tonacji ­g-dur, przerywaną przeszywającym piskliwym chichotem, który działał na nerwy jak kreskówkowy odpowiednik szorowania paznokciami po tablicy.

– Eugene, skarbie, strasznie głośno. Trochę ściszymy, dobrze?

Sięgnęłam po tablet. Eugene zbliżył ekran do twarzy i ścisnął mocniej. Od napięcia zbielały mu kciuki, więc gdy z tak bliska oglądałam półksiężyce brudu pod jego paznokciami, pod tym na prawym kciuku dostrzegłam ciemnoczerwony łuk.

Usiadłam na ziemi. Kiedy się nachyliłam, aby obejrzeć pozostałe palce, takie same czerwone pasma zauważyłam pod paznokciem prawego palca wskazującego i środkowego. Wstałam, żeby poszukać żółtej koszulki i szortów, które miał na sobie wcześniej. Znalazłam je na stercie brudnych ubrań za drzwiami w łazience Eugene’a. Kiedy unosiłam koszulkę, by przypatrzeć się ciemnoczerwonej plamie na ramieniu, zabrzmiał dzwonek do drzwi.

Jeszcze zanim zobaczyłam przez wizjer policyjne mundury, miałam poczucie, że wszystko się zmienia. Musieli mieć włączone koguty, czerwono-niebieskie snopy przecinały tło pseudozmierzchu i wytrącały moje zmysły z równo­wagi. Nie pamiętam, żebym widziała te światła, ale przecież musiałam. Nie da się inaczej wytłumaczyć tego, co wtedy zrobiłam. Złapałam naręcze brudnych ciuchów brata, pobiegłam do pralni i wrzuciłam je do pralki z najsilniejszym środkiem piorącym. Nacisnęłam start. Gdy dzwonek znowu się odezwał, popędziłam z powrotem do Eugene’a, szepnęłam „chodź” i zaprowadziłam go do łazienki. Włączyłam prysznic i kazałam mu wejść. Namydliłam gąbkę, wręczyłam ją bratu i wskazałam jego paznokcie. Na migi poka­załam szorowanie i powiedziałam, że ma szorować mocno. Zmyć wszystko. Spłukać to do czysta.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij